oczątki Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej we wspomnieniach

Transkrypt

oczątki Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej we wspomnieniach
oczątki Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej
we wspomnieniach studentów i pracowników
1944-1955
WYDAWNICTWO UNIW ERSYTETU MARII CURIE-SKŁODOW SKIEJ
(*>
Eugeniusz Konik
ie zamierzam przedstawiać niniejszych w spo­
m n ień jako ściśle historycznie trak to w an ej
kroniki wydarzeń, ale będą to jedynie luźne
ich wycinki, które z różnych, najczęściej osobistych
względów, najbardziej mi w pam ięci utkwiły, tak że
po całym półwieczu widzę je jeszcze wyraźniej.
N ależy n a sam ym w stępie zaznaczyć, że zanim
został oficjalnie kreow any Wydział H um anistyczny
na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lubli­
nie, istniał tu, niczym jego zalążek - niew ątpliw ie
z zam iarem , by w przyszłości m iał się stać pew nego
rodzaju zaczynem dla p ełn ej h u m a n isty k i - Z akład (czy n aw et
K atedra) Etnografii i Etnologii kierow any przez prof. Józefa G aj(e)
ka, związanego w tym czasie z K atolickim U niw ersytetem Lubel­
skim, gdzie kierow ał takim samym zakładem . Działały tu u niego
głów nie względy zarobkow e, zrozum iałe w ow ych początkow ych
latach pow ojennych, poparte osobistymi znajom ościam i na UM CS.
Wspominam o tym zakładzie, ponieważ prof. Gajek zatrudnił mnie
w nim jako asystenta, m im o że z w ykształcenia byłem filologiem
klasycznym i przerwane przez wojnę studia we Lwowie na tamtejszym
U niw ersytecie Jan a K azim ierza w łaśnie kończyłem n a K UL pod
kierownictwem niezapom nianego, wybitnego, acz bardzo skromnego
filologa klasycznego profesora M ieczysława S. Popławskiego. Prof.
Gaj (e)kowi - piszę tak, bo jeszcze w tam tym czasie tak kazał on sam,
a zwłaszcza jego żona O lga, polonistka z w ykształcenia, odm ieniać
N
63
pommema
swoje nazwisko - nie chodziło wcale o przekwalifikowanie m nie na
etnografa-etnologa, ale chciał we m nie mieć swego „totum fackiego”
do załatw iania najróżniejszych spraw, nic niem ających wspólnego
z n au k ą oraz U M C S. Do takiego rodzaju poruczeń wypożycza! mnie
również swojej żonie, pracującej jako głów na księgowa w wytwórni
szczepionki przeciw wściekliźnie w Państwowym Zakładzie H igie­
ny w Lublinie. A że w łaśnie tylko tak m nie trak to w ał, wskazuje
na to następujący fakt. Zaraz po uzyskaniu przeze m nie n a KUL
w czerwcu 1946 roku dyplom u m agisterskiego zwolnił m nie ze sta ­
now iska asystenta w swoim zakładzie n a U M C S, przy czym kazał
mi sobie wydać m oje pobory p obrane za m iesiąc czerwiec i prze­
kazał je m ojem u następcy n a tym stanow isku. Znalazłem się bez
grosza. W tym samym czasie otrzym ałem z W rocław ia list od prof.
Kazimierza M ajewskiego, kierow nika Z akładu H istorii Starożytnej
tamtejszego uniw ersytetu, z propozycją objęcia stanow iska starszego
asystenta pod w arunkiem , że m am ukończone studia uniwersyteckie.
N atychm iast z tej okazji skorzystałem , zwłaszcza że m oja rodzina
przeniosła się w łaśnie ze Lwowa i osiadła we W rocław iu. Swojemu
zm iennikow i n a stanow isku asystenta u prof. G aj(e)k a na U M C S
sprzedałem za 700 złotych posiadany ap arat fotograficzny i w te n
sposób za odzyskane, częściowo w łasne - m ożna powiedzieć - p ie­
niądze znalazłem się we W rocław iu i od 1 lipca 1946 roku rozpo­
cząłem pracę w charakterze starszego asystenta n a U niw ersytecie
W rocław skim w Zakładzie H istorii Starożytnej.
Tak oto zakończył się mój pierwszy pobyt na Uniwersytecie M arii
C urie-Skłodow skiej w Lublinie i nic nie wskazywało wówczas n a
to, że n astan ą w niedługim czasie takie okoliczności, że ta właśnie
uczelnia poda mi rękę w beznadziejnej n iem al sytuacji, w jakiej
znalazłem się niespodziew anie w p am iętnym 1952 roku, pełnym
w ielkich wszędzie zmian, bo szło nowe.
Z początkiem tego roku został zatwierdzony mój doktorat z historii
starożytnej, ale n ik t z wydziału nie wystąpił z w nioskiem aw anso­
wym n a ad iu n k ta dla m nie, ponieważ mój Mistrz, prof. Kazimierz
M ajewski, został znacznie wcześniej przeniesiony n a U niw ersytet
Warszawski i równocześnie przystąpił do organizowania w Warszawie
Instytutu H istorii Kultury M aterialnej PAN. Życzliwy mi kadrowiec
całkow icie bezinteresow nie n a m ocy sw oich u p raw n ień w ysunął
Eugeniusz K
na
go
ego
mie
iirni
gieżuje
:u l
sta:azał
>rzebez
prof.
ftnej
izego
ckie.
Izina
jemu
VICS
v te n
-*p£t'
ozpoytecie
M arii
zas na
łaśnie
jakiej
złnym
tistorii
/ansoimierz
zrsytet
szawie
rowiec
ysunął
sprawę mojej adiunktury i przesłał ją do m inisterstw a. Powiedział
m i przy tym , że zgodnie ze sto so w an ą p rak ty k ą przez nie, jeżeli
w ciągu trzech miesięcy m inisterstw o nie da jakiejkolw iek o d p o ­
wiedzi, wówczas m oja ad iu n k tu ra autom atycznie zostaje uznana za
zatw ierdzoną. W tak i o to w ięc sposób, w brew woli p an i dziekan
M arii K okoszyńskiej-Lutm anow ej oraz n ie ch ętn y c h mi członków
Rady W ydziału, zostałem adiunktem .
Przyszłość, i to już niedaleka, pokazała jednak, że W ładze D zie­
kańskie troszczyły się bardzo - zupełnie m nie pom ijając - o dalsze
losy zakładu i w związku z tym pani dziekan Kokoszyńska-Lutmanowa
kilkakrotnie brała w tajem nicy przede m ną, o czym dowiedziałem się
od życzliwych mi portierów, klucze do zakładu i zaznajam iała z nim
prof. Józefa W olskiego, ucznia i stryjecznego zięcia prof. Ludwika
Piotrowicza z U niw ersytetu Jagiellońskiego, dojeżdżającego z K ra­
kow a do Łodzi, gdzie kierow ał Z akładem H istorii Starożytnej n a
tamtejszym, świeżo po wojnie otw artym uniw ersytecie.
I wreszcie stało się. O trzym ałem z dziekanatu zaw iadom ienie,
że w takim a takim dn iu przy końcu sierpnia (rok zajęć dla I roku
studiów zaczynał się w tedy z d n iem 1 w rześnia - ta k a wówczas
now ość dydaktyczno-pedagogiczna) m am zgłosić się w Zakładzie
¥ i fi coż iiSrouRTzyn rej ■m io wugtr jego1krerowrił tca prdr. W olskiego.L jdy
przyszedłem, przyjął m nie z urzędowym - po krakow sku - chłodem ,
siedząc n a moim dotychczasowym miejscu przy biurku. Zapytał - jak
gdyby już o tym nie wiedział - od kiedy tutaj pracuję, jakie u k o ń ­
czyłem studia, jaki m am d orobek i czy jestem już po d oktoracie.
Gdy skończyłem m u odpow iadać n a staw iane mi pytania, zam knął
dalszą rozmowę stwierdzeniem, że nie widzi możliwości zatrudnienia
m nie przy sobie, ponieważ m a m oralne zobowiązania wobec swojego
ucznia mgr. Tadeusza Kotuli, którego musi ściągnąć do W rocławia.
Kazał mi też zabrać wszystkie moje rzeczy z zakładu i zostawić na
portierni klucze. N a m oją usilną prośbę wyraził jednak zgodę, abym
mógł korzystać z maszyny do pisania, gdyż właśnie przygotowywałem
swoją pracę do druku, ale pod w arunkiem , że nie będę wprowadzał
jakiegokolw iek zam ieszania w tok zajęć zakładu. Praktyczne korzy­
stanie z tego zezwolenia już w krótce uniemożliwiła mi wszędobylska
prof. Ewa M aleczyńska, cicha opiekunka prof. W olskiego, k tó ra po
prostu tę maszynę do pisania zabrała do siebie, a tam nie było już
Wspomnienia
dla m nie dostępu. Zresztą całe te zmiany w Zakładzie H istorii S ta ­
rożytnej były właśnie przez nią wykoncypow ane i przeprowadzone.
N ie tylko działo się tak n a całej uczelni wrocławskiej, ale niem al
n a wszystkich uczelniach polskich. Była to polityka now ych czasów,
które z dalszej perspektywy określone zostały jako „okres stalinowski”.
W jego konstruow aniu ochoczo brali udział nie tylko karierowicze
partyjni, ale też czołowi przedstawiciele innych kierunków ideolo­
gicznych, w ręcz n aw et przeciw nych. M oszczono sobie w ygodne
gniazdka, wzajemnie wspom agając się przy usuw aniu z drogi osób
z jakiegokolw iek pow odu niewygodnych.
Już po podjęciu poborów za wrzesień 1952 roku dowiedziałem
się oficjalnie, że nie m am już pracy n a U niw ersytecie W rocławskim.
Zw róciłem się o pom oc do swojego M istrza i te n zaproponow ał mi
dwie możliwości w ybrnięcia z powstałej sytuacji. Jedna to n aty ch ­
m iastow e podjęcie pracy w charakterze k orektora w Państwowym
W ydawnictwie Naukowym w Warszawie, z realną perspektywą otrzy­
m ania dwupokojow ego mieszkania, i to w niedługim czasie. D ruga
możliwość to podjęcie pracy na kierowniczym stanow isku w a rc h e ­
ologicznym ośrodku wykopaliskowym w Igołom i pod Krakowem .
