„Jaskinia” Miałem siedemnaście lat, a wkrótce miałem rozpocząć
Transkrypt
„Jaskinia” Miałem siedemnaście lat, a wkrótce miałem rozpocząć
„Jaskinia” Miałem siedemnaście lat, a wkrótce miałem rozpocząć osiemnasty rok życia. Na swoje urodziny pragnąłem zrobić coś wyjątkowego, trochę szalonego, może ryzykownego... Postanowiłem pojechać sam na kilkudniowy wypad w Tatry. Jako że urodziłem się siedemnastego stycznia, sprawę dodatkowo komplikowała panująca aura. Choć dla mnie oczywiście, jako zimnolubnego, odkąd pamiętam człowieka, była to najlepsza pora na wszelkie wyjazdy. Z właściwą dla tego wieku szarmancją zakładałem że to nic trudnego zdobywać Tatry zimą, nie posiadałem również praktycznie żadnego, koniecznego na zimowe warunki sprzętu. No i była jeszcze jedna kwestia... rozmowa z Tatą, który przecież musiał się zgodzić na ten szalony plan. Mój Tata zawsze wychowywał mnie w taki sposób, abym był w każdej chwili gotów żyć sam, abym umiał ponieść konsekwencje błędnych decyzji, oraz potrafił być odpowiedzialnym za nie. Dotyczyło to również gór... Co prawda już dwa lata wcześniej miałem swój samotny debiut, który odbył się właśnie w Tatrach i to od razu na Orlej Perci. Jednak miało to miejsce w lecie, przy pewnej (o ile można użyć tego określenia w odniesieniu do Tatr) pogodzie, a sam Tata czekał na mój powrót w Kuźnicach. Można więc powiedzieć że był to wypad w dużej mierze kontrolowany, dlatego bałem się jak zareaguje na taką bardziej odważną propozycje. Dość powiedzieć że było bardzo ciężko, ale w końcu po dwóch tygodniach usilnych próśb, oraz złożeniu stosownych obietnic, zgodzie na szereg obwarowań, otrzymałem upragnione zielone światło. Przygotowania ruszyły pełną parą, kompletowanie odzieży, pożyczenie śpiwora, organizacja noclegów. Na swoją bazę wybrałem Dom Turysty PTTK, jako że sam byłem członkiem tej organizacji, wówczas już od ponad 10 lat, posiadając 25% zniżkę na noclegi, co dla mego nader skromnego budżetu miało duże znaczenie. W końcu nadszedł dzień gdy wyruszyłem na tę swoją wymarzoną samotną wyprawę, tylko ja, wyzwanie i góry. Do Zakopanego wyjechałem dość późno, bo po piętnastej, toteż w Domu Turysty znalazłem się już późnym wieczorem. Zameldowałem się ignorując dziwne spojrzenia recepcjonistki, wyraźnie oczekującej na pojawienie się jeszcze kogoś starszego. Rozgościłem się na dolnej pryczy piętrowego łóżka, był to bowiem pokój wieloosobowy, przygotowałem rzeczy na jutro, na mój pierwszy wypad i wbiłem się w objęcia ciepłego śpiwora. W nocy przejęty tym co ma się wydarzyć długo nie mogłem zasnąć. Gdy w końcu nadszedł wyczekiwany poranek, wyskoczyłem jako pierwszy ze śpiwora, błyskawicznie pakując rzeczy do plecaka. Aparat, latarka, ciepła odzież, termos z herbatą jakieś na szybko sklecone kanapki. Idąc holem, tuż obok recepcji minąłem książkę wyjść, przez chwilę zawahałem się czy nie było by dobrze się wpisać, górę wzięła jednak młodzieńcza nonszalancja. Wkrótce miało się okazać że był to poważny błąd... Na zewnątrz panowała piękna śnieżna, wręcz bajkowa zima. Nie było szczególnie zimno, termometr przed hotelem wskazywał minus siedem stopni Celsjusza, niebo było bezchmurne, wymarzona pogoda na wypad. Szedłem przez Zakopane, rozglądając się zafascynowany, chłonąc