ITCH - srodek-druk_ITCH

Transkrypt

ITCH - srodek-druk_ITCH
Fragment darmowy udostępniony przez Wydawnictwo
w celach promocyjnych.
EGZEMPLARZ NIE DO SPRZEDAŻY!
Wszelkie prawa należą do:
Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.
Warszawa 2013
www.zielonasowa.pl
Niezwykłe przygody poszukiwacza pierwiastków
Tłumaczenie:
Patryk Gołębiowski
Tytuł oryginału
ITCH
Redaktor prowadzący
Monika Koch
Redakcja
Maryna Wirchanowska
Korekta
Jadwiga Przeczek
Projekt okładki
www.blacksheep-uk.com
postać na okładce: © Dominic Harman
zdjęcie na okładce: © Gettyimages
Skład i łamanie
Bernard Ptaszyński
Copyright © Simon Mayo, 2012
First published as Itch by Doubleday Children’s Book
Copyright © by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.,
Warszawa 2013
ISBN 978-83-7895-575-7
Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.
Al. Jerozolimskie 96, 00-807 Warszawa
tel. 22 576 25 50, fax 22 576 25 51
[email protected]
www.zielonasowa.pl
Mojemu synowi Joemu,
od którego to wszystko
się zaczęło.
Kornwalia, Anglia
Grudzień
Trzęsienie ziemi było słabe. Lekko zadrżała poczta, okno
zatrzęsło się we framudze, spadł kalendarz adwentowy.
W furgonetce na ulicy włączył się alarm, a gdyby przyjrzeć
się bliżej, można by dostrzec, że zachwiał się sygnalizator
świetlny.
Pielęgniarka, która była z psem na spacerze, poczuła drżenie chodnika i przystanęła. Nie przejęłaby się tym, gdyby
nie nagłe szczekanie i zjeżona sierść jej labradora. Usłyszała
skowyt i skomlenie – reakcję przynajmniej dwóch innych
psów w pobliskich domach. Rozejrzała się, po czym wzruszyła
ramionami i poszła dalej. Pies podreptał za nią z podkulonym
ogonem.
Mężczyzna czytający gazetę w wannie poczuł drżenie i zauważył maleńkie fale biegnące od skraju wanny do jego kolan.
W sumie były trzy serie fal, każda centymetr za poprzednią.
Mężczyzna wyszedł z wanny, tłumacząc się przed samym sobą,
że woda wystygła.
7
Fundamenty domu wchłonęły większość drgań. Leżący
metr pod piwnicą torf poruszył się i przesunął, a znajdujący
się dziesięć metrów niżej muł przemieścił się pierwszy raz
od dziesiątków lat.
Pod nim było dziesięć metrów piasku i najróżniejsze
pogruchotane skorupy, które zbierały się tam przez miliony
lat – wszystko to ruszało się, fałdowało i tworzyło nowe
kształty i warstwy. Pod spodem leżało dwadzieścia metrów
łupków i cyny, które ukształtowały większą część historii
kraju. Niżej był granit. Pod naciskiem magmy – ciekłej masy
rozgrzanej przez rdzeń Ziemi – jego żyły i szczeliny otwierały
się i zamykały.
Z jeszcze większej głębiny wychynęła mała ciemna grudka
i wypychana coraz wyżej, zmuszana do przeciskania się przez
szczeliny, zatrzymała się dopiero po zetknięciu z chłodniejszym granitem, który rozciągał się kilometrami jak strop, na
północ, południe, wschód i zachód.
Tam się zatrzymała.
Tysiąc metrów pod mężczyzną i jego wanną.
Czekała.
1
Itchingham Lofte powodował już wcześniej eksplozje.
W jego pokoju często dziwnie pachniało, błyskało i grzmiało.
Dowodem na to były poplamiona wykładzina i szczerby
w ścianach. Ale nigdy jeszcze nie zdarzyło się coś takiego. Tym
razem zatrzęsły się nie tylko ściany pokoju, ale zadrżał w posadach cały dom. Okna i drzwi zadudniły, garnki i patelnie
w kuchni podskoczyły, w kredensie otworzyły się dwie szuflady.
Itchingham nie zdawał sobie z tego sprawy, bo był nieprzytomny. I pozostałby w tym stanie, gdyby nie to, że zaczęły
mu się palić brwi, na co przytomnie zareagowała jego jedenastoletnia siostra Chloe, wylewając mu na twarz kubek wody.
Itch (wszyscy mówili na niego Itch, oprócz matki, która
swego czasu wpadła na pomysł, żeby nazwać go Itchingham)
usiadł gwałtownie, strząsając z siebie wodę.
– Po co to, Chloe? – zapytał. – Panowałem nad sytuacją.
Chloe wzruszyła ramionami.
9
– No jasne. Tylko brwi ci się zapaliły.
Odwróciła się i poszła do swojego pokoju, który znajdował
się naprzeciwko.
Itch dotknął kłujących resztek brwi – to, co zostało, rozsypało się między palcami. Nozdrza podrażnił mu swąd spalonych włosów i dotarło do niego, że Chloe ma rację. Niepewnie wstał i pomyślał, że powinien pójść i ją przeprosić,
ale kiedy zajrzał do jej pokoju, już spała. Itcha zadziwiała
umiejętność siostry zasypiania w ciągu kilku sekund – jemu
nigdy się to nie udawało. Tak naprawdę, jeżeli trzeba spać
w pokoju obok czternastolatka, który ma hopla na punkcie
chemii i lubi eksplozje, trzeba się nauczyć zwracać uwagę
tylko na najgłośniejsze wybuchy.
Poszedł do łazienki, żeby wytrzeć twarz i przyjrzeć się sobie w lustrze. Brwi istotnie zniknęły, tak samo jak mniej więcej dwa centymetry grzywki. Jego falujące blond włosy
i tak były zawsze potargane, ale po tym wybuchu czupryna
przybrała kształt, jakiego Itch chyba jeszcze nie widział.
Większość czarnej plamy z sadzy na lewej stronie twarzy zeszła w wyniku energicznego wycierania.
Itch wrócił do swojego pokoju i oszacował straty. Tym razem
było naprawdę nieciekawie. Biały dym unosił się w powietrzu
i lgnął do ścian. Tam, gdzie chlapnęło ze zlewki, wykładzina
sczerniała. Przypomniał sobie, że kiedyś była zielona, ale to
było dawno temu. Zlewka rozbiła się na wiele kawałków,
z których trzy utkwiły w zasłonach, gdzie nadal się tliły. Każdy
z odłamków otaczał czarny ślad spalenizny. Itch wszedł na
10
łóżko, żeby je wyjąć, i stanął na czwartym odłamku, który zachrzęścił mu pod stopą i przebił skarpetkę. Skrzywił się
i wyciągnął z nogi ostry kawałek plastiku. Przez bawełnę zaczęła się sączyć krew.
Na ścianach wisiało kilka plakatów, które już wcześniej
nosiły ślady niefortunnych eksperymentów. Teraz wszystkie
były doszczętnie zniszczone. Itch schował resztki pod łóżko,
wraz z kawałkami zlewki. Zdrapał chemiczne pozostałości
po eksplozji z wykładziny i zawinął je w mokry ręcznik. One
również trafiły pod łóżko.
Przebrał się w piżamę i zaniósł ubranie wraz z zakrwawioną
skarpetką na dół do prania. Nauczył się, że to jedyny sposób,
żeby pozbyć się zapachu dymu. Stopa dalej go bolała od plastikowego odłamka, gdy kuśtykał po proszek do prania. Ustawił
pralkę na najkrótszy cykl, licząc, że uda mu się z tym uwinąć
przed powrotem matki. Trzydzieści jeden minut później pralka
zapiszczała i mógł rozwiesić rzeczy do suszenia.
Przy odrobinie szczęścia – pomyślał – mama nie zauważy
i upiecze mi się. Od wielu lat tyle rzeczy uchodziło mu płazem, że i teraz mógł na to liczyć.
Tyle że Itchingham Lofte zapomniał o spalonych brwiach.
Jude Lofte przyszła do domu tuż po wpół do dwunastej.
Choć często musiała pracować w weekendy, to było późno
nawet jak na nią. Itch już od dwudziestu minut leżał
w łóżku, lecz nie udało mu się jeszcze zasnąć. Tak czy inaczej,
potrzebował kilku godzin, żeby jego mózg się wyciszył, ale
11
dzisiaj leżał w ciemnym pokoju i coraz bardziej doskwierał
mu swąd. Nawet przy otwartym oknie – od eksplozji minęły
już dwie godziny – nie dało się pozbyć smrodu spalonego
fosforu. Itch miał do siebie pretensje o wiele spraw – przede
wszystkim o to, że zużył za dużo fosforu, który wcześniej
wydłubał z kilku starych rac. Tak samo za dużo łepków od
zapałek. I być może mieszanie ich śrubokrętem było w gruncie
rzeczy jednym z głupszych pomysłów. Zirytowało go też, że
obudził Chloe, która była świadkiem chaosu po wybuchu.
