4. teksty - wspolczesnosc

Transkrypt

4. teksty - wspolczesnosc
Stanisław Barańczak Widokówka z tego świata
Szkoda, że Cię tu nie ma. Zamieszkałem w punkcie,
z którego mam za darmo rozległe widoki:
gdziekolwiek stanąć na wystygłym gruncie
tej przypłaszczonej kropki, zawsze ponad głową
ta sama mroźna próżnia
milczy swą nałogową
odpowiedź. Klimat znośny, chociaż bywa różnie.
Powietrze lepsze pewnie niż gdzie indziej.
Są urozmaicenia: klucz żurawi, cienie
palm i wieżowców, grzmot, bufiasty obłok.
Ale dosyć już o mnie. Powiedz, co u Ciebie
słychać, co można widzieć,
gdy się jest Tobą.
Szkoda, że Cię tu nie ma. Zawarłem się w chwili
dumnej, że się rozrasta w nowotwór epoki;
choć jak ją nazwą, co będą mówili
o niej ci, co przewyższą nas o grubą warstwę
geologiczną, stojąc
na naszym próchnie, łgarstwie,
niezniszczalnym plastiku, doskonaląc swoją
własną mieszankę śmiecia i rozpaczy nie wiem. Jak zgniatacz złomu, sekunda ubija
kolejny stopień, rosnący pod stopą.
Ale dosyć już o mnie. Mów, jak Tobie mija
czas - i czy czas coś znaczy,
gdy się jest Tobą.
Szkoda, że Cię tu nie ma. Zagłębiam się w ciele,
w którym zaszyfrowane są tajne wyroki
śmierci lub dożywocia - co niewiele
różni się jedno z drugim w grząskim gruncie rzeczy,
a jednak ta lektura
wciąga mnie, niedorzeczny
kryminał krwi i grozy, powieść-rzeka, która
swój mętny finał poznać mi pozwoli
dopiero, gdy i tak nie będę w stanie unieść
zamkniętych ciepłą dłonią zimnych powiek.
Ale dosyć już o mnie. Mów, jak Ty się czujesz
z moim bólem - jak boli
Ciebie Twój człowiek.
Stanisław Barańczak Jeżeli porcelana, to wyłącznie taka
Jeżeli porcelana, to wyłącznie taka,
której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu;
jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby
nie było przykro podnieść się i odejść;
jeżeli odzież, to tyle, ile można unieść w walizce,
jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci,
jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć,
kiedy nadejdzie czas następnej przeprowadzki
na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy
lub świat
kto ci powiedział, że wolno ci się przyzwyczajać?
kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?
czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy
w świecie
czuł się jak u siebie w domu?
Stanisław Barańczak Te słowa
Te słowa z mównic i te w rozmównicach,
te grubą nicią głosu zaszywane
w granatowy worek garnituru, i
tamte, rozbierane do naga z drelichu
przed osobistą zniewagą rewizji;
te, znane ze zbyt częstego słyszenia, i tamte,
z trudem przypominane na zawsze zbyt rzadkich
widzeniach; te słowa, które łatwo
dają się cedzić przez sitko mikrofonu,
i tamte, które muszą przebić się przez kratę
z trudem o wiele większym; te,
wygłaszane z nieustraszonym bezwstydem, i tamte,
wyciszane ze wstydliwej obawy przed uchem
strażnika; te, mówione prosto
w suche oko kamery, i tamte, które mówiąc,
spuszcza się wzrok, bo trudno znieść kobiece łzy;
te słowa, które przerywane są na salach obrad
przez burzliwe, długo nie milknące owacje,
i tamte, w salach widzeń przerywane
interwencją czujnego zegara: te słowa,
te słowa mów zbyt długich i zbyt krótkich rozmów
są - wiem, że to niepojęte – słowami
jednego i tego samego języka
Zbigniew Herbert Pan Cogito a pop
1
W czasie koncertu pop
Pan Cogito rozmyśla
nad estetyką hałasu
sama idea owszem
pociągająca
być bogiem
to znaczy ciskać gromy
albo mniej teologicznie
połknąć język żywiołów
zastąpić Homera
trzęsieniem ziemi
Horacego
kamienną lawiną
wydobyć z trzewi
to co jest w trzewiach
przerażenie i głód
obnażyć drogi
pokarmu
obnażyć drogi
oddechu
obnażyć drogi
pożądania
grać na czerwonym gardle
oszalałe pieśni miłosne
2
kłopot polega na tym
że krzyk wymyka się formie
jest uboższy od głosu
który wznosi się
i opada
krzyk dotyka ciszy
ale przez ochrypnięcie
a nie przez wolę
opisania ciszy
jest jaskrawie ciemny
z niemocy artykulacji
odrzucił łaskę humoru
albowiem nie zna półtonów
jest jak ostrze
wbite w tajemnicę
lecz nie oplata się
wokół tajemnicy
nie poznaje jej kształtów
wyraża prawdę uczuć
z rezerwatów przyrody
szuka utraconego raju
w nowych dżunglach porządku
modli się o śmierć gwałtowną
i ta mu zostanie przyznana
Tadeusz Różewicz W środku życia
Po końcu świata
po śmierci
znalazłem się w środku życia
stwarzałem siebie
budowałem życie
ludzi zwierzęta krajobrazy
to jest stół mówiłem
to jest stół
na stole leży chleb nóż
nóż służy do krajania chleba
chlebem karmią się ludzie
człowieka trzeba kochać
uczyłem się w nocy w dzień
co trzeba kochać
odpowiadałem człowieka
to jest okno mówiłem
to jest okno
za oknem jest ogród
w ogrodzie widzę jabłonkę
jabłonka kwitnie
kwiaty opadają
zawiązują się owoce
dojrzewają
mój ojciec zrywa jabłko
ten człowiek który zrywa jabłko
to mój ojciec
siedziałem na progu domu
ta staruszka która
ciągnie na powrozie kozę
jest potrzebniejsza
i cenniejsza
niż siedem cudów świata
kto myśli i czuje
że ona jest niepotrzebna
ten jest ludobójcą
to jest człowiek
to jest drzewo to jest chleb
ludzie karmią się aby żyć
powtarzałem sobie
życie ludzkie jest ważne
życie ludzkie ma wielką wagę
wartość życia
przewyższa wartość wszystkich
przedmiotów
które stworzył człowiek
człowiek jest wielkim skarbem
powtarzałem uparcie
to jest woda mówiłem
gładziłem ręką fale
i rozmawiałem z rzeką
wodo mówiłem
dobra wodo
to ja jestem
człowiek mówił do wody
mówił do księżyca
do kwiatów deszczu
mówił do ziemi
do ptaków
do nieba
milczało niebo
milczała ziemia
jeśli usłyszał głos
który płynął
z ziemi wody i nieba
to był głos drugiego człowieka
Tadeusz Różewicz List do ludożerców
Kochani ludożercy
nie patrzcie wilkiem
na człowieka
który pyta o wolne miejsce
w przedziale kolejowym
zrozumcie
inni ludzie też mają
dwie nogi i siedzenie
Kochani ludożercy
poczekajcie chwilę
nie depczcie słabszych
nie zgrzytajcie zębami
zrozumcie
ludzi jest dużo będzie jeszcze
więcej więc posuńcie się trochę
ustąpcie
Kochani ludożercy
nie wykupujcie wszystkich
świec sznurowadeł i makaronu
Nie mówcie odwróceni tyłem:
ja mnie mój moje
mój żołądek mój włos
mój odcisk moje spodnie
moja żona moje dzieci
moje zdanie
Kochani ludożercy
nie zjadajmy się Dobrze
bo nie zmartwychwstaniemy
Naprawdę
Tadeusz Różewicz Ocalony
Mam dwadzieścia cztery lata
ocalałem
prowadzony na rzeź.