każdy obraz, kolor i szczegół. Szybko znalazłem się na przystanku busów. Na pierwszy dzień swych wojaży wyznaczyłem sobie doskonale mi znaną i łatwą trasę: Dolina Kościeliska, Wąwóz Kraków, Smocza Jama aż do schroniska pod Ornakiem. Po drodze chciałem również odwiedzić Smerczyński Staw. Po dotarciu do Kir, w rejon parkingu, gdzie znajdowało się wejście na trakt wiodący przez Dolinę Kościeliską rozpocząłem swą przygodę. Mijał czas a ja zachwycony, niesiony przepychem skrzących się tysięcy diamentów śniegu, parłem szybko na przód. Co jakiś czas mijały mnie, pobrząkując dzwonkami góralskie sanie z zamożniejszymi turystami. Na szlaku, pomimo śnieżnej zimy panował zwyczajowy, spory ruch, choć i tak zdecydowanie mniejszy niż w sezonie letnim. Tak kontemplacji otaczającej piękna dotarłem do rozwidlenia prowadzącego do Wąwozu Kraków. Z radością skręciłem zakładając że odnajdę tam upragniony spokój, wiedziałem o tym choćby z racji tego że szlak był doń prawie nie przetarty, co szybko dało się mi we znaki... nie miałem zamiaru przejść szlaku w całości, zataczać pętli jaką on wykonuje, pragnąłem jedynie dotrzeć do Smoczej Jamy. Szedłem pomiędzy strzelistymi turniami, dotarłem pod drabinkę prowadzącą do jaskini. Przez moment zawahałem się, szczeble, te które były widoczne spod śniegu, pokrywała gruba warstwa lodu. Z ostrożnością powoli ruszyłem w górę. Pod samą już jaskinią sprawy się skomplikowały gdy okazało się że łańcuchy całkowicie znikły w śniegu. Podjąłem niebezpieczne próby przejścia pętli jaskini, trzymając się jedynie zauważonych występów skalnych lub... niczego. Kilka razy bliski byłem niekontrolowanego zjazdu, kilka razy zaliczyłem wywrotkę, ale wszystko to, ten posmak niebezpieczeństwa, ta możliwość samostanowienia, ta wolność, były dokładnie tym czego 1 CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel szukałem i oczekiwałem. Po powtórnym zejściu do wąwozu zawróciłem w kierunku głównego traktu, do Doliny Kościeliskiej. Z przykrością powitałem w niej te same masy ludzi. Następnie w planie był Smerczyński Staw i schronisko pod Ornakiem. Po około godzinie byłem już na krótkim szlaku prowadzącym do stawu, miałem zobaczyć go po raz pierwszy zimą. W pewnym momencie pomiędzy zielonymi, uginającymi się pod ciężarem śnieżnych czap świerkami, zobaczyłem jego dużą zamarzniętą, pokrytą równą warstwą puchu taflę. Widok zapierał dech w piersiach. Niczym nie skalana przestrzeń, delikatnie wirujące niesione wiatrem płatki śniegu, tańczące na tafli stawu, a nad nimi ponad szczytami drzew, panorama ośnieżonych, mieniących się złotem i srebrem, Tatr Zachodnich. Nacieszywszy się tym widokiem ruszyłem do schroniska pod Ornakiem. Zwyczajowa herbatka, kanapki, coś słodkiego dla dodania energii, pamiątkowa fotografia sprzed schroniska moją sfatygowaną ruską Smienką i ruszyłem w drogę powrotną. Tym razem jednak moje tempo marszu, było o wiele wolniejsze niż to jakim poruszałem się w kierunku przeciwnym. Nie wynikało to ze zmęczenia, lecz z głęboko zakodowanej niechęci do powrotów, niechęci do rozstań z górami. Poza tym było dość wcześniej, a nie miałem już nic w planie ponad zejście do Kir na bus. Godzinę później dotarłem do rozwidlenia szlaków prowadzących, w prawo do