Itch miał całkiem dobre relacje z siostrą, choć miała dopiero jedenaście lat i była dziewczyną. Wiedział, że większość
jego czternastoletnich kumpli nie zwraca na młodsze siostry
uwagi – w najlepszym wypadku, w najgorszym zaś uznaje je
za głupie. Ale Itch i Chloe Lofte trzymali się razem. Po Simpsonach zaczęto na nich mówić Itchy i Scratchy*, lecz (jak
Itch wytłumaczył kiedyś siostrze po drodze ze szkoły) bywają
dużo gorsze przezwiska. Chloe uznała, że jemu to i tak nie
powinno sprawiać różnicy, skoro ma tak idiotyczne imię.
Itch usłyszał, jak matka zamyka drzwi na zasuwę i wchodzi
do kuchni. Nie będzie przeprowadzać zbyt uważnej inspekcji.
Zazwyczaj robiła sobie herbatę, po czym pracowała do późna
w swoim pokoju. Czasami tak długo, że nawet on już zasypiał.
Słyszał, jak napełnia czajnik i otwiera puszkę z herbatą.
Zrobiło się cicho, po czym usłyszał kroki matki w korytarzu.
Tam przystanęła.
* itchy (ang.) – swędzący, scratchy (ang.) – szorstki; (wszystkie przypisy
pochodzą od redakcji)
12
Itch się spiął. Usłyszał wąchanie. Matka wchodziła po
schodach, nadal wąchając. Zapach spalonego fosforu w jego
pokoju był tak silny, że chłopak nie zauważył, że rozszedł
się po całym domu.
Jude Lofte zatrzymała się przy pokoju syna. Odczekała dwie
sekundy, po czym uchyliła drzwi. Najpierw odrobinę, a potem,
kiedy intensywna woń dotarła do jej nozdrzy, otworzyła je na
oścież. Światło z korytarza rozproszyło mrok pokoju. Itch leżał
plecami do matki, zwinięty w kłębek. Nie był właściwie pewien,
po co tak się stara, żeby zachować pozory. Bardzo dobrze wiedział, co się teraz stanie. Wiedział dokładnie, co powie matka.
– Dobry wieczór, Itchinghamie. Byłeś dziś zajęty?
Usiadła na skraju łóżka. Wiedział, że to cisza przed burzą.
Początek był zawsze łagodny, ale zazwyczaj nie trwało to długo.
– Cześć, mamo. Ech... tak, odrobiłem pracę domową
z francuskiego... choć dostałem...
– Nie miałam na myśli twojej pracy domowej. Miałam na
myśli zapach sztucznych ogni, który, biorąc pod uwagę, że
daleko nam do piątego listopada, z całą pewnością musi
oznaczać, że znowu coś tu się stało.
Matka wstała i włączyła światło. Itch ogarnął mniej więcej
bałagan, ale nie był przygotowany na nocną wizytę matki.
Jude spiorunowała syna spojrzeniem, po czym przykucnęła
i zajrzała pod łóżko.
Muszę znaleźć jakąś inną kryjówkę – pomyślał Itch, kiedy
matka wyciągała wilgotne resztki eksperymentu, który wymknął się spod kontroli.
13
– Musisz znaleźć jakąś inną kryjówkę, Itchinghamie – oznajmiła, jakby czytała w jego myślach. – Naprawdę sądziłeś, że
tam nie zajrzę? Myślałeś, że nie będę umiała znaleźć źródła
tego smrodu? Twojego najnowszego wyczynu?
Sarkazm był fazą poprzedzającą wybuch. Na geografii Itch
właśnie się uczył o wulkanach i o indeksie eksplozywności
wulkanicznej, który służy do pomiaru mocy erupcji. Pan Watkins wyjaśnił, że eksplozywność może być łagodna, poważna,
kolosalna i w końcu megakolosalna. Po matce Itch spodziewał
się kolosalnej – choć nie wykluczał przejścia do mega.
Warga Jude Lofte zadrżała; Itch poczuł ściskanie w żołądku.
– Ile razy, Itchinghamie? Ile razy? Powiedziałam ci ostatnim
razem, kiedy podpaliłeś łóżko, że jeszcze jeden wypadek, jeszcze
jeden, i to będzie koniec. Wtedy udało nam się uratować tylko
dzięki temu, że Chloe trzymała w pokoju wiadro pożarowe.
– To był klasyczny eksperyment wulkaniczny! – bronił się
Itch. – Po prostu nie zdawałem sobie sprawy, że kołdra jest
tak blisko płomieni...
– Dość! Wystarczy! Nie będzie już więcej żadnych eksperymentów. Żadnych. Ani jednego!!!
Itch nic nie powiedział, a matka trochę złagodniała.
– Czy wyrażam się jasno? Chcę, żeby cały twój zestaw:
chemikalia, proszki, mikstury, buteleczki i co tam jeszcze
trzymasz w szafie, znalazł się jutro po szkole w ogródku. Żadnych więcej wybuchów, żadnych wulkanów, żadnych płonących bąbelków wodoru. Nic.
Itchowi opadła szczęka.
14
– Przecież nie mogę wynieść wszystkiego do ogródka. Mój
sprzęt nie będzie tam bezpieczny! – Ogarneła go panika.
Zebranie jego „zestawu”, jak nazywała go matka, zajęło
mu dużo czasu i był on jego dumą i radością. Jego koledzy
w szkole rozmawiali głównie o piłce nożnej i surfingu. Itcha
to drugie interesowało pobieżnie, a to pierwsze wcale. Jego
pasja – jego „hobby dla cieniasów” (jak zwała to Chloe) –
właśnie miała zostać raz na zawsze usunięta z pokoju.
– Cóż, trzeba było o tym myśleć, zanim próbowałeś wysadzić dom. I co się stało z twoją twarzą?! – Jude przestała
się rozglądać po pokoju syna i dopiero teraz zauważyła brwi.
A raczej to, co po nich zostało.
– Spaliły się. Przepraszam.
– Przepraszam?! – krzyknęła Jude. – Przepraszam?! Mogłeś
oślepnąć! Naprawdę, Itchinghamie, czasami zachowujesz się
jak idiota. – Wzięła go za podbródek i przechyliła mu głowę
do światła. – Cóż, brwi zniknęły.
– Ile będzie trwało, zanim odrosną?
– Zależy, czym je potraktowałeś.
– To był fosfor.
Matka Itcha schowała twarz w dłoniach.
– Mój Boże – westchnęła.
Przez chwilę siedziała bez słowa. Itch pomyślał, że też
nie powinien się odzywać. Potem mama wstała.
– Wszystko ma być w ogródku. Jutro.
Wyszła z pokoju, gasząc światło.
***
15
Itchingham Lofte miał dziwne hobby. Niezmiernie go ekscytowało, ale doszedł do wniosku, że jest w tym osamotniony.
Nie pojmował, dlaczego inni się tym nie pasjonują. Zawsze,
kiedy chciał im to opisać, ziewali i zmieniali temat.
Niektórzy potrafią wymienić wszystkie gry komputerowe,
które wyszły w ciągu ostatniego roku, inni umieją opisać każdą
bramkę, jaką strzelił Manchester United w bieżącym sezonie.
Itch umiał nazwać i opisać pierwiastki, które kolekcjonował.
Układ pierwiastków. Układ okresowy. Ktokolwiek wymyślił
te nazwy, zdaniem Itcha kompletnie położył sprawę. Brzmiały,
jakby ktoś postawił sobie za cel, żeby ukryć genialny temat
pod najnudniejszą nazwą świata. Gdyby nazwa brzmiała „Taniec z pierwiastkami”, więcej ludzi by się nimi zainteresowało.
Gdyby hobby Itcha było reklamowane w kiosku hasłem:
„Zbierz wszystkie 118! Kto chce złoto i srebro? Pluton do
wzięcia!”, może sprawy miałyby się inaczej.
Jego zdaniem zbieranie jakichkolwiek innych rzeczy nie
miało sensu, bo to właśnie było najważniejsze. To był katalog
wszystkiego, co istniało we wszechświecie, i wszystko to było
zredukowane do stu osiemnastu podstawowych pierwiastków.
Gdyby Itch miał być szczery, to musiałby wyznać, że w głębi
duszy cieszy się, że inni ludzie mu nie przeszkadzają. Jakie to
nudne, niczym się nie różnić od innych. Czy świat potrzebował
jeszcze jednego kibica? Chyba nie.