To są nazwy puste i jednoznaczne
człowiek i zwierzę
miłość i nienawiść
wróg i przyjaciel
ciemność i światło.
Człowieka tak się zabija jak zwierzę
widziałem
furgony porąbanych ludzi
którzy nie zostaną zbawieni.
Pojęcia są tylko wyrazami
cnota i występek
prawda i kłamstwo
piękno i brzydota
męstwo i tchórzostwo
Jednakowo waży cnota i występek
widziałem
człowieka, który był jeden
występny i cnotliwy
Szukam nauczyciela i mistrza
niech przywróci mi wzrok, słuch i mowę
niech jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia
niech oddzieli światło od ciemności.
Mam dwadzieścia cztery lata
ocalałem
prowadzony na rzeź.
Tadeusz Różewicz Lament
Zwracam się do was kapłani
nauczyciele sędziwi artyści
szewcy lekarze referenci
i do ciebie mój ojcze
Wysłuchajcie mnie
Nie jestem młody
niech was smukłość mego ciała
nie zwodzi
ani tkliwa biel szyi
ani puch nad słodką wargą
ni śmiech cherubiński
ni krok elastyczny
nie jestem młody
niech was moja niewinność
me wzrusza
ani moja czystość
ani moja słabość
kruchość i prostota
mam lat dwadzieścia
jestem mordercą
jestem narzędziem
tak ślepym jak miecz
w dłoni kata
zamordowałem człowieka
i czerwonymi palcami
gładziłem białe piersi kobiet
Okaleczony nie widziałem
ani nieba ani róży
ptaka gniazda drzewa
świętego Franciszka
Achillesa Hektora
Przez sześć lat
buchał w nozdrza opar krwi
Nie wierzę w grzechów odpuszczenie
Nie wierzę w ciała zmartwychwstanie
Tadeusz Różewicz Drzewo
Byli szczęśliwi
dawniejsi poeci
Świat był jak drzewo
a oni jak dzieci
Cóż ci powieszę
na gałęzi drzewa
na które spadła
żelazna ulewa
Byli szczęśliwi
dawniejsi poeci
dokoła drzewa
tańczyli jak dzieci
Cóż ci powieszę
na gałęzi drzewa
które spłonęło
które nie zaśpiewa
Byli szczęśliwi
dawniejsi poeci
pod liściem dębu
śpiewali jak dzieci
A nasze drzewo
w nocy zaskrzypiało
I zwisło na nim
pogardzone ciało
Wisława Szymborska Psalm
O, jakże są nie szczelne granice ludzkich państw!
Ile to chmur nad nimi bezkarnie przepływa,
ile piasków pustynnych przesypuje się z kraju do kraju,
ile górskich kamyków stacza się w cudze włości
w wyzywających podskokach!
Czy muszę tu wymieniać ptaka za ptakiem jak leci,
albo jak właśnie przysiada na opuszczonym szlabanie?
Niechby to nawet był wróbel - a już ogon ma ościenny,
choć dzióbek jeszcze tutejszy. W dodatku - ależ się wierci!
Z nieprzeliczonych owadów poprzestanę na mrówce,
która pomiędzy lewym a prawym butem strażnika
na pytanie: skąd dokąd - nie poczuwa się do odpowiedzi.
Och, zobaczyć dokładnie cały ten nieład naraz,
na wszystkich kontynentach!
Bo czy to nie liguster z przeciwnego brzegu
przemyca poprzez rzekę stutysięczny listek?
Bo kto, jeśli nie mątwa zuchwale długoramienna,
narusza świętą strefę wód terytorialnych?
Czy można w ogóle mówić o jakim takim porządku,
jeśli nawet gwiazd nie da się porozsuwać,
żeby było wiadomo, która komu świeci?
I jeszcze to naganne rozpościeranie się mgły!
I pylenie się stepu na całej przestrzeni,
jak gdyby nie był wcale wpółprzecięty!
I rozleganie się głosów na usłużnych falach powietrza:
przywoływawczych pisków i znaczących bulgotów!
Tylko co ludzkie potrafi być prawdziwie obce.
Reszta to lasy mieszane, krecia robota i wiatr.
Krzysztof Kamil Baczyński Pokolenie II (fragment)
Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała.
Kłosy brzuch ciężki w gorę unoszą
i tylko chmury - palcom czy włosom
podobne - suną drapieżnie w mrok.
Ziemia owoców pełna po brzegi
kipi sytością jak wielka misa.
Tylko ze świerków na polu zwisa
głowa obcięta strasząc jak krzyk.
Kwiaty to krople miodu - tryskają
ściśnięte ziemią, co tak nabrzmiała,
pod tym jak korzeń skręcone ciała,
żywcem wtłoczone pod ciemny strop.
Ogromne nieba suną z warkotem.
Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą.
Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą,
czuwając w dzień, słuchając w noc.
Pod ziemią drżą strumyki - słychać –
Krew tak nabiera w żyłach milczenia,
ciągną korzenie krew, z liści pada
rosa czerwona. I przestrzeń wzdycha.
Nas nauczono. Nie ma litości.
