Slajd 1
Transkrypt
Slajd 1
Tytuł: Włóczęga po Europie z awiacją w tle Autor: Leszek (M-T 151) Nr Relacji: 016 / 2010 / Turystyczne Wojaże Uczestnicy wyprawy: Leszek & Krysia W wielką włóczęgę trwającą trzy i pół tygodnia wyruszyliśmy 23 czerwca. Akurat po ustaniu wielkich deszczy jakie nawiedziły nasz kraj. Udając się na południe marzyliśmy o słońcu i wakacyjnej pogodzie, sprzyjającej motocyklowym podróżom. Przyszłość zweryfikowała nasze marzenia. Zacznę jednak od początku… W piękny wtorkowy wieczór dojechały do naszych Podolan dwie załogi goldaskowe: Romek z Elą z Mławy i Tadek z Krysią z Białegostoku. W tym składzie nazajutrz rano wyruszyliśmy na spotkanie przygody. Punktem docelowym miała być przepiękna Chioggia we Włoszech. Cel odległy o ok. 1150 km. Przed wyjazdem ustaliliśmy, że po ok. 600 km zrobimy nocny popas. Ponieważ jechało się nam dobrze, to na nocleg zajechaliśmy do Tanencheim koło Villach, nad przepiękne jezioro Osiachersee. Początkowo planowaliśmy nocleg na kampingu, ale szybko okazało się, że kosztuje on tyle, ile dobra kwatera po drobnych negocjacjach. W promieniach zachodzącego słońca wypiliśmy piwko i szybko zasnęli. Nazajutrz wczesnym rankiem załadowaliśmy goldaski, dwie przyczepy, i ruszyliśmy raźno autostradą w stronę Udine. Było lajtowo. Dopiero dwójka pokazała swoje prawdziwe oblicze. Stada ciężarówek na prawym pasie, a po lewym mknące piękne, szybkie auta. Cóż było robić – mknęliśmy i my. Upał i nerwowa atmosfera na autostradzie powodowała, że zacząłem marzyć o szybkim dodarciu do celu. W rejonie Wenecji zjechaliśmy z autostrady, i droga stała się przyjemniejsza. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów krajówką i wjeżdżamy do miasta. Jest przepiękne. 1/9 Chioggia to miasto stare i bardziej prawdziwe, realne, niż Wenecja. GPS kieruje nas na wyspę Isola Dell Unione ale – cóż to – zakaz ruchu. To cotygodniowy targ zagradza nam drogę, nie pozwalając przejechać ostatniego kilometra. Pozostaje nam objechanie miasta dokoła i wjazd na wyspę z drugiej strony. Miejsce zlotu to obiekty miejscowego ośrodka sportu. Nawet jeśli nie było komfortowo, to i tak było wspaniale. Powodowała to bliskość starego miasta z jego zabytkami i kultowa atmosferą, oraz bezpośrednie pobliże portu rybackiego. To były klimaty… W czasie zlotu, do niedzieli zwiedziliśmy na motorkach deltę rzeki Po z wizytą w marinie, oraz odbyliśmy fajową wycieczkę statkiem do Wenecji, w której byliśmy kilka godzin. Delta okazała się typowym „flat landem”, a upał skutecznie gasił nasze humory. W marinie gospodarze zafundowali nam przekąskę krewetkową, co z kolei przywróciło nam chęć do życia. Z wycieczki do Wenecji humorystyczny obrazek – mojej chyba już dwudziestej – najbardziej zapamiętałem jak rybak rozplątujący sieci na łódce stojącej na środku zatoki wyskoczył z niej i … okazało się, że woda sięgała mu zaledwie do pasa. Dlatego komunikacja wodna między Wenecją i Chioggią przebiega wzdłuż mierzei po wyznaczonym szlaku żeglugowym. W sumie cała trwająca niemal cały dzień wycieczka kosztowała nas po 15 euro od osoby. Taniocha jak na Italię! W niedzielę pożegnaliśmy to gościnne miejsce i pojechali do oddalonego o 200 km Bassano dell Grappa, a ściślej do małej miejscowości Semonzo, 5 km na NE od miasta, gdzie znajduje się świetny kamping „Santa Felicita”, przy równie świetnej restauracji – pizzerii o nazwie L’Antica Abbazia. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów trudno znaleźć lepszą knajpę. Dla naszego paralotniowego środowiska to miejsce kultowe. Bo nie powiedziałem, że masyw Monte Grappa, pod którym leży Semonzo, to miejsce niemal święte dla paralotniowej braci. Spędziliśmy tam trzy dni, w czasie których gapiliśmy się na latające lotnie i paralotnie, kąpali w lodowatej rzece Brencie, zwiedzali urokliwe maleńkie miasteczka, niektóre całkowicie otoczone murem obronnym. Niezłe rozróby musiały tu być w średniowieczu… Jeździliśmy również po górach, zafascynowani widokami oraz znakomitą nawierzchnią dróg. 2/9 Jeszcze w niedzielę po przyjeździe z Chioggii pognałem solo do oddalonej o 50 km miejscowości Nervesa della Baglia nad rzeką Piavą, słynnej z wielkiej bitwy stoczonej z Austriakami w czasach I Wojny Światowej. Dla mnie, to kolejne ważne miejsce na lotniczej mapie Europy. Tam mianowicie znajduje się prywatne lotnisko z kolekcją zabytkowych samolotów, zwące się „Jonathan Collection”. Po przybyciu i przedstawieniu się jako pilot z Polski zostałem miło przyjęty przez włoskich kolegów i oprowadzony po hangarze. Było tam parę rarytasów, ale te największe - Fokker Dr I i De Havilland Tiger Moth, były w tym czasie na wielkich pokazach w odległym o 100 km Pordenone. Cóż, pomyślałem, muszę tu jeszcze wrócić. Póki co narobiłem sporo fotek i wieczorem wróciłem na kamping. 3/9 Na kamping czekała wyśmienita pizza, frutti di mare i pyszne „kozze”, czyli małże sote. Jednym słowem - raj dla podniebienia. Gdy w poniedziałek obserwowałem latające paralotnie nagle uwagę moją przykuł warkot silnika. Ale nie zwykłego silnika lotniczego – to był Rolls-Royce Merlin o mocy 2000 KM, w które wyposażone były słynne w II Wojnie Światowej samoloty Spitfire! I rzeczywiście za moment ujrzałem prującego z wielka prędkością błękit nieba myśliwca wszech czasów. W locie poziomym osiągał prędkość ponad 600 km/godz. Szybko skojarzyłem, że pewnie wraca z pokazów w Pordenone do bazy Duxford w Wielkiej Brytanii. Jak się okazało, nie był to koniec niespodzianek, bo za parę minut basowy pomruk oznajmił przelot bardzo ważnego „gościa”. Oto majestatycznie i całkiem niespiesznie, nad moją głowa przeleciała słynna „Ciotka Ju”, czyli niemiecki wojskowy transportowiec Junkers-Ju 52, wyposażony nietypowo w trzy silniki. Zaraz potem bombowiec Mitchell i latająca forteca Boeing B 17. Z tych czterech samolotów tylko Junkersa widziałem po raz pierwszy. Był to miód na moje serce, i jakby zadość uczynienie za brak słynnego samolotu „Czerwonego Barona” – Manfreda von Richthofena, na lotnisku w Nervesa… W środę rano spakowaliśmy się, i ruszyli przez Dolomity i Cortinę d’Ampezzo do Salzburga, który był naszym kolejnym celem. Trasa którą wybraliśmy, a wiodąca przez Silian i Lienz, jest jedną z najpiękniejszych, toteż nasze pasażerki miały pełne ręce roboty fotografując piękne, majestatyczne góry. Na krótki popas zatrzymaliśmy się we wspomnianej Cortinie, gdzie w kawiarni spotkaliśmy dużą grupę motocyklistów węgierskich. Nawiasem mówiąc manewrowanie Gold Wingiem z przyczepą, mającym grubo ponad 5 metrów, jest w zatłoczonych uliczkach nie lada wyczynem. Ale… daliśmy radę. Wypiliśmy pyszną kawkę, i jazda dalej. Aż do autostrady jazda była bajką. Na autostradzie normalka – wszyscy chcą udowodnić, że nakopią golaskom… Potwierdziło się, deszczowców, a Wjeżdżaliśmy do pięknym intensywny że Salzburgerland Karyntia tunelu słońcu, opad a - od krainą strony wyjechaliśmy deszczu. to Tak kraina słońca. Villach w prosto w jechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów. Przed Salzburgiem opad ustał. Po małym kluczeniu dojechaliśmy do obozu zlotowego, tym razem wytyczonego na wielkiej łące w miejscowości Hallwang. Z sanitariatów były tylko ToyToye. Do umywalni trzeba było przejść kilkaset metrów. Ale nie martwiliśmy się tym specjalnie, uciekając każdego ranka w coraz to inne, interesujące miejsce. 