Bardziej interesująca okazała się dla m nie Igołomia, gdzie znajdował
się w starożytności - świeżo odkryty - ośrodek ceramiczny datowany
n a okres rzymski, a więc czasy, którym i zajmowałem się naukow o-badawczo, czego wynikiem była m oja rozprawa doktorska i czym
chciałem zająć się również w planow anej pracy habilitacyjnej. Przy
bliższym zapoznaniu się z w arunkam i pracy w Igołomi okazało się, że
mogę mieć z żoną do dyspozycji pomieszczenie w chłopskiej chacie
pozbawionej wszelakich udogodnień, z brakiem światła elektrycznego
włącznie. Najbliższy ośrodek naukow y w Krakowie znajdow ał się
w odległości dwudziestu kilom etrów z dojazdem rzadko kursującymi
autobusam i. Jeżeli chodzi o korektorstw o, to też nie mogłem brać tej
pracy pod uwagę, ponieważ m iałem am bicje naukow e i wolałbym,
aby to m oje prace były korygowane, a nie żebym ja to m iał robić
dla innych, szczęśliwszych pod tym względem.
Możliwie szybko z obu propozycji, ku wielkiem u niezadow oleniu
ze strony prof. M ajewskiego, postanow iłem zrezygnować.
W tej beznadziejnej niem al sytuacji otrzym ałem nagle wezwanie
do Działu K adr n a uniw ersytecie i tam m nie pow iadom iono, że już
66
Eugeniusz K
3 ta ­
mę,
m ai
>ÓW,
>ki”.
icze
olodne
3SÓ b
dem
kim.
d mi
ychwym
)trzyiruga
chevem.
owal
wany
owoczym
Przy
ię, że
aacie
mego
ał się
icymi
ać tej
tbym,
robić
ileniu
yanie
że już
n astęp n eg o d n ia m am się zgłosić w m inisterstw ie, w tam tejszym
Dziale Kadr.
W ministerstwie przyjął mnie dyrektor Jan Lech, z którym pozna­
łem się jeszcze w uczniow skich czasach we Lwowie. Zachował się
jed n ak w tak oficjalny, choć życzliwy sposób, że straciłem odwagę
przypom nienia m u naszej lwowskiej znajom ości. Zrobił to chyba
celowo dla zachow ania dystansu służbowego, a przecież w tam tych
czasach urzędnik m inisterialny byl kimś, z którym musieli się liczyć
naw et profesorowie, a cóż dopiero doktor, i to bezrobotny. O d razu
pow iadom ił m nie, że m inisterstw o postanow iło przenieść m nie do
Lublina n a U M C S, gdzie zostaje otw arty W ydział Humanistyczny,
który będzie m ial dwa pierwsze lata studiów historycznych, z czego
rok pierwszy zostanie zorganizowany z norm alnego naboru, natom iast
n a II rok ściągnie się z innych uczelni studentów , którzy wykazali
się dobrym i w ynikam i w n auce. Radzi mi dobrze, abym nie robił
jakichkolw iek trudności i n atychm iast zgodził się na przeniesienie
do Lublina, gdyż inaczej będę to m usiał zrobić w ram ach dyscypliny
partyjnej, chyba że chcę całkow icie zerwać z przyszłością n a u k o ­
wą. W yraziłem więc zgodę n a piśm ie, przy czym zaznaczyłem, że
w przypadku pojaw ienia się odpow iednich okoliczności będę chciał
pow rócić n a uczelnię wrocławską.
We W rocław iu już n astęp n eg o d n ia pow iadom iłem kadry, co
postanow iono w m inisterstw ie i wówczas kazano mi bezzwłocznie
zwrócić połowę pobranych poborów, ponieważ od 15 września miałem
pobory otrzymywać już w Lublinie. Uczyniłem tak, ale okazało się, że
uniw ersytet w Lublinie nie był na to przygotowany, więc poradzono
mi, bym napisał podanie do m inisterstw a. Zrobiłem tak, ale aż do
grudnia nie m iałem żadnej odpowiedzi, wreszcie pod koniec grudnia
w yrównanie otrzym ałem , ale rów nocześnie została przeprow adzona
rew aloryzacja „w d ó ł” i w jej w yniku to, co otrzym ałem , straciło
w artość i w taki sposób „dopłaciłem ” do swego lubelskiego przenie­
sienia. N ie otrzym ałem też żadnych pieniędzy za samo przeniesienie
z W rocław ia do Lublina. Dlaczego? Też nie wiem.
Inni koledzy, którzy podobnie jak ja znaleźli się w Lublinie, nie
mieli żadnych kłopotów „z nadpłaconym i” poboram i za wrzesień ani
też z przydziałem mieszkań. W możliwie szybkim czasie podostaw ali
sam odzielne, kilkupokojow e m ieszkania, m n ie zaś przydzielono
jommema
pokój z używalnością kuchni u pewnego, bardzo wziętego w Lublinie
adw okata. Ten od razu na wstępie zastrzegł, że nie życzy sobie, abym
sprow adzał n a stałe żonę, gdyż nie chciałby jakichś kom plikacji
w dom u, w którym obie panie miałyby się stykać nieu stan n ie tak
w kuchni, jak i łazience. U spokoiłem go, że żona najwyżej przyjedzie
czasem tylko w odwiedziny, ponieważ w tak ich okolicznościach nie
m a najm niejszego zam iaru wyjeżdżać n a stałe z W rocławia.
W wyznaczonym przez rek to ra prof. dr. B ohdana D obrzańskiego
term inie odbyło się organizacyjne zebranie pracowników naukow ych
now o kreow anego W ydziału H um anistycznego, reprezentujących
sekcję historii.
R ektor przedstawił n am dziekana wydziału kontraktow ego prof.
nadzw. Józefa G arb acik a, sprow adzonego z U n iw ersy tetu Jagiel­
lońskiego, oraz prodziekana z-cę p ro f dr. Kazimierza M yślińskiego, ściągniętego z U n iw ersy tetu Poznańskiego. Zgodnie z m oim i
kwalifikacjami i przygotow aniem fachow ym przypadła mi historia
starożytna, a były to trzy godziny wykładu oraz dwie godziny ćwiczeń
tygodniowo przez cały rok.
Po zebraniu M agnificencja, korzystając z ciepłego i spokojnego
wieczoru wrześniowego, oprowadził nas, now o upieczonych lubli­
nian, po cichych ulicach śródmieścia, zabawiając różnymi lokalny­
m i ciekaw ostkam i. W spom inając o historycznej chlubie Lublina,
m ianow icie o jego zam ku, p am iętający m czasy króla Kazim ierza
W ielkiego, w którego kaplicy zachował się n a ścianie p o rtret króla
W ładysław a Jagiełły, ostrzegł nas, abyśmy nie zbliżali się do w rót tej
szacownej budowli, bo był tu jakiś asystent z poznańskiego uniwersy­
tetu, który swoją próbę zrobienia sobie patriotycznego zdjęcia n a tle
tych w rót historycznych przypłacił rocznym pobytem w znajdującym
się tam ciężkim więzieniu stanu. Pom ogłem wówczas M agnificencji
w podaniu bliższych szczegółów tej sprawy, ponieważ była mi ona
szczegółowo przedstaw iona przez owego nieszczęsnego i przypadko­
wego więźnia, którym był mój cioteczny b rat, obecnie zwyczajny
profesor jednej z uczelni poznańskich. O tóż w krótce po zakończeniu
wojny b rat mój, pracujący jako asystent n a m atem atyce w U niw er­
sytecie Poznańskim , został zaproszony przez swego bliskiego kolegę
pochodzącego z Lublina n a w ielkanocne święta do swojej zamożnej
i szanow anej tu, m ożna pow iedzieć „patrycjuszow skiej”, rodziny.
Hf
Eugeniusz
Podczas zwiedzania Lublina, z którym mój b rat po raz pierwszy się
zetknął, obaj poszli pod zamek i n a tle jego bram y b rat zrobił koledze pam iątkow e zdjęcie. Kiedy zaś z kolei b rat mój ustaw ił się do
zdjęcia na tle owej bramy, wówczas wypadło z niej znienacka kilku
żołnierzy, z k tó ry ch jed n i w ciągnęli go do bramy, a kilku rzuciło
się w stronę fotografa. Ten, n a szczęście dobrze znający wszystkie
zakam arki swego rodzinnego m iasta, zdołał ukryć się wśród uliczek
Starego M iasta i ujść ścigającym. B rat nigdy nie zdradził, kim był
„fotograf”, trzymając się wersji, że była to przypadkowa, grzeczno­
ściowa przysługa kom uś nieznanem u i wreszcie po roku starań ze
strony ciotki poprzez uczelnię poznańską oraz m inisterstw o b rata
w ypuszczono i m ógł pow rócić do swojej pracy n a uniw ersytecie,
gdzie go oczekiwał niesłychanie wdzięczny kolega z pracy.
Ponieważ do rozpoczęcia zajęć z początkiem października było
jeszcze trochę czasu, powróciłem do dom u we W rocławiu, aby o d p o ­
wiednio przygotować się do wielotygodniowego pobytu w Lublinie.
Kiedy już w racałem na zajęcia, zapytałem kogoś w autobusie kursują­
cym z dw orca do śródmieścia, gdzie m am wysiąść przy uniwersytecie.
W ówczas jakaś panien eczk a z walizką oraz skrzypcam i w ręk ach
powiedziała mi, że będzie wysiadać razem ze m ną, ponieważ też ma
tu swój docelowy przystanek. Ponieważ tu na miejscu już się dobrze
orientow ałem , więc pokazałem jej, w którym kierunku i do którego
budynku m a się ona udać. Po drodze do uniw ersytetu zapytała mnie,
czy również idę n a uniw ersytet, a także czy może jestem n a I roku
historii, co jej potw ierdziłem , bo o n a w łaśnie została tu przyjęta
n a I rok studiów historycznych. Przed głównym budynkiem , gdzie
m iałem się udać do dziekanatu, wskazałem, dokąd ona m a się udać,
bo już wcześniej wiedziałem, gdzie znajduje się p u n k t inform acyjny
dla now o przyjętych studentów historii. N a pożegnanie stu d en tk a
ta odezwała się do m nie już przez „kolego”.
N adszedł pierwszy dzień zajęć. N a kilkanaście m in u t przed ich
rozpoczęciem stałem we w nęce okiennej przed swoją salą. Ktoś ze
znajom ych kolegów zatrzymał się przy m nie i dotrzymywał mi tow a­
rzystwa przy oczekiw aniu n a chwilę rozpoczęcia wykładu, co było
dla m nie jakąś ulgą, ponieważ mimo pewnej już rutyny byłem trochę
wewnętrznie niespokojny. S tudenci powoli wchodzili do sali i niem al
n a samym końcu zjawiła się znana mi już stu d en tk a, która uznała
)omn tema
m nie za swego kolegę z roku. M iłym uśm iechem odpow iedziała na
mój ukłon. Wreszcie m inął tzw. kw adrans akadem icki i wszedłem
do sali. Znajom a studentka, z uśm iechem uderzając dyskretnie po
blacie krzesełka obok siebie, daw ała mi wyraźnie znak, że zarezer­
w owała to miejsce dla m nie. Zobaczyłem to i skinąwszy jej głową,
wszedłem n a podium . Zobaczyłem gw ałtow ne rozczarowanie u tej
stu d en tk i i zakłopotanie. W idać więc było, że nie wyglądałem w jej
oczach n a w ykładowcę. Przyznam, że m nie, jako tzw. czterdziesto­
latkow i, było n aw et przyjemnie, że ktoś m ógł uznać m nie jeszcze
za studenta, i to w do d atk u I roku.