Po nocach śni się brat, który zginął,
któremu oczy żywcem wykłuto,
Któremu kości kijem złamano,
i drąży ciężko bolesne dłuto,
nadyma oczy jak bąble - krew.
Nas nauczono. Nie ma sumienia.
W jamach żyjemy strachem zaryci,
w grozie drążymy mroczne miłości,
własne posągi - źli troglodyci.
Nas nauczono. Nie ma miłości.
Jakże nam jeszcze uciekać w mrok
przed żaglem nozdrzy węszących nas,
przed siecią wzdętą kijów i rąk,
kiedy nie wrócą matki ni dzieci
w pustego serca rozpruty strąk.
Nas nauczono. Trzeba zapomnieć,
żeby nie umrzeć rojąc to wszystko.
Wstajemy nocą. Ciemno jest, ślisko.
Szukamy serca - bierzemy w rękę,
nasłuchujemy: wygaśnie męka,
ale zostanie kamień - tak - głaz.
I tak staniemy na wozach, czołgach,
na samolotach, na rumowisku,
gdzie po nas wąż się ciszy przeczołga,
gdzie zimny potop omyje nas,
nie wiedząc: stoi czy płynie czas.
Jak obce miasta z głębin kopane,
popielejące ludzkie pokłady
na wznak leżące, stojące wzwyż,
nie wiedząc, czy my karty iliady
rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie,
czy nam postawią, z litości chociaż,
nad grobem krzyż.
Krzysztof Kamil Baczyński Historia (fragment)
Arkebuzy dymiące jeszcze widzę,
jakby to wczoraj u głowic lont spłonął
i kanonier jeszcze rękę trzymał,
gdzie dziś wyrasta liść zielony.
(...)
Ach, pułki kolorowe, kity u czaka,
pożegnania wiotkie jak motyl świtu
i rzęs trzepot, śpiew ptaka,
pożegnalnego ptaka w ogrodzie.
Nie to, że marzyć, bo marzyć krew,
to krew ta sama spod kity czy hełmu.
Czas tylko tak warczy jak lew
przeciągając obłoków wełną.
Płacz matko, kochanko, przebacz
bo nie anioł, nie anioł prowadzi.
(...)
Idą, idą pochody, dokąd idą,
których prowadzi jak wygnańców łaski
ląd krążący po niebie. A może
niebo po lądzie dmące piaskiem
tak kształt ich zasypuje. Jak noże
giną w chleb pogrążone - tak oni
z wolna spływają. Piach ich pokrywa.
Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni.
Zbigniew Herbert Przesłanie Pana Cogito (fragment)
Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę
idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch
ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo
bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny
(...)
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
(...)
i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy
przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie
strzeż się jednak dumy niepotrzebnej
oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz
powtarzaj - zostałem powołany - czyż nie było lepszych
strzeż się oschłości serca kochaj źródło zaranne
ptaka o nieznanym imieniu (...)
one nie potrzebują twojego ciepłego oddechu
są po to aby mówić: nikt cię nie pocieszy
czuwaj - kiedy światło na górach daje znak - wstań i idź
dopóki krew obraca w piersi twoją ciemną gwiazdę
powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy
bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz
powtarzaj wielkie słowa powtarzaj je z uporem
jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku
a nagrodzą cię za to tym co mają pod ręką
chłostą śmiechu zabójstwem na śmietniku
idź bo tylko tak będziesz przyjęty do grona zimnych czaszek
do grona twoich przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda
obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów
Bądź wierny Idź
Jan Twardowski Spieszmy się
Spieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie ze nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak uroczystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego
Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
tak szybko stad odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się nie umierać
kochamy wciąż za mało i stale za późno
Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny
Spieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i co co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnia czy ostatnia pierwsza
Czesław Miłosz który skrzywdziłeś
Który skrzywdziłeś człowieka prostego
Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,
Gromadę błaznów koło siebie mając
Na pomieszanie dobrego i złego,
Choćby przed tobą wszyscy się skłonili
Cnotę i mądrość tobie przypisując,
Złote medale na Twoją cześć kując,
Radzi że jeszcze jeden dzień przeżyli,
Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta.
Możesz go zabić – narodzi się nowy.
Spisane będą czyny i rozmowy.
Lepszy dla ciebie byłby świt zimowy
I sznur i gałąź pod ciężarem zgięta.
Czesław Miłosz Nadzieja
Nadzieja bywa, jeżeli ktoś wierzy,
Że ziemia nie jest snem, lecz żywym ciałem,
I że wzrok, dotyk ani słuch nie kłamie.
A wszystkie rzeczy, które tutaj znałem,
Są niby ogród, kiedy stoisz w bramie.
Wejść tam nie można. Ale jest na pewno.
Gdybyśmy lepiej i mądrzej patrzyli,
Jeszcze kwiat nowy i gwiazdę niejedną
W ogrodzie świata byśmy zobaczyli.
Niektórzy mówią, że nas oko łudzi
I że nic nie ma, tylko się wydaje,
Ale ci właśnie nie mają nadziei.
Myślą, że kiedy człowiek się odwróci,
Cały świat za nim zaraz być przestaje,
Jakby porwały go ręce złodziei.
Czesław Miłosz Piosenka o porcelanie
Różowe moje spodeczki,
Kwieciste filiżanki,
Leżące na brzegu rzeczki
Tam kędy przeszły tanki.
Wietrzyk nad wami polata,
Puchy z pierzyny roni,
Na czarny ślad opada
Złamanej cień jabłoni.
Ziemia, gdzie spojrzysz, zasłana
Bryzgami kruchej piany.
Niczego mi proszę pana
Tak nie żal jak porcelany.
Zaledwie wstanie jutrzenka
Ponad widnokrąg płaski
Słychać gdzie ziemia stęka
Maleńkich spodeczków trzaski.
Sny majstrów drogocenne,
Pióra zamarzłych łabędzi
Idą w ruczaje podziemne
I żadnej o nich pamięci.
Więc ledwo zerwę się z rana
Mijam to zadumany.
Niczego mi proszę pana
Tak nie żal jak porcelany.
Równina do brzegu słońca
Miazgą skorupek pokryta.
Ich warstwa rześko chrupiąca
Pod mymi butami zgrzyta.
O świecidełka wy płone
Co radowałyście barwą
Teraz ach zaplamione
Brzydką zakrzepłą farbą.
Leżą na świeżych kurhanach
Uszka i denka i dzbany.
Niczego mi proszę pana
Tak nie żal jak porcelany.