Kiedy zaczął chodzić do miejscowego liceum – Cornwall
Academy – próbował być na czasie, żeby mieć o czym rozmawiać z kolegami. Czytał dział sportowy w gazecie mamy,
16
rozmawiał ze starszym bratem, Gabrielem, o tym, co się
dzieje w Call of Duty i oglądał czasami mecze w telewizji, ale
robił to wszystko bez przekonania i koledzy szybko się zorientowali, że Itch tylko udaje zainteresowanie. On nie rozumiał ich fascynacji, a oni nie rozumieli jego, i Itch powoli zaczął pojmować, że musi się z tym pogodzić.
Zawsze lubił zbierać różne rzeczy. Miał poupychane
w szufladach teczki i albumy z kartami z pokemonami, monetami, mapami, kamyczkami i żabami (to akurat nie trwało
długo). Wszystko to było dawno temu. Od dwóch lat Itch
uważał się za poszukiwacza pierwiastków i zajęcie to wciągało
go coraz bardziej.
Zastąpiło mu też przyjaciół. Nawiązywanie przyjaźni
nigdy nie przychodziło mu łatwo, zwłaszcza od kiedy
w wieku jedenastu lat przeniósł się z rodziną z Londynu do
Kornwalii. Od samego początku czuł się tu obco. Wszyscy
nowi koledzy byli od niego dobre dziesięć centymetrów niżsi,
mówili z innym akcentem i, ku zaskoczeniu Itcha, wielu twierdziło, że nie są Anglikami, tylko Kornwalijczykami. Nauczył
się nie sprzeczać i przestał zawracać sobie tym głowę. Świetnie
dawali sobie radę bez niego, tak jak on bez nich.
Itch obudził się, kiedy jego siostra waliła w drzwi. Mieli
opracowany system. Chloe zawsze wstawała pierwsza,
a kiedy ubrała się już do szkoły, pukała głośno do drzwi
jego pokoju, kiedy je mijała. Schodziła na dół i jeżeli nie
było mamy, zaczynała jeść śniadanie. Itch zazwyczaj schodził
17
dziesięć minut później, ale tego ranka dłużej się ubierał
i szukał rzeczy do szkoły. Oba wybuchy – fosforu i matki –
ciążyły mu w myślach. Miał nadzieję, że mama pracowała
do późna i że później też wstanie.
Czekało go rozczarowanie. To był najpoważniejszy konflikt
od wybuchu bomby cuchnącej sześć miesięcy temu. Zdobył
wtedy amerykański gaz pieprzowy, po którym cały dom cuchnął jak latryna. Firmie sprzątającej pozbycie się smrodu zajęło
trzy dni.
– Dzień dobry, Itchinghamie – powiedziała mama. – Jak
widzę, brwi jeszcze ci nie odrosły.
Sarkazm rodziców powinien być karalny – pomyślał Itch,
sypiąc płatki do miseczki. Podniósł wzrok i spojrzał na siostrę.
Jej wyraz twarzy sugerował, że przez najbliższe kilka minut
najlepiej będzie się nie odzywać. Był pewien, że Chloe nie
powie nic, czego nie będzie musiała powiedzieć, choć zawsze,
kiedy mama się odwracała, siostra mówiła do niego bezgłośnie: „Bum!”.
Jude Lofte stała przy kuchence w ubraniu, które zdaniem
Itcha musiała mieć na sobie też wczoraj – grafitowej spódnicy
i białej bluzce. Ubranie było trochę nieświeże, podobnie jak
ona. Była wysoka i szeroka w ramionach i miała takie same
włosy jak Itch – falujące, koloru mysi blond.
– Od dziś – oznajmiła – w domu nie będą prowadzone żadne eksperymenty. Nigdy. W ogóle. Czy to jasne? – Zanim
Itch zdołał odpowiedzieć, ciągnęła: – A ja będę przeprowadzać
inspekcję twojego pokoju. Jeżeli znajdę jakieś przyrządy... –
18
na chwilę urwała – albo dziwne kamienie, to wszystko trafi na
śmietnik. Nie mogę pozwolić, żebyś stwarzał zagrożenie dla
siostry albo domu. Od tej pory, jeżeli będziesz chciał coś zmieszać, coś rozbić, czymś się bawić i to coś będzie groźniejsze
od, powiedzmy – rozejrzała się – miseczki płatków, to będziesz
to musiał robić w szopie. – Podeszła do czajnika.
Itchowi opadła szczęka.
– Co? – Nie wierzył własnym uszom. – To znaczy, że mogę
dalej eksperymentować, pod warunkiem że będę to robił
w szopie? Naprawdę? – Starał się nie okazać ulgi, żeby matka
nie zorientowała się, jak łagodną wymierzyła mu karę. Praca
w szopie miała tę zaletę, że od domu dzieliło ją dwadzieścia
metrów ogrodu. Itch sam zaproponowałby takie rozwiązanie,
ale uznał, że nie będzie tam dość miejsca i że odpowiedź
brzmiałaby „nie”.
– Czyżby wybuch zeszłego wieczoru oprócz spalenia brwi
odbił się też na twoim słuchu? – zapytała Jude.
Chloe prychnęła. Itch spiorunował ją wzrokiem, jakby
chciał powiedzieć: „wielkie dzięki”.
– No dobrze, to uczciwa propozycja. Zgadzam się – powiedział odrobinę za szybko.
Czuł taką ulgę, że zupełnie się zdradził, usiłując pocałować
mamę w policzek. Nie spodziewała się tego i odsunęła głowę,
przez co Itch cmoknął miejsce w powietrzu, gdzie jej twarz
była przed chwilą. Okazywanie uczuć pod nieobecność ojca
było w domu Lofte’ów rzadkością, więc po tej próbie i matka,
i syn poczuli się nieco zakłopotani.
19
Żeby przerwać krępującą ciszę, Jude włączyła radio. Woda
w czajniku się zagotowała i matka zrobiła następny kubek
herbaty. Usiadła przy stole i podmuchała na gorący napój.
Itch chciał jej wytłumaczyć, że to bez sensu, bo żeby obniżyć
temperaturę, musiałaby dmuchać na herbatę bez przerwy
przez dwadzieścia minut, ale ugryzł się w język. Chloe jadła
śniadanie. Jude sączyła gorącą herbatę i patrzyła na syna.
– Itch, proszę, tylko nic ryzykownego. Tym razem ci się
upiekło. Ogranicz się do pierwiastków, które nie wybuchają,
dobrze? – W jej głosie pobrzmiewała autentyczna troska.
Itch zgodził się, zaskoczony.
– Dobrze, będą tylko bezpieczne eksperymenty, mamo.
Obiecuję.
Jude uśmiechnęła się półgębkiem i zaczęła sprzątać naczynia.
Wtedy Itch przypomniał sobie o arsenie.
2
To nie był dobry początek planu „bezpieczeństwo przede
wszystkim”. Arsen Itcha znajdował się w niedawno zdobytym
kawałku zielonej tapety ze wzorem w liście. Człowiek, który
mu ją sprzedał, wyjaśnił, że w dziewiętnastym wieku arsenu
używano jako barwnika – nazywano go zielenią paryską
i uznawano za najlepszy zielony pigment na rynku.
Po śniadaniu Itch wrócił do pokoju po plecak, który jakimś
cudem przetrwał eksplozję zeszłej nocy. Zdmuchnął popiół
z paska i otrzepał resztę. Po powrocie ze szkoły zabierze się
do przenoszenia swojej kolekcji, „zestawu” i książek do szopy,
ale na razie musiał postanowić, co zrobić z niebezpieczniejszymi rzeczami. Zdaniem Itcha wcale nie były takie niebezpieczne, jeżeli ktoś nie próbował ich zjeść albo podpalić, ale
wiedział, że mama by się z nim w tej kwestii nie zgodziła.
W nowym reżimie i pod czujnym okiem matki jego zbiory
były zagrożone. Itch zawsze trzymał bardziej niebezpieczne
21
pierwiastki ze swojej kolekcji w ukryciu. W sufit pokoju wpuszczona była mała drewniana klapa, którą można było otworzyć,
żeby dostać się na strych i do zbiorników z wodą. Zaraz po
tym, jak się wprowadzili, Itch napisał długopisem na białej
farbie klapy „Loft* Lofte’a”. Rozśmieszyło to jego ojca i chłopak nadal był dumny ze swego żartu. Stojąc na krześle, wepchnął klapę ze sklejki w mrok strychu. Jego dłonie szybko odnalazły pakunki, których szukał. Wyciągnął je. Były zakurzone,
wilgotne i, zdaniem Itcha, czuć było od nich czosnkiem. Wśród
pakunków znajdowała się duża koperta formatu A3 złożona
na pół, oprócz tego była tam koperta z warstwą folii bąbelkowej
i mała plastikowa torebka ściśle owinięta gumką recepturką.
Włożył wszystko na dno plecaka i przykrył podręcznikami.
Przez chwilę będą tam bezpieczne.