Wąwozu Kraków, a w lewo ostro wyrywając pod górę do Jaskini Mylnej. Wówczas to narodziła się ta szatańska myśl. Spojrzałem na zegarek, wciąż było stosunkowo wcześniej. Zaraz potem wyjąłem mapę. Tak... półtorej, maksymalnie dwie godziny. Tyle powinno mi wystarczyć na przejście jaskini. Wpatrywałem się w kuszący mnie drogowskaz, wiodący czerwonym szlakiem do jaskini. Decyzja była naturalnie oczywista, w górę. Nie znałem tej jaskini, lękiem nieco napawała mnie też jej nazwa – Mylna... czemu akurat mylna? Czy jest aż tak rudna i myląca? Niee... przecież nie w takich sytuacjach dawałem sobie radę. Kalkulowałem swoje szanse, zapasy i sprzęt jakim dysponuje. „Sprzęt”, to słowo użyte nad stan, bo cały ten „sprzęt” składał się z jednej słabej latarki. Latarki na płaskie baterie, o słabej żarówce, która w dodatku miała paskudną cechę, lubiła nawalać w najmniej odpowiednim momencie. Wszystko to jednak niczym było wobec zastrzyku adrenaliny jaki wypełnił moje żyły, wobec nowego wyzwania, możliwości pochwalenia się swą zdobyczą Tacie. No i oczywiście odsunięcia perspektywy powrotu do centrum. Tak rwąc się z myślami, piąłem się coraz wyżej i wyżej, stok stawał się coraz bardziej stromy. W końcu musiałem zacząć wspinać się za pomocą wszystkich czterech kończyn, co i tak nie powstrzymywało efektywnych zjazdów w dół. Po około trzydziestu minutach dotarłem do niewielkiej polanki w rzadkim świerkowym lesie. Przede mną znajdowało się wejście do jaskini. Czarna dziura pomiędzy skałami, o niewielkich rozmiarach około 1,5m szerokości i może 1,2m wysokości. Nad wejściem zbudowano z grubych świerkowych bali niewielkie zadaszenie. Podszedłem bliżej, przez ciało przeszedł mi dreszcz... a może jednak zawrócić? Może nie iść... cóż w tym miejscu muszę się przyznać że tak naprawdę to nie pałam zbyt wielką miłością do jaskiń. Tak naprawdę odkąd pamiętam zawsze mnie przerażały. Ilekroć w nich byłem, szczególnie gdy były to jaskinie ciasne, nie mogłem się powstrzymać od natrętnych myśli o tych tysiącach ton skał wiszących tuż nade mną i o ile nie robiły na mnie żadnego wrażenia choćby największe z przepaści, jak i najwęższe przejścia, o tyle jaskinie natychmiast wzbudzały we mnie lęk. Nie oznacza to jednak że nie potrafiłem docenić ich niesamowitego, surrealistycznego piękna, potrafiłem, jak i ludzi którzy to piękno z niepojęta determinacją zdobywali. Po tym wszystkim można by spytać właściwie dlaczego tam się pchałem? Cóż... myślę że jednolita, zwarta odpowiedź na to pytanie jest niemożliwa. To tak jakby spytać zdobywcę K2 który stracił podczas wejścia większość palców, po co tam szedł, skoro znał ryzyko, skoro wiedział że ta góra nader często zabija, lub okalecza... odpowiedź mogłaby by być tylko jedna – bo jest. Dociekliwi oponenci mogliby natychmiast powiedzieć, że jednak taki człowiek szedł bo kocha, a ja jaskiń nie, to prawda. Podziwiam je, odczuwam respekt, ale nie kocham w stopniu równym turnią. Więc czemu? Bo miałem szesnaście lat, bo nie wiedziałem wszystkiego o ryzyku, bo targała mną młodzieńcza burza hormonów, bo nie lubiłem się wycofywać, bo nie znosiłem porażek, ani nie akceptowałem własnych słabości i ograniczeń. Powodów można by wymienić wiele, dość poprzestać na tym że po prostu