Kazbek – duma Gruzji
Transkrypt
Kazbek – duma Gruzji
Kazbek – duma Gruzji Ach ta Gruzja – wino, piękne kobiety i śpiew (lub jak kto woli: wino, dzielni mężczyźni i śpiew)! No tak – można się rozmarzyć, ale właściwie nie o tym mieliśmy pisać. Zauroczenie Kaukazem spowodowało, że nasze myśli w dość naturalny sposób powędrowały właśnie do Gruzji. A skoro Gruzja to oczywiście także i Kazbek – góra, która musi się znaleźć na rozkładówce każdego szanującego się górołaza. Po przylocie do Tibilisi niemal natychmiast rozpoczęliśmy przygotowania do zdobycia Kazbeku. W tym przypadku liczba mnoga oznaczała coś więcej niż naszą dwójkę, czyli Gosię i Grzegorza. Kiedy rozpuściliśmy wieści o planowanej wyprawie niemal natychmiast odezwała się do nas poznana na Elbrusie Ania, która niemal w tym samym czasie razem jeszcze ze swoją koleżanką Martą wpadły na podobny pomysł. Krótka piłka – jedziemy razem. Trochę byłem tym zaskoczony, gdyż w wyższych górach zdecydowanie liczebnością dominują faceci a tu 3 do 1 na korzyść kobitek! Dwa dni z naddatkiem wystarczyły aby uzupełnić zakupy (np. gaz i trochę jedzenia) i zorientować się w kwestii dojazdu. Trzeciego dnia wcześnie rano, załadowani jak wielbłądy jedziemy do ostatniej stacji metra Didube i tam znajdujemy marszrutkę do Kazbegi (oficjalna nazwa to Stephanitsmilda). Marszrutki odjeżdżają bez specjalnego rozkładu – po prostu kiedy się zapełnią. Dzięki temu mamy pewność że będzie komplet, czyli ciasno – tak właśnie było. Po przyjeździe do Kazbegi (podróż ok 4 – 5 godzin) okazało się że pogoda była delikatnie mówiąc taka sobie – padał deszcz. Chcieliśmy dzielnie podejść do kościoła Cminda Sameba, który zresztą był chwilami widoczny ale porwał nas miejscowy Kubica. Tak się przynajmniej przedstawił gdy zorientował się, że jesteśmy z Polski. Kubica zatem stwierdził, że u góry będzie lało więc nie ma co się od razu wystawiać na kiepskie warunki. Zaproponował, że dziś możemy zwiedzić okolicę, jeśli się przejaśni to podejdziemy do kościoła, przenocujemy i zjemy u niego, a rano zawiezie razem z bagażami. Nie bardzo wiem jak mu się to udało ale przekonał nas. Kiedy po jakimś czasie okazało się, że chmury poszły precz i wyszło piękne słonko, rzeczywiście podeszliśmy na lekko do Cminda Sameba (2080 npm). Miejsce jest absolutnie magiczne. Na końcu górskiej połoniny, na wzniesieniu stoi kościół z oddzielną dzwonnicą. Wokół same góry, ciemnobrązowe z widocznym śniegiem a tu bijąca w oczy zieleń, pasące się krowy i biegające konie i kilkusetletni murowany kościółek. Jeden z najpiękniejszych widoków jakie kiedykolwiek spotkaliśmy. Po nocy przespanej u Kubicy (oddał nam swoje prywatne łóżko, z czym trochę dziwnie się czuliśmy) wcześnie rano znowu podwózka do Cminda Sameba. Stąd już trzeba z buta. Sam Kazbek jest doskonale widoczny więc azymut jest oczywisty. Wybraliśmy więc najszerszą ścieżkę idącą w tamtym kierunku i idziemy. Kłopot w tym, że po jakiś 30 minutach ścieżka się skończyła i już. Dopiero po jakimś czasie zauważyliśmy dwie osoby około kilometra po naszej prawej stronie i jakieś 150 m pod Kazbek - relacja górę. Pomyślałem: „no pięknie, jeszcze