Zbigniew Herbert Powrót prokonsula
Postanowiłem wrócić na dwór cesarza
jeszcze raz spróbuję czy można tam żyć
mógłbym pozostać tutaj w odległej prowincji
pod pełnymi słodyczy liśćmi sykomoru
i łagodnymi rządami chorowitych nepotów
gdy wrócę nie mam zamiaru zasługiwać się
będę bił brawo odmierzoną porcją
uśmiechał się na uncje marszczył brwi dyskretnie
nie dadzą mi za to złotego łańcucha
ten żelazny wystarczy
postanowiłem wrócić jutro lub pojutrze
nie mogę żyć wśród winnic wszystko tu nie moje
drzewa są bez korzeni domy bez fundamentów
deszcz szklany kwiaty pachną woskiem
o puste niebo kołacze suchy obłok
więc wrócę pojutrze w każdym razie wrócę
trzeba będzie na nowo ułożyć się z twarzą
z dolną wargą aby umiała powściągnąć pogardę
z oczami aby były idealnie puste
i z nieszczęsnymi podbródkiem zającem mej twarzy
który drży gdy wchodzi dowódca gwardii
jednego jestem pewien wina z nim pić nie będę
kiedy zbliży swój kubek spuszczę oczy
i będę udawał że z zębów wyciągam resztki jedzenia
cesarz zresztą lubi odwagę cywilną
do pewnych granic do pewnych rozsądnych granic
to w gruncie rzeczy człowiek tak jak wszyscy
i już bardzo zmęczony sztuczkami z trucizną
nie może pić do syta nieustanne szachy
ten lewy kielich dla Druzjusza w prawym umoczyć wargi
potem pić tylko wodę nie spuszczać oka z Tacyta
wyjść do ogrodu i wrócić gdy już wyniosą ciało
Postanowiłem wrócić na dwór cesarza
mam naprawdę nadzieję że jakoś to się ułoży
Zbigniew Herbert Do Marka Aurelego
Dobranoc Marku lampę zgaś
i zamknij książkę Już nad głową
wznosi się srebrne larum gwiazd
to niebo mówi obcą mową
to barbarzyński okrzyk trwogi
którego nie zna twa łacina
to lęk odwieczny ciemny lęk
o kruchy ludzki ląd zaczyna
bić I zwycięży Słyszysz szum
to przypływ Zburzy twe litery
żywiołów niewstrzymany nurt
aż runą świata ściany cztery
cóż nam - na wietrze drżeć
i znów w popioły chuchać mącić eter
gryźć palce szukać próżnych słów
i wlec za sobą cień poległych
więc lepiej Marku spokój zdejm
i ponad ciemność podaj rękę
niech drży gdy bije w zmysłów pięć
jak w wątłą lirę ślepy wszechświat
zdradzi nas wszechświat astronomia
rachunek gwiazd i mądrość traw
i twoja wielkość zbyt ogromna
i mój bezradny Marku płacz
Miron Białoszewski wywód jestem'u
jestem sobie
jestem głupi
co mam robić
a co mam robić
jak nie wiedzieć
a co ja wiem
wiem że jestem
taki jak jestem
może niegłupi
ale to może tylko dlatego że wiem
że każdy dla siebie jest najważniejszy
bo jak się na siebie nie godzi
to i tak taki jest się jaki jest
Miron Białoszewski Stara pieśń na Binarową
O Aniele Stróżu,
O deski w różnym kolorze –
Od kaplicy swojej wyjdźcie,
Tęczę z drewna nam pokażcie,
W skrzyp cichuśki i lekuśki
Odemknijcie drzwi kościoła.
Otworzyły!
Bogurodzica Dziewica,
Złotem gotycka Maryja
Nad ołtarzem płonąca
Koralami u szyi,
U twego syna Gospodzina
Cała Jerozolima:
Na ścianie
Po prawej stronie
W żółtościach,
W kolcach zieleni
Skręcone – głowa przy głowie
Orszaki wielkopiątkowe
Farbami i kurzem się trzęsą
Na kusych nogach
Kyrie elejson!
Miron Białoszewski Karuzela z Madonnami
Wsiadajcie madonny
madonny
Do bryk sześciokonnych
...ściokonnych!
Konie wiszą kopytami
nad ziemią.
One w brykach na postoju
już drzemią.
Każda bryka malowana
w trzy ogniste farbki
I trzy końskie maści:
od sufitu
od dębu
od marchwi.
Drgnęły madonny
I orszak konny
Ruszył z kopyta.
Lata dookoła
Gramofonowa
Płyta,
Taka
płyta:
Migają w krąg anglezy grzyw
I lambrekiny siodeł,
I gorejące wzory bryk
Kwiecisto-laurkowe.
A w każdej bryce vis á vis
Madonna i madonna
W nieodmienionej pozie tkwi
Od dziecka odchylona
- białe konie
- bryka
- czarne konie
- bryka
- rude konie
- bryka
Magnifikat!
A one w Leonardach min,
W obrotach Rafaela,
W okrągłych ogniach, w klatkach z lin,
W przedmieściach i niedzielach
I w każdej bryce vis á vis
Madonna i madonna
I nie wiadomo, która śpi,
A która jest natchniona
- szóstka koni
- one
- szóstka koni
- one
- szóstka koni
- one
Zakręcone!
I coraz wolniej karuzela
Puszcza refren
I Peryfe
rafa
elickie
madonny
przed
mieścia
wymieniają
konne piętro
...........................
Wsiadajcie
w sześcio...!
Tadeusz Borowski Proszę państwa do gazu (fragment)
- Transport idzie – rzekł któryś i wszyscy unieśli się w oczekiwaniu. Zza zakrętu wychodziły towarowe wagony: pociąg pchał się tyłem, kolejarz stojący na breku wychylił się, zamachnął ręką,
gwizdnął. (…) W małych zakratowanych okienkach widać było twarze ludzkie, blade, zmięte,
jakby niewyspane, rozczochrane – przerażone kobiety, mężczyzn, którzy, rzecz egzotyczna, mieli
włosy. Mijali powoli, przyglądali się stacji w milczeniu. Wtedy wewnątrz wagonów zaczęło się coś
kotłować i dudnić w drewniane ściany.
- Wody! Powietrza! – zerwały się głuche, rozpaczliwe okrzyki. Z okien wychylały się twarze
ludzkie, usta chwytały rozpaczliwie powietrze. Zaczerpnąwszy kilka łyków powietrza ludzie z
okien nikli, na ich miejsce wdzierali się inni i tak samo znikali. Krzyki i rzężenia stawały się coraz
głośniejsze.