Itch szedł z Chloe do szkoły, niosąc kopertę wypchaną tapetą z arsenem, łyżeczkę prochu w pudełku od zapałek i dwie
radioaktywne wskazówki zegarka w kopercie z folią bąbelkową. Wskazówki były pokryte radem, żeby się świeciły. Itch
kupił je od handlarza poznanego na targach „Surferzy przeciwko ściekom” w St Austell, na które zabrała go Jack.
Handlarz minerałami powiedział, że nazywa się Cake. Po
prostu Cake – bez imienia. A może to było imię? Itch nie był
pewien. Potrzebował prochu, bo była w nim siarka, a on
jeszcze nie miał jej w kolekcji. No i sama nazwa „proch”
robiła wrażenie. Wskazówki wyglądały dość zwyczajnie, ale
* loft (ang.) – strych
22
ponieważ były pomalowane radem, stanowiły jego pierwszy
radioaktywny nabytek. Tapeta z arsenem była podobno rzadkością i Itch dowiedział się, że powinien skorzystać z okazji.
Za całość zapłacił sześćdziesiąt funtów – wydał wszystkie
swoje oszczędności.
Kiedy schodzili ze wzgórza w stronę pola golfowego
i morza, Chloe powiedziała:
– Wiesz, że twoja twarz będzie się rzucała w oczy.
– Może twoje koleżanki zwrócą na to uwagę, ale nie chłopaki z mojej klasy – odparł Itch. – Oni nie przyglądają się
brwiom.
– Ale twoja twarz w ogóle wygląda teraz dziwnie. Oczywiście, że zauważą – upierała się Chloe. – Każdy głupek by zauważył.
– Nie głupki z mojej klasy, Chloe, możesz mi wierzyć. No,
chyba że zwrócą na to uwagę Potts, Paul i Campbell; wtedy
gadanie nigdy się nie skończy.
James Potts, Bruno Paul i Darcy Campbell wiedli prym
w dokuczaniu Itchowi. Uważali, że jego brak zainteresowania
sportem jest dowodem dziwactwa. Oczywiście oni byli najbardziej wysportowanymi uczniami w szkole i bardzo się starali, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Doprowadzało ich do
szału, że Itch nie chce ich naśladować, i tylko z tego powodu
postanowili uprzykrzyć mu życie. Chloe też się dostało za
to, że była jego siostrą. Obrywała nawet ich kuzynka Jack,
która chodziła do klasy Itcha. Darcy jako pierwszy nazwał
ich „Itchy i Scratchy”, a nazwa przyjęła się w całej szkole.
23
Ktoś podobno słyszał, jak powiedziała tak nawet pani Tooley
na angielskim w siódmej klasie. Inne przezwiska pojawiały
się i znikały; „Snitch i Lofty*” trzymały się najdłużej. W końcu się znudziły; większość uczniów po prostu nie zwracała na
Itcha uwagi, więc nie miała powodu, żeby w ogóle go jakoś nazywać.
Pole golfowe znajdowało się w środku miasteczka, większość domów stała wyżej, na wzgórzu na północy. Jeżeli Itch
i Chloe wyszli wcześnie, to udawało im się przejść przez pole
golfowe tak, by nikt na nich nie krzyczał. Obejście pola
zajmowało piętnaście minut, a i bez tego ledwo zdążali do
szkoły. Prawie nowa Cornwall Academy leżała na południowym krańcu miasteczka, za sklepami.
Wcześniej szkoła nazywała się Pitcowenn Secondary –
wszyscy uważali, że jest beznadziejna – a teraz zrobiono
z niej nadętą akademię. Inwestycja była bez wątpienia poważna:
wszystkie budynki były nowe i wyposażone w najlepszy sprzęt.
Tylko aula starej szkoły – której stan uznano za zadowalający
– ostała się po remoncie. Szkołę mianowano Akademią Nauk
Ścisłych, co przyciągnęło wielu sponsorów: instytucje charytatywne, poważanych naukowców i międzynarodowy koncern
naftowy. Na logo szkoły widniało hasło: „Wspólnota. Natchnienie”. Nikt do końca nie wiedział, co ma znaczyć.
Chloe i Itch zeszli z pola golfowego i ruszyli główną ulicą.
Większość sklepów była nadal zamknięta, otwarte były tylko
* snitch (ang.) – skarżypyta, lofty (ang.) – wyniosły
24
dwie kawiarnie i kiosk. Sklepy dla turystów były nieczynne
od października, ale ponieważ lato zaczynało się już za kilka
tygodni, pojawiały się w nich pierwsze oznaki życia: świeża
warstwa farby na fasadzie czy nowy sprzęt do surfowania na
wystawie.
– Co to właściwie był za wybuch wczoraj? – zapytała
Chloe. – Myślałam, że wysadziłeś się w powietrze.
– To była tylko odrobina fosforu. A tak naprawdę trochę
za dużo fosforu – wyjaśnił Itch, rozcierając sobie miejsce,
gdzie wcześniej miał brwi.
Chloe popatrzyła na brata. Jak wszyscy Lofte’owie, była
wysoka jak na swój wiek, ale mimo to do brata brakowało jej
ponad dwudziestu centymetrów. Miała krótkie brązowe włosy
ostrzyżone na chłopczycę i takie same jak brat niebieskozielone oczy.
– Może pożyczyć ci tusz do rzęs? – Chloe zaczęła grzebać
w torbie, ale Itch ją powstrzymał.
– To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem. Brak
brwi jeszcze jakoś ujdzie, ale pomalowane? Oszalałaś! A tak
w ogóle, to od kiedy ty się malujesz?
Chloe wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok.
– Będziesz musiał uważać, żeby w domu nie zwracać tak
na siebie uwagi – powiedziała.
Itch westchnął.
– Wiem, wiem. Przez jakiś czas muszę się zajmować mniej
hałaśliwymi rzeczami. Przynajmniej teraz będę w szopie.
Mama zapomni o moim istnieniu.
25
Chloe się zaśmiała. Było w tym trochę prawdy. Ich mama
była prawniczką i przez większość dnia nie było jej w domu,
a gdyby Itch spędzał weekend w szopie, to praktycznie rzecz
biorąc, zniknąłby zupełnie z jej życia.
Kiedy tylko weszli do szkoły, Chloe pobiegła w swoją
stronę, a Itch ruszył korytarzem. To był tydzień przed majowymi feriami i większość uczniów nieprzytomnie przygotowywała się do egzaminów. Wszędzie były rozwieszone plany
lekcji, a na każdej tablicy wisiały ogłoszenia o spotkaniach
powtórkowych. Oczywiście to nie dotyczyło Itcha – swoje
pierwsze egzaminy miał dopiero za rok – ale wyczuwał panujące w szkole napięcie. Mijając klasę Chloe, zajrzał do
środka i zobaczył, że siostra rozmawia zadowolona z grupą
koleżanek. Zawieranie znajomości przychodziło jej z większą
łatwością niż Itchowi, ale cieszył się, że już w pierwszym
roku siostra znalazła w szkole swoje miejsce. Minął pozostałe
sale lekcyjne, skręcił przy sekcji naukowej, gdzie czuć było
znajome wonie gazów, płynu do mycia podłogi i niedające
się opisać zapachy wielu różnych eksperymentów. Jeszcze
raz skręcił w lewo i dotarł do swojej klasy. Zatrzymał się, zamknął oczy i wziął głęboki wdech. Zawsze się denerwował
przed wejściem do sali, ale dzisiaj było gorzej. Otworzył oczy,
zasłonił grzywką miejsce, gdzie kiedyś miał brwi, i wszedł.
– Hej, Itch, chodź no tu zerknąć.
Odprężył się. To była jego kuzynka Jack (skrót od Jacqueline), jego najlepsza kumpela w szkole. Była, jak wszyscy
Lofte’owie, wysoka, miała krótkie, proste, kruczoczarne
26
włosy z grzywką. Mieszkała w Kornwalii całe życie, jej rodzice prowadzili kilka pensjonatów. Kiedy się dało, siadała
z Itchem w jednej ławce. Przed przeprowadzką rodziny
Itcha z Londynu prawie się nie znali, za to teraz byli nierozłączni.
Itchowi bardzo się podobało, że Jack akceptowała go takiego, jaki był, i nie oczekiwała, żeby się zmienił. Jack zawsze
chciała mieć brata albo siostrę i nie posiadała się ze szczęścia,
kiedy jej „nieco dziwny kuzyn”, o którym słyszała, ale którego
właściwie nie znała, okazał się dużo ciekawszy od jej szkolnych kolegów. Podobało się jej, że ma pod ręką prawie brata.
Jej ojciec, Jon, i matka, Zoe, pomogli im przy przeprowadzce
do nowego domu, a potem oprowadzili Itcha, Chloe i ich
starszego brata, Gabriela, po mieście.