O d tego czasu stu d en tk a ta pilnie m nie unikała, przy egzaminie
n a końcu roku zachowyw ałem się tak, jakby nic się nie zdarzyło.
D opiero po czterech la tach studiów, gdy rok te n zdawał egzamin
m agisterski, podszedłem do owej stu d en tk i - już p an i m agister i zapytałem, czy pam ięta początek I roku studiów. Powiedziała mi
w tedy z wielkim zażenowaniem , że do tej pory ogrom nie się wstydzi
swojego wówczas zachow ania. Powiedziałem jej n a pożegnanie, że
spraw iła mi wówczas ogrom ną przyjemność, uznając m nie za swego
kolegę z roku i to n aw et podniosło m nie wówczas n a d u ch u . C o
się z nią stało, nie wiem.
Biorąc pod uwagę, jak obfity i rozległy m ateriał z dziejów sta ro ­
żytnego W schodu, G recji oraz Rzymu studenci n a I roku studiów
historycznych muszą należycie opanować, zaproponow ałem więc im,
że na zakończenie pierwszego sem estru urządzę dla n ich kolokwium
z dziejów W schodu oraz G recji i w razie pomyślnego wyniku zaliczę
je jako część końcow ego egzam inu rocznego, podczas którego będą
zdawać tylko dzieje Rzymu. Do dyspozycji mieli trzy, niedawno przeło­
żone na język polski, radzieckie podręczniki, mianowicie Awdijewa do
starożytnego W schodu, Siergiejewa do starożytnej Grecji oraz Maszkina do starożytnego Rzymu. Były to podręczniki n a bardzo wysokim
poziomie, napisane w sposób jasny, pod względem pedagogicznym
i dydaktycznym bez zarzutu. Najważniejsze, że po ich przestudio­
w aniu stu d en t miał pojęcie, co to jest proces historyczny. W idział
i rozumiał, że w dziejach nie m a niczego przypadkowego, wszystko
z czegoś wynika i stwarza w znacznym stopniu podstawy przyszłości.
Pod koniec pierwszego sem estru zapow iedziałem stu d en to m ,
w jak ich d n ia ch b ęd ą m ogli zgłaszać się do m nie n a kolokw ium
Eugeniusz Ko
ze W schodu i z Grecji. Wówczas jed n a ze stu d en tek oznajm iła mi,
że w takim razie będą m usieli składać dw ukrotnie to kolokwium .
I w tedy ku m ojem u zdziwieniu dow iedziałem się od studentów , że
term iny kolokw ium ze W schodu i G recji ogłosił im już p an W ójcik.
Był to s tu d e n t II roku, a w ięc ich kolega, tylko tro ch ę od n ic h
starszy. N atychm iast poszukałem owego stu d en ta i od niego dow ie­
działem się, że to p an dziekan G arbacik polecił m u przeprow adze­
nie tego kolokwium . N a zapytanie, czy zdaje sobie sprawę, że nie
tylko w chodzi bezpraw nie w m oje k o m p eten cje i w d o d atk u bez
m ojego zezwolenia, ale także jako stu d en t II roku nie m a żadnych,
przynajm niej form alnych ku tem u upraw nień. O dpow iedział mi,
że jedyną dla niego władzą jest p an dziekan i jeżeli m u coś zlecił,
to jest zobowiązany do w ykonania tego polecenia. U dałem się do
dziekana G arbacika i te n wówczas oświadczył mi, że zrobił to tylko
dla m ego d obra, bo widzi, jak ja się sam m ęczę z zajęciam i, nie
m ając nikogo do pomocy, a poza tym jako dziekan nie musi się ze
m n ą w niczym konsultow ać.
W tym stanie rzeczy nie pozostało mi nic innego, jak tylko ogłosić
stu d en to m , że to ja będę ich przyjmować n a kolokw ium i ważne
będą n a przyszłość tylko te noty, k tóre ode m nie otrzym ają, ale jak
ktoś zechce pójść na rozmowę n a tem at dziejów W schodu i G recji
do s tu d e n ta W ójcika, to jest jego pryw atna spraw a. O kazało się,
że p an stu d en t W ójcik ostentacyjnie kolokw ium przyjmował i kilka
wystraszonych dziewcząt do niego się zgłosiło. N ie dowiadywałem
się, jakie otrzym ały oceny.
Tymczasem zdaniem pana dziekana sytuacja dojrzała już do tego,
aby mi ulżyć w zajęciach i zaproponował mi asystentkę. Dowiedziałem
się, że jest to stu d en tk a z II roku i w zupełności wystarczy m oim
potrzebom . O dpow iedziałem m u n a to, że jako zastępca asystenta
jeszcze przed w ojną n a lwowskim uniw ersytecie - patrząc n a to, co
się działo w okół - n ab rałem przekonania, że nigdy w przyszłości,
gdy oczywiście będę profesorem , żadna kobieta nie będzie u m nie
zatru d n io n a (naw iasem dodam , że w przekonaniu tym dotrw ałem
aż do pójścia n a em ery tu rę), a w ięc nie życzę sobie żadnej asy­
stentki. Jeszcze kilkakrotnie dochodziło do ostrej naw et wymiany
zdań z p anem dziekanem n a tem at owej kandydatki n a asystentkę
i wreszcie p an dziekan urażony ustąpił. Jeżeli chodzi o tę kandy-
dmnlenia
d atk ę, to po wyjeździe n a ferie w ielk an o cn e nie w ró ciła już n a
uczelnię, ale już przy końcu roku akadem ickiego dow iedziałem się,
że k an dydatka ta pow iła w łaśnie bliźnięta i n a tym swoje stu d ia
przerwała. Zapytany o nią p an dziekan stwierdził, że nic nie wie,
co się z nią dzieje.
N adeszły w akacje i wówczas p an dziekan w ydał m i oficjalne
polecenie, że przez cały lipiec m am dyżurować w dziekanacie, mimo
że żadnych funkcyj adm inistracyjnych nie pełniłem . Stwierdził, na
moje pytanie dlaczego, że wszyscy inni trudzą się przy rozm aitych
funkcjach przez cały okres zajęć dydaktycznych i adm inistracyjnych,
więc ja muszę przynajmniej przez m iesiąc coś dać z siebie n a rzecz
dziekanatu.
Po zakończeniu roku akadem ickiego pow róciłem n a krótko do
dom u we Wrocławiu, aby z początkiem lipca zasiąść w dziekanacie na
codziennych parogodzinnych dyżurach, k tóre były, m ów iąc wprost,
całkowicie niepotrzebne, gdyż przez cały miesiąc dyżurow ania ani
jednej sprawy nie było do załatw ienia. Podczas codziennego, bez­
czynnego dyżurow ania patrzyłem n a leżący przede m n ą na biurku
otw arty list zaadresowany do pan a dziekana. Wreszcie któregoś dnia
wziąłem go z nudów do ręki i rozgrzeszając się tym, że leży tu już
tyle czasu otwarty, a więc nie m a w nim chyba jakichś spraw, które
poza adresatem nie pow inny by się dostać do w iadom ości p o stro n ­
nych osób. Kiedy zacząłem go wreszcie czytać, okazało się, że ten
list jest w całości poświęcony mojej osobie. Była to odpowiedź panu
dziekanow i niejakiego dr. Alojzego G em bali, który jako pierwszy
doktoryzow ał się u m łodego jeszcze profesora Ludw ika Piotrow i­
cza. D r G em bala dziękow ał p a n u dziekanow i za to, że zechciał
0 nim pam iętać i zaproponow ać m u zajęcia z historii starożytnej
na U M C S w Lublinie. Oczywiście bardzo ch ętn ie z tego skorzysta
1 jest gotów rozpocząć pracę od now ego roku akadem ickiego, tym
bardziej że dotychczas prowadzący te zajęcia ze względu n a swoją
nieprzydatność m a zostać zwolniony.
Tymczasem n ik t m nie nie zwolnił i n ik t nowy też nie przyszedł,
więc przystąpiłem norm alnie do zajęć. Po pow rocie pan a dziekana
list znikł i n ik t nigdy ze m ną nie rozmawiał n a jego tem at.
N ad szed ł w reszcie czas, że znalazły się pien iąd ze n a zakupy
potrzebnych na historii książek. Z miejscow ych antykwariuszy n a j­
V
Eugeniusz Konik
bardziej ruchliwym i wiarygodnym dostaw cą okazał się p an O siak.
N a czele z panem dziekanem udawaliśm y się n a poszukiw ania do
w szystkich lu b elsk ich księgarń. Ja znalazłem się pod szczególną
pieczą p an a dziekana, który zażądał ode m nie, abym każdą znale­
zioną książkę z zakresu historii starożytnej najpierw m u pokazywał,
a dopiero gdy znalazła u niego aprobatę, wówczas ją zatwierdzał.
D o kolegów z innych okresów historycznych m iał pełne zaufanie
i ich nie kontrolow ał.
Któregoś razu antykwariusz O siak zaproponował nam , za pośred­
nictw em - oczywiście - p an a dziekana, abyśmy przygotowali listy
potrzebnych książek, a o n p o stara się o rychłe ich dostarczenie,
poniew aż u d ało się m u pozyskać pow ażnych dostaw ców z całej
Polski i tu padły nazwiska osób oraz nazwy miejscowości, spośród
których w m oją pam ięć wbiło się szczególnie jedno, m ianow icie:
dr A n to n i K not z W rocławia.