Człowiek w zielonym mundurze, bardziej niż inni obsypany srebrem, skrzywił usta z
niesmakiem.
Zaciągnął się papierosem, odrzucił go nagłym ruchem, przełożył teczkę z prawej do lewej i skinął
na pasta. Ten powoli ściągnął automat z ramienia, złożył się i przeciągnął serią po wagonach. Ucichło. Tymczasem podjeżdżały ciężarówki, podstawiono pod nie stołki, rozstawiono się fachowo
przy wagonach. Olbrzym z teczką skinął ręką. (…)
- Uwaga: Wysiadać z rzeczami. Zabierać wszystko. Wszystkie te swoje klamoty składać koło
wagonu na kupę. Palta oddawać. Jest lato. Maszerować na lewo. Zrozumiano?
- Panie, co z nami będzie? – zeskakują już na żwir, niespokojni, roztrzęsieni. - Skąd jesteście?
- Sosnowiec, Będzin. Panie, co to będzie? – uparcie powtarzają pytania, wpatrując się żarliwie
w cudze zmęczone oczy.
- Nie wiem, nie rozumiem po polsku.
Jest prawo obozu, że ludzi idących na śmierć oszukuje się do ostatniej chwili. Jest to jedyna
dopuszczalna forma litości. (…)
Wylewa się z wagonu różnobarwna fala, objuczona, podobna do ogłupiałej, ślepej rzeki, która
szuka nowego koryta. Ale zanim oprzytomnieją, uderzeni świeżym powietrzem, już im pakunki
wyrywa się z rąk, ściąga się palta, kobietom wyrywa torebki, odbiera parasole.
- Panie, panie, ale to do słońca, ja nie mogę...
- Verbotenl – szczeka się przez zęby, sycząc głośno.
Za plecami stoi esman, spokojny, opanowany, fachowy.
- Meine Herrschaften, moi państwo, nie rozrzucajcie tak rzeczy. Trzeba okazać trochę dobrej
woli. – Mówi dobrotliwie, a cienka trzcina gnie mu się nerwowo w rękach.
- Tak jest, tak jest – odpowiadają wielogłośnie, przechodząc, i raźniej idą wzdłuż wagonów.
Jakaś kobieta schyla się szybko podnosząc torebkę. Świsnęła trzcina, kobieta krzyknęła, potknęła
się i upadła pod nogi tłumu.
Zapchane ludźmi auta odjeżdżają z piekielnym warkotem, wśród zawodzenia i wrzasku kobiet
opłakujących dzieci, i ogłupiałego milczenia nagle osamotnionych mężczyzn. To ci, co poszli na
prawo – młodzi i zdrowi – ci pójdą na lager. Gaz ich nie minie, ale wpierw będą pracować.
Auta odjeżdżają i wracają, bez odpoczynku, jak na potwornej taśmie. (…) Niezmordowanie
jeździ karetka Czerwonego Krzyża: to właśnie w niej wozi się gaz, gaz, którym trują tych ludzi.
Ci z Kanady, którzy są przy schodkach, nie mają chwili wytchnienia, oddzielają tych do gazu od
tych, co idą na lager, wypychają pierwszych na schody, ubijają na aucie, na każde sześćdziesięciu
tak plus-minus.
Z boku stoi młody, gładko wygolony pan, esman z notatnikiem ręku; każde auto to kreska, jak
odjedzie szesnaście aut, to jest tysiąc, tak plus-minus. Pan jest zrównoważony i dokładny. Nie
odjedzie auto bez jego wiedzy i kreski: Ordnung muss sein. Kreski pęcznieją w tysiące, tysiące w
całe transporty, o których mówi się krótko: „z Salonik”, „ze Strasburga”, „z Rotterdamu”. (...)
Upał, ogromny upał. Powietrze stoi nieruchomym, rozżarzonym słupem. Gardła są suche, każde
wymówione słowo wywołuje ból. Och, pić. Gorączkowo, byle prędzej, byle do cienia, byle odpocząć. Kończymy ładować, ostatnie auta odjeżdżają, zbieramy skrzętnie znad toru wszelkie papierki,
wygrzebujemy spomiędzy drobnego żwiru nietutejszy, transportowy brud, „żeby śladu po tym
obrzydlistwie nie zostało”, i w chwili, gdy ostatnia ciężarówka znika za drzewami, a my idziemy nareszcie! – w stronę szyn odpocząć i napić się (może Francuz kupi znów od posta?), zza zakrętu
słychać gwizdek kolejarza. Powoli, niezmiernie powoli wtaczają się wagony, przeraźliwie
odgwizduje lokomotywa, z okien patrzą twarze wymięte i blade, płaskie, jakby wycięte z papieru, o
ogromnych, płonących gorączką oczach. Już są auta, już jest spokojny pan z notatnikiem, już z
kantyny wyszli esmani z teczkami na złoto i pieniądze. Otwieramy wagony.
Nie, już nie można nad sobą panować. Wyrywa się ludziom brutalnie walizki z rąk, szarpiąc
ściąga się palta. Idźcie, idźcie, przemińcie. Idą, przemijają. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Niektórzy z
nich wiedzą
Wloką starca we fraku, z opaską na ramieniu. Starzec głową tłucze o żwir, o kamienie, jęczy i
bezustannie monotonnie zawodzi: „(…) chcę mówić z panem komendantem”. Powtarza to ze
starczym, uporem całą drogę. Wrzucony na auto, przydeptany czyjąś nogą, przyduszony, wciąż
rzęzi: „Ich will mit dem...”.
- Człowieku, uspokój siebie, ale! - woła do niego młody esman, zaśmiewając się głośno - za pół
godziny będziesz gadał z największym komendantem! Tylko nie zapomnij powiedzieć mu: Heil Hitler! (...)
Czarne postaci esmanów chodzą spokojne, fachowe. Pan z notatnikiem w ręku robi ostatnie
kreski, dopełnia liczby: piętnaście tysięcy.
Dużo, dużo aut pojechało do krematorium. (...)
Parę dni obóz będzie żył z tego transportu: zjadał jego szynki i kiełbasy, konfitury i owoce, pił
jego wódki i likiery, handlował jego złotem i tłumokami.
Był to dobry, bogaty transport.