nie zaczęliśmy a już się zgubiliśmy!” Dalej na szczęście było już bez większych alternatyw. Generalnie podążamy przez górskie hale, gdzie spotykamy trochę owiec i żadnych ludzi. Droga wije się po rozłożystej dolinie, która wznosi się do skalistej grani. Nieco dalej, na wysokości ok. 2920 m n.p.m. nasza trasa dochodzi do małej kapliczki i rozciągającej się dalej kamienistej przełęczy, z której roztaczają się wspaniałe widoki na Kazbek i czoło lodowca. Tu spotykamy parę Niemców z przewodnikiem, którzy jednak nie zamierzają iść dalej – podziwiają widoki. Stąd mamy już stosunkowo niedaleko do pierwszego planowanego obozu. Schodzimy trochę w dół aby przejść przez potok wypływający z lodowca (udało się nikomu nie wpaść), trochę pod górę i właściwie już. Mała polanka, częściowa porosła trawą to dobre miejsce aby się przenocować i zadbać o stopniowanie aklimatyzacji. Jesteśmy na niecałych 3000 m npm ale wyruszyliśmy z 1700 więc nie ma się co wyrywać. Rozbijamy namioty (jest tam ich już kilka), przygotowujemy jedzonko i cieszymy się górskim spokojem. I wtedy po raz pierwszy spotykamy ekipę z Białorusi. Od razu zwróciliśmy uwagę na ich plecaki – były 2 razy większe (i pewnie tyle samo cięższe) niż nasze – prawdziwi twardziele. Dwanaście osób, jeden duży namiot (kuchnia) przypominający dobre czasy z lat 80-tych i kilka mniejszych robi zdecydowaną różnicę. Dodatkowo część ekipy postanowiła poznać pozostałych obozowiczów czyli i nas. Gdy tylko zorientowali się, że mają do czynienia z 3 +1 nie dość, że nas polubili ale także poczęstowali słoniną. I tak się zakolegowaliśmy. Wieczorem padało a nasz nowy North Face postanowił przeciekać – wot żyzń! Rano idziemy dalej. Oczywiście Białorusini dłużej się zbierali więc nie czekamy. Tu droga nie jest już taka wydeptana i jest co najmniej kilkanaście ścieżek. Najpierw dość łagodnie po kamienistym wzgórzu a potem wśród moren, czyli skruszonych skał pokrywających topniejący lód. Bywa ślisko a droga często kryje się za mgłą i chmurami. Staramy trzymać się drogi oznaczanej czasem małymi czortemami (coś w rodzaju wieżyczki budowanej z stawianych na sobie kamieni) ale wielokrotnie mamy spore wątpliwości. Po jakiś czasie widać już lodowiec więc sprawa jest dość oczywista – następny obóz jest po drugiej stronie i trzeba przez niego przejść. Nie wiemy tylko gdzie dokładnie, bo mgły i chmury coraz bardziej zakrywają drogę. Na szczęście pojawia się także śnieg a więc i ślady. My decydujemy się wejść na lodowiec możliwie późno czyli jak najwyżej. Sam lodowiec był mocno spękany i mnóstwem szczelin – może nie największych ale jednak. Podchodzimy zatem kamienistą moreną a właściwie rodzajem grzbietu z usypanych kamieni, które leżą na skraju lodowca. Pod koniec tej moreny przez chwilę widzimy drugą stronę lodowca i nasz punkt docelowy, czyli dawną Stację Meteo. Jest niemal dokładnie naprzeciwko nas. Nie ma czasu do stracenia – zakładamy raki, związujemy się liną i wbijamy w jęzor lodowca. Oczywiście idziemy jak najostrożniej, mijając większe szczeliny a przechodząc nad tymi mniejszymi. W miarę szybko docieramy na drugą stronę i kłopotu – nie