O prócz kosztow nych zakupów liczyliśmy n a darm ow e dostawy
dubletów z obfitych zasobów „poniem ieckich” zgromadzonych głów­
nie w piw nicach Biblioteki U niw ersyteckiej we W rocławiu. Z okazji
mojego wyjazdu n a Zaduszki do W rocław ia dostałem jeszcze parę
dni w olnego n a wyszukanie jak największej liczby książek z zakresu
antyku dla lubelskiej historii. N a dw orcu w Lublinie, gdy szedłem
do pociągu relacji Lublin-W rocław , ujrzałem przed sobą dr. A n to ­
niego K nota z ogrom ną walizą u boku, k tó ra bardzo lekko chw iała
m u się w ręce. Zaw ierała teraz zapewne jedynie „powietrze lubel­
skie”. Pan do k to r wsiadł oczywiście do w agonu sypialnego, a ja do
wagonu II klasy, gdyż in n a mi nie przysługiwała. Zaraz na drugi dzień
z samego ran a zgłosiłem się w B ibliotece U niw ersyteckiej u p an a
dyrektora K nota, który najmniejszym naw et słowem nie napom knął,
że również dzisiaj ran o przyjechał z Lublina. W ręczyłem m u pismo
z uczelni lubelskiej, k tó ra prosiła o pozwolenie mi n a poszukiwanie
książek z zakresu antyku, potrzebny dla now o pow stałego W ydziału
H u m anistyczn eg o U M C S . P an d y rek to r wyraził zgodę i wezwał
kogoś z pracow ników , aby m nie zaprow adził do m agazynu, czyli
ogrom nych piw nic pod gm achem biblioteki, i tam przystąpiłem do
pracy. Zgodnie ze w skazówką p an a d y rek to ra w yszukane książki
ustaw iałem n a osobnym stosie i na nim kładłem też spis w ybranych
książek z zaznaczeniem, dla kogo one są przeznaczone. Pracow ałem
73
omnienia
tak od rana do późnego popołudnia przez kilka dni. N a zakończenie
podziękowałem panu dyrektorowi za jego uprzejmość, a ten ze swojej
strony zapewnił m nie, że w możliwie najszybszym czasie - a sam
m ogłem się przekonać, jak ciężko i ofiarnie pracuje tutejszy zespół
biblioteczny - w ybrane przeze m nie książki zostaną przesłane do
Lublina n a W ydział H um anistyczny U M C S.
W reszcie po kilku ty g o d n iach n ad e sła n o po cztą z B iblioteki
U niw ersyteckiej we W rocław iu kilka skrzyń z książkami, jak zostało
podane przy adresie. Po komisyjnym ich otw arciu okazało się, że
zawierały zupełnie bezw artościow ą m akulaturę, całkowicie nieodpow iadającą kopiom spisów książek przeze m nie w ybranych. N a
nic zdały się reklam acje, gdyż kierow nictw o biblioteki z uporem
twierdziło, że wysłało tylko to, co pracow nik U M C S podał w swoich
spisach. O sta te c z n ie byliśm y zdani w yłącznie n a antykw ariusza
O siaka z jego dostaw cam i.
Z mieszanymi uczuciami w spom inam m anię ciągłych i najrozmaitszych zebrań. Wszystkie jednak, m im o swej różnorodności, miały
na celu ciągłe dokształcanie i szlifowanie ideologiczne. Przypominam
sobie, jak kiedyś pod wieczór p an dziekan zamykał wreszcie prowadzone przez siebie zebranie i powiedział, że odbył dzisiaj kolejno
trzy zebrania i naw et nie spodziewał się, że będzie m usiał tak ciężko
pracow ać tuż przed wyjazdem do Krakowa, gdzie mieszkał, a gdzie
nie chciano go n a UJ.
In n e zebranie, k tó re utkw iło mi w pam ięci, było prow adzone
osobiście przez p an a rek to ra przy udziale I sekretarza n a uczelni
Stanisław a Zgrzywy, który m im o że nie m iał żadnego tytułu n a u k o ­
wego, prowadził jedn ak zajęcia z przedm iotów ideologicznych i był
też naw et niekiedy ostatecznym decydentem w spraw ach naukow o-organizacyjnych, a także w ogóle wysokim au to ry tetem dla władz
uczelnianych. N a tego rodzaju zebraniach rek to r zwykł wzywać do
porządku tych pracow ników nauki, którzy nie wykazywali n ależytego zainteresow an ia spraw am i ideologicznym i. Pew nego razu
celem bardzo ostrego ataku pana rektora stał się jeden z profesorów,
który razem ze swoim zespołem naukow o-badaw czym prawie że n ie ­
przerw anie, wyjąwszy prow adzenie zajęć dydaktycznych, przebywał
w Puszczy Białowieskiej i tam prowadził pionierskie wówczas badania
n ad stw orzeniem krzyżówki żubra z bydłem dom ow ym . N a o strą
naj
ost
ide
nie
od{
te r
koi
Poc
mu
ucz
kor
ran
nas
i za
a b'
nej;
nie:
wy{
o z;
pisc
wac
o p
fori
wac
i na
się,
tegc
owe
zrol
niej
pon
na z
że f
Eugeniusz
naganę za ideologiczne zaniedbyw anie się odpowiedział o n rów nie
ostro, że nie m a zam iaru tracić czasu n a niepotrzebne zagadnienia
ideologiczne, ponieważ pracę swoją uważa za n ad er ważną dla kraju
nie tylko ze względów badawczych, ale także ekonomicznych. Rektor
odpowiedział m u wówczas krótko, ale m ocno: „Kto nie jest z nam i,
te n jest przeciw ko n am ”. Były to d o b itn e słow a „bezpartyjnego
kom unisty”, za jakiego p an rek to r przy każdej okazji się podaw ał.
Podziałało to bardzo deprym ująco n a tak ich jak ja, którzy co roku
m usieli z drżeniem serca oczekiw ać n a łaskaw ą propozycję władz
uczelni, że m ogę starać się drogą służbow ą o p o d p isan ie z nim i
k o n trak tu o pracę n a następny rok akadem icki.
Już w krótce mogłem się sam o tym przekonać. D ostałem z rek to ­
ratu zawiadomienie, że zostanie ze m ną podpisana umowa o pracę na
następny rok, ale pod warunkiem, że sprowadzę do Lublina swoją żonę
i zamieszkam z nią w przydzielonym mi przez uczelnię m ieszkaniu,
a był to - jak już wspom niałem - pokój z używalnością kuchni u pew­
nego lubelskiego adw okata. N a inne mieszkanie nie m am co liczyć.
Przypom niał mi o tym p an rek to r tuż przed w akacjam i - lipiec
niezm iennie spędzałem n a dyżurach w dziekanacie - przysyłając do
w ypełnienia formularz, poprzez który m iałem prosić p an a rek to ra
o zatrudnienie n a następny rok. D o form ularza zostało dołączone
pisem ko stw ierdzające, że bezw arunkow o muszę natychm iast spro­
wadzić żonę do Lublina, w przeciw nym wypadku um ow a ze m n ą
0 p racę nie zostanie p o d p isan a. T erm in złożenia w ypełnionego
form ularza i dołączonego pisem ka upływał z końcem sierpnia.
W wyznaczonym term inie formularza oraz zobowiązania do spro­
w adzenia żony nie wypełniłem, a kosztowało m nie to wiele nerwów,
1na początku września zgłosiłem się do kwestury po pobory’ i okazało
się, że są. W ypłacano mi je bez przeszkód aż do grudnia. W połowie
tego m iesiąca doręczono mi nowy egzemplarz form ularza, już bez
owego zobowiązania, więc podpisałem i n ik t naw et nie zapytał, co
zrobiłem z pierwszym egzem plarzem form ularza i dołączonym do
niego zobowiązaniem, tak jakby ta sprawa nigdy nie istniała.
Tymczasem p an dziekan, jak zwykle p ełen inw encji, w padł na
pomysł, że już najwyższy czas, aby nasza historia wystąpiła z czymś
na zewnątrz. Należy zorganizować jakieś publiczne wykłady. Uznał,
że pow inniśm y zapoczątkow ać je w p orządku ch ro n o lo g iczn y m
Wspomnienia
od starożytności. Zrozum iałem , że to w łaśnie ja m am wystąpić na
samym początku. Im więcej się przed tym wzdragałem, tym bardziej
p an dziekan na m nie nalegał, a naw et potraktow ał to ostatecznie
jako służbowe polecenie.
Nie kryję dziś, że bardzo czegoś takiego się obawiałem i w dodatku
nie wiedziałem, o czym mówić, co mogłoby słuchaczy swoją n o w o ­
ścią zainteresow ać. W reszcie w padłem n a pomysł, aby krytycznie
ustosunkow ać się do świeżo wydanej pośm iertnie książki cieszącego
się wysokim uznaniem w hitlerow skich N iem czech historyka sta ­
rożytnego E rnsta K ornem anna, który przed przeniesieniem go do
B erlina działał we W rocław iu, w tych sam ych pom ieszczeniach,
w których do dziś znajduje się historia starożytna, a skąd tak n ie ­
chlubnie w yrzucono m nie jesienią 1952 roku.
Książka K ornem anna to dwa potężne tom y liczące razem dobrze
ponad tysiąc stron, o tytule: Weltgeschichte des Mittelmeeraumas (von
Philip II. von Makedonien bis M ohammed), hrsg. von H. Bengtson,
M ü n c h e n 1 9 4 8 -1 9 4 9 . D zieło to było now ą w ersją dw utom ow ej
historii G recji i Rzym u, jaka ukazała się w 1939 roku, kiedy to
H itler wywołał drugą wojnę światową.
K o rn em an n , jak o n acjo n alisty czn ie n a stro jo n y im p erialista
niem iecki spod znaku H itlera, patrzył z zachw ytem n a coraz to
now e zdobycze niem ieckiego W erm ach tu i przygotowywał now ą
wersję dziejów starożytnych pod k ątem ostatecznego zwycięstwa
niem ieckiego, aby ją złożyć czołobitnie u stóp zwycięskiego wodza,
który - zdaniem tego historyka - wypełnił swoją historyczną misję
zgodnie z tym, co dla n arodu niem ieckiego przewidział i przygoto­
wał „heglowski D u ch D ziejów”, a tak to sobie w łaśnie wyobrażał
i gorąco tego p rag n ął profesor E rn st K o rn em an n . N iestety, losy
wojny potoczyły się zupełnie inaczej i au to r czołobitnego w zamy­
śle dzieła - panegiryku nie zdołał go zakończyć tak, jak planow ał,
i w krótce po klęsce H itlera zmarł.
Postanowiłem więc w swoim referacie ukazać cel, jaki przyświecał
autorow i om aw ianego dzieła, i jak jed n ak znaleziono wyjście, aby
uzasadnić praw o n a tu ra ln e G erm anów , bez względu, jak ą noszą
nazwę, do rządzenia światem.