była, a ja jej nie poznałem i właśnie przed nią stałem, toteż schylając się wszedłem. Natychmiast po wejściu odczułem znaną mi już mieszankę lęku, adrenaliny i ciekawości. Początkowa komora 2 CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel choć niewielka, miała wystarczającą wysokość aby stanąć w pełni wyprostowanym. Samo to sprawiało że w pewien szczególny sposób czułem się pewniej. Pewność ta jednak szybko ustąpiła miejsca lękowi, gdy stwierdziłem że zaledwie kilka metrów dalej mam przed sobą zacisk skalny, ostro opadający w dół, pozostawiając jedynie jakieś siedemdziesiąt centymetrów przejścia. Za zaciskiem tym nikły wszelkie promienie światła sączące się z zewnątrz. Wpatrywałem się w ciemność, próbując przeniknąć ją jedynie chyba wolą, bo wzrokiem byłoby to niemożliwe. Zdjąłem plecak, wyjąłem i włączyłem latarkę, przykucnąłem i zacząłem się przeciskać poprzez skały. Pod stopami miałem tafle lodu, co skutecznie utrudniało sprawne poruszanie. Zacisk wbrew moim obawom okazał się jednak krótki i już w chwilę potem znalazłem po jego drugiej stronie. Była to okazała sala, wysoka na jakieś sześć, może osiem metrów, ostro zwężająca się ku górze. Zrobiłem kilka kroków na przód aż moja stopa zamiast spodziewanego oparcia w skale trafiła w pustkę. Skierowałem snop światła w dół, cofając się w tył. Pode mną znajdowała czarna otchłań szerokiego i głębokiego uskoku skalnego. Czułem jak oblewa mnie fala gorąca, natychmiast też skarciłem się w myślach, głośno klnąc, za swą niefrasobliwość. Przy mocy światła jakie dawała moja marna latarka nie byłem w stanie nawet dojrzeć dna rozpadliny. Zacząłem się zastanawiać gdzie u diabła podział się szlak, jak mam obejść to miejsce. Sunąc po dających niesamowite cienie ścianach, podpowiadających wyobraźni najróżniejsze formy, szukałem rozwiązania tej sytuacji, aż znalazłem... rozwiązanie które nie za bardzo przypadło mi do gustu, ale było jedyne. Okazało się że szlak wspina się i idzie skalną półką, o szerokości buta, wprost nad uskokiem. Na ścianach znajdowały się łańcuchy, o których w tej chwili myślałem bardzo ciepło. Ruszyłem, mokre, pokryte w większości lodową polewą skały, powodowały że z trudem utrzymywałem równowagę. W pewnym momencie stało się to czego się obawiałem... pośliznąłem się, po czym poczułem szarpnięcie i zawisłem na samych tylko dłoniach, kurczowo ściskających zardzewiały łańcuch nad urwiskiem. Umysł przeszyła myśl wychwalająca nauki mego Ojca... pamiętaj nigdy, bez względu na wszystko, na ból, strach, nigdy nie wolno ci puścić łańcucha! Ta nauka, umiejętność szybkiej reakcji i stłumienia odruchów, właśnie uratowała mi po raz kolejny skórę. Z mozołem wgramoliłem się z powrotem na wąską półkę. Skierowałem latarkę w dół. Oczywiście nie dostrzegłem dna, lecz to co dostrzegłem znacznie wcześniej wystarczyło aby zrobiło mi się niewyraźnie w żołądku. Z czerni uskoku wyłaniały się ostre jak sztylety stalagmity, a ściany najeżone były rumoszem skalnym. Wyobraźnia kreowała już obraz gigantycznego koreczka kanapkowego, w którym rolę sera nadzianego na wykałaczkę spełniałbym... ja. Zaczynałem mieć wątpliwości... była to druga potencjalnie niebezpieczna sytuacja w ciągu kilkunastu minut. Nie mogłem przecież jednak bez końca