4/9 Na pierwszy ogień poszła góra z trzema startowiskami dla paralotni i ogromnym przekaźnikiem na szczycie, o wysokości blisko 1600 m. Było pięknie i chłodno. Z góry rozpościerał się wspaniały widok na Salzburg. Szkoda tylko, że z powody wysokich temperatur powietrze było mało przejrzyste, stąd i fotki nie najlepszej jakości. Nie było chłodno w salzburskiej Twierdzy, do której ambitnie dostaliśmy się na własnych butach, zamiast kolejką. Jest to potężny moloch o przeznaczeniu militarnym, posadowiony na skale, górujący nad najstarszą częścią miasta Wolfganga Amadeusza Mozarta. Kiedy zwiedzaliśmy je, doszedłem do wniosku, że jest jakieś takie ascetyczne, surowe, i brak mu tego klimatu, który we Włoszech można spotkać na każdym kroku. Ale… co kraj to obyczaj. Widać tu tak lubią. I jeszcze refleksja, że zamieszkiwać Salzburg musiał lud bogobojny biorąc pod uwagę mnogość kościołów… Miłym zaskoczenie było, że przez kilka godzin nikt nie zaaresztował naszych golasków pozostawionych w wąskiej uliczce na starym mieście, u podnóża Twierdzy. Ale największą wyprawę zaliczyliśmy w sobotę, wybierając się do Berchtesgaden – alpejskiej kwatery Hitlera. Samej kwatery tego arcyłotra już nie ma, bo ją zaraz po wojnie na polecenie rządu Bawarii zrównano z ziemią. Jest natomiast perełka w skali światowej, a mianowicie „Herbaciarnia na Kehlsteinie”. Położona na wysokości 1900 m n.p.m. została zbudowana jako prezent na 50-te urodziny Hitlera przez inżyniera Todta, w rekordowo krótkim czasie 12 miesięcy. Do kawiarni tej prowadzi droga długości 6 km i szerokości 4 m, oraz wykuty w skale poziomy ponad stumetrowy tunel i kilkudziesięciometrowy szyb z windą. To tutaj Hitler przyjmował przywódców państw Osi i nie tylko. Widok rozpościerający się z okiem herbaciarni jest nie do opisania. W zasięgu wzroku są trzy pasma górskie, zarówno niemieckie, jak i austriackie. Sam wyjazd specjalnymi autobusami to już duże przeżycie. Pochodziliśmy trochę i zarządziliśmy odwrót. po szczycie, gdzie mimo wysokości nie było czym oddychać, Wyjazd na górę kosztował 15 euro na głowę, ale wart jest znacznie więcej. 5/9 Po zjechaniu z góry pojechaliśmy zażyć kąpieli w niemieckim kurorcie nad jeziorem Koenigsee. Woda była krystalicznie czysta i zimna. To było to co tygryski lubią najbardziej w czasie upałów! Bo w Austrii to były upały! Bez wielkiego żalu zwinęliśmy się w niedzielny poranek. Kolejnym celem był Treffen zorganizowany przez GWCCR w miejscowości Babylon koło Domazlic, kilka kilometrów od byłej granicy z Niemcami. W czasie naszej włóczęgi to było najlepsze miejsce do kampingowania. Duże, urozmaicone drzewami pole namiotowe. Sanitariaty jak dla kompanii wojska, zaplecze kuchenne z lodówkami do wynajęcia, oraz chaty dla tych którzy preferują dach nad głową. A w pobliżu znakomite, zadbane kąpielisko z pływającymi stadami ogromnymi karpiami. Wszystko to za stosunkowo małe pieniądze warte jest polecenia. Po zakwaterowaniu wyruszyliśmy na wycieczki. Na pierwszy ogień poszły Domazlice, piękne stare miasteczko z fajnym klimatem. Początki jego powstania to XIV wiek. W kolejnym dniu zwiedzamy Horsowsky Tyn z jego pięknym zamkiem, a jeszcze innym – Klatovy, gdzie odbywał się międzynarodowy jarmark sztuki ludowej. Ponieważ Babylon znajduje się na obrzeżach gór Czeskiego Lasu – parku narodowego - przeto w któryś dzień wybraliśmy się z Krysią na szczyt Czerchov. Znajduje się tam piękna wieża widokowa zbudowana z kamienia, służąca turystom, a obok relikt „zimnej wojny” czyli potężna wieża nafaszerowana urządzeniami do radarowej inwigilacji Niemiec. 