Afisze, ręcznie w ykonane, zostały w kilku bardziej uczęszczanych
p u n k tach śródmieścia rozwieszone, w tym oczywiście n a budynkach
76 H
Eugeniusz
uczelni. W dniu odczytu, parę godzin przed wyznaczonym term inem ,
nagle wezwał m nie pilnie do siebie p an dziekan, którem u - zgod­
nie z jego życzeniem - jeszcze poprzedniego dnia wręczyłem jeden
maszynopis swego referatu. G ońcem pan a dziekana był - jak zwykle
- bardzo zawsze przez niego faworyzowany stu d en t W ójcik, te n sam,
0 którym już w spom niałem , że m iał przepytywać z polecenia pana
dziekana stu d en tó w I roku z historii starożytnej. Z orientow ałem
się, że jest coś niejasnego i rzeczywiście p an dziekan pow iadom ił
m nie z wyraźnie okazywanym zdenerw ow aniem , że z m oim refera­
tem zapoznał się i doszedł do przekonania, że czegoś takiego nie
m ożna słuchaczom z m iasta przedstawić. N ic w tym referacie nie
m a odkryw czego, jed y n ie referu ję p rzeczy tan ą w obcym języku
książkę, a czy rzeczywiście należycie ją referuję, tego on nie m a moż­
ności sprawdzić. A więc, abym nie skom prom itow ał siebie, a przez
to także naszej m łodej n a gruncie lubelskim historii, nie wyraża
zgody, aby zapow iedziany już odczyt się odbył. A kiedy zacząłem
oponow ać i upierać się przy chęci odbycia odczytu, wówczas pan
dziekan kazał stu d en to w i W ójcikow i przyprow adzić I sekretarza
towarzysza S tanisław a Zgrzywę, aby m nie przywołał do porządku
1 swoim au to ry tete m spow odow ał m oją zgodę n a zrezygnowanie
z publicznie zapowiedzianego w ystąpienia. Tow. Zgrzywa, podobnie
jak stud. W ójcik, był nieodłącznym towarzyszem pan a dziekana, był
nieu stan n ie niem al przy p an u rektorze. Funkcja w idać już w ystar­
czająco upraw niała tow. Zgrzywę, aby po w ysłuchaniu argum entów
p an a dziekana przyznał m u całkow itą rację i licząc n a swój a u to ­
rytet, kategorycznie zabronił mi wygłoszenia referatu. W ysłany na
zwiady stud. W ójcik wrócił z w iadom ością, że sala przygotow ana
na odczyt, jedna z największych w budynku, jest już niem al pełna.
Gdy to usłyszałem, pow iedziałem wówczas, że tylko ja, jako jedyny
spośród tu obecnych historyk starożytny, m am praw o decydow ać
o swoim w ystąpieniu. W związku z tym, że czas już się zbliża, idę
na salę. Wówczas p an dziekan oznajmił, że tylko dla mego dobra,
aby nie doszło do jakiegoś skandalu, z obow iązku dziekańskiego
idzie ze m ną. Kiedy przyszliśmy n a salę, był już czas, okazało się,
że je st o n a w y p ełn io n a po brzegi, i to n ie przez stu d en tó w , ale
przez osoby w dojrzałym już w ieku i spoza uczelni. Tow. Zgrzywa
nie wziął w tym udziału. R eferat wygłosiłem, kiedy p a n dziekan
omnienia
zwrócił się do słuchaczy o zabranie głosu, n ik t się nie odezwał, co
było dla m nie całkow icie zrozum iałe, bo poruszane przeze m n ie
zagadnienie było całkow icie now e i n aw et niespodziane. Zresztą
wynikło to ze słów p an a dziekana, który zaczął m nie krytykować,
że poszedłem za takim i, a nie innym i kierunkam i m etodologicznymi w n au k ac h historycznych, n ato m iast całkow icie nie rozum iał
o n politycznego, i to jak najbardziej w spółczesnego, c h a ra k te ru
dzieła n a te m at historii św iata starożytnego. N ik t też później nie
w spom niał o tym publicznym referacie, ale także już więcej czegoś
takiego nie robiono. A szkoda.
N ie dziwię się więc, że w takiej atmosferze, w jakiej przyszło mi
działać, nie znajdow ałem żadnego uznania u swoich władz, a dowodem były co pew ien czas z różnych okazyj przyznaw ane nagrody,
począwszy od nagrody m inistra, a kończąc n a nagrodzie dziekana.
Sypały się one hojnie wokół m nie, tylko nigdy do m nie nie dotarły.
Bardzo często musiałem przy różnych ważnych okazjach wysłuchiwać
tego, jak wciąż niem al ci sami byli nagrodam i obsypywani.
Tymczasem m inisterstw o przysłało n a uczelnię pism o w sprawie
indyw idualnych starań o tytuł docenta dla zatrudnionych na uczelni
doktorów . N ależało w ypełnić m nóstw o kw estionariuszy i pokazać
swój dorobek naukowy, dydaktyczny, a także społeczny. Wszystkie
dokum enty w ypełniłem i przekazałem p an u dziekanow i. Ten zaś,
po zaopiniow aniu, przekazał je p an u rektorow i, a o n z kolei po
zaopiniow aniu ze swojej strony m iał je przesłać do m inisterstw a.
O stateczny term in nadsyłania tych dokum entów mijał 31 grudnia
tegoż roku [tj. 1954 roku].
W czasie jeszcze przed sesją egzaminacyjną w czerwcu przybył do
Lublina z m inisterstw a dyr. Jan Lech, ten, który „przekonał” m nie
kiedyś, że jedyne, co m am przed sobą po usunięciu m nie z uczelni
wrocławskiej, to tylko przyjęcie eta tu zastępcy profesora n a now o
organizow anym W ydziale H um anistycznym U M C S. O kazało się,
że także m oja spraw a była jednym z powodów, dla których zjawił
się o n n a lubelskim uniw ersytecie. D opiero bow iem od dyrektora
Lecha dowiedziałem się - a wezwał mnie specjalnie na rozmowę - że
już od daw na rektor, wsparty przez dziekana, śle skargi n a m nie do
m inisterstw a i żąda zabrania m nie z U M C S, gdyż ja kategorycznie
się tego podobno dom agam . Przedstawiłem m u więc, jak się tutaj ze
8
m ną
mi c
Odp
w sy
n a s]
obec
takż<
n ają
z tyr
zost:
wnic
moj<
zabi(
bo n
mini
czen
nadt
k rót
miej
i prz
stałe
na L
a po
i mc
o głc
-d o
O dp
jest <
łów,
zaint
po sc
urzęi
\
w zas
w yd
I
spośi
Eugeniusz
m ną postępuje, że nieustannie władze, poczynając od dziekana, dają
m i do zrozum ienia, że pow inienem się z lubelskiej uczelni zabrać.
O dpowiedział mi na to, że jestem w znacznym stopniu zorientowany
w sytuacji, ale dla odebrania inicjatywy przeciwnym mi tu władzom,
n a specjalnym posiedzeniu zwołanym przez władze uczelni przy jego
obecności jako przedstawiciela ministerstwa, w którym wezmą udział
także inni pracow nicy naukow i wydziału, rek to r oraz dziekan d o k o ­
nają oceny naukow ej i dydaktycznej kadry i przedstaw ią w związku
z tym swoje zam ierzenia n a najbliższą przyszłość. W iedział już, że
zostanę bardzo surow o o cen io n y i w reszcie postaw iony zostanie
wniosek, aby od nowego roku ministerstwo przysłało kogoś innego na
m oje miejsce. Spraw a m oja m a być om aw iana jako pierwsza. Zanim
zabiorę głos, by odpow iedzieć n a w ystąpienie rek to ra i dziekana,
bo niew ątpliw ie to pow inno by nastąpić, on - jako przedstawiciel
m inisterstwa - skorzysta z uprawnienia, jakie posiada, i przed dopusz­
czeniem m nie do głosu zwróci się do m nie z zapytaniem , czy ja chcę
nadal pracować na Wydziale H um anistycznym U M CS. W tedy mam
kró tk o oświadczyć, że chcę pracow ać n a swoim dotychczasow ym
miejscu, wówczas on zam knie sprawę jako ostatecznie załatw ioną
i przejdzie do n astępnych punktów zebrania. Rzeczywiście tak się
stało. Jako pierwsza stan ęła spraw a mojego dalszego zatrudnienia
n a U M C S. Bardzo szeroko i krytycznie wypowiedział się p an rektor,
a po nim wiele jeszcze krytycznych elem entów dotyczących m nie
i mojej pracy dodał p an dziekan. G dy skończyli, a ja poprosiłem
o głos, wówczas dyr. Lech zwrócił się - prosząc o zezwolenie n a to
- do m nie w prost „czy p an do k to r chce nadal pracow ać w U M C S ”.
Odpowiedziałem , że tak i wtedy dyrektor Lech oświadczył, że sprawa
jest definityw nie załatw iona, nie m a co roztrząsać tutaj jej szczegó­
łów, gdyż te zostaną niew ątpliw ie wyjaśnione między bezpośrednio
zainteresow anym i stronam i. Panowie rektor i dziekan spojrzeli tylko
po sobie i nie oponowali, gdyż zbyt wielki czuli respekt przed każdym
urzędnikiem m inisterstw a.
W akacje, łącznie z dyżurem lipcowym w dziekanacie, m iałem
w zasadzie spokojne, ponieważ bez jakichkolwiek warunków dodatko­
wych mogłem podpisać umowę o pracę n a następny rok akademicki.
D odać muszę, że jeżeli chodzi o kolegów, to wszyscy ważniejsi
spośród nich, zwłaszcza ci, którzy pełnili ważne obowiązki na uczelni,
oom n tema
trzymali m nie raczej z daleka od siebie, natom iast bardzo serdecznie
odnosili się koledzy archeologow ie, m ianow icie dr Jan Kowalczyk,
z którym wiele godzin wieczornych spędziliśmy na dotyczących istoty
spraw nie tylko ludzkich dyskusjach, stojąc n a zupełnie odm ieńnych pozycjach, co bynajm niej nigdy nie zmąciło naszej przyjaźni.
Podobnie było wówczas z mgr. Janem G urbą, z którym zjeździłem
w tedy w w olnych ch w ilach całą Lubelszczyznę z w ykładam i, n a
które dość ch ętn ie nas zapraszano. W łaśnie w związku z tą działalnością odczytową bardzo zbliżyliśmy się do siebie z ówczesnym
mgr. Ryszardem O rłow skim , który wiele m nie nauczył, gdy chodzi
0 dzieje Lubelszczyzny, a zwłaszcza O rdynacji Zamojskiej, przy czym
zawsze ukazywał interesujące tło ekonom iczne tych dziejów.
W śród zatrudnionych pracowników nauki na Wydziale H um anistycznym UM CS znaleźli się też ludzie całkowicie przypadkowi, którzy
nie mieli naw et pojęcia o tym, czym jest praca naukow o-badaw cza.
N ie pow iedziałem tu o ów czesnych stu d en tach naszego wydziału. Po latach okazało się, że wielu z n ich stało się chlubam i nau k i
polskiej i jako profesorowie czy docenci działają n a różnych naszych
wyższych uczelniach. W pam ięć wrył mi się głównie stud. Sladkowski, który studiow ał w w yjątkowo tru d n y ch w aru n k ach m ateriałnych jako sierota i, m im o że p an dziekan jakoś go sobie upodobał
1 wyjątkowo m u dokuczał, doszedł obecnie do tej swojej wysokiej
naukow o pozycji n a U M C S.
Było w tych czasach takie niefortunne zarządzenie m inisterstw a,
że n a Boże N arodzenie studenci byli zobowiązani w racać z ferii n a
uczelnię tuż przed 31 grudnia, aby m óc wziąć udział w specjalnie
organizowanej dla n ic h zabawie sylwestrowej. Jasne, że większość
ich, a były to głównie dziewczęta, w racała dopiero po Nowym Roku.