tak wisieć na tym łańcuchu, znacznie lepiej by było gdybym znalazł się w pewniejszym miejscu. Ruszyłem więc dalej. Wątpliwości narastały, atakując umysł, osłabiając wolę i zmniejszając siły. Była to niebezpieczna sytuacja. Sytuacja która już wielu zgubiła. Bowiem gdy kontrolę nad czynami i myślą przejmuje strach najłatwiej o pomyłkę, o błąd. Dlatego starałem się ze wszystkich sił nie dopuścić do przeniknięcia tych pierwotnych myśli do mego świadomego jestestwa. Starałem się koncentrować na tym co robię, na pięknie i tajemniczości otaczającego mnie podziemnego świata. Wreszcie opuściłem uskok. Na odmianę teraz szlak wznosił się ostro w górę, doprowadzając do kolejnej, średniej wielkości komory. Tu ścieżka się rozwidlała, z komory wyprowadzały co najmniej trzy drogi. Kręciłem się chwilę nim odnalazłem właściwą z nich. I znów w dół, niewielki zacisk, potem fragment w miarę równy i na tyle wysoki aby móc się wyprostować i znów skręt, do góry i w dół. Byłem już w jaskini dobre trzydzieści minut, gdy zacząłem się zastanawiać ile drogi jeszcze przede mną. Zaczynałem również rozumieć nazwę jaką nadano tej jaskini... mylna. O tak, o pomyłkę było tu nader łatwo, odnóg i ślepych korytarzy miała ona aż nadto... Moje myśli nękane coraz częściej obawami, zdominowała jedna, co by się stało gdybym rozbił latarkę. Gdybym upadł i ją roztrzaskał. Przeklinałem swą głupotę i lekkomyślność, że nie wziąłem ze sobą drugiej... nawet świeczki, no nic... Instynktownie coraz silniej zaciskałem dłoń na jej korpusie, jakby była to jedyna nić łącząca mnie z życiem. W pewnym sensie można by powiedzieć że tak właśnie było. Wspinałem się właśnie w górę, wchodząc poprzez wąski zacisk do małej komory. Dysząc ciężko rozprostowałem się na ułamek sekundy rozluźniając chwyt na korpusie latarki. Jako że nieszczęścia chodzą parami, dokładnie w tym samym momencie pośliznąłem się wywijając efektowne salto w powietrzu. Jednak nie to było najgorsze, najgorszy był dźwięk jaki będąc jeszcze w powietrzu usłyszałem... był to chyba ostatni dźwięk jaki chciałem usłyszeć. Odgłos upadającej na skały latarki, a zaraz potem stłuczonej szybki. 3 CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel Zapanowała absolutna, nieprzenikniona ciemność. Instynktownie, przerażony tą ciemnością, wstrzymałem oddech, zapanowała więc równie absolutna cisza... Cisza przerywana jedynie pojedynczymi kroplami wody uderzającymi o skały. Nie wiem ile tak siedziałem, nie wiem ile czasu minęło nim odważyłem się poruszyć, nim dotarło do mnie to co właśnie się wydarzyło. Pojęcie czasu, podobnie jak przestrzeni i światła przestały istnieć. Gdy już pozwoliłem aby myśl o tej sytuacji przedarła się do świadomości, gdy minął pierwszy szok, pojawiła się natychmiast inna... nie mam zapasu, nie mam żadnego innego źródła światła, nic, jedno wielkie cholerne nic! Jest środek zimy, nawet jeśli ktoś zacznie mnie szukać, to nikt nie będzie szukał w tej jaskini! Nikt nie pomyśli o tym że mógłbym być tak szalony że zdecyduję się do niej pójść sam, zimą, w okresie kiedy jest zapewne zamknięta dla ruchu turystycznego... eksplozją wdarł się w umysł obraz księgi wyjść w hotelu – księgi do której się nie wpisałem... Szereg, ciąg błędów, które łącznie