6/9 Oczywiście wieża jest teraz pusta i nie groźna. Ale dwadzieścia lat temu dojście na szczyt było niemożliwe. Strzegły go posterunki wojskowe i biada śmiałkowi, który chciałby zgłębić wojskowe tajemnice CR. Po powrocie z wycieczki padliśmy na nos ze zmęczenia. Ale warto było. Reasumując tydzień spędzony w Babylon należy zaliczyć do bardzo udanych. W niedzielę rano, po szybkim spakowaniu ruszamy do Pragi, gdzie w dzielnicy Kbely znajduje się Muzeum Lotnictwa CR. Docieramy tam w godzinach przedpołudniowych i natychmiast zrzucamy z siebie wszystko co się da. Ochrona pozwala nam schować motocykl w cieniu, na terenie Muzeum, za co jesteśmy im wdzięczni, bo temperatura przekracza 36 stopni w cieniu. W założeniu miałem buszować między samolotami kilka godzin, ale już po dwóch miałem dość. Nagrzane hangary powodowały dyskomfort w oglądaniu eksponatów. Okazało się również, że zbiory są przereklamowane. W ekspozycji z I Wojny na 5 samolotów tylko jeden był oryginalny, reszta to pięknie wykonane, ale jednak repliki. Z absolutnych rarytasów to Messeschmidt Me 209 – dwusilnikowy samolot myśliwski z napędem odrzutowym, który miał uratować Trzecią Rzeszę, oraz Avie: dwupłatowy myśliwiec końca lat trzydziestych, oraz B 594 czyli Messerschmidt Me 109 produkowany w Czechach po zakończeniu wojny na podstawie niemieckiej dokumentacji. Ciekawostką jest, że samoloty te były na uzbrojeniu Czechosłowackiej Republiki Ludowej. Kilka godzin później, w pełnym słońcu i morderczej temperaturze mkniemy do Mieroszowa w Polsce, gdzie na szybowisku chcemy spędzić kilka dni. Całe szczęście, że na miejscu gospodarz – szef szybowiska i szkoły, kwateruje nas w zabudowaniach byłego folwarku, gdzie jest przyjemny chłodek. Nazajutrz i przez następne dni, oprowadzani przez naszego przyjaciela Andrzeja, zwiedzamy ciekawe miejsca w górach Wałbrzyskich, Sowich i Sudetach. We czwartek meldujemy się na zlocie GWCPL w Świdnicy. Organizatorzy zakwaterowali nas na polu namiotowym, na terenie Ośrodka Sportu z czterema basenami. Ponieważ wszyscy mieliśmy dość upałów, nieustannie moczyliśmy w nich tyłki. No może z wyjątkiem czasu przeznaczonego na zwiedzanie. W Świdnicy dołączył nasz kolega lotnik i motocyklista ze Skawy – Jacek. Razem jeździliśmy więc po byłym województwie Wałbrzyskim zwiedzając zapory, sztolnie i inne ciekawe miejsca. 7/9 Najlepszy indywidualny wyjazd zaliczyliśmy do Adrszpach tuż za czeską granicą, gdzie przez kilka godzin wypoczywaliśmy w mikroklimacie „Skalnego Mesta” monumentalnych – głazów zespołu z unikalnych cudnym jeziorem pośrodku. Wróciliśmy stamtąd wieczorem, prosto na paradę świateł, na świdnickim Rynku. Było głośno i bardzo kolorowo. Widzom też się podobało… W Świdnicy naszła mnie taka refleksja. Otóż we Włoszech pojechałem do Nervesa della Bataglia, aby zobaczyć słynny samolot „niemieckiego asa” z czasów I Wojny Światowej - Manfreda von Richthofena - a teraz po kilkunastu dniach siedzę na rynku polskiego miasta w którym „Red Baron” urodził się i wychował, oraz z którego w 1914 roku wyruszył na front, by już nigdy tu nie powrócić /zginął zestrzelony w 1918 roku/. W Świdnicy znajduje się prywatne mini muzeum poświęcone temu myśliwskiemu asowi. Nazajutrz rano dostaliśmy informację od syna, że nasuwa się chłodna masa powietrza, która może powodować powstawanie gwałtownych burz. Nie czekaliśmy więc do końca zlotu, tylko w godzinach popołudniowych zapakowaliśmy graty do przyczepy i odpalili na wschód w kierunku domu. W rejonie góry Ślęży obserwowaliśmy potężnego, rozbudowującego się cumulonimbusa, ale udało się nam uciec przed nim. I tak prując po autostradzie w kierunku Krakowa udało się nam uciec trzem burzom. Do chałupy dojechaliśmy wczesnym wieczorem nie zmoczeni deszczem, ale za to kompletnie mokrzy od potu. W czasie tej jazdy temperatura nawierzchni drogi wynosiła 54 stopnie, a powietrze 48. Uff! Gorąco było… Już następnego dnia dowiedzieliśmy się z telewizorni, że Świdnicę nawiedził kataklizm, łamiąc drzewa i zatapiając piwnice. Na szczęście nikt z naszych kolegów nie ucierpiał. 8/9 Tak więc po 25 dniach włóczęgi po Europie z awiacją w tle wróciliśmy szczęśliwie do bazy przejeżdżając w tym czasie ponad 3500 km. Podróżowaliśmy motocyklem Honda Gold Wing GL 1800 z przyczepą, który sprawował się bez zarzutu. P.S. Na przyszły rok w wywiadzie dla telewizorni, Krysia zapowiedziała wyjazd na Nordkaap. 9/9