ma przejść z lodowca na kamieniste wzniesienie. Na brzegu porobiły się tym razem olbrzymie szczeliny i po prostu było nieciekawie. W końcu podeszliśmy jeszcze wyżej i dotarliśmy do miejsca, które Kazbek - relacja wydawało się nieco bardziej bezpieczne. Teraz już tylko jakieś 150 metrów w górę i jesteśmy na miejscu – Stacja Meteo (ok 3600 m npm). Sama Stacja to dość dziwne miejsce. Duży budynek jest w części zniszczony a w jeszcze większej części całkowicie zdewastowany. Jak nam powiedziano to jeden w efektów starć Gruzińsko – Osetyńskich i Gruzińsko – Rosyjskich. Wewnątrz jest kilka pokoików w których można (za drobną opłatą) przenocować ale wyglądają one paskudnie i my właściwie bez namysłu zdecydowaliśmy się na namiot – może zimniej i na kamieniach ale przyjaźniej. Stacja ma swojego opiekuna, który przez cały czas naszego pobytu twierdził że właśnie ma urodziny i częstował Gruzińską wódką czyli czaczą. Ponad 45% czacza na tej wysokości działała jak granat i takie mniej więcej robiła spustoszenie w głowie. Był jednak pewien pozytyw – po wypiciu czaczy stawaliśmy się przyjaciółmi z opiekunem i zyskiwaliśmy nieograniczony dostęp do kuchni – jedynego jako tako utrzymanego pomieszczenia w Stacji. A w kuchni jak to w górskiej kuchni: ciepło, mnóstwo jedzenia i słodyczy zostawionych przez poprzednie wyprawy a nawet butle z gazem. Jeśli by zatem ktoś z czytelników tam się wybierał i zapomniał zabrać zapasów – nie panikujcie, do się przeżyć. W kuchni było też coś z kosmosu – około czterdziestokilogramowy karton chałwy. Nie wiem kto i jak ją tam dostarczył ale była, i jak się okazało była dostępna dla wszystkich przyjaciół opiekuna Stacji. Warto było zaryzykować bliskie spotkanie z czaczą. Szybko się rozbijamy a po chwili do Stacji dochodzą nasi koledzy i koleżanki (tylko dwie) z Białorusi. Kęs słoniny, kompot i poczuliśmy się jak w domu. Grupa z Białorusi dopiero teraz pokazała cały swój arsenał: wielkie aluminiowe gary, worek z cebulą, ziemniaki i połacie suszonego mięsa to było naprawdę coś. Kolorytu dodawały także stroje ekipy: kaski motocyklowe z lat 80-tych, okulary spawalnicze zamiast lodowcowych i podobne wynalazki – aż łza się w oku kręciła. Wieczorem kolacyjka i trochę integracji z pozostałymi obozowiczami. Oczywiście spotykamy 4 Polaków. Siedzieli tam już prawie tydzień i cały czas nie było odpowiedniej pogody do wejścia na górę. Byli na tyle zdesperowani, że stwierdzili – jutro a najdalej pojutrze ostateczny atak a jak się nie da to wracamy. Niestety nie napili się Czaczy więc nie korzystali też z dobrodziejstw kuchni – szkoda. Następny dzień zaczyna się od prostego stwierdzenia: pada śnieg i chmury – nigdzie się nie ruszamy! I tak zresztą planowaliśmy odpocząć i potraktować ten dzień aklimatyzacyjnie. Krótko mówiąc – przesmradzaliśmy się to tu to tam, a najwięcej czasu spędziliśmy w kuchni. Gosi udało się nawet umyć głowę co zresztą znacznie przyczyniło się do dobrego nastroju. Wieczorem próbujemy skonsultować prognozy pogody. Właściwie wyszło na to, że „wszystko może się zdarzyć” ale kilka grup się wybiera – w tym nasi rodacy. Białorusini natomiast postanowili tylko podejść kawałek wyżej – na jakieś 4200 i rozbić obóz na śniegu. Nam się nie chciało targać namiotów. Zdecydowaliśmy się na atak. Zgodnie z sugestiami opiekuna Stacji – wstaliśmy około 3 w nocy a przed 4 już byliśmy w drodze. Wczoraj dobrze przyjrzeliśmy się ścieżce ale na początku i tak niemal zabłądziliśmy. Trudno bowiem Kazbek - relacja odnaleźć szlak wśród osuwających się kamieni i piargów. Na szczęście dość szybko zaczynają się pierwsze łaty śniegu i można odnaleźć wydeptane ślady. Po około 2 godzinach dochodzimy do przejścia pod kamienną ścianą po prawej stronie. Jest nieciekawie. Od ściany odrywają się bloki kamienne i przetaczają się przez niemal całą drogę. Wielkość różna – od pięści do samochodów. To dlatego warto wyjść wcześniej kiedy jest zimno , lód nieco skuwa skały i zagrożenie jest mniejsze. Zaczyna świtać i widać koniec tej „rynny” więc staramy się przejść możliwie szybko. Powyżej odetchnęliśmy – jest nieźle chociaż ostre tępo trochę nas przydusiło. Tu nas mija grupa naszych zdeterminowanych rodaków – idą jak ruskie czołgi. Pojawia się jednak większe wyzwanie. Kiedy dochodzimy do ok. 4000m widoczność z każdym metrem się zmniejsza – ewidentnie wchodzimy w chmury. Właściwie idziemy po omacku. Powoli dochodzimy do miejsca na obozowisko – jest pusto ale jamy śnieżne i murki wskazują, że czasem właśnie tu się ktoś zatrzymuje. Zakładamy, że jesteśmy na 4200 npm (niestety nie mam GPS). Zarządzamy krótki odpoczynek i naradę. Z góry schodzi dwóch Niemców z przewodnikiem – wycofują się. Nie dość że nic nie widać to jeszcze wiatr zaciera szlak – za duże ryzyko. Nam trochę szkoda i postanawiamy zaryzykować. Po następnych 300 – 400 metrach spotykamy (a właściwie wpadamy na siebie) wycofująca się ekipę z Polski – są wyraźnie podłamani. Po krótkim namyśle my też zaczynamy odwrót – trochę szkoda, bo w innych warunkach pewnie by się udało. Na dół schodzimy w ciszy. Poniżej korytarza najpierw spotykamy Białorusinów z wielkimi plecakami i nieugiętym postanowieniem by dość do 4200 a potem znowu udaje się nam trochę pobłądzić ale nawet to nie mogło wpłynąć na kiepskie nastroje. W Stacji jesteśmy koło 12.00 więc jeszcze cały dzień dla nas. Najpierw odpoczynek, konsumpcja w kuchni i myślenie co dalej. Wieczorem uświadamiamy sobie, że jednej ekipy z Polski już nie ma a w to miejsce pojawiła się ekipa z misji ONZ z nowym rodakiem na służbie. Dodatkowo para młodych miłośników gór z Warszawy – polskie akcenty ciągle obecne. Znowu dyskusje o pogodzie i krótka decyzja- rano idziemy! W nocy powtórka z rozrywki tylko trochę szybciej – wychodzimy koło trzeciej. Na niebie trochę gwiazd więc jest nieźle. Korytarz przechodzimy bez szwanku i pierwszy dłuższy odpoczynek powyżej. Tu zaczyna świtać i już widać, że pogoda jest super. Szybko dochodzimy do obozowiska gdzie nie ma już Białorusinów – widzimy ich jakąś godzinę drogi przed nami. Po małym śniadaniu ruszamy. Tym razem mamy komfortowe warunki – pogoda super, widać drogę, która dodatkowo jest wydeptana przez naszych kolegów z Białorusi. Musimy wejść! Droga jest stosunkowo łatwa jednak dość uciążliwa – długi śnieżny trawers (oczywiście w rakach i spięci liną) wysysa siły i kolejno łapiemy chwile kryzysu. W takich chwilach dobry kompan jest na wagę złota. Przed samym szczytem, gdy zostało do podejścia jakieś 150 m w górę jest małe wypłaszczenie – odpoczynek. Tu spotykamy wracających już Białorusinów – Kazbek - relacja gratulacje i takie tam. Dostrzegamy też, że na samym szczycie formuje się chmura kumulacyjna (fachowo nazywana chyba „orograficzna”) – coś w rodzaju czapki. To ciekawy widok, bo niebo raczej czyste a wokół góry ciemnieje kaptur z chmur. Trzeba się spieszyć. Dołącza do nas Niemiec z przewodnikiem co dodatkowo nas mobilizuje. Ostatnie podejście jest dość ostre – jakieś 40 w porywach do 50 stopni i niektóre ekipy (a właściwie ich przewodnicy) poręczują ten odcinek. Idziemy jak zwykle niesieni adrenaliną i dość sprawnie dochodzimy do szczytu (5047 npm) oznaczonego chorągiewkami. Huraa – znowu się udało. Naprawdę jesteśmy z siebie dumni. Radość byłaby jeszcze większa, gdyby było coś widać dalej niż na 5 metrów – no cóż widocznie nie wszystko można mieć. Schodzimy a razem z nami chmura a dodatkowo zrywa się ostry wiatr zasypujący wszelkie ślady. Ponieważ Niemiec z przewodnikiem w zejściu byli szybsi to zostajemy właściwie sami. U podnóża ostatniego podejścia stwierdzamy z pewnym przerażeniem, że droga przestała być widoczna a my nie wiemy gdzie iść. Klops. Idziemy małą tyralierą – cztery osoby obok siebie w odległości 3 – 4 metry – i wypatrujemy śladów. Efekt – delikatnie mówiąc do dupy! Jedyna nasza szansa to rosyjski przewodnik który podszedł do góry z jednym „klientem” w momencie gdy my się z niej ewakuowaliśmy. Włączyliśmy czołówki na tryb awaryjny (migające światło) i zaczęliśmy nawoływać. Po jakiś 20 – 30 minutach przewodnik wyłonił się z chmury i krótko stwierdził – „za mną”. Trudno oddać słowami ulgę, którą wówczas poczuliśmy. On szedł tak pewnie jakby znał drogę na pamięć więc nie było żadnej wątpliwości że i tym razem duch gór nam odpuścił. Im niżej tym jaśniej a po pół godzinie całkiem wyszliśmy z chmury więc wypadało tylko podziękować i zwolnić przewodnika z ciągnięcia ogona. Dalszy powrót – nie licząc rosnącego zmęczenia – właściwie bez przygód. Humory dopisywały, nie zabłądziliśmy i nie sponiewierało nas. W Stacji byliśmy przed 15.00 więc generalnie nieźle. Oczywiście wszystkim chętnym do wejścia następnego dnia musieliśmy szczegółowo opowiedzieć co i jak, ale jako zdobywcy chętnie czyniliśmy naszą powinność. Później dowiedzieliśmy się, że wyprawa z następnego dnia natrafiła na burzę i choć nikomu ostatecznie nic się nie stało to do Stacji wracali jak „Wermacht z frontu wschodniego”. Pogoda w górach rządzi niepodzielnie – warto to zapamiętać. Zejście w dół do Cminda Sameba zaplanowaliśmy bez przerw co zajęło nam około 5 godzin. Ponieważ wyszliśmy wcześnie na miejscu byliśmy koło południa. A tu święto! Na polanie i wokół kościoła pełno ludzi, śpiewy, piknik etc. Wszyscy się cieszą i pozdrawiają. Piękniejszego zakończenia wyprawy właściwie nie mogliśmy sobie wymarzyć. Z pewnym ociąganiem dzwonimy po Kubicę. Małgosia i Grzegorz Filipowicz Kazbek - relacja