szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Allegretto scherzando
czyli
wspominki muzycznego recenzenta
Po koncercie – lampka wina. Stoły z jadłem i napitkiem przysunięte do ścian, a na zwolnionej
pośrodku przestrzeni kręcący się artyści i goście. Śmietana towarzyska. Mnie nikt nie zapraszał,
wśliznąłem się jednak. Nagabuję Andrzeja Zielińskiego, starszego jegomościa, kierownika
artystycznego „Pałacowych spotkań z muzyką”, profesora konserwatorium w klasie wiolonczeli.
Niechże wiolonczelista raczy sięgnąć do swoich wspomnień. Czy zetknął się z jakimś wybitnym
dyrygentem?
Owszem, grał pod dyrekcją Ormandy’ego, Nadii Boulanger, Sergiu Celibidache. Muzykowanie
z tym ostatnim było szczególnie pamiętne, a to z powodu scysji. Potrącony przez instrumentalistę
smyczkiem, mistrz batuty warknął gniewnie. Polak bronił się: orkiestra jest stłoczona i owo
zawadzenie smyczkiem to nie jego wina. Co poza tym? Jeszcze taka oto ciekawostka: Celibidache,
zaangażowany do Filharmonii Berlińskiej, pogardził deskami zdeptanymi przez Karajana i kazał
sobie sprowadzić ze Sztokholmu własne podium.
Ktoś nam przerywa pogawędkę. Korzystam z tego, by podejść do stołu, po czym z dwoma
kieliszkami wina wracam do Zielińskiego. Zastaję go w grupie kilku osób; on rozprawia, tamci
słuchają. Widząc mnie podchodzącego, obraca się w moją stronę i przybiera postawę oznaczającą:
stop!
Liczyłem na to, że zdążę wyjaśnić swoje zbliżenie. Mam na końcu języka: „Czy można panu
profesorowi zaproponować kieliszek wina?” Ale on jest szybszy i zatrzymuje mnie słowami:
– Nie wolno podsłuchiwać!
Gdy on całym swoim korpulentnym ciałem zastawia mi drogę, świadkowie, owe cztery czy pięć
otaczających go osób, wśród nich kobiety, mierzą mnie wzrokiem, w którym można wyczytać:
„Nieborak, odpędzono go jak psa.”
To fakt, odpędził mnie jak kundla. Jak pałętającego się, bezpańskiego kundla. Jak kundla, co
poszukuje nowego pana, lecz brak mu jakichkolwiek szans, by wzbudzić czyjeś zainteresowanie. I
nic nie pomaga merdanie ogonem.
Przebrzmiały oklaski powitalne, pianistka usiadła. Wokół taboretu rozpostarł się malowniczo
klosz czarnej sukni, lecz jej właścicielka jakby zwlekała z rozpoczęciem gry. Lewa ręka powoli
wysunęła się w stronę położonej na pudle fortepianu chusteczki. W celu otarcia palców? Otóż nie.
Sekret zdradził mi prowadzący koncert mistrz ceremonii prosząc, żebym o tym w recenzji nie pisał.
Dowiaduję się, że w chusteczkę zawinięty był święty obrazek. Zerkanie na twarz Matki Boskiej i
modlitewny szept, oto co poprzedziło grę.
– Ale niech pan o tym nie pisze.
– Ma się rozumieć – pośpiesznie uspokoiłem faceta. I rzeczywiście, sekret został zachowany...
aż do obecnej chwili.
1
Z notatnikiem w ręku wślizgiwałem się do pomieszczeń służących artystom jako zaplecze.
Wynurzali się stamtąd witani oklaskami publiczności; znikali tam po występie, by zrzucić
koncertowe stroje i przebrać się w codzienne ciuchy. Mężczyźni nie mieli możliwości ukrycia
swojej golizny. Pewnemu młodemu śpiewakowi jakoś nieśpieszno było do nałożenia dżinsów;
najwyraźniej nie czuł skrępowania z powodu gołych nóg. Dla kobiet przebieranie się w spodnie nie
stanowiło problemu. Bufiasta, sięgająca ziemi spódnica była doskonałym parawanem.
Co grano na bis i czyje to? Zanotowałem tytuł i nazwisko, ale czy poprawnie? Spisywanie ze
słuchu groziło popełnieniem błędu.
Widząc, że zdążył się już przebrać:
– Zechce mi pan skrobnąć tych parę zagadkowych liter – zwróciłem się o pomoc do oboisty.
Czyżby moje słowa zabrzmiały zbyt cicho lub niewyraźnie? Wziął podany mu wraz z
długopisem notatnik i ku mojemu zakłopotaniu wpisał własne nazwisko. Ot, artysta rozdający
autografy.
– Będzie to dla mnie cenną pamiątką – ratowałem sytuację – mnie jednak chodzi o
kompozytora.
Afisz obwieszczający występ zespołu wokalnego prezentował się, można by rzec, rodzinnie. To
samo nazwisko nosił zarówno tenor jak i sopranistka. Siedząc naprzeciw identycznie nazywającej
się pary, gadając o muzyce, notując wypowiedzi i lustrując twarze zastanawiałem się, kim oni są
wobec siebie?
– Pani jest córką?...
– Nie, żoną.
Moje spojrzenie przeniosło się na twarz trzeciego członka zespołu, obdarzonego głosem
barytonowym.
– Nie popełniłem gafy, prawda?