Pan dziekan, wziąwszy sobie do dodania powagi p an a prorektora,
urządził rozprawę „sądow ą” n ad tymi spóźnialskimi. Jako opiekun
roku zostałem również zaproszony do udziału w owej komisji dyscyplinarnej. Pan pro rek to r w m ilczeniu przysłuchiwał się tyradom
wygłaszanym z przyjem nością przez pan a dziekana przeciw zniesubordynow anym stu d en to m (płci obojga), grożąc bardzo surowymi
sankcjami. Po przesłuchaniu wszystkich winowajców, w zam kniętym
gronie, w któreg o składzie obok p a n a p ro re k to ra i dziekana był
jeszcze przedstawiciel studentów , stud. II roku W ójcik, stale asystu-
ją q
Ws;
tłur
dzai
i Gb
że j;
mus
i jes
ze s
stuc
pan
czyv
]
się (
p ra c
'
i
pod(
sobii
Zaw
cłom
„nie
dam
prac
a jeg
śleni
siarc
zapr<
futrc
rnasł
poło
niefc
wyró
nie v
stwit
okre:
się Z(
_ n je
pocie
Eugeniusz Kor
ie
k,
ty
aii.
m
aa
ana
łzi
m
iizy
:a.
Laiki
ch
walaal
:iej
va,
na
nie
aść
ku.
>ra,
:un
Lysom
su/m i
ym
był
>tu-
i
;
i
I
jący p an u dziekanowi, oraz piszący te słowa jako opiekun I roku.
W szystkie n iem al stu d en tk i, a była ich zdecydow ana większość,
tłumaczyły się tym, że m usiały swym m atkom pom agać przy urządzaniu świąt, a także porobić porządki i wreszcie same siebie oprać
i obszyć i dlatego m usiały się spóźnić. W ich obronie powiedziałem,
że ja to sam o do pew nego stopnia przeżywam, ponieważ m oja żona
m usi m nie przygotować do w ielotygodniow ego pobytu w Lublinie
i jeszcze zająć się świętam i, z tym, abym mógł coś z żywności zabrać
ze sobą. D latego uważam , że k aranie tych stu d en tó w i zwłaszcza
stu d en tek byłoby tylko niezasłużoną dla n ich krzywdą. Poparł m nie
pan profesor i p an dziekan m usiał zrezygnować z karania. W rze­
czywistości nie m iał ku tem u żadnych podstaw,
Były też hum orystyczne wydarzenia, w których studenci potrafili
się odpow iednio znaleźć. Zdarzyło się, że je d n a z dydaktycznych
praco w n ic naszego w ydziału, b ęd ąca już w w ieku em erytalnym ,
podczas zakupów w jednym z większych sklepów spożywczych wzięła
sobie ukradkiem kostkę masła, więc przy płaceniu o niej zapomniała,
Zauważyła to jedna z ekspedientek i wybiegła za tą klientką na ulicę,
dom agając się zapłacenia za zabraną kostkę m asła. Ta oburzona
„nietaktow nym ” zachow aniem bardzo głośno ją skrzyczała, uświadam iając równocześnie, z kim m a ona do czynienia, m ianowicie jest
pracow nicą uniw ersytetu, jej zięć jest jego rektorem , zaś jej córka,
a jego żona, jest dyrektorem Szpitala W ojewódzkiego. I dla podkreślenia wagi swoich słów wymierzyła „niew ychow anej” ekspedientce
siarczysty policzek. Zgromadził się tłum ek, znalazł się nagle milicjant,
zaprowadził naszą pracow nicę do bram y i tu kazał jej zdjąć z siebie
fu tro i wówczas w ypadła z jego ręk aw a ow a nieszczęsna kostka
m asła ku radości pobitej ekspedientki. N astępnego dnia studenci
położyli n a katedrze tuż przed zajęciam i swojej lektorki, a naszej
niefortunnej klientki sklepu, kostkę m asła, aby m iała dzięki tem u
w yrów naną stratę. Spraw a została w krótce definitywnie i autorytarnie wyjaśniona, bo pow ołana „wysoka komisja lekarska” oficjalnie
stwierdziła, że nasza „klientka” przeżywała w łaśnie bardzo trudny
okres w życiu kobiety związany z przekw itaniem i wówczas może
się zdarzyć, że n iektóre kobiety - jak n a przykład w tym wypadku
- nie m ają świadomości tego, co czynią, więc nie m ożna ich za to
pociągać do jakiejkolwiek odpowiedzialności.
<4$
Wspomnienia
Trochę bliższych szczegółów w tej i innych spraw ach związanych
z naszą klientką oraz jej najbliższymi mogłem poznać dzięki m ojem u
bliskiem u krew nem u, którego żona była spow inow acona z całą tak
pow ażaną w Lublinie rodziną.
N aw et kiedyś była próba, aby m nie zbliżyć do tej czcigodnej
rodziny, ale jakoś nie um iałem pojąć, jakie m ogą stanąć przede m ną
szanse i widoki i wszystko zm arnowałem. O to pewnej późnozimowej
niedzieli niespodziewanie dla mnie mój krewny zjawił się u mnie wraz
ze swoją żoną oraz p aro letn ią córeczką i ku m ojem u m iłem u zdzi­
w ieniu zostałem zaproszony do nich, i to niespodziewanie, n a obiad.
W drodze do dom u krewnego, a mieszkał z m atką i bratem swej żony,
kiedy mijaliśmy park przy A lejach Racławickich, dziecko wyrwało się
daleko do przodu i żona mego krew nego pobiegła za nim . Wówczas
mój cioteczny brat niem al konspiracyjnie szybko mnie ostrzegł, abym
podczas tego obiadu był ostrożny, bo zostałem zaproszony tylko po
to, by m ożna było się przekonać, czy nadaję się do ich towarzystwa,
w którym najważniejszą osobą jest p an rektor. Oczywiście nie zdra­
dziłem się z tym, że zostałem uprzedzony, nie dałem się pociągnąć za
język, a n a propozycję wejścia do kółka brydżowego, k tóre spotyka
się dość regularnie u państw a rektorstw a w dom u, możliwie zgrab­
nie się wymówiłem. Później nigdy nie przydarzyło mi się, żeby moja
bratow a zechciała m nie do siebie zaprosić. Tak się więc sprawdziło
powiedzenie, że życie składa się z samych niewykorzystanych okazyj.
Nadszedł wreszcie grudzień [1954 roku], a z nim ferie świąteczne.
Jeszcze przed wyjazdem do domu we Wrocławiu zwróciłem się z pewną
nieśmiałością do pana dziekana Myślińskiego, zachowywał on bowiem
zwykle jakąś powściągliwość w k o n ta k tach ze m ną, zawsze zresztą
wyłącznie służbowych, co kładłem n a karb owej splendid isolation
poznaniaków w stosunku do przedstaw icieli innych regionów. Ze
zwykłą sobie uprzejm ością zapewnił m nie, że przypilnuje, aby moje
dokum enty w całkow itym porządku i we właściwym czasie zostały
w yekspediow ane z uczelni do m in isterstw a. To m nie uspokoiło
w znacznym sto p n iu . A le czekało n a m nie jeszcze coś zupełnie
niespodzianego. O to w dniu wyjazdu n a święta do W rocławia, kiedy
m usiałem dużo chodzić po m ieście i załatw iać różne z wyjazdem
związane sprawy, przy jednym z pow rotów do zakładu dowiedziałem
się od asystenta mgr. Tworka, który zajmował pokój tuż przy moim,
82
H
Eugeniusz Konik
że poszukuje m nie prof. Grzegorz Seidler. W yszedłem znowu, licząc
się po cichu z tym, że odechce m u się oczekiw ania na m nie. Byłem
wówczas w takim nastroju, że wszędzie, we wszystkim, od wszystkich
czekają m nie same przykrości, których starałem się za wszelką cenę
unikać. Kiedy po dość dłuższej nieobecności w róciłem do zakładu,
w drzwiach mojego pokoju siedział prof. Seidler, wyjątkowo cierpliwie
m nie oczekujący. O d razu wyjawił, o co chodzi. Przyniósł mi swoją,
m ającą się w krótce znaleźć w druku pracę, dotyczącą starożytności,
z prośbą, abym możliwie jak najszybciej wydał o niej swój osąd, na
którym niezm iernie m u zależy. Nolens volens, pracę tę zabrałem ze
sobą do W rocław ia i um ów iłem się z nim n a kon k retn y dzień tuż
po N ow ym Roku n a spotkanie w jego zakładzie, aby zapoznać go ze
swoimi uwagami. Po przyjeździe do dom u pokazałem żonie, jaką to
niechcianą robotę przywiozłem ze sobą, i to w d odatku term inow ą.
Zona powiedziała n a to, że nie pow inienem się w zbraniać od tego
rodzaju robót, zwłaszcza że znikąd nie w idać kogoś n am życzliwego
i takiego, kto by chciał z nam i naw iązać jakiś ko n tak t. A tu wyraź­
nie widać, że prof. Seidler - którego, naw iasem mówiąc, bliżej nie
znałem do tej pory - ch ce naw iązać ta k m i po trzeb n e k o n tak ty
naukow e. Tak się złożyło, że zachorow ałem n a grypę, a w ięc nic
innego m i nie pozostaw ało, jak tylko wykorzystać tę dolegliwość
do studiow an ia m an u sk ry p tu prof. S eidlera. O kazało się, że jest
to dzieło o całkow icie now ym u nas podejściu do antyku i przez
to n a d e r in teresu jąc e i p rzydatne dla w szystkich, któ ry m antyk
z różnych względów jest bliski. W szystkie swoje uwagi zapisałem
n a około dw udziestu stro n ach papieru maszynowego i natychm iast
odesłałem pocztą poleconą na wałbrzyski adres profesora, gdzie miał
o n spędzić okres świąteczny. N astępnego d n ia z ran a otrzym ałem
polecony list od profesora Seidlera z W ałbrzycha i w tedy z głęboką
ulgą pow iedziałem żonie, jak to dobrze się stało, że wczoraj wysłała
pracę wraz z uw agam i do profesora. Po otw arciu listu okazało się, że
o n już wczoraj otrzym ał przesyłkę, zapoznał się z uwagami dla niego
wielce przydatnymi, ale niestety nie będzie on mógł ich wprowadzić
do swej pracy, poniew aż niespodzianie dla niego już została o n a
w ydrukow ana i przysłano m u n aw et jej egzemplarz do W ałbrzycha.
Oczywiście moje uwagi są jak najbardziej ak tu aln e i wykorzysta je
w drugim w ydaniu, k tó re ze względu n a nie uważa za potrzebne.
^
83
;pomnienia
O kazało się w niedługim czasie, że słowa swojego dotrzymał w owym
drugim w ydaniu i uwagi te wykorzystał.
Zaraz po pow rocie do Lublina spotkałem się - zgodnie z um ow ą
- z prof. Seidlerem i spotkania te rozciągnęły się n a cały styczeń
i luty, tak że w sumie było ich około dziesięciu. O m aw ialiśm y nie
tylko zagadnienia związane ze w spom nianą pracą, już zresztą w ydru­
kow aną, ale wiele innych tem atów, n aw et z życia codziennego.
Tymczasem m usiałem w padać co pew ien czas jak po ogień do
W rocław ia, co najm niej raz w tygodniu m eldow ać się u swojego
M istrza prof. M ajewskiego w W arszawie i to wszystko niestety na
mój koszt. Kiedy podczas zim ow ych feryj byłem we W rocław iu,
w stąpiłem jak zwykle do w ydaw nictw a O ssolineum , i tutaj od red.
Jana Fabiańskiego dow iedziałem się, że m oja praca została już prze­
kazana „do produkcji” i że o n wyda mi specjalne w związku z tym
zaświadczenie z Redakcji. W pierwszej chwili nie chciałem brać tego
zaświadczenia, ale wyjaśnił mi z naciskiem , że wszyscy je biorą i na
pew no ono mi się przyda w jakichś okolicznościach. Postanow iłem
więc je wziąć, tym bardziej że następnego dnia m iałem wyznaczone
spotkanie z m oim M istrzem p ro f M ajewskim w Warszawie. Kiedy
pokazałem profesorowi zaświadczenie z Redakcji Ossolineum, natych­
miast kazał mi je wysłać listem poleconym na adres Biura C entralnej
Komisji Kwalifikacyjnej z zaznaczeniem na piśmie towarzyszącym, że
załączony dok u m en t dosyłam dodatkow o do dokum entów w spra­
wie mojej docentury, przekazanych m inisterstw u przez R ek to rat
U M CS.
M niej więcej po tygodniu m usiałem coś załatw ić w s e k re ta ­
riacie rek to ratu i kiedy zacząłem wyłuszczać pani sekretarce, o co
mi chodzi, wówczas niespodzianie otw arły się drzwi gabinetu p an a
rektora, a o n sam, idąc w kierunku biurka pani sekretarki, zaczął
głośno m nie inform ować, mniej więcej takim i słowy: „Panie kolego,
pańskie dokum enty wszystkie n a pew no zostały odesłane do m in i­
sterstw a, całkiem n a pew no. A stało się tak , że p an i sek retark a
teczkę z pańskim i d o kum entam i położyła tutaj n a biurku na samym
dnie i przykryła ją papierem . N astępnie n a wierzch położyła jeszcze
inne teczki, a kiedy je wysyłała do m inisterstw a, nie zajrzała pod
te n papier i pańska teczka pozostała. A le już została wysłana, na
pew no została w ysłana”. N ie wiedząc, o co chodzi, w ysłuchałem
słów
P an
spra
tu ra
ucze
Kult
zjaw
sobi<
aby
drod
będę
odb>
mow
uniw
losy
Z
wac
wsze
towa
i Nai
Kwal
dzen
była i
Pałac
do m
gnęb
dzeni
wnio
kow i
się dc
w taj
m nie
głoso
wątpi
aż tal
Eugeniusz Kor
słów pan a rek to ra i tylko potrafiłem powiedzieć n a to: „dziękuję”.
P an re k to r ukrył się w zaciszu swego g ab in etu , a ja załatw iłem
sprawę, z jaką przyszedłem.
Tymczasem n a uczelni zaczęto coraz częściej m ówić o d o cen ­
tu ra c h i n o m in acja ch profesorskich. Gdzieś w m arcu 1955 roku
uczestniczyłem w jakiejś konferencji naukow ej In sty tu tu H istorii
Kultury M aterialnej PAN w Pałacu Staszica w Warszawie i wówczas
zjawił się tam, specjalnie mnie szukając, pan dziekan Myśliński, który
sobie tylko znanym sposobem dowiedział się wtedy, gdzie jestem ,
aby m nie pow iadom ić, że spraw a mojej do cen tu ry jest n a dobrej
drodze. W yraziłem m u za to swoją bardzo wielką wdzięczność.
Teraz sprawa mojej docentury rzeczywiście nabrała rozpędu. N ie
będę tu podaw ać bliższych szczegółów n a te n tem at, gdyż wszystko
odbywało się właściwie poza zasięgiem uczelni lubelskiej i dlatego
mowa o tym wszystkim jest zarezerwowana dla innej części m oich
uniw ersyteckich w spom nień, dotyczącej innej uczelni, do której
losy później m nie rzuciły.
Z początkiem czerwca m usiałem - jak zwykle d o tąd - zam eldo­
wać się u prof. K. M ajewskiego w Warszawie. Po załatw ieniu z nim
wszelkich przewidzianych n a to spotkanie spraw poprosił m nie, bym
towarzyszył m u z dom u przy ul. O rd y n ack iej do P ałacu K ultury
i N auki, gdzie m iał uczestniczyć w posiedzeniu C en traln ej Komisji
Kwalifikacyjnej, która po kilka razy w tygodniu zbierała się na posie­
dzenia. Czułem , że n u rtu je go coś w ew nętrznie, ponieważ rozmowa
była chaotyczna i na wciąż nowe tematy. Wreszcie nieopodal samego
Pałacu n a prawie pustym zwykle placu zatrzymał się i zwracając się
do m nie prawie szeptem, prosząc o całkow itą dyskrecję, wyjawił mi
gnębiącą go tajem nicę: „Proszę Pana, wczoraj referowałem na posie­
dzeniu CKK sprawę Pańskiej docentury i na postawiony przeze m nie
w niosek, by ją Panu przyznać, w tajnym głosow aniu wszyscy człon­
kowie Komisji jednom yślnie - ku m ojem u zaskoczeniu - przychylili
się do tego wniosku. Jeszcze raz proszę o zachowanie tej wiadomości
w tajem nicy”. Dziękując m u gorąco za wszystko, co do tej pory dla
m nie uczynił, powiedziałem, że raczej należałoby się dziwić, gdyby
głosowanie inaczej wypadło, gdyby któryś z członków komisji zechciał
w ątpić w postaw iony przez profesora wniosek, gdyż n ik t inny nie był
aż tak kom p eten tn y w ocenie m ojego dorobku, a który w całości
■
pomm ema
tylko jem u zawdzięczam. Profesor naw et nie chciał, abym go odprowadzał do sam ych bram pałacow ych, tak że pełen radości i satys­
fakcji pospieszyłem n a dworzec, by zdążyć do lubelskiego pociągu.
N astępnego dn ia spotkałem przed gm achem głównym uczelni
profesora Seidlera, a kiedy ten zapytał mnie, co u mnie słychać, mimo
zobowiązania do utrzym ania tajemnicy, pow iedziałem profesorowi,
że przyznano m i d o cen tu rę. W ówczas rozwiał o n m oje skrupuły,
mówiąc, że dobrze o n o tym wie, ponieważ należy do grona tych,
którzy mi ten tytuł przyznawali. Teraz zapytał, co zamierzam dalej
robić. Wówczas ja, prosząc go z kolei o dyskrecję, oznajm iłem mu,
że zamierzam wrócić do swojej macierzystej uczelni we W rocławiu,
gdzie tak się szczęśliwie składa, że grupa zagorzałych „stalinow ców ”
nie m a już tyle do pow iedzenia, jak wtedy, gdy w yrzucała m nie
z uniw ersytetu po prostu n a bruk. Przyznał mi rację, że nie zam ie­
rzam pozostać w Lublinie, ponieważ niczego dobrego tutaj nie mogę
spodziewać się dla siebie.
W ted y wyjaśnił mi, dlaczego tak niespodzianie kilka miesięcy
tem u zbliżył się do m nie pod pozorem nawiązania kontaktów n au k o ­
wych. O tóż m inisterstw o, zaniepokojone napływającym i do niego
bardzo nieprzychylnym i o m n ie opiniam i, zw róciło się do niego
z propozycją, aby postarał się m nie osobiście poznać i wybadać, tak
żeby m ożna było właściwie ustosunkow ać się do ow ych opinii. Po
bliższym m nie poznaniu profesor Seidler wykazał, że opinie owe są
celowym szkalowaniem m nie w celu po prostu wykończenia. M ini­
sterstw o przychyliło się do zdania profesora Seidlera, który także
i w w ypadku mej osoby wykazał, że jest człow iekiem n a wskroś
uczciwym i szlachetnym .
Kiedy już oficjalnie d ałem do zrozum ienia p an u dziekanow i,
a był to już inny człowiek, że zam ierzam od jesieni przenieść się
n a in n ą uczelnię, nie wyjawiając tylko n a którą, wówczas oznajmił
mi, że nie będzie m iał nic przeciw tem u, ale pod w arunkiem , że
znajdę k an d y d ata, oczywiście n a o d p o w ied n im poziom ie, k tóry
zechce przyjść do Lublina n a stałe i podjąć n a U M C S zajęcia jako
asystent. Szczęśliwie się złożyło, że dow iedziałem się w W arsza­
wie, gdzie przecież m usiałem parę razy w m iesiącu m eldow ać się
u swojego Mistrza, że u prof. Izy Bieżuńskiej-M ałowist jest dobrze
zapow iadający się m ag istran t. U d ałem się więc do p an i profesor
Bież
Tad<
naui
oraz
Tad(
do si
że cl
wro£
War:
i ta r
negc
niew
mozt
z kin
do pi
praw
się n
magi:
zatru
tylko
sobie
rzymi
pod i
chcia
brał \
wzbra
zgodę
Ty
tern c
Wolsł
Inglot
rozma
czews
Wydz:
wyrazi
Na
dzieć,
m go odprolości i satystgo pociągu,
nym uczelni
ychać, mimo
profesorowi,
)je skrupuły,
1 grona tych,
lierzam dalej
ajm iłem mu,
2 W rocławiu,
stalinowców”
rzucała m nie
że nie zam ie­
niaj nie mogę
łka miesięcy
któw n au k o /m i do niego
się do niego
wybadać, tak
c h opinii. Po
ipinie owe są
czenia. M inii, który także
m n a wskroś
i dziekanow i,
przenieść się
rczas oznajmił
'aru n kiem , że
ziom ie, który
zajęcia jako
ńę w W arszam ełdow ać się
ist jest dobrze
p an i profesor
:s
Bieżuńskiej i ta bardzo pozytywnie zarekom endow ała m i niejakieg
Tadeusza Łoposzkę, który znakom icie zapowiada się pod względei
naukow ym . Po pow rocie przedstaw iłem spraw ę p an u dziekanov
oraz p an u prorektorow i. Wyrazili w stępnie zgodę n a kandydatui
Tadeusza Łoposzki. M niej więcej po dw u tygodniach wezwał mn:
do siebie bardzo zaniepokojony p an pro rek to r i od razu zarzucił m
że chcę U M C S skom prom itować, ponieważ ściągam tu polityczneg
wroga, publicznie wyrzuconego niedaw no z ZM P n a U niw ersytec
Warszawskim. W łaśnie był u pani profesor Bieżuńskiej w Warszaw
i ta nie mogła się nadziwić, jak kogoś tak politycznie skompromitow:
nego U M C S chce u siebie zatrudnić. W dodatku naukow o równii
niewiele sobą przedstawia. Gdy to usłyszałem, w padłem w złość, :
można tak różnie mówić o tym samym człowieku zależnie od teg
z kim się rozmawia. Z aproponow ałem więc, że ju tro obaj jedzien
do profesor Bieżuńskiej, aby wreszcie powiedziała, które jej sło w a :
prawdziwe. Pan pro rek to r zrezygnował z owej konfrontacji i zgod2
się n a zatrudnienie m ojego kandydata, który niebaw em , już jak
magister, zjawił się n a uczelni z odpow iednim i dokum entam i i zost
zatrudniony jako asystent od nowego roku akademickiego. Pozosta
tylko spraw a w ykładów z historii starożytnej i tu przypom niałe
sobie o z-cy profesora dr. A dam ie W ilińskim , który w ykładał prau
rzymskie n a Wydziale Prawa. M ogłem go z czystym sum ieniem br:
pod uwagę, bo przecież p an dziekan, kiedy wszelkimi sposobar
ch ciał m nie usu n ąć, między innym i ew en tu aln y m i k an d y d atar
brał w łaśnie pod uwagę dr. W ilińskiego. D r W iliński początkov
wzbraniał się przed podjęciem tych wykładów, ale wreszcie wyra:
zgodę i dzięki tem u m iałem wolne ręce.