Ponieważ Jack była w tej samej klasie, Itch nie musiał już
zawracać sobie głowy szukaniem przyjaciół. W ciągu pierwszych tygodni w szkole naprawdę się starał. Śmiał się z każdego dowcipu, wstąpił do kółka naukowego i zostawał po
lekcjach. Ale Jack była jedyną osobą, którą cieszyła jego obecność. Zdawała sobie sprawę, że Itch jest trochę inny, ale jej
to nie przeszkadzało. Kiedy Itch zaczął jej opowiadać o składzie chemicznym twiksa albo wyjaśniać, dlaczego jabłko brązowieje, dawała mu prztyczka w ucho albo trącała go ołówkiem.
– Itch, nie nudź, bo opowiem ci o Życiu w Hollyoaks.
Wzmianka o ulubionym serialu Jack wystarczyła, żeby go
przystopować.
27
Itch podszedł do ławki Jack i już miał rzucić plecak na
podłogę, kiedy przypomniał sobie, co w nim jest, i położył
go ostrożnie na krześle.
Jack pomachała do niego czasopismem; to był magazyn
o surfingu „UP”.
– Najnowszy numer – wyjaśniła. – Są nowe pianki. Zerknij
na Psychola O’Neilla. Piszą, że jest najcieplejszy i najelastyczniejszy.
Itch spojrzał na opalonego modela o potarganych włosach,
który prezentował na sobie Psychola.
– Wszystko okej, oprócz ceny. – Pianka kosztowała dwieście dziewięćdziesiąt funtów, co tak bardzo wykraczało poza
jego możliwości finansowe, że Itch nie miał nawet ochoty
czytać, jaka jest wspaniała. Surfing i tak bardziej podobał się
Jack i Chloe. – Na najbliższy rok powinna mi wystarczyć
stara pianka Gabriela. Chyba nikt nie oczekuje, że będę najlepiej ubranym facetem na plaży, co nie?
Używał pianki brata od dwóch lat; swego czasu była
o wiele za duża, ale teraz zrobiła się nieznośnie ciasna.
Oczywiście chciałby mieć nową, ale wszystkie pieniądze
przeznaczał na poszukiwanie pierwiastków. Oprócz tego
była jeszcze jedna drobna kwestia – surfowanie nie szło
mu najlepiej. Choć bardzo się starał – a Jack przy każdej
okazji próbowała go poduczyć – kiedy zbliżała się fala, zawsze mu umykała.
– Chcesz popływać po szkole? – zapytała Jack. – O czwartej fale będą w sam raz.
28
– Dzięki, Jack, ale mama kazała mi przenieść z pokoju
wszystkie materiały i rzeczy. Zeszłej nocy miałem... eee...
drobny wypadek.
– Czy to on spalił ci brwi? – Uśmiechnęła się i odwróciła,
żeby porozmawiać z innymi kolegami.
Czyli Chloe miała rację – pomyślał Itch – to było widoczne, choć miał nadzieję, że chłopaki się nie zorientują.
Większość klasy już się zebrała, ostatni przyszli Tom Westgate i James Potts. Tom tolerował Itcha, ale James Potts
z całą pewnością nie. Choć był niższy od większości chłopaków z klasy, był od nich szybszy i silniejszy. Zawsze nosił
adidasy i chwalił się, że ma zakazany tatuaż „w bardzo dziwnym miejscu”, choć nikt go nigdy nie widział i wielu wątpiło
w jego istnienie. Uwielbiający sport i nieznoszący Lofte’a
koledzy Pottsa: Darcy Campbell i Bruno Paul, byli w równoległej dziewiątej klasie. Dwa albo trzy razy dziennie mieli
z Itchem zajęcia w tej samej sali i jeżeli nie było akurat do
omówienia jakiegoś ważnego wydarzenia sportowego, ich
uwagę zaprzątało uprzykrzanie mu życia.
Wychowawca, John Watkins, wpadł pędem do klasy, niepewnie niosąc przed sobą stertę książek, papierów i toreb,
a teczkę trzymał jakimś cudem zawieszoną na palcach. Tak
jak zawsze, wyglądał, jakby ubierał się po ciemku – był w pomarańczowych spodniach i zielonej koszuli, a pod pachami
miał nieodzowne plamy potu. Zapach tytoniu sugerował, że
nauczyciel zdążył jeszcze szybko wypalić papierosa przed wyruszeniem na pole walki w klasie 9W w Cornwall Academy.
29
Pan Watkins wypuścił wszystko z rąk na swoje biurko,
gdzie torby, książki i teczki utworzyły chwiejną stertę. Patrzył
na nią przez chwilę, żeby się upewnić, że wszystko nie zsunie
się na podłogę, po czym się odwrócił i uśmiechnął do klasy.
– Dzień dobry, chłopcy. Zaczynamy.
Dziewiąta W przestała mu już wypominać, że w klasie
jest ponad połowa dziewczyn, i przyjęła do wiadomości,
że wychowawca, mówiąc „chłopcy”, zwracał się do wszystkich. Nauczyciel przyszedł pięć lat temu ze szkoły dla
chłopców w Edynburgu i wyraźnie nie miał zamiaru zmieniać sposobu, w jaki zwracał się do klasy. Pan Watkins miał
nadwagę, bez przerwy się pocił i zawsze wszędzie pędził
na złamanie karku. Uczył w szkole geografii i geologii i był
jednym z najbardziej lubianych nauczycieli. O jego opowieściach krążyły legendy i niejedna lekcja zaczynała się
albo kończyła ekscytującą historią o powodzi, trzęsieniu
ziemi albo zamieszkach.
– Wszyscy obecni? Wybornie! Mieliście udany weekend,
mam nadzieję? Wspaniale! Kto zechce przynieść mi herbatę?
Sam, bądź tak kochana, jedna kostka cukru, dziękuję.
Sam Jennings, która zazwyczaj siedziała w pierwszej ławce,
niechętnie wstała z krzesła, żeby odprawić rytuał, który miał
miejsce każdego ranka na lekcji pana Watkinsa. Nauczyciel zawsze trzymał na wierzchu czajnik i dziwne torebki z herbatą.
– Przypominam w imieniu naszego nowego kolegi, doktora Flowerdew, i kolegów z działu naukowego, że lekcja
biologii odbywa się dzisiaj w cieplarni. Możecie wziąć ze
30
sobą butelki z wodą. Jakiś dowcipas w zeszłym roku uznał,
że woda nie będzie mu potrzebna i upadł zemdlony na kaktus,
czy coś równie mało przyjemnego. Tam jest gorąco i duszno.
W przerwie na lunch dostaniecie wodę. A, Sam! Wspaniale
zaparzona herbata, dziękuję.
Sam Jennings wzruszyła ramionami i usiadła na swoim
miejscu, podczas gdy pan Watkins sprawdzał obecność równie
szybko jak zawsze.
Pierwsze dwie lekcje to były historia i angielski, które przeleciały, a Itch nie starał się nawet koncentrować. Dynastia
Tudorów i Folwark zwierzęcy.
Większość przedmiotów szła Itchowi kiepsko; pochłaniały
go tylko te lekcje, które miały coś wspólnego z naukami
przyrodniczymi. Lekcja biologii w cieplarni była intrygująca;
wcześniej nie mieli tam zajęć. Ale najpierw musi wytrzymać
dwie godziny matematyki i przerwę na lunch. Ta będzie dziś
szczególnie ciężka, bo Jack spędzi ją z koleżankami, a Chloe
ma próbę chóru. Zawsze w takiej sytuacji jadł sam, a potem
szedł gdzieś, gdzie jego dręczyciele nie mogli go znaleźć –
zazwyczaj do biblioteki.
Spotkał Jack tuż przed biologią. Jego kuzynka miała już
ze sobą dwie butelki wody; podała mu jedną.
– Pomyślałam, że możesz zapomnieć – powiedziała, kiedy
obchodzili budynek szkoły. Przeszli między boiskami i salami
wykładowymi, a potem minęli starą aulę. Cieplarnię też przebudowano podczas remontu i na stronie internetowej poświę-
31
cono jej wiele miejsca. Szkoła była z niej bardzo dumna. –
Nie widziałam cię na przerwie – ciągnęła Jack. – Moje koleżanki dały się zagonić do roboty przy biletach na koncert
szkolnego zespołu po feriach, więc rozglądałam się za tobą.
– Czytałem – wyjaśnił Itch.
– Z kimś?
– Byli tam inni, ale nie czytałem z nimi.
Itch i Jack doszli do starej auli, kiedy usłyszeli znajomy
okrzyk: „Kuzyni dziwolągi!”. Głosy były trzy – Pottsa, Paula
i Campbella. Słowa były wyśpiewane na melodię kawałka
R’n’B, który ciągle leciał w radiu i telewizji, ale śpiew wychodził im przeciętnie i zabrzmiało to bardziej jak skandowanie
kiboli. Mimo to świetnie się bawili i śpiewali refren przez
całą drogę do cieplarni. Itch i Jack szli w milczeniu, Itch spuścił głowę, a Jack odwróciła wzrok.