Sławomir Mrożek Tango (fragment)
ARTUR Słuchajcie, mnie nie chodzi akurat o tę tradycję. Tu już nie ma w ogóle żadnej tradycji ani
żadnego systemu, są tylko fragmenty, proch! Bezwładne przedmioty. Wyście wszystko zniszczyli i
niszczycie ciągle, aż zapomnieliście sami, od czego się właściwie zaczęło. [...]
STOMIL [...] Czas buntu i skoku w nowoczesność. Wyzwolenie z więzów starej sztuki i starego
życia! Człowiek sięga po samego siebie, zrzuca starych bogów i siebie stawia na piedestale. Pękają
skorupy, puszczają okowy. Rewolucja i ekspansja! - to nasze hasło. Rozbijanie starych form, precz
z konwencją, niech żyje dynamika! Życie w stwarzaniu, wciąż poza granice, ruch i drążenie, poza
formę, poza formę!
ELEONORA Stomil, jak ty odmłodniałeś, nie poznaję cię.
STOMIL Tak, byliśmy młodzi.
ELEONORA Stomil, co ty mówisz! Przecież nie zestarzeliśmy się ani trochę, nigdy nie
zdradziliśmy tamtych ideałów. Dzisiaj także, wciąż naprzód, naprzód!
STOMIL (bez entuzjazmu) A tak, rzeczywiście. [..,]
ARTUR Ojciec ma rację.
STOMIL Jaką rację?
ARTUR Tamtego wszystkiego już nie ma. [...]
STOMIL Czego?
ARTUR Tych więzów, okowów, skorup i tak dalej. Nie ma, niestety.
STOMIL Niestety? Sam nie wiesz, co mówisz! Gdybyś żył w tamtych czasach, wiedziałbyś, ile
zrobiliśmy dla ciebie. Ty nie masz pojęcia, jak wtedy wyglądało życie. Czy wiesz, ile trzeba było
odwagi, żeby zatańczyć tango? Czy wiesz, że tylko nieliczne kobiety były upadłe? Że zachwycano
się malarstwem naturalistycznym? Teatrem mieszczańskim? Mieszczański teatr! Ohyda! A przy
jedzeniu nie wolno było trzymać łokci na stole. Pamiętam manifestację młodzieży. Dopiero w
tysiąc dziewięćset którymś co śmielsi zaczęli nie ustępować miejsca osobom starszym. My twardo
wywalczyliśmy sobie te prawa i jeżeli dzisiaj możesz sobie robić z babcią, co chcesz, to dzięki nam.
Ty sobie nie zdajesz sprawy z tego, ile nam zawdzięczasz. I pomyśleć, że po tośmy walczyli, żeby
ci stworzyć tę swobodną przyszłość, którą ty teraz pogardzasz.
ARTUR I coście stworzyli? Ten burdel, gdzie nic nie funkcjonuje, bo wszystko dozwolone, gdzie
nie ma ani zasad, ani wykroczeń?
STOMIL Jest tylko jedna zasada: nie krępować się i robić to, na co ma się ochotę. Każdy ma prawo
do własnego szczęścia. [...]
Doprawdy dziwię się tobie, masz jakieś zmurszałe poglądy. Kiedy byliśmy w twoim wieku, każdy
konformizm uważaliśmy za hańbę. Bunt! Tylko bunt miał dla nas wartość!
ARTUR Jaką?
STOMIL Dynamiczną, czyli zawsze pozytywną, choćby negatywnie. Czy myślisz, że byliśmy
wyłącznie ślepymi anarchistami? Byliśmy także marszem ku przyszłości, ruchem, procesem
dziejowym. Bunt to postęp w fazie potencjalnej. Nie jesteśmy bez zasług wobec historii. Bunt to
opoka, na której postęp buduje kościół swój. Im większy obszar buntu, tym rozleglejsza jest ta
budowla. I, możesz mi wierzyć, myśmy przygotowali spory
kawałek gruntu.
ARTUR Wobec tego... po co te nieporozumienia? Jeżeli ojciec jest także za konstrukcją? Czy nie
lepiej razem?
STOMIL Nic podobnego. Wyjaśnijmy to lepiej od razu. Ja tylko obiektywnie przedstawiłem naszą
rolę w historii, niezależnie od naszych zamiarów. My zawsze szliśmy tylko własną drogą. Ale
poprzez negację wszystkiego, co było, torujemy drogę przyszłości.
ARTUR Jakiej?
STOMIL To już nie do mnie należy. Moja rzecz - wychodzić poza formę.
ARTUR A więc jednak zostajemy wrogami.
STOMIL Po co od razu tak tragicznie? Wystarczy, żebyś przestał martwić się o zasady.
ELEONORA Ja też się dziwię, dlaczego akurat ty, naj młodszy, chcesz koniecznie mieć jakieś
zasady. Zawsze bywało odwrotnie.
ARTUR Bo ja wchodzę w życie. W jakie życie mam wejść? Ja muszę najpierw je stworzyć, żebym
miał w co wejść. STOMIL Nie chcesz być nowoczesny? Ty, w twoim wieku?
ARTUR Otóż właśnie, nowoczesność! Nawet babcia zestarzała się już w świecie, który wypadł z
normy. W tej waszej nowoczesności babcia się zestarzała! Wy wszyscy starzejecie się w
nowoczesności.
EUGENIUSZ A jednak ośmielę się wtrącić, te różne zdobycze... na przykład prawo do noszenia
krótkich spodni... przewiew...
ARTUR Wujcio by się lepiej nie odzywał. Czy wujcio nie widzi, że już nic nie jest możliwe,
ponieważ wszystko jest możliwe? Ach, żeby wujcio choć łamał konwencję tymi spodniami. Ale
nie, konwencje połamali już przed wujciem. Zresztą wujcio niewinny, wujcio przyszedł na gotowe.
Wszystko jest w próżni!
STOMIL Czego ty chcesz właściwie? Tradycji?
ARTUR Porządku świata!
STOMIL Tylko tyle?
ARTUR ...1 prawa do buntu.
STOMIL No masz! Przecież ja cię cały czas namawiam: buntuj się.
ARTUR Czy ojciec nie rozumie, że odebraliście mi ostatnią szansę? Tak długo byliście
antykonformistami, aż wreszcie upadły ostatnie normy, przeciw którym można się było jeszcze
buntować. Dla mnie nie zostawiliście już nic, nic! Brak norm stał się waszą normą. A ja mogę się
buntować tylko przeciw wam, czyli przeciwko waszemu rozpasamu.
STOMIL Ależ proszę bardzo, czy ja ci zabraniam?
EUGENIUSZ Dalej, Arturku, pokaż im!
