szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Pięć skandalicznych przemówień
Imprezy rozrywkowe w Rosji stalinowskiej musiały być okraszone propagandą. Zanim zaczęły
się śpiewy, tańce i popijawa, pojawiał się działacz i truł na temat budownictwa komunistycznego.
Film Piat' minut został nakręcony w okresie odwilży, kiedy dozwolone było pokpiwanie sobie z
niedawnych zjawisk. Piat' minut, czyli pięć minut brakujących do północy – pomiędzy starym a
nowym rokiem. Krótko mówiąc, zabawa sylwestrowa. Wszyscy chcą się beztrosko bawić, a tu za
kulisami szykuje się do wystąpienia politruk. Mina pryncypialna, włosy rozdzielone pośrodku à la
Majakowski. Kieszeń wypchana plikiem kartek z cyframi obrazującymi niesłychany wzrost
produkcji przemysłowej w ramach planu pięcioletniego.
Za wszelką cenę trzeba mu uniemożliwić gadaninę zdolną balowiczów na śmierć zanudzić.
Zostaje zawiązany spisek. Komucha bierze w obroty sztukmistrz, który niebawem weźmie udział w
przygotowanym na tę noc programie rozrywkowym. Magik, wymachując rękami, okraszając gesty
słowem „abrakadabra”, napierając całym ciałem na cofającego się w zdumieniu autora referatu,
odprawia nad nim egzorcyzmy. A niepostrzeżenie „przygotowuje” aktywistę do jego solówki przed
publicznością.
Efekt tych manipulacji ujawnia się w chwilę po tym, jak komunistyczny entuzjasta stanąwszy
ma estradzie oznajmia swój zamiar: przy pomocy „garści cyfr” podbudować i upolitycznić
słuchaczy.
Partyjny prelegent sięgnął do kieszeni po notatki, ale zamiast pliku kartek wydobył gołębia.
Przestraszony cofnął się przed ptakiem, co zatrzepotał mu skrzydłami tuż przed twarzą.
Publiczność ryknęła śmiechem, a nikt nie domyślał się, że strach i osłupienie delikwenta są
prawdziwe. Potem, przy dalszym penetrowaniu wszystkich po kolei kieszeni, uwidoczniła się cała
podstępna robota prestidigitatora. Zostały wydobyte najrozmaitsze akcesoria, łącznie z zapalonym
cygarem. Nikomu nie zaświtało, że propagandzista rozśmiesza w sposób niezamierzony.
Owej nocy sylwestrowej nikt tak nie ubawił balangowiczów, jak ów przedstawiciel wydziału
agitacji i propagandy.
Co nie wyszło ruskiemu partyjniakowi, udało się polskiemu poecie.
Młodemu Konstantemu Ildefonsowi Gałczyńskiemu zlecono przemówienie z okazji Święta
Niepodległości. Jak się ten pracownik ambasady polskiej w Berlinie wywiązał ze swego zadania?
Jego oracja była litanią cyfr odzwierciedlających rozwój gospodarczy II Rzeczypospolitej. Z
rocznika statystycznego została wyczytana cała produkcja w liczbach bezwzględnych i „na głowę”,
wydajność „z hektara” itd. Mówca wymienił nie tylko mydło i bydło, sodę i trzodę, ale i pszenicę,
lokomotywy, lucernę, żelazo prętowe pełne, koks i półkoks, śrutowniki... Zakończenie zabrzmiało
szczególnie patetycznie: „Wobec tych faktów milknie słowo poety.”
Tam aktywista, tu artysta, obaj sypiący „cyframi”, z tą różnicą, że w drugim przypadku było to
wykręcenie się sianem, a to z odrazy do „przemawiania”. Trudno sobie wyobrazić większy dystans
niż między poematem a wstępniakiem, między słowem poetyckim a żargonem politykierów,
między dwiema mentalnościami – wieszcza i towarzysza. Pierwszy to ktoś ułatwiający sobie życie,
aby nie umierać z nudów na samą myśl o referacie; drugi, przeciwnie, wkładający w referowanie
zapał i gorliwość.
Ten sam K. I. G. pouczał początkującego poetę: drogowskazem dlań mają być gust i potrzeby
1
czytelników. Sztuka poetycka mistrza Ildefonsa zawiera zdanie: „Jeśli błazeństw chcą, bądź jak
błazen, jeśli koturnów, to stań na koturnie.”
Całkiem odmienną postawę przyjął narrator powieści Dygata Jezioro Bodeńskie. Przesycony
lekturą trzech wieszczów miał powyżej uszu koturnowości. Kiedy go poproszono o odczyt na temat
Polska i ja, postanowił błaznować. Wstępne słowa popłynęły mu, ku zadowoleniu publiczności,
gładko. Ale potem zdarzyła się mała katastrofa spowodowana na pozór niezręcznością mówcy
pragnącego zwilżyć sobie gardło. Niby przypadkiem wypuszczona z rąk szklanka stłukła się na
podłodze, a woda z karafki opryskała słuchaczy z pierwszego rzędu. Prelegent jakby speszył się,
stracił kontenans. Odtąd zaczęło się jąkanie, przejęzyczenia, gubienie wątku. Kulminacja nastąpiła
w chwili, gdy jąkała złapał się za nos. Na ten znak stojący przy drzwiach koleżka krzyknął: „Te,
wariat, Wisła się pali!”
Wśród skandalicznych przemówień to, o którym chcę teraz napisać, było może największym
skandalem. Zabrzmiało podczas obchodów 600-lecia Uniwersytetu. Jeden ze studentów stanął na
mównicy i wobec najdostojniejszych gości, elity społeczeństwa, wygłosił... nie, nie było to żadne
wygłaszanie; on zwyczajnym tonem, nie natężając głosu opowiedział o babci w czerwonych
porteczkach, co najpierw przechadzała się po łące zrywając kwiatki, a potem – porzuciwszy
koszyczek z kwiatkami – umykała przed buhajem podrażnionym czerwienią porteczek.
Po wielu latach były student, już jako człek podtatusiały i bardzo układny, został sekretarzem
pana Albina.
Mówiąc inaczej: pan Albin, główna postać powiastki Szaniawskiego Miłość i rzeczy poważne,
przyjął na stanowisko sekretarza człowieka już niemłodego i bardzo układnego. Toteż wielkie było
zdziwienie pana Albina, gdy się dowiedział o przeszłości swojego domownika. Ta przeszłość
okazała się rewelacyjna, a rewelację zakomunikował znajomy, co przyszedł z wizytą. Gość, przed
którego oczami przesunęła się w korytarzu, na tle otwartych drzwi drobna figurka sekretarza,
zapytał Albina: „Jak pan może tolerować w swoim domu anarchistę?” I tu zostało przytoczone
przemówienie z okazji sześćsetlecia.
Trzeba dodać, że sekretarz za młodu, będąc jeszcze studentem, reprezentował łagodną odmianę
anarchii. Dlaczego? Dlaczego owa „oracja”, wyskok, na jaki mógł się odważyć tylko anarchista,
miałaby jednakowoż świadczyć o anarchii łagodnej?
Odpowiedź: gdyby to była anarchia drapieżna, mówca nie opisywałby łąki, buhaja i babci z
koszyczkiem, lecz pokazałby elicie społeczeństwa, gdzie babcia koszyczek nosi.
Skandal piątego z kolei przemówienia tkwił w tym, że... go nie było. Z mównicy nie padło ani
jedno słowo. O tej kompromitacji, jaka mu się przydarzyła za młodu, opowiada François Mauriac w
swoim pamiętniku.
Młody Franciszek uważał się za dobrego mówcę i myśl o czekającym go występie w klubie
inteligencji katolickiej nie przejmowała go zbytnio. Liczył na swoje zdolności improwizatorskie,
toteż obiad z przyjacielem, na dwie godziny przed udaniem się do sali odczytowej, spożyty był
beztrosko i zakropiony szampanem.
A potem Mauriaczek stanął na mównicy i – ani be, ani me. Kompletna pustka w głowie.
Tu przypomina mi się epizod z życia Rousseau. Jan Jakub opowiada w Wyznaniach o swoim
występie w charakterze kompozytora. Podczas dyrygowania własną symfonią słyszał za plecami
szydercze śmiechy publiczności. Utwór bawił słuchaczy na tej samej zasadzie, na jakiej śmieszą nas
prymitywne, naiwne wyczyny dzieci: bazgroły, bohomazy i tzw. „humor z zeszytów szkolnych”.
Po ostatnim akordzie Jan Jakub, kuląc się ze wstydu, czmychnął za kulisy.
Przypisuję Mauriakowi taki tok myślenia: „Skoro wielkiemu Rousseau zdarzyła się
kompromitacja i miał odwagę to opisać, to i mnie stać na coś podobnego. Nie będę tym, który
tchórzliwie przemilcza swoją wpadkę.”
Fakt, iż jego zbłaźnienie się miało precedens, ośmielił Mauriaca.
2