Podczas pierwszych miesięcy w Cornwall Academy Itch
reagował na zaczepki, wołał coś w odpowiedzi i pokazywał
wulgarne gesty, ale kiedy zaczął się zadawać z Jack, dziewczyna poradziła, żeby ich ignorował, to może się znudzą
i przyczepią do kogoś innego. Ale tamci robili się przez to
jeszcze bardziej natrętni. Jednak dopóki kuzyni nie opracują
nowej strategii, pozostawała im jedynie polityka ignorowania
zaczepek.
Itch i Jack, Potts, Paul i Campbell, i większość dziewiątej
klasy przybyli na biologię w cieplarni prawie jednocześnie.
Budynek robił wrażenie – miał trzydzieści metrów długości,
dziesięć metrów szerokości i dziesięć wysokości. Drewno po-
32
malowano na biało i choć z oddali widać było w środku
różne rośliny, z bliska skroplona para zasłaniała widok. Kilka
pękniętych szyb zostało po zeszłorocznym trzęsieniu ziemi;
te, które się potłukły, wymieniono. Drobne trzęsienia ziemi
nie były w Kornwalii rzadkością, ale pan Watkins powiedział,
że to trzęsienie, które w skali Richtera miało 3,8 stopnia,
było silniejsze niż zazwyczaj.
Wszyscy się kręcili, czekając na pojawienie się pani Glenacre, nauczycielki biologii. Wielu uczniów przyciskało twarze
do szkła, żeby zobaczyć, co ich czeka, ale przez zaparowane
szyby udało się coś dostrzec tylko uczniom o najostrzejszym
wzroku.
Po chwili drzwi się otworzyły i pojawiła się pani Glenacre,
a u jej boku sprawujący nadzór nad naukami przyrodniczymi
doktor Nathaniel Flowerdew. Na ich widok wśród młodzieży
rozległy się jęki. Zgodnie z powszechnym przeświadczeniem
pani Glenacre zbliżała się do setki i nigdy w życiu nie pomyślała nic dobrego o żadnym uczniu. Tak naprawdę to istotnie
szykowała się do przejścia na emeryturę, ale miała sześćdziesiąt cztery lata i swego czasu lubiła uczyć, przed pojawieniem
się „papierkowej roboty i polityki”.
W odróżnieniu od niej Flowerdew był charyzmatyczny. Dobiegał pięćdziesiątki, był przystojnym zawadiaką i miał na głowie gęstwinę modnie ostrzyżonych, mocnych loków, zupełnie
już siwych. Miał ciemnoniebieskie oczy, szerokie barki i sylwetkę mężczyzny, który ma karnet na siłownię. Jako że w okolicy żadnej siłowni nie było, wszyscy doszli do wniosku, że
33
pan Flowerdew ma sprzęt do ćwiczeń w domu. Był ubrany
w granatowy garnitur, śnieżnobiałą bawełnianą koszulę, jaskrawoniebieski krawat z jedwabiu i czarne mokasyny. Marynarkę miał rozpiętą, a spod lewego mankietu wystawał
chromowany zegarek. Wszystko było drogie i jakoś nie pasowało do szkolnego boiska przed cieplarnią.
Jednak jako nauczyciel Flowerdew od samego początku
nie był lubiany. Zawsze sprawiał wrażenie, jakby był w złym
nastroju, dawał wszystkim odczuć, że ta szkoła jest poniżej
jego ambicji. Było również oczywiste, że reszta ciała pedagogicznego za nim nie przepada. Chodziły słuchy, że jest genialnym chemikiem. Nauczyciele i uczniowie Cornwall Academy czekali na jakiś dowód owego geniuszu.
Pan Flowerdew zwrócił się do uczniów głosem gderliwego
wykładowcy .
– Zamknijcie się i słuchajcie. Będziecie tu mieli lekcję
z panią Glenacre, a kiedy wyjdziecie, to nie będziecie mi
mdleć, tylko będziecie słuchać, żeby wiedzieć, co to takiego
Neomarica caerulea. Macie nie dotykać niczego, czego nie każe
się wam dotykać, nie brać niczego do ust, Burnham, i na miłość boską, pić wodę, kiedy trzeba. Nie musicie prosić o pozwolenie. Pani Glenacre z radością was oprowadzi, słuchajcie
jej uważnie. – Po tych słowach ruszył szybkim krokiem drogą
obok starej auli w stronę swojego laboratorium.
Johnny Burnham, który włożył sobie kiedyś do ust
wstążkę magnezu, żeby „sprawdzić, jak smakuje”, zrobił się
czerwony jak burak i trochę się skulił.
34
Uczniowie wmaszerowali do parnego wnętrza cieplarni.
Pani Glenacre poszła na przód i tam czekała z rękami na
biodrach, aż wszyscy do niej dotrą.
– Zostawcie torby przy drzwiach – zawołała. – Nie ma tu
miejsca na wymachiwanie plecakami.
Itch i Jack, podobnie jak połowa klasy, odwrócili się i położyli torby na stercie przy wejściu. Itch zastanawiał się, czy
to dobry pomysł, żeby zostawiać plecak bez opieki, ale nie
miał wyjścia. Położył swój na górze sterty, żeby mieć go na
oku.
Przeszli obok bananów, pomidorów, kaktusów i jakichś
nieznanych roślin do miejsca, gdzie pani Glenacre czekała,
żeby rozpocząć lekcję.
– Dlaczego tu jesteśmy? – zapytała. Cisza. – Nikt? Dlaczego tu jesteśmy?
– Z powodu ewolucji? – zaryzykował bardzo odważny Ian
Steele, który stał obok dziwnych różowych roślin z dyndającymi liśćmi. Itch i kilkoro innych uczniów się uśmiechnęło,
pani Glenacre się skrzywiła.
– Nie popisuj się, Steele, idioto. Nie dlaczego jesteśmy na
Ziemi oczywiście, tylko dlaczego jesteśmy w cieplarni.
– Bo kosztowała majątek? – spróbował Bruno Paul, uśmiechając się i trącając Jamesa Pottsa.
– Jeżeli chcesz zwrócić uwagę na to, że mamy szczęście,
mogąc korzystać z tak wspaniałego budynku, to masz rację.
Ale nie tak brzmi odpowiedź. Ktoś ma jakiś pomysł?
Itch znał odpowiedź, ale nie podnosił głowy.
35
– Nikt? – westchnęła pani Glenacre. – Będziemy się uczyć
o... – następny wyraz wymówiła powoli, jakby zwracała się
do pięciolatków – fo-to-syn-te-zie. Przemianie dwutlenku
węgla w cukier i tlen przy udziale światła. – Cmoknęła niezadowolona i pokazując, żeby grupa poszła za nią, odwróciła
się i zaczęła opowiadać o roślinach.
Byli w cieplarni zaledwie od piętnastu minut, ale temperatura wynosiła trzydzieści pięć stopni, więc w tle wykładu
pani Glenacre słychać było odgłosy opróżniania i zgniatania
butelek.
Mniej więcej po trzydziestu minutach, kiedy pani Glenacre
usiłowała nachylić górną część olbrzymiej spiczastej zielono-żółtej rośliny, zwymiotował pierwszy uczeń. To był Johnny
Burnham – i było to widowiskowe. Wcześniej przez chwilę
słaniał się na nogach. Potem, zakrywając usta jedną dłonią,
a drugą odpychając kolegów, zwrócił śniadanie prosto na roślinę
z tabliczką Eucomis pole-evansii. Ukląkł na podłodze, złapał się
dłońmi za brzeg dużej donicy i wsadził głowę głęboko między
liście. Było jasne, że jeszcze nie skończył.
Potem zemdlały dwie dziewczyny. Natalie Hussain
i Debbie Price okropnie zbladły i przewróciły się jedna na
drugą. Inne dziewczyny zaczęły krzyczeć i zanim pani Glenacre zdążyła dojść do drzwi, żeby wpuścić trochę świeżego
powietrza, czworo kolejnych uczniów zwymiotowało. Cieplarnię błyskawicznie wypełnił smród wymiocin.
– Wszyscy na zewnątrz! – krzyknęła nauczycielka. – Tom,
idź po doktora Flowerdew.
36
Tom Westgate pognał na zewnątrz. Wszyscy uczniowie
wychodzili najszybciej jak mogli, zasłaniając usta i nosy
dłońmi albo chusteczkami. Pani Glenacre pomogła wstać
Johnny’emu Burnhamowi i zawołała do Itcha i Jack, żeby
pomogli Natalie i Debbie. Itch podniósł Natalie za ramiona
i posadził ją. Dziewczyna jęknęła, otworzyła oczy – i zwymiotowała Itchowi na spodnie.
– Niezły cel, Nats! – zawołał uciekający Darcy Campbell.