ELEONORA Może to cię nareszcie uspokoi. Ostatnio stałeś się taki nerwowy... [...]
ARTUR (opadając z rezygnacją) Niemożliwe.
ELEONORA Ależ dlaczego?
EUGENIUSZ Wszyscy cię namawiamy.
ARTUR Buntować się przeciwko wam? A kto wy jesteście? Bezkształtna masa, amorficzny stwór,
zatomizowany świat, tłum bez formy i konstrukcji. Waszego świata już nie można nawet rozsadzić.
Sam się rozlazł. STOMIL Czy to znaczy, że się już nie nadajemy?
ARTUR Do niczego.
ELEONORA A może byś jednak spróbował?
ARTUR Nie ma co próbować, beznadziejna sprawa. Jesteście potwornie tolerancyjni.
Albert Camus Dżuma (fragment)
Po krótkiej pauzie ojciec ciągnął dalej cichszym głosem. „Czytamy w Złotej legendzie, że w
czasach króla Humberta w Lombardii, Italię spustoszyła dżuma tak gwałtowna, że zaledwie
wystarczyło żywych, by grzebać umarłych, a dżuma ta srożyła się przede wszystkim w Rzymie i
Pawii. I oczom ludzkim ukazał się dobry anioł, który dawał rozkazy złemu aniołowi, niosącemu
oszczep myśliwski i kazał uderzać mu w domy; a ile razy uderzył w dom, tylu martwych go
opuszczało”.
Tu Paneloux wyciągnął krótkie ręce w kierunku kruchty, jak gdyby wskazywał na coś poza
ruchomą zasłoną deszczu. „Bracia moi - powiedział z siłą - te same śmiertelne łowy odbywają się
dziś na naszych ulicach. Spójrzcie na tego anioła dżumy, pięknego jak Lucyfer i olśniewającego jak
samo zło; wznosi się nad waszymi dachami, w prawej ręce, na wysokości głowy, trzyma czerwony
oszczep, lewą wskazuje na jeden z waszych domów. Może w tej chwili jego palec wyciąga się ku
waszym drzwiom, oszczep podzwania o drzewo; jeszcze chwila, a dżuma wejdzie do was, zasiądzie
w waszym pokoju i będzie czekać na wasz powrót. Jest tam, cierpliwa i czujna, niewzruszona jak
porządek świata. Żadna potęga ziemska, i wiecie o tym, nawet próżna wiedza ludzka nie może
sprawić, byście się wymknęli tej ręce, którą ku wam wyciąga. Bici krwawym biczem na klepisku
cierpienia, zostaniecie odrzuceni wraz ze słomą”.
(...)
„Bracia moi - rzekł wreszcie Paneloux, oznajmiając, że kończy - miłość do Boga jest trudną
miłością. Zakłada całkowite zapomnienie samego siebie i pogardę dla własnej osoby. Ale tylko ta
miłość może zmazać cierpienie i śmierć dzieci, tylko ona czyni ich śmierć konieczną, nie można jej
bowiem rozumieć, można jej tylko chcieć. Oto trudna nauka, którą chciałem podzielić się z wami.
Oto wiara, okrutna w oczach ludzi, rozstrzygająca w oczach Boga, do którego trzeba się zbliżyć.
Temu straszliwemu wizerunkowi musimy dorównać. Na tym szczycie wszystko się przemiesza i
wyrówna, prawda tryśnie z pozornej niesprawiedliwości. Tak oto w wielu kościołach południa
Francji zadżumieni śpią od wieków pod kamiennymi płytami chóru, kapłani przemawiają na ich
grobach, a idea, jaką głoszą, wystrzela z tego popiołu, gdzie przecież i dzieci złożyły swą cząstkę.”
Kiedy Rieux wychodził, gwałtowny wiatr wtargnął przez uchylone drzwi i uderzył prosto w
twarz wiernych. (...) Stary ksiądz i młody diakon, idący przed doktorem, z trudem utrzymywali
kapelusze na głowach. Mimo to starszy nie przestawał komentować kazania. Wyrażał uznanie dla
wymowy Paneloux, ale niepokoiło go zuchwalstwo jego myśli. Uważał, że to kazanie dowodziło
bardziej niepokoju niż siły, a w wieku Paneloux kapłan nie ma prawa do niepokoju. Młody diakon,
pochyliwszy głowę, by osłonić się przed wiatrem, powiedział, że bywa często u ojca, orientuje się
w jego ewolucji i że jego rozprawa będzie jeszcze śmielsza, śmiała i bez wątpienia uzyska
imprimatur.
- Jakaż jest jej myśl? - zapytał stary ksiądz. (...)
- Jeśli kapłan zasięga rady lekarza, jest w tym sprzeczność.
Kiedy Rieux opowiadał Tarrou o kazaniu Paneloux, Tarrou rzekł, że zna księdza, który
podczas wojny stracił wiarę na widok młodzieńca z wyłupionymi oczami.
- Paneluox ma rację - powiedział Tarrou. - Kiedy niewinność ma wyłupione oczy,
chrześcijanin musi stracić wiarę albo zgodzić się na to, że sam będzie miał wyłupione oczy.
Paneloux nie chce stracić wiary i nie zatrzyma się przed niczym. To właśnie chciał powiedzieć.
Gustaw Herling-Grudziński Inny świat (fragment)
W pewnej chwili, upewniwszy się, że w naszym kącie nikt się nie rusza, odłożył książkę i
zdrową ręką zaczął odwijać bandaż. Trwało to parę minut, w czasie których raz czy dwa dorzucił do
ognia trochę drzewa. Przed ostatecznym oderwaniem zeskorupiałego okładu od rany spojrzał
znowu w naszym kierunku i odrzuciwszy głowę w tył, szarpnął gwałtownie. Zdawało mi się, że
patrzy prosto na mnie, ale patrzył, nie widząc; jego oczy przymknęły się bowiem nagle i utonęły
teraz prawie zupełnie za podkurczonymi ku brwiom policzkami, a górne zęby przygryzły z bólu
dolną wargę. Nie odwracając ciągle głowy, przybliżył się do pieca i po omacku wsunął
odbandażowaną rękę w ogień. Przez jego ściągniętą twarz przebiegł skurcz bólu, oczy zdawały się
wyświdrowywać w głąb czaszki, zęby puściły dolną wargę i zacięły się ze zgrzytem, a na czoło
wystąpiły wielkie krople potu. W ciągu tych kilkudziesięciu sekund zdążyłem zauważyć nie tylko
jego przekłutą drgawkami bólu twarz, ale i rękę - spuchniętą kłodę, obciągniętą złuszczoną od
poparzeń skórą i ociekającą krwią i ropą, która skwiercząc jak oliwa, spadała małymi kroplami na
rozżarzone do czerwoności okrąglaki.
