TM (607) - Siewierska.p65
Transkrypt
TM (607) - Siewierska.p65
TEMAT MIESIĄCA Anna Siewierska-Chmaj Dharamsala i buddyjska budka z samosami Dharamsala – siedziba emigracyjnego rządu Tybetu i XIV Dalajlamy. Na pierwszy rzut oka jest to typowe indyjskie miasto u stóp Himalajów, wystarczy jednak krótki spacer po wąskich i krętych uliczkach, aby zrozumieć, dlaczego nazywają je „małym Tybetem”. Samochód z trudem pokonywał kolejne zakręty, nieustannie pnąc się w górę. Przed wyjazdem z Pathankotu miałam nadzieję, że w drodze do Dharamsali prześpię się na tylnym siedzeniu, ale kiedy zobaczyłam mgłę gęstą jak śmietana i napisy na skałach „trąbić przed zakrętem”, przesiadłam się do przodu i nerwowo obserwowałam drogę. Młody kierowca, który po raz pierwszy jechał tą trasą, wydawał się równie przerażony jak ja. To jeszcze bardziej mnie przestraszyło, bo do tej pory sądziłam, że indyjscy kierowcy nie znają pojęcia strachu, a przynajmniej nie dają tego po sobie poznać. Miałam nadzieję, że dotrzemy do celu, zanim się ściemni. Ale europejskie rozumienie związku między czasem a odległością niekoniecznie sprawdza się w tej części świata, bo sto kilometrów u podnóża Himalajów to zaprawdę niekończąca się podróż. Kiedy po sześciu godzinach zapadła noc, a my nadal jechaliśmy wąską serpentyną, cieszyłam się chociaż z tego, że nie widzę już prze66 TEMAT MIESIĄCA paści, od której dzieliły nas tylko stojące na poboczu metalowe beczki ze żwirem. Od czasu do czasu kierowca ostro hamował, żeby przepuścić przebiegające przez drogę małpy. W świetle reflektorów zobaczyłam, że mijamy stary chrześcijański cmentarz i małą kaplicę. Celtyckie kamienne krzyże obrosłe mchem wydawały się świecić w mroku fosforyzującą zielenią. Wiedziałam, że to tylko efekt sztucznego oświetlenia, ale wrażenie było porażające; tak jakbym nagle znalazła się na angielskim cmentarzu w czasach królowej Wiktorii. W którymś momencie mgła nieco się przerzedziła i zobaczyłam tysiące światełek rozsianych na zboczu góry. Dharamsala – siedziba emigracyjnego rządu Tybetu i XIV Dalajlamy. Na pierwszy rzut oka jest to typowe indyjskie miasto u stóp Himalajów, wystarczy jednak krótki spacer po wąskich i krętych uliczkach, aby zrozumieć, dlaczego nazywają je „małym Tybetem”. Jak rozległa jest Dharamsala, zobaczyłam dopiero rano, kiedy na chwilę przestało padać, a lekki wiaterek rozwiał chmury. Małe domki, pomalowane na seledynowo, żółto, pomarańczowo, przycupnięte na stokach wbrew prawu grawitacji, ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Ich właściciele wykazali się nie lada pomysłowością. W niektórych domach drzwi starych samochodów zastępowały okna, gdzieniegdzie wprawiono ozdobne, rzeźbione okiennice pochodzące prawdopodobnie z kolonialnych budynków przeznaczonych do rozbiórki. Pełny recykling. Na uliczkach tak wąskich, że z trudnością mijały się na nich dwa samochody, i tak stromych, że wypełnione deszczówką rynsztoki przypominały rwące górskie strumienie, niespiesznie poruszał się wieloetniczny tłum. Właściwie to przez przypadek ten zaniedbany górski kurort w stanie Himaczal Pradesz został w 1960 roku nową siedzibą Dalajlamy i schronieniem dla 80 tysięcy uchodźców z Tybetu. Do dzisiaj liczba ta znacznie wzrosła, niemal każdego dnia przyjeżdżają bowiem nowi uciekinierzy. Za każdym razem ich przybycie Pojawienie się Dalajlamy przerywa na chwilę