– Ja też czuję się tak sobie, proszę pani – powiedział Itch,
spoglądając na mokrą plamę na nogawce.
– I ja też – dodała Jack, która pomagała Debbie Price stanąć na nogi.
Itch szybko położył Natalie z powrotem i pobiegł do
drzwi. Prawie mu się udało; dobiegł do sterty tornistrów
i tam zwymiotował. Wyszedł chwiejnie na dwór i osunął
się na trawę. Zamknął oczy; wszystko wirowało. Nawet
bez patrzenia wiedział, że sporą część uczniów na lekcji
biologii pani Glenacre nękają poważne dolegliwości żołądkowe.
Kiedy znowu otworzył oczy, zobaczył, jak Jack i pani Glenacre pomagają bardzo słabym Natalie, Debbie i Johnny’emu
wyjść z cieplarni. Itch próbował wstać, ale tak bardzo kręciło
mu się w głowie, że zaraz znowu usiadł. Wyglądało, jakby
ich nauczycielka też miała nudności.
Kiedy doktor Flowerdew przybiegł ze starej auli, a tuż za
nim Tom Westgate i niska, chuda dziewczyna z dziesiątej
klasy, wszyscy uczniowie i ich nauczycielka leżeli na trawniku.
37
Niektórzy nadal wymiotowali, wielu jęczało, trzymając się
za brzuch, a kilkoro cicho płakało.
Flowerdew stanął jak wryty, nic z tego nie rozumiejąc. To
wyglądało jak scena z filmu katastroficznego.
– Co to...? Co do diabła...? Co się...? – Rozejrzał się, usiłując znaleźć panią Glenacre. – Grace? Gdzie pani jest?
Grace?
Pani Glenacre podniosła dłoń. Wyraźnie nie miała ochoty
otwierać ust.
Doktor Flowerdew podbiegł do niej, wymijając uczniów
i krzycząc do Toma, żeby wezwał panią dyrektor. Tom Westgate odwrócił się i znów pognał.
– Co tu się do diabła stało? Grace! Powiedz coś! Zostawiłem cię z nimi pół godziny temu. – W jego głosie słychać
było zarazem troskę i gniew.
Długie siwe włosy Grace Glenacre, które przedtem były
związane w kucyk, teraz zwisały luźno. Kilka kosmyków
przykleiło jej się do twarzy. Zasłoniła sobie usta dłonią
i spróbowała coś powiedzieć.
– Nie wiem... – Miała zachr ypły głos. Odkaszlnęła
i splunęła. Flowerdew odwrócił wzrok, a ona przeprosiła,
potem znów zaczęła mówić, tym razem głośniej: – Nie
wiem... wszystko było w porządku. Było oczywiście gorąco, ale wszyscy mieli wodę. Chyba udało mi się dojść
do passiflory, kiedy Burnham zaczął mieć mdłości.
– Burnham! – powtórzył Flowerdew. – Powinienem był
wiedzieć. Czy ucząc się o roślinach, zjadał je? To taki głupek.
38
A potem wszyscy spanikowali i zaczęli histeryzować. Co za
bałagan.
Pani Glenacre popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Czy ja również zaczęłam histeryzować? Czy sugeruje pan,
że mnie też ogarnęła panika? – Podniosła się nieco, by usiąść.
– Cóż, to możliwe, nieprawdaż? – odparł Flowerdew. –
Tam jest bardzo gorąco, ma pani dwadzieścioro siedmioro
uczniów w zamkniętej przestrzeni, jedno ma mdłości i nie
trzeba wiele, żeby reszta poszła w jego ślady. Po prostu udzieliło się wszystkim.
Grace Glenacre zapomniała, że przed chwilą wymiotowała.
Wpadła w furię.
– Jak pan śmie? Jak pan śmie?! – krzyknęła. – Chyba nigdy
w życiu nie zaklęłam na innego nauczyciela, ale teraz to zrobię. – Sklęła go. – Nie mam pojęcia, co tam się stało, ale
dwudziestka siódemka zatrutych dzieci i jedna zatruta nauczycielka to nie jest kwestia histerii. – Jeszcze bardziej podniosła głos. – To nie jest histeria, czy pan mnie słyszy?!
Flowerdew się wyprostował.
– Pani histeryzuje – podsumował. – Porozmawiamy później.
Wszedł do cieplarni, ale panujące w środku upał i drażniący smród zmusiły go, by cofnął się do drzwi. Miał przed
oczyma niesamowity widok. Rośliny w długich, równych rzędach, szeroka ścieżka pośrodku. Było tam pięćdziesiąt różnych roślin, niektóre wielkie, zielone i prawie sięgające dachu,
inne szerokie i niesłychanie barwne. Doktorowi Flowerdew
39
wydawało się, że wszystkie są teraz bardziej kolorowe, niż
były godzinę temu. Wszędzie, gdzie spojrzał, widział zwrócone resztki jedzenia. Właśnie sobie uświadomił, że stoi
w małej kałuży soków żołądkowych z kawałkami kiełbasy,
kiedy usłyszał niedający się z niczym pomylić odgłos kroków
nadchodzącej dyrektor.
Doktor Felicity Dart biegła szybko. Była trochę po pięćdziesiątce, ale dbała o kondycję i figurę, przyjeżdżała do
szkoły na rowerze, a w przerwie na lunch często biegała
wokół boisk. Ogólnie rzecz biorąc, nauczyciele i uczniowie
ją lubili i szanowali, ale wiedzieli, że łatwo wyprowadzić ją
z równowagi i że ma tubalny głos. Jeżeli zaczynała na kogoś
wrzeszczeć, wszyscy ją słyszeli. Tak samo jak doktor Flowerdew i ona stanęła jak wryta, przyglądając się uczniom. Kilkoro
ciągle jeszcze miało odruch wymiotny, wielu było nieprzytomnych, ale niektórzy już siedzieli i esemesowali. Doktor
Dart powiodła wzrokiem po uczniach dziewiątej klasy i zatrzymała spojrzenie na siedzącej rozdygotanej pani Glenacre.
Potem odwróciła się do szefa działu nauk przyrodniczych,
który nadal stał w drzwiach.
– Doktorze Flowerdew!!! – ryknęła. – Czy mógłby pan pomóc?!
Podbiegła do Grace Glenacre, która powiedziała:
– Nic mi nie będzie. Proszę zająć się dziećmi, niektóre
bardzo źle się czują.
Felicity Dart odwróciła się do ciągle zziajanego Toma
Westgate’a.
40
– Tom, pobiegnij do pana Littlewooda i powiedz mu, proszę, żeby wezwał karetki.
Tom zerknął na swoich kumpli, po czym pobiegł po raz
trzeci. Jim Littlewood był nowym nauczycielem historii
i miał uprawnienia ratownika.
Flowerdew się zbliżył, a tuż za nim szedł chwiejnym krokiem jakiś uczeń, którego nie można było rozpoznać, bo
miał spuszczoną głowę i zasłaniał usta dłońmi. Wydał stłumiony jęk i Flowerdew się odwrócił. Szef działu nauk przyrodniczych zdążył zidentyfikować Craiga Murraya tuż przed
tym, jak struga wymiocin poleciała prosto na jego nienagannie
wyprasowane spodnie.
Wszyscy zamarli, kiedy treść żołądkowa Craiga ściekała
powoli na wyczyszczone do połysku buty nauczyciela.
Wszyscy oprócz Sam Jennings, która nagrywała tę scenę telefonem.
– Sam, jeżeli zobaczę to na YouTube – zawołała doktor
Dart – to będę wiedziała, kogo mam wezwać do gabinetu,
prawda?
– Tak jest, proszę pani – odparła uśmiechnięta Sam. (Kiedy
nagranie istotnie trafiło na YouTube, broniła się, że bracia
zabrali jej telefon i zgrali film wbrew jej woli. Nikt jej nie
uwierzył).
Flowerdew wytarł się chustką i chusteczkami higienicznymi, które podała mu doktor Dart. Był czerwony na twarzy
i wyraźnie skrępowany, kiedy wilgoć wsiąkała mu w spodnie,
ale głos miał opanowany.
41
– Więc dobrze, cóż, mamy tu niezły bałagan, wszędzie
wymiociny. Wydaje mi się, że Burnham zjadł jakąś roślinę,
dostał mdłości i od tego się zaczęło. Ale teraz wszyscy czują
się już chyba dobrze...
– Naprawdę? Mamy całą klasę, która leży zatruta po lekcji,
a pan twierdzi, że wszyscy czują się dobrze? Podczas oczekiwania na karetki będzie nam potrzebna woda. Proszę przynieść z kuchni, ile się da.
Przez ułamek sekundy dyrektorce wydawało się, że spojrzenie doktora Flowerdew mówi: „Czy nie ma nikogo niżej
w hierarchii?”, ale potem nauczyciel powiedział:
– Oczywiście. – Odciągnął lepiący mu się do nóg mokry
materiał spodni i ruszył do kuchni.