Baryton zgodził się ze mną, gafa nie została popełniona.
– Pan zboczył w tę lepszą stronę.
Miał na myśli: ku młodości. W kobiecie dojrzałej ujrzano dziewczynę. Mogło to tylko dobrze
wpłynąć na jej samopoczucie.
Parę razy zwracałem się do ludzi przeszkadzających, a raz do całej publiczności. W ostatnim
przypadku to już nie było karcenie, lecz coś w rodzaju komendy.
Ale najpierw o tych przeszkadzających, zakłócających ciszę.
Incydencik pierwszy można by opatrzyć tytułem zapożyczonym od powieściopisarza Aldousa
Huxleya: Małpa i duch. Zderzenie małpiarstwa z uduchowieniem nastąpiło w legunowskim Salonie
Artystycznym. Nadchodził przepiękny pasaż w sonacie fortepianowej Schuberta, gdy raptem z tyłu
zaczęło coś szeleścić. Odwróciwszy się ujrzałem babę z głową pochyloną nad czeluścią otwartej
damskiej torebki. Właśnie ten moment został wybrany na zrobienie remanentu. Gmeranie nie
ustawało.
– Proszę o ciszę – szepnąłem.
Mruknęła coś, co mogło oznaczać: „Dobrze-dobrze, za chwilę.”
Terenem incydenciku drugiego był pałac w Jabłonnie, zdobny malarskimi dziełami sztuki.
Zaczął je kontemplować jakiś oryginał. Akurat podczas muzykowania! W sali pełnej słuchaczy
przechadzał się ów miłośnik malarstwa tu i tam, z oczami wzniesionymi ku obrazom w złoconych
ramach. Parkiet nieznośnie skrzypiał pod jego butami.
Wstałem, by półgłosem przywołać delikwenta do porządku. Długo mierzyliśmy się oczami.
Szelest, skrzypienie, no i oczywiście jeszcze jeden zbędny odgłos – z rozszczebiotanych
damskich jadaczek, czyli incydencik trzeci, mający miejsce w sali ratuszowej.
– Bardzo proszę o nierozmawianie podczas muzyki.
Znowu długie mierzenie się oczami.
2
I wreszcie – incydencik czwarty – gest pod adresem całej publiczności oznaczający „proszę
wstać”. Było to w ratuszu, podczas wykonania Händlowskiego Mesjasza.
Zabrzmiały właśnie pierwsze takty Alleluja. Wstałem ze swojego fotela w drugim rzędzie i
odwróciłem się ku siedzącej w dalszych rzędach publice. Nie mam w sobie nic z kaprala ani
pogromcy cyrkowego, ale przecież nie będę stał sam jeden. Wobec czego uniosłem obie ręce ponad
głowę, tak jakbym podrzucał piłkę. Poderwało to siedzących. Wstali – „jak jeden mąż”.
Na estradzie zjawił się pastor, kierownik artystyczny zespołu. Publiczność legunowska, z racji
swojego wyrobienia, została uraczona pochwałą, a także historyjką o królu Anglii, dostojnym
słuchaczu, który podczas londyńskiej premiery arcydzieła – właśnie w chwili rozpoczęcia
ekstatycznej części oratorium – pierwszy wstał w swojej loży. A tym samym wprowadził do życia
muzycznego ów piękny obyczaj.
Bartek Bokszczanin wyprawiał się samochodem do oddalonej 10 km od Legionowa małej
miejscowości, by ćwiczyć na organach tamtejszego kościółka. Niekiedy organizował w nim
koncert. Organizacja wieczoru muzycznego, o którym chcę wspomnieć, była dziełem Bartka, lecz
on sam nie wystąpił. Siedział wśród publiczności na dole, podczas gdy na chórze produkowała się
para jego przyjaciół, organistka Elwira i oboista Tytus.
Podczas kolacji, na którą nas zaprosił proboszcz, omawialiśmy przebieg koncertu.
Ja: – Wyobrażam sobie, że poczuła się pani nieswojo, kiedy po zakończeniu sonaty Bacha
poskąpiono oklasków. Oczywiście, gdyby ludkowie wiedzieli, że to już koniec utworu...
Elwira, spoglądając na Bartka: – Klakier zapomniał niestety o swoich obowiązkach.
Ja: – Ale potem był wieloczęściowy Mendelssohn i po każdej części, kiedy powinna być cisza,
klaskano z wielkim zapałem.
Bartek: – No i wszystko w porządku, średnia arytmetyczna prawidłowa.
Harfistka dała mi kwiat. Różę, wręczoną jej po koncercie, dziewczyna mnie z kolei wręczyła.
Och, wyłącznie do potrzymania, żeby mieć wolne ręce. Ale i tak sprawiła mi dziwną przyjemność.
Potem zaczęło się transportowanie instrumentu z zaplecza dla artystów na placyk przy zakrystii, a
stamtąd do zaparkowanego na ulicy samochodu. Trasa z przeszkodami, zaś największą z nich –
schodki. Z najwyższego stopnia spływa ku mnie, stojącemu u dołu, pouczenie: „Niech pan pcha w
moją stronę.” Nie wypuszczając z lewej ręki róży, prawą przykładam do wielkiego pudła. Futerał na
kółkach z delikatną harfą w środku płynnie, bez najmniejszych wstrząśnień zjeżdża po schodkach.
Jak po gładkiej pochylni.
– Doskonale – pochwaliła mnie wirtuozka po skończonej operacji.
3