gwar ulicy. Ciężarówki wywołuje poruszenie, lecz z Tybetańczykami, którym udało się uciec nie przerywa ciszy. z okupowanego przez Chiny kraju, kierują się prosto do pobliskiego McLeod Ganj – uchodźcy jadą po błogosławieństwo Dalajlamy. Niemal każdy mieszkaniec Dharamsali ma wtedy nadzieję, że wśród nowo przybyłych odnajdzie kogoś z rodziny: 67 ANNA SIEWIERSKA-CHMAJ matkę, ojca, brata lub chociaż sąsiada z tej samej wioski, który opowie o losie bliskich. Wszyscy gromadzą się w tybetańskim kompleksie Tsuglagkhang – odpowiedniku świątyni Dżokhang w Lhasie, a zarazem rezydencji Dalajlamy – kilka kilometrów w górę od Dharamsali. Wielu ma odmrożone palce u stóp, po wszystkich znać wycieńczenie, ale na twarzach rysuje się spokój. Nie szczęście, nie nadzieja, ale właśnie spokój. Jakby wiedzieli, że teraz nie spotka ich już nic złego. Pojawienie się Dalajlamy wywołuje poruszenie, lecz nie przerywa ciszy. Żadnych okrzyków radości, żadnych oklasków. Tylko ogromne skupienie, z którym wszyscy wsłuchują się w jego słowa. Nawet grupka zachodnich turystów, w strojach jak z epoki hippisów, uważnie słucha nauczania Dalajlamy, chociaż pewnie tak jak ja nie rozumie ani słowa. Kiedy po godzinie Dalajlama pobłogosławił zgromadzonych i odjechał gdzieś małym samochodem, miałam wrażenie nierzeczywistości. Mgła, która towarzyszyła mi podczas całego pobytu w Dharamsali, na chwilę się podniosła, żeby zaraz opaść drobnym, ciepłym deszczem. Mnisi zaczęli rozdawać gorącą zupę z soczewicy i rozmawiać z uchodźcami. Ten rozbrajający uśmiech, z którym witają każdego przybysza, ten deszcz, ta mgła – wszystko to złożyło się na trudne do opisania metafizyczne doświadczenie, o które coraz trudniej w świecie Zachodu. Z budynków klasztornych wylewa się bordowo–czerwony tłum mnichów powoli rozchodzących się do swoich zajęć. Część z nich prowadzi nowo przybyłych do ośrodków, gdzie dostaną ubrania, koce i jedzenie. Wszyscy pracują dla wspólnoty, dlatego jak najszybciej należy się dowiedzieć, kto jaką może podjąć pracę, w czym pomóc innym, czego nauczyć młodych. Szczególnie cenione są tradycyjne rzemiosła. Nie tylko dlatego, że tybetańskie rękodzieło łatwo znajduje kupców wśród zachodnich turystów, których coraz więcej przybywa do Dharamsali rozreklamowanej na świecie przez Richarda Gere’a czy Leonarda Cohena. Ale przede wszystkim dlatego, że pozwala zachować tybetańską tożsamość. Może dlatego niemal co krok znajdują się tu szkółki prowadzące kursy gotowania tybetańskich potraw, wyszywania makatek czy malowania buddyjskich mandali. Wśród kursantek pomarszczonej ze starości Tybetanki, uczącej 68 TEMAT MIESIĄCA tradycyjnego haftu, ze zdziwieniem dostrzegam dwie młode Angielki. Ścieg zupełnie im nie wychodzi, ale nie znając tybetańskiego, trudno im dokładnie zrozumieć, co mają robić. Zacięte miny świadczą jednak, że szybko się nie poddadzą. Gdzieniegdzie kręcą się dzieci z Tybetańskiej Wioski Dzieci prowadzonej przez starszą siostrę Dalajlamy – Tsering Dolma Taklę. W takich ośrodkach, a powstaje ich coraz więcej w całych Indiach, wychowuje się i uczy tybetańskie dzieci, których rodzice nie żyją lub nie są w stanie wyżywić rodziny. Obok normalnych szkolnych przedmiotów kultywuje się tam tradycję i kulturę Tybetu. Przecież coraz więcej Tybetańczyków żyje poza granicami swojego kraju, a ci, którzy zostali, muszą walczyć o zachowanie własnej tożsamości. I chociaż Chińczycy odrestaurowali wiele obiektów w Lhasie, wykorzystując je dla celów turystycznych, to prawdziwa kultura Tybetu wydaje się w defensywie. Paradoksalnie, szansą na jej zachowanie są właśnie tybetańskie ośrodki na emigracji. Pod klasztorem targ. Kobiety, siedząc na kolorowych pledach, wyszywają buddyjskie symbole na flagach i sprzedają je po kilkadziesiąt rupii. Stary Tybetańczyk handluje tradycyjną ludową biżuterią, którą pomaga mu robić młody mnich. Kupuję bransoletkę z turkusów, ulubionych kamieni Tybetańczyków. Nieco dalej, w małym sklepiku można kupić niemal wszystko z napisem Free Tibet i wizerunkiem Dalajlamy. W środku kilku turystów pakuje do plecaków koszulki, naklejki i tradycyjne tybetańskie fartuchy w paski. Sprzedawca obsługuje z uśmiechem, nie przerywając kręcenia modlitewnym młynkiem. Ze sklepu wywabia mnie zapach jedzenia. Kupuję porcję ociekającego tłuszczem sera w ostrym sosie. Mimo że klimat jest tu zdecydowanie łagodniejszy niż w Tybecie, niemal do wszystkich potraw dodaje się na wierzch solidny kawałek masła, który ma zapewnić potrzebną w górach energię. Siedząc na chodniku, wypijam jeszcze słodką herbatę z mlekiem. Życie toczy się dosłownie na ulicy, jest tłoczno, ale mimo to nie ma typowego dla innych indyjskich miast nieustającego hałasu. Atmosfera bardziej przypomina Tybet niż Indie. Jakiś wszechogarniający spokój sprawia, że nikt się nie śpieszy, nie podnosi głosu. Nad głową łopoczą kolorowe proporce z buddyjskimi modlitwami, z któ69 ANNA SIEWIERSKA-CHMAJ rych kapie woda. Od kilku dni jestem nieustannie przemoczona od mgły i deszczu, więc już nie zwracam na to uwagi. Dopiero gdy zaczyna się prawdziwa ulewa, szukam schronienia w budce z samosami, tradycyjnym indyjskim przysmakiem. Na może trzech metrach kwadratowych schroniła się tu już czteroosobowa rodzina Sikhów. Dharamsala jest pewnie dla nich tak samo egzotyczna jak dla mnie. Za moment ze śmiechem przybiegają jeszcze trzy Hinduski, jedna z nich w ślubnym stroju. Czerwone sari, haftowane złotymi nićmi, dosłownie ocieka kolorem. Stoi w czerwonej kałuży i opowiada coś z przejęciem przyjaciółkom. Nie mam najmniejszego pojęcia, skąd się tu znalazła i dlaczego jest tak ubrana. Po chwili dołącza do nas jeszcze dwóch buddyjskich mnichów i młody Japończyk. Uśmiechamy się do siebie w milczeniu. Właściciel nie ma Jestem w Tybecie. Tym nic przeciwko temu, że stłoczyliśmy się w jego prawdziwym to znaczy budce, mimo że nikt nic nie zamawia. Trzy ściapełnym buddyjskiej ny z dykty, nieszczelny dach z kawałków blametafizyki. chy falistej, ściana nieprzeniknionego deszczu i zupełnie obcy ludzie. Powinnam się czuć klaustrofobicznie, jak w przepełnionej windzie, gdzie wszyscy unikają swojego wzroku. Ale jest mi dobrze, tak zwyczajnie, po ludzku. Bo przecież jestem w Tybecie. Tym prawdziwym to znaczy pełnym buddyjskiej metafizyki, może nie zawsze dla Europejczyka zrozumiałej, lecz za to niezwykle ciepłej. Dzięki której widzę świat jakoś inaczej. Przyjaźniej i spokojniej. ANNA SIEWIERSKA-CHMAJ, ur. 1975, dr politolog, zajmuje się językiem polityki i komunikacją międzykulturową. Adiunkt w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Współtworzy Międzyuczelniany Instytut Badań nad Cywilizacjami WSIiZ i WSE im. J. Tischnera. Wkrótce zostanie opublikowana jej książka Język polskiej polityki. 70