(...) Zwlokłem się z pryczy i usiadłem przy stole, ale zauważył moją obecność dopiero
wówczas, gdy ująłem przesiąkniętą i brudną szmatę, aby mu pomóc zabandażować z powrotem
rękę. Spojrzał na mnie ze zdumieniem i wdzięcznością, po chwili jednak w jego zmęczonych,
nabiegłych krwią i łzami oczach zabłysnął niepokój.
- Widziałeś? - szepnął cicho.
Skinąłem głową w milczeniu.
- Nie doniesiesz?
Nie, nie doniosę. Przez tyle lat strzegłem zazdrośnie jego tajemnicy, mimo że w miesiąc po
naszym spotkaniu już nie żył.
(...) Mimo (...), że wtajemniczył mnie już dokładnie w historię swego życia i wyjaśnił mi
źródła swego dobrowolnego męczeństwa, jego samoudręka miała tyleż wspólnego z męczeństwem,
co ze zwolnieniem od pracy. Dwa fakty zdawały się na to wskazywać bezspornie. Po pierwsze
okoliczności, w jakich Kostylew wpadł na swój pomysł. Susząc raz na „lesopowale” w Mostowicy
chleb nad ogniskiem, upuścił go przez nieuwagę i przerażony głodem, zanurzył bez wahania rękę w
ogniu. Tegoż wieczoru dostał zwolnienie na siedem dni, w czasie których ułożył swój plan. Po
drugie sposób, w jaki Kostylew spędzał swój wolny czas w baraku. (...) czytał po całych dniach,
czytał w nocy, usadowiwszy się na górnej pryczy obok żarówki, czytał nawet w ambulatorium,
czekając na swoją kolejkę. (...) Nie jest również wykluczone, że przeniesienie do Jercewa
pozostawało w pewnym związku z obiecanym Kostylewowi - pierwszym od chwili aresztowania w
1937 roku - widzeniem z matką. (...) Doradzałem mu więc wielokrotnie, żeby przynajmniej do
czasu widzenia z matką zarzucił swój proceder opalania ręki i poszedł choć parę razy na bazę.
Potem zaś, potem - zrobi, co zechce. Uśmiechał się na te upomnienia łagodnie i odpowiadał z
dziecinnym uporem:
- Nigdy, rozumiesz, nigdy już nie będę dla nich pracował.
Hanna Krall Zdążyć przed Panem Bogiem (fragment)
Wracam do sprawy rozważnego dobierania słów.
W trzy dni po wyjściu z getta przyszedł Celemeński i zaprowadził go do przedstawicie¬
li partii politycznych, którzy chcieli wysłuchać sprawozdania o powstaniu. Był jedynym żyjącym
członkiem sztabu powstańczego i zastępcą Komendanta, więc złożył raport: „Przez te dwadzieścia
dni - mówił - można było zabić więcej Niemców i więcej swoich ocalić. Ale - mówił - nie byliśmy
wyszkoleni należycie i nie umieliśmy prowadzić walki. Poza tym ¬mówił - Niemcy też potrafili się
dobrze bić”.
A tamci patrzyli po sobie w głębokim milczeniu i wreszcie jeden z nich rzekł: „Trzeba go
zrozumieć, to nie jest normalny człowiek. To jest strzęp człowieka”.
Bowiem okazało się, że on nie mówił tak, jak należy mówić.
„A jak należy mówić?” - zapytał.
Należy mówić z nienawiścią, patosem, krzycząc - nie ma innych sposobów wyrażenia tego
wszystkiego niż krzyk.
Więc on się od razu nie nadawał do mówienia, bo nie umiał krzyczeć. Nie nadawał się też
na bohatera, bo nie było w nim patosu.
Cóż to za prawdziwy pech.
Ten jedyny, który przeżył, nie nadaje się na bohatera.
Zrozumiawszy to, taktownie zamilkł. Milczał dość długo, bo przez trzydzieści lat, a jak
przemówił wreszcie, to zaraz stało się jasne, że byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby nie przerywał
milczenia.
Na spotkanie z przedstawicielami partii jechał tramwajem, po raz pierwszy od wyjścia z
getta jechał tramwajem i stała się z nim wtedy straszna rzecz. Zapragnął nie mieć twarzy. Ale nie
dlatego, że ktoś zwróci na niego uwagę i go wyda, tylko poczuł, że ma odrażającą, czarną twarz.
Twarz z plakatu ŻYDZI - WSZY - TYFUS PLAMISTY. A tu wszyscy stoją dookoła i mają jasne
twarze. Są ładni, spokojni, mogą być spokojni, bo są świadomi swojej jasności i urody.
(...)
Pokazywali dziś w telewizji Krystynę Krahelską. Też miała jasne włosy. (...) Jakaś pani
opowiadała o niej - że biegła przez ogrody, a była tak wysoka, że nie mogła. nawet pochylona, w
tych słonecznikach się schronić. (...) Cóż to za piękne życie i piękna śmierć. (...) Ale tak żyją i
umierają piękni i jaśni ludzie. Czarni i brzydcy żyją i umierają nieefektownie: w strachu i
ciemności.
(...)
Czarni i brzydcy leżą osłabli z głodu w wilgotnej pościeli i czekają, aż ktoś przyniesie im
owies na wodzie albo coś ze śmietnika. Wszystko jest tam szare - twarze, włosy, pościel.
Oszczędnie palą karbidówkę. Ich dzieci wyrywają na ulicy przechodniom paczki z rąk w nadziei, że
tam jest chleb, i natychmiast wszystko pożerają. W szpitalu dają spuchniętym z głodu dzieciom po
pół jajka w proszku i po pastylce cebionu dziennie - to już dzielą lekarze, bo nie można narażać
salowej, która też jest spuchnięta, na mękę dzielenia. (Tylko biały personel szpitalny ma przydział
żywności: po pół litra zupy i sześć deka chleba na osobę. Na specjalnym zebraniu postanowiono
zrezygnować z dwustu gramów zupy i dwóch deka chleba i podzielić to wśród palaczy i salowych.
W ten sposób wszyscy mieli jednakowo: po trzysta gramów zupy i cztery deka chleba na osobę.)