doprowadziły do sytuacji w jakiej się znalazłem. Gorączkowo szukałem w pamięci rozwiązania, analizowałem w myślach trasę którą tu dotarłem, czy zdołam bez światła, po omacku ją przejść? Upadłem na kolana spanikowany kręcąc się wokół, prawie czołgając po skałach, macając wszelkie możliwe zakamarki. Może ją znajdę, może tylko mi się wydawało, może się nie stłukła... a jeśli nawet, to może choć żarówka jest cała... może... atakowana przez paniczne myśli świadomość uginała się pod presją w coraz większym stopniu dopuszczając paraliżującą panikę do głosu. Jak to było... korytarz, zejście, podejście, komora, zacisk, komora, rozwidlenie i... trawers. Trawers! Matko jedyna! Trawers! Skalne urwisko najeżone rumoszem skalnym i stalagmitami! Nie przejdę! Mijał czas, wiedziałem już że nie znajdę latarki, panika już prawie zawładnęła mym sercem. Porzuciłem myśl o niej, chciałem odnaleźć wejście którym tu przyszedłem. Niczym ślepiec (zasadniczo nim byłem) obmacywałem skały szukając otworu który mnie tu wprowadził. Mijały minuty, czułem że kręcę się w kółko, jak to możliwe... nie rozumiałem tego. Przecież nie mogło zniknąć... Kilka razy wydawało mi się że go znalazłem, podążałem w tym kierunku by po chwili się przekonać że jest to jedynie jedna z wielu ślepych odnóg, znów czołgając się wracałem do tyłu. W końcu nie miałem nawet pewności że wciąż znajduję się w tej samej komorze, czy w ogóle w jakiejkolwiek. Wtedy wszelkie granice ustąpiły, pękłem, pozwoliłem aby resztki rozsądku zdominował strach i chaos. Obsunąłem się ciężko na skałę... co za głupi, bezsensowny koniec... miną całe miesiące zanim ktoś mnie tu znajdzie... Wówczas jak to bywa w takich chwilach, gdy nagle okazuje się jak krucha granica oddziela człowieka od śmierci, gdy nagle dociera do człowieka jak marnym i małym jest wobec żywiołów natury i jak zwodniczo awaryjne są jego gadżety, zwróciłem się skruszony do Boga. Modliłem się i przepraszałem za wszystko co było złe we mnie i mym życiu. Przepraszając i prosząc o pomoc, o szansę abym miał okazję uczynić me życie lepszym... to co wówczas się wydarzyło można interpretować na różne sposoby, znaleźć równie wiele racjonalnych wyjaśnień co i irracjonalnych. Dla mnie jednak był to po prostu cud, przejaw opieki Bożej nad każdym z nas, w każdej z chwil naszego życia... w pewnej chwili poczułem - usłyszałem, wewnętrzny ciepły i spokojny głos, nakazujący mi się schylić i poszukać jeszcze raz. Panika zniknęła, wypełnił mnie nieopisany spokój, którego próżno by szukać racjonalnego wyjaśnienia. Ponownie ukląkłem, pochyliłem się dotykając skał. Tuż przede mną, w odległości może metra, w miejscu, które mógłbym przysięgnąć że już wielokrotnie sprawdzałem, leżała ot tak po prosu, jakby położona bateria, a tuż obok nienaruszona żaróweczka. Natychmiast zwarłem ją z biegunami baterii. Komorę wypełniło słabe, żółtawe światło – byłem uratowany. Moje serce i umysł wypełnił spokój i wdzięczność. I coś jeszcze – gorące pragnienie zapisane w duszy, spełnienia złożonej wobec obietnicy. Wyjąłem z plecaka gumkę i papier. Spiąłem gumką żaróweczkę z baterią, owinąłem całość w papier, pozostawiając jedynie otwór dla światła i podniosłem się z kolan. Wówczas patrząc na skalne ściany, doznałem kolejnego