Tymczasem złożyłem we W rocławiu podanie o przyjęcie z pow r
tern do swego zakładu, zajm ow anego o b ecn ie przez prof. Józe
W olskiego oraz a d iu n k ta Tadeusza K otulę, n a ręce prof. Stefai
Inglota jako dziekana. Dzięki pośrednictw u prof. Inglota osobiśc
rozm awiałem w sprawie mego pow rotu z rek to rem Edw ardem M t
czewskim, który zapewnił mnie o swoim poparciu. Dzięki tem u Ra<
W ydziału Filozończno-H istorycznego n a czerwcowym posiedzeń
wyraziła zgodę n a mój pow rót na U niw ersytet W rocławski.
N a zakończenie niniejszych w spom nień muszę jeszcze opowi
dzieć, jakie to okoliczności spowodowały, że - jak wyżej była m oi
)omn tema
- moje dokum enty w sprawie docentury nagle odnalazły się i zostały
z niew ielkim opóźnieniem , ale jeszcze n a czas, odesłane do m in i'
sterstw a przez R ek to rat U M C S.
O tóż byłem już blisko rok d o cen tem i razem z kolegą ze stu ­
diów i pracy na U niw ersytecie W rocławskim , gdzie był zatrudniony
w K atedrze A rcheologii Klasycznej u naszego jeszcze lwowskiego
profesora E dm unda Bulandy, który przed w ojną był przez pew ien
czas rektorem U niw ersytetu Jana Kazimierza, szliśmy n a posiedzenie
IH KM PAN u prof. M ajewskiego. Po drodze w spom niany kolega,
a był nim dr S tefan Parnicki-Pudełko, poprosił m nie, bo jem u to
było jakoś niezręcznie, abym zapyta! profesora M ajewskiego, co się
dzieje z jego d o cen tu rą, gdyż ja już ją otrzym ałem , a o n tym cza­
sem nic o swojej docenturze nie wie, chociaż obaj niem al ró w n o ­
cześnie, tylko przez in n e uczelnie, składaliśm y nasze dokum enty.
W odpow iedniej chw ili zapytałem w ięc profesora M ajew skiego,
co się dzieje, czy już m u w iadom o, co z d o cen tu rą kolegi P arn iekiego-P udelki. W ted y profesor kazał n am się bezzwłocznie udać
do Biura C en traln ej Komisji K walifikacyjnej i ta m kierow niczka
Biura, pani o bardzo wysokich kwalifikacjach, które nabyła jeszcze
przed w ojną, kiedy p raco w ała w sek retariacie R e k to ra UJK we
Lwowie, wszystko ko m p eten tn ie wyjaśni. Rzeczywiście, kiedy obaj
przybyliśmy i ja z ko n ieczn o ści w ystąpiłem jako rzecznik kolegi
Parnickiego, pani kierow niczka Biura powiedziała od razu, że jest
to zaniedbanie ze strony prof. Kazimierza M ichałow skiego, który
już od roku zwleka z nadesłaniem opinii. N atychm iast podeszła do
telefonu, wykręciła z pam ięci nu m er profesora, który szczęśliwie jak pow iedziała - jest w łaśnie w kraju i po chwili usłyszeliśmy, jak
bardzo zdecydowanym głosem zapytała profesora, co jest z opinią
dla dr. Parnickiego, k tó rą już daw no, bo od roku, p o w in ien był
przysłać. Jeżeli nie m a takiego zamiaru, to niech natychm iast odeśle
dokum entację, któ rą otrzymał, chyba że w ciągu dwu najbliższych
tygodni swoją opinię sporządzi. Profesor zgodził się n a to i w n azn a­
czonym term inie opinię przysłał i w ciągu miesiąca dr Parnicki został
docentem .
Byłem pełen podziwu dla pani kierowniczki Biura CKK, że tak
bez jakiegoś skrępow ania dość obcesowo potraktow ała prof. M ich a­
łow skiego, k tó ry w sw oim m n iem an iu uw ażał się za kogoś pod
Eugeniusz Koni
każdym w zględem w yjątkow ego i zasługującego n a odpow iednie
trakto w an ie. Kiedy dziękowaliśmy owej p an i za jej tak pom yślną
i skuteczną interw en cję, pow iedziała mi, że zna m nie jeszcze od
m ałego dziecka i rozumie, dlaczego jej nie mogę poznać. Jest ona
córką lwowskiego astronom a prof. E rnsta i poznała m nie w którąś
niedzielę, kiedy to mój ojciec, pedel w D ziekanacie M atem atyczno-Przyrodniczym, przyszedł do dziekanatu razem ze m ną, wówczas
sześcioletnim dzieckiem, a ona, w tedy cztern asto letn ia panienka,
była ta m razem ze swoim ojcem - dziekanem . Zawsze pozostała
mi w pam ięci i trw a to do dziś, poniew aż bardzo uprzejm ie m nie
w tedy p o trak to w ała i m ile ze m n ą rozm aw iała. Dzieci, k tó re nie
zawsze poważnie się traktuje, tego rodzaju wydarzenia zapam iętu­
ją. Przykładem może być inne wydarzenie, kiedy to w ujek mojego
kolegi, m ieszkającego o b ecn ie w W arszaw ie, b ardzo serdecznie
w itał się w mojej obecności z kolegą oraz jego siostrą i młodszym
bratem , a m nie w ogóle zignorował, chociaż bardzo chciałem się
z nim przywitać, bo przecież w dom u kolegi m ów iono o nim wiele
i z dum ą jako o dzielnym legioniście, który został uhonorow any za
m ęstw o licznymi odznaczeniam i.
W ted y więc dopiero dow iedziałem się, jak to było ze spraw ą
mojej docentury. R ektorat U M C S w ogóle nie wysłał n a czas m oich
dokum entów do m inisterstw a. D opiero w ciśnięte mi n a siłę przez
redak to ra Jana Fabiańskiego w O ssolineum zaświadczenie o druku
mojej pracy, z inicjatywy profesora M ajewskiego posłane „w ślad za
moimi dokum entam i” do Biura CKK, przypomniało Zofii Em st moją
osobę i n aty ch m iast przeprow adziła rozm ow ę z p an em rek to rem
D obrzańskim w takim samym stylu, jak rozm awiała w sprawie dr.
Parnickiego z prof. M ichałow skim i nakazała m u natychm iastow e
o desłan ie m ojej d o k u m e n tacji. P an re k to r zachow ał się p o d o b ­
nie jak prof. M ichałow ski i d lateg o przy najbliższej sposobności
ta k gorąco m nie zapew niał, że m oje d o k u m e n ty zostały o d esła­
ne, n a pew no odesłane, a w inę za zaniedbanie zrzucił przy m nie
n a sekretarkę.
Tak przem inęły la ta m ojego p o bytu n a U n iw ersy tecie M arii
C urie-S kłodow skiej w Lublinie, a w dalszej kolejności o tw ierała
się przede m n ą nieznana mi przyszłość n a uniw ersytecie m ającym
wówczas za p atro n a Bolesława B ieruta we W rocławiu.
£
poranienia
Eugeniusz Konik, prof. zwyczajny, historyk, filolog klasyczny, arche­
olog. Ur. 11 X I1914 r. we Lwowie. Po maturze w VI Gimnazjum im.
S. Staszica w 1933 r. rozpoczął studia w zakresie filologii klasycznej
i historii starożytnej na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie.
W ich trakcie, w 1938 r., został zatrudniony na stanowisku zastępcy
asystenta, publikował pierwsze prace. Jako podchorąży brał udział
w wojnie obronnej 1939 r. i dostał się do niewoli. Resztę wojny
(1. 1939-1945) spędził w obozie jenieckim w Woldenbergu. Po
powrocie do kraju we IX 1945 r. rozpoczął pracę na stanowisku
asystenta w Katedrze Etnografii i Etnologii Wydz. Przyrodniczego
UMCS, jednocześnie kończąc studia filologii klasycznej na KUL.
W VI 1946 r. uzyskał tytuł magistra i został zwolniony z pracy na
UMCS. Podjął wówczas pracę jako asystent w Katedrze Historii
Starożytnej Uniwersytetu Wrocławskiego. W 1950 r. obronił tam
doktorat. W 1952 r. jako zastępca profesora został przeniesiony
na utworzony Wydział Humanistyczny UMCS. W 1. 1952-1956
kierował Zakładem Historii Starożytnej, w 1. 1954-1956 był kurato­
rem Katedry Archeologii Polskiej. 24 VI 1955 r. został mianowany
docentem. 31 III 1956 r. zakończył pracę na UMCS i powrócił
na Uniwersytet Wrocławski, gdzie kontynuował karierę naukową.
W 1. 1956-1986 był kierownikiem Katedry (potem Zakładu)
Historii Starożytnej. W 1967 r. uzyskał tytuł prof. nadzwyczajnego,
w 1980 - prof. zwyczajnego. Był związany z uczelniami w Opolu,
Częstochowie i Kielcach. Zm. 29 IV 2002 r. Został pochowany
na cmentarzu komunalnym we Wrocławiu.
S
m ięt
rodo
kałe:
dzisi
h u rt
stud
scia
czyli
F
zawc
siedf
W c
dect
Chyl
W s'
k tó r
osiąj
mni<
N ap