Itch i Jack siedzieli razem; obojgu przeszły już mdłości.
Dziewczyna z dziesiątej klasy, która przyszła z Flowerdew
i Tomem Westgate’em, przedstawiła się jako Lucy Cavendish
i podała obojgu kubki z wodą. Kiedy Itch skończył pić, wstał
powoli i wyciągnął dłoń do Jack, która pokręciła głową
i znowu zamknęła oczy. Itch podszedł do miejsca, gdzie dyrektorka rozmawiała z grupką uczniów.
– Nie wiem, co się stało, proszę pani. Zaczęło mi się kręcić
w głowie i zwymiotowałem Mattowi na głowę – to mówił Timothy
Abbott, korpulentny, zazwyczaj pogodny chłopak. W jego głosie
pobrzmiewała duma z tego, że udało mu się tak wycelować.
– Johnny’emu pierwszemu zrobiło się niedobrze, proszę
pani, a potem nam wszystkim też – wyjaśnił Ian Steele.
42
– Mnie się zrobiło niedobrze, jeszcze zanim Johnny zwymiotował.
Słysząc to, doktor Dart się odwróciła. To powiedziała Natalie Hussain.
– Przed Johnnym? Źle się poczułaś jeszcze przed Johnnym? Na ile przed?
– Jakieś pięć minut, proszę pani. Debbie źle wyglądała,
więc przez chwilę opierałyśmy się o siebie. I to wszystko, co
pamiętam. Potem ocknęłam się na dworze.
Felicity Dart znalazła Debbie Price, która leżała, podpierając się na łokciach. Na miejsce właśnie docierali Jim
Littlewood, Nathaniel Flowerdew i grupa pracowników
kuchni, którzy nieśli baniaki z wodą; towarzyszyli im
uczniowie przedostatniej klasy, których zagoniono do pomocy.
– Debbie, to bardzo ważne – podkreśliła doktor Dart. –
Natalie mówi, że obie poczułyście się źle, jeszcze zanim
Johnny Burnham zwymiotował. Czy to prawda?
– Tak, proszę pani. Ale tak naprawdę to nie wiem. Nie pamiętam, jak zwymiotował... Tylko Natalie powiedziała mi,
że też się kiepsko czuje i wtedy musiałyśmy stracić przytomność. – Debbie wzięła szklankę wody i ostrożnie wypiła trochę.
Itch miał zamiar przedstawić swoją wersję wydarzeń, kiedy
dyrektorka popatrzyła na niego i wykrzyknęła:
– Wielkie nieba, Itchinghamie, zniknęły ci brwi! – Rozejrzała się po cieplarni. – Co tu się stało? – Ujęła go pod brodę
43
i uniosła mu głowę, tak samo jak zeszłej nocy jego matka.
Może wszystkie kobiety tak robiły. – Mój Boże, zupełnie
zniknęły! Czy ktoś jeszcze stracił brwi?!
– Eee... nie, proszę pani, to się stało zeszłej nocy. Miałem,
ech, wypadek w domu i one, cóż... one odrosną, tak powiedziała mama.
W innych okolicznościach Itch na pewno zostałby szczegółowo przesłuchany, ale teraz wyglądało, jakby doktor Dart przyszedł do głowy pewien pomysł. Podeszła do pani Glenacre.
– Grace, proszę przyjść do mnie, kiedy poczuje się pani
lepiej. Ma pani klucze do cieplarni?
Nauczycielka biologii sięgnęła do kieszeni, wyciągnęła
breloczek z dwoma kluczami i podała dyrektorce. Ta podeszła do cieplarni i bez wchodzenia zajrzała do środka. Zawołała Jima Littlewooda i dwóch pracowników i wspólnymi
siłami, z ustami zakrytymi chusteczkami, sięgnęli do środka
i wyciągnęli torby i plecaki. Leżały na stercie – równie smętnej, co mokrej. Następnie doktor Dart zamknęła drzwi najpierw jednym, a potem drugim kluczem.
Nathaniel Flowerdew wpadł zaaferowany, szykując się,
żeby zaprotestować przeciwko zamykaniu cieplarni, ale Dart
przerwała mu w pół słowa.
– Cieplarnia jest zamknięta, nikt nie ma tam wstępu
i dotyczy to również nauczycieli, dopóki nie wyjaśnimy, co
się stało. Zaraz powinny przyjechać karetki. Proszę przyjść
do mojego gabinetu, kiedy sanitariusze zajmą się już wszystkimi uczniami.
44
Po tych słowach wróciła do uczniów i odprowadziła
dwójkę z nich do głównego budynku szkoły.
Tego popołudnia karetki zawiozły najsilniej zatrutych uczniów
do miejscowego szpitala. Mniej więcej połowa uczniów, którzy
byli z panią Glenacre w cieplarni, trafiła do poczekalni małego
ambulatorium. Itch siedział z Jack i Johnnym Burnhamem,
który w dalszym ciągu był wyjątkowo zielony na twarzy. Od
kiedy przyjechali, nikt nie wymiotował, choć Bruno Paul po
drugiej stronie pokoju wydawał jakieś jęki. Bruno siedział
z Mattem Colstonem i obok pani Glenacre, która nadal oficjalnie sprawowała opiekę nad grupą, ale od dziesięciu minut
miała zamknięte oczy.
– Dobrze się czuję – powiedziała Jack. – Nie wiem, po co
tu jestem.
– Wyraźnie zależało im, żeby nas tu sprowadzić – myślał
głośno Itch. – Badali Johnny’ego, Natalie i Debbie, do nas
powinni dojść przed północą.
Jack nachyliła się blisko.
– Masz jakąś teorię?
– Powinienem mieć, ale nie mam. Może to był jakiś gaz
wydzielany przez rośliny? Było tam trochę dziwnych okazów.
– Na chwilę zamilkł. – Ale one były w cieplarni od zawsze... To bez sensu. – Zirytował się na siebie.
– Może coś było nie tak z naszą wodą? – zapytała Jack. –
Wszyscy pili to samo.
Itch wzruszył ramionami.
45
Podnieśli wzrok na dźwięk kroków: korytarzem biegli rodzice. Wahadłowe drzwi otworzyły się i do środka wpadła
matka Craiga Murraya i rodzice Natalie Hussain. Kiedy rozejrzeli się po sali, Bruno Paul wstał, odwrócił się do ściany
i zwymiotował na plakat z napisem „Proszę nie przeklinać
w obecności pracowników”. Tuż po nim Ian Steel zwymiotował na swoje dłonie, a Matt Colston na panią Glenacre,
która się wtedy obudziła. Sześcioro uczniów popędziło do
toalet, a trójka na parking.
– Znowu się zaczyna – skomentowała Jack, wstając.
– Czy ty...?
– Nie, idę tylko pomóc. – Pobiegła w stronę toalet,
a Itch spojrzał na Johnny’ego Burnhama, który, o dziwo, zajadał krewetkowe chipsy. Zewsząd schodzili się lekarze i pielęgniarki, pojawiło się też dwóch sanitariuszy z mopami
i kubłami.
Podenerwowana recepcjonistka wyszła zza biurka i próbowała podnieść głos, żeby przekrzyczeć jęki, odgłosy zmywania i chlapania. Nikt nie słyszał, co mówi, więc poddała
się i usiadła na swoim miejscu.
Było po piątej, kiedy doktor Dart pojawiła się na korytarzu. Szła zdecydowanym krokiem, a u jej boku kroczył lekarz,
który wyglądał na ważniaka. Była blada, ale miała zaciętą
minę i stanowczy wyraz twarzy. Stanęła na końcu poczekalni,
jakby była w sali lekcyjnej.
– Dostałam polecenie, żeby zamknąć szkołę do końca tygodnia. – Rozległy się stłumione okrzyki zdumienia i słychać
46
było gorączkowe rozmowy, ale dyrektorka uciszyła wszystkich
gestem. – Pierwsze testy toksykologiczne przeprowadzone
przez lekarzy wskazują... – zamilkła na chwilę – że zatrucie
było w niektórych przypadkach spowodowane... choć to zabrzmi niewiarygodnie... jakimś trującym gazem. Dopóki naukowcy nie ustalą jego pochodzenia, szkoła będzie zamknięta.
Itch poczuł suchość w ustach, żołądek mu się ścisnął,
a jelita skręciły. Zupełnie zapomniał o pakunkach na dnie
plecaka.
Ratunku – pomyślał. – To wszystko moja wina.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej
przez Wydawnictwo Zielona Sowa.
Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji
bez pisemnej zgody Wydawnictwa Zielona Sowa.
Serdecznie dziękujemy za pobranie fragmentu książki!
Mamy nadzieję, iż przypadł Państwu do gustu!
Już dziś zapraszamy do zakupu książki w naszym sklepie
www.zielonasowa.pl