olśnienia. Jakież to było oczywiste! Oczywiście że nie mogłem odnaleźć otworu, przecież znajdował się on nisko, niewiele ponad poziomem dna komory, zasłonięty poprzez skalny nawis. Przecież do komory wchodziłem pnąc się ostro w górę, wszedłem więc do niej od dołu. Ponownie przykucnąłem, rozglądając się spokojnie dokoła. Chwilę potem uśmiechałem się do siebie, było dokładnie tak jak opisałem. Wejście – wyjście, było dwa metry ode mnie, ledwo widoczne pod nawisem skalnym. Szybko spakowałem plecak i rozpocząłem odwrót tą samą którą tu dotarłem drogą. 4 CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel Spieszyłem się gnany lękiem o trwałość latarenki którą zrobiłem. Mocno żółte światło było niechybnym znakiem że batria kończyła swój żywot... Wolałem nie stracić tej szansy, nie trafić znów w ciemność i to znajdując się wciąż przed niebezpiecznym uskokiem. Myśli krążyły energicznie po umyśle, z ciała wyparowało wszelkie zmęczenie, napędzany adrenaliną szedłem jak dobrze naoliwiona maszyna. Czas pędził. Nie wiem ile go minęło, niewiele też pamiętam z tej drogi powrotnej. Szedłem jak w transie, jak zahipnotyzowany, z zakodowanym tylko jednym celem – wyjść, jak najszybciej wyjść. W pewnej chwili wyrwało mnie z tego transu coś co zupełnie nie pasowało do otoczenia. Coś tak niesamowitego i tak upragnionego że przez moment nie dowierzałem swym oczom. Było to dość odległe i słabe, sączące się nisko po skałach światło! Dzienne światło! Słońce! Serce przyspieszyło, tętnice bębniły w skroniach, błyskawicznie dałem ostro do przodu, aby w chwilę później pokonywać znany mi już pierwszy zacisk skalny, tuż przy wejściu do jaskini. Chwilę później upadłem w śnieg, cisząc się jak nigdy dotąd z jego chłodu, łapczywie wdychając ostre mroźne powietrze, którego przecież mogłem już nigdy nie poczuć. Ciesząc się bezgranicznie każdą rzeczą, całym tym pięknem które mnie otaczało. Wszystkim tym co jakże często traktujemy jako oczywistość, którą zauważamy dopiero wówczas gdy przyjdzie nam stanąć, na jakże cienkiej granicy życia i śmierci. Granicy o której równie często, otoczeni złudnie bezpieczną rzeczywistością, zapominamy. Wracałem Doliną Kościeliską do Kir. Z sercem przepełnionym wdzięcznością i radością. Już po zmierzchu, dotarłem na parking. Obok stała karczma, panował w niej wesoły gwar, świeciły się światła, słychać było gwarę górali. Wróciłem do cywilizacji i ludzi. Wróciłem po przejściu krótkiego szlaku, ale bardzo długiej mentalnej drogi. Wróciłem jako inny, nowy człowiek, który otrzymał kolejną szansę. Cała ta historia zwiększyła mój respekt wobec sił natury i szacunek wobec naszego kruchego życia. Nauczyła mnie również dystansu wobec własnej młodzieńczej lekkomyślności i butności. Nie zgasiła ona jednak mej miłości i pożądania gór, wręcz przeciwnie podsyciła go gdyż uświadomiła mi jak niewiele może nas dzielić od końca, jak niewiele mamy czasu na ich poznanie. Toteż już na drugi dzień zaatakowałem Giewont, mądrzejszy o tą lekcję no i oczywiście... wpisując się do księgi wyjść, to już jednak zupełnie inna przygoda. autor: Sebastian Nikiel 27.07.2008 www.s-nikiel-mojegory.pl e-mail: [email protected] aktualizacja: 19.11.2016 5 CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel