Norma - fragment większej całości

Transkrypt

Norma - fragment większej całości
Norma
Nazywam się Eutanazy Śledziona i chcę wam opowiedzieć o sobie. Nie dlatego, abym
uważał się za kogoś lepszego od was, za kogoś, kogo losy powinny zostać opisane dla
potomności. Chcę to zrobić, abyście zrozumieli, że tak naprawdę wcale nie jestem gorszy od
was, chociaż może trochę inny. Oczekuję od was odrobiny zrozumienia, może jak mnie
poznacie bliżej, nie będziecie już się ze mnie śmiać, będzie mi łatwiej z wami żyć...
Imię nadał mi mój ojciec. Ja wiem, że słowo „ojciec” powinno się pisać z dużej litery, ale
on na dużą nie zasłużył. Na małą chyba też nie, ale nie ma takiej pośredniej litery. Mój ojciec
uważał się za człowieka postępowego. Był nim, ale w tym najgorszym gatunku. Cieszyły go
ciągłe nowinki ze świata świadczące o tym, jak to dzielnie ludzkość zrywa okowy
drobnomieszczańskiej, zakłamanej, ciemnej, czarnosecinnej i głupiej moralności. To są jego
słowa. W tym dniu, kiedy się urodziłem, powiedzieli w telewizji, że gdzieś tam nareszcie
zalegalizowano eutanazję, jako nowoczesny i postępowy, zrywający z zabobonem, obok
aborcji, sposób regulacji zaludnienia. Na cześć tego wiekopomnego wydarzenia nadał mi
imię Eutanazy, które znalazł w pewnym opowiadaniu wielkiego pisarza. Wyrządził mi tym
straszną krzywdę, drugą w krótkim odstępie czasu, którą nie raz mu wykrzyczałem, że skoro
jest takim zwolennikiem nowoczesnych metod, to ja w hołdzie dla niego potrafię to
uszanować, jak tylko przyjdzie przewidziany ustawą odpowiedni czas. Pierwszą krzywdę
wyrządził mi każąc dziedziczyć idiotyczne nazwisko. Dzieciaki, odkąd pamiętam, bardzo mi
dokuczały z tego powodu. Kiedyś, po powrocie ze szkoły, zapytałem ojca dlaczego nosimy
takie głupie nazwisko, dlaczego nigdy nie próbował go zmienić na jakieś normalne, takie
jakie noszą inni, normalni ludzie? Odpowiedział mi tak: wiesz, kiedy byłem mniej więcej w
twoim wieku, zapytałem o to samo swojego ojca i on odpowiedział mi tak: wiesz, kiedy byłem
mniej więcej w twoim wieku, zapytałem o to samo swojego... . Nie mogłem tego słuchać.
Byłem zdumiony. Czy ja zwariowałem? Zadawałem sobie wciąż to i inne pytania. Dlaczego
wszyscy, których znam, mają normalnych rodziców, normalne imię i nazwisko, normalny
dom. Ktoś, kiedyś puścił w obieg geny szaleństwa, a one przez wieki procentowały jak w
najlepszym banku, i teraz oto ja mam odebrać całą pulę?!?!. Dlaczego ???
Myślałem, że matka mnie zrozumie, pomoże, doda otuchy. Nic z tego. Matka pracuje w
przędzalni, czy w czymś takim. Mają tam dużo wełny, kilometry wełny. Każdego dnia przed
wyjściem z pracy matka owija się w tę wełnę, owija ręce, nogi, brzuch i co tam jeszcze.
Potem w domu rozwija to wszystko i robi na drutach. Całymi dniami siedzi i robi na drutach
to, co na ogół robi się na drutach, czyli czapki, swetry, szaliki, rękawiczki - ale robi też takie
rzeczy, których raczej nie powinno się robić na drutach, a ona robi; skarpetki na wszystkie
pory roku, kapcie, podkoszulki. Kiedyś obliczyłem, że tyle mam szalików, czapek,
rękawiczek, swetrów, że gdybym każdego zimowego dnia ubierał się w nowy,
2
niepowtarzalny zestaw, to starczyłoby mi tego na jakieś dwieście lat. Mamo !!!, ja nie będę
tyle żył !!! Innym znowu razem, w przypływie dobrego humoru zażartowałem, że chciałbym
mieć garnitur zrobiony na drutach, skoro i tak większość moich ciuchów jest tego gatunku.
Zgroza, matka przyjęła to poważnie i chciała brać miarę. Tłumaczenia nic nie pomogły;
widziałem ten obłęd w oczach, który pojawiał się, gdy matka sięgała po druty. Uciekłem z
pokoju.
Przyszedł taki moment, że formalnie stałem się dorosły. Formalnie dlatego, że mimo
matury, która podobno jest granicą oddzielającą wiek szczenięcy od dorosłego dalej byłem
samotny, niewiele rozumiałem z życia, obserwowałem je jak w kinie; niby wszystko wiem i
rozumiem, ale nie potrafię się przyłączyć, a przecież nie byłem idiotą. Najbardziej w szkole
lubiłem matematykę. Nauczycielka mówiła, że to wynika z mojego naturalnego środowiska
jakim jest głęboka abstrakcja, oczywiście znała moich rodziców. Matematyka była moim
żywiołem. Wszelkie równania rozwiązywałem w pamięci, sprawiało mi to niesamowitą
przyjemność. To podobno nie jest normalne. Być może. Ale też tak może być, że mówią to
ludzie, którzy nie potrafią na papierze rozwiązać w godzinę paru drobnych równań
różniczkowych, kiedy ja rozwiązuję je w pamięci w oka mgnieniu.
Na studia mnie nie przyjęli, powiedzieli na egzaminie wstępnym, że matematyka to coś
więcej, niż zabawa liczbami, i że sprawność w liczeniu na miarę kalkulatora nie wystarczy by
być studentem matematyki, tak jak słownik języka polskiego nie może być studentem
polonistyki. Byłem zdruzgotany. Z wojska mnie wyrzucili gdyż stanowiłem zagrożenie dla
otoczenia z uwagi na moje nieprzystosowanie do życia w zorganizowanej zbiorowości
ludzkiej.
A potem minęło kilka spokojnych lat w przytulnym szpitalu. Było mi tam dobrze, ale
pewnego razu ordynator powiedział, że czas mi iść między ludzi i żyć jak człowiek. Na próbę
dostałem całodniową przepustkę. Świat, który ujrzałem za bramą szpitala był zupełnie inny
niż ten, który zapamiętałem. Wszystkiego było jakby więcej: więcej samochodów, ludzi,
domów i ta mnogość krzykliwych reklam upchanych gdzie się tylko da. Łaziłem sobie bez
celu, aż w końcu poczułem się głodny. Nieopodal zobaczyłem szyld, który obwieszczał, że
tam znajduje się bar mleczny. Wstąpiłem. Chciałem zamówić coś pożywnego i niedrogiego,
ale w karcie dań nie zauważyłem niczego co kojarzyłoby się z jedzeniem. Były natomiast
takie specjały jak sałatka z komosy i pokrzywy w sosie z łopianu, kotlety z mlecza w
majonezie beztłuszczowym, sałatka z mlecza, mlecz po wiedeńsku, mleko z mlecza, bukiet z
rumianku i mlecza. Zagadnięty facet, który stał za ladą powiedział, że jest to bar ekologiczny,
preferujący zdrową, wegetariańską kuchnię, a specjalnością zakładu jest mlecz polny
podawany na wiele sposobów. Powiedział również, że mogę sobie pójść do jakiegoś kaczora
Donalda, czy innego King Konga, czy jakoś tak podobnie. Udałem się we wskazanym przez
niego kierunku. Po przejrzeniu karty myślałem, że jest to bar dla gości zagranicznych, pełno
3
tam było nazw, których nie rozumiałem i nie wiedziałem co się za nimi kryje. Poprosiłem więc
pierwszą z brzegu pozycję kalecząc zapewne swoją wymową nazwę owego czegoś.
Panienka spojrzała na mnie z pewną wyniosłością i podała jakąś monstrualną kanapkę
faszerowaną czym tylko się da, tłumacząc przy tym, że dodatki do tego czegoś znajdę przy
stoliku. Mówiąc to wszystko zwracała się do mnie na „ty”, co nie bardzo mi się podobało, bo
nie znałem jej zupełnie, a myślę, że pensjonariusz szpitala psychiatrycznego wcale nie jest
kimś gorszym od reszty i zasługuje chyba na odrobię szacunku. Zwróciłem jej delikatnie
uwagę na niestosowne zachowanie, a ta wydarła się na mnie, abym nie wszczynał burd, bo
zawoła policję. Tu wtrącił się jakiś facet, który powiedział, że jest policjantem i spytał,
oczywiście „tykając” mnie, czy ma mi pomóc wyjść. Wyjaśniłem mu, że jestem na
przepustce, i że nie rozumiem, dlaczego się irytują i dlaczego zwracają się do mnie w tak
niegrzecznej formie. Policjant zmienił ton i zaczął łagodnie tłumaczyć:
...widzisz, czasy się zmieniły od ostatniego twojego pobytu między ludźmi, jesteśmy w
Europie, i mówimy sobie, tak jak w nowoczesnym świecie, na „ty”. Likwiduje to niepotrzebny
dystans między ludźmi, zbliża ich do siebie i jest bardziej naturalne. Jeżeli mówię do kogoś,
to mówię do drugiego człowieka, do drugiej osoby, jest więc czymś naturalnym, że mówię w
drugiej osobie, a nie w trzeciej. Mówienie do kogoś w trzeciej osobie jest obraźliwe, jak to
brzmi - niech on poda mi gazetę, - niech ona powie mi, która godzina, a co to za różnica
powiedzieć, -niech on powie, czy - niech pan powie. Dla swojego dobra musisz się
przyzwyczaić, bo ktoś inny może nie być tak cierpliwy jak ja.
Byłem wstrząśnięty. Co tu się dzieje? Czułem, że ciężko mi będzie przywyknąć do
nowej rzeczywistości. Po jakimś czasie spacerowania po mieście zachciało mi się pić.
Zobaczyłem jakąś kawiarenkę i wstąpiłem do środka. Poprosiłem o piwo. Barman po chwili
spojrzał na mnie zdziwiony i poprosił o KBKaK. Teraz ja się zdziwiłem, gdyż pamiętałem z
wojska, że KBKaK to karabin Kałasznikowa, czyżby barman spodziewał się, że przyszedłem
z bronią i prosił o jej odstawienie? Nauczony doświadczeniem powiedziałem, że jestem na
przepustce, i że nie rozumiem o co mu chodzi. Humor wyraźnie mu się poprawił i zaczął
tłumaczyć, że KBKaK to Karta Bywalca Kawiarni albo Klubu, że jest ona niezbędna przy
zamawianiu napoju alkoholowego, jakim niewątpliwie jest również piwo. Na karcie tej
zapisane są personalia właściciela, waga, historia leczenia i wyznaczona w oparciu o te
informacje dzienna, tygodniowa, miesięczna i roczna dawka możliwego do spożycia alkoholu
oraz ilość już wypitego alkoholu. Piwo, które bym zakupił byłoby odjęte od tych dawek. Na
moje pytanie, czy nie mógłby mi sprzedać piwa bez karty, odpowiedział, że nie, gdyż ilość
napojów przestałaby się bilansować. To co jest aktualnie w barze zsumowane z tym co
zostało wydane musi się bilansować z tym co zostało zamówione i przekazane do baru.
Wszystko to dzieje się w trosce o człowieka, aby ten nie ucierpiał na zdrowiu. Wyjaśnił mi
jeszcze, że KBKaK powinienem dostać w szpitalu. Gdy wychodziłem z kawiarenki zagadnął
4
mnie jakiś facet oferując kupno piwa nielegalnie za cenę, od której pociemniało mi w oczach.
Przysiadłem na pobliskim murku aby ochłonąć po tym wszystkim co mnie dzisiaj spotkało.
Długo nie posiedziałem, gdyż ktoś kazał mi wstać. Spojrzałem w górę i rozpoznałem
policjanta z baru. Powiedział, że obserwuje mnie od chwili naszego spotkania, gdyż obawia
się, że mogę sobie niechcący zrobić krzywdę, na co on - policjant nie może pozwolić.
Spytałem go co znowu zrobiłem źle, że z biernego obserwatora stał się czynnym
interwentem. Powiedział, że nie wolno siadać na murku, bo można się przeziębić i Państwo
musi wtedy ponosić wydatki związane z leczeniem i absencją chorobową. Dodał też, że co
prawda mnie to nie dotyczy, bo i tak jestem na utrzymaniu Państwa, ale chodzi o Zasadę.
Zaproponował ponadto, że odprowadzi mnie do szpitala bo świat ludzi normalnych wyraźnie
mi nie służy. Zaprotestowałem - do końca przepustki zostało mi jeszcze parę godzin.
Policjant westchnął ciężko i zaproponował mi swoje towarzystwo do końca przepustki.
Poczułem się raźniej, wiedziałem - nic mi już nie może grozić. Zaproponowałem, że może
coś ciepłego zjemy, tylko żeby nie było to jakieś zielsko, a coś pożywnego. Wstąpiliśmy do
restauracji dla ekscentryków. Podawali tam mięso. Nad każdym stolikiem widniał napis
ostrzegający o szkodliwości jedzenia mięsa i jego przetworów. Zamówiłem kotlet z
ziemniakami. Kelner przyniósł dwa talerze, ale zapomniał o sztućcach. Już chciałem go
upomnieć, kiedy zobaczyłem, że policjant je gołymi rękami. W lewej ręce trzymał kotlet, a
prawą zgarniał z talerza ziemniaki i wpychał sobie do ust. Widząc moje zdziwienie przerwał
jedzenie i opowiadał o kolejnym obyczaju, którego jeszcze nie znałem. Dowiedziałem się, że
wartością najwyższą jest dobro i bezpieczeństwo człowieka. Dlatego Rządy krajów
cywilizowanych maksymalnie redukują sytuacje mogące stanowić zagrożenie. Niewątpliwie
sztućce, zarówno nóż jak i widelec mogą stanowić zagrożenie w rękach osoby
nieodpowiedzialnej. Po etapie przejściowym, kiedy wydawano pozwolenia na posiadanie
sztućców, zakazano w ogóle ich stosowania. Ilość czynów uważanych za karalne zmalała.
Innym krokiem zmierzającym do poprawy bezpieczeństwa ogólnego było stopniowe
ograniczanie dopuszczalnej prędkości samochodów. Obecnie obowiązuje maksymalna
prędkość 20 km/h, co spowodowało, że ludzie masowo porzucali jazdę własnym
samochodem na rzecz komunikacji zbiorowej. Przy okazji poprawił się stan środowiska
naturalnego. W ramach walki o lepsze jutro wprowadzono maksymalną tolerancję. Wszystko
co nie godzi w drugiego człowieka jest dozwolone i akceptowane. Ludzie nie stresują się tak
jak kiedyś, gdyż pewne zachowania przestały być uważane za niestosowne, czy
nieeleganckie. Na potwierdzenie, że tak właśnie jest głośno beknął i splunął. Na moją
uwagę, że takie zachowanie nie różni nas od zwierząt, spytał zdumiony:
A czy zwierzęta nie są od nas szczęśliwsze?
No to ja spytałem:
Czy szczęście jest w życiu najważniejsze, a co z godnością, honorem, uczciwością?
5
Wtedy on odpowiedział pytaniem na moje pytanie:
Czy zdajesz sobie sprawę ile cierpienia towarzyszyło ludzkości przez to, że istniały
honor, godność i tym podobne abstrakcje, które do niczego właściwie nie służą, a gnębią
człowieka karząc mu żyć inaczej niżby chciał? Podam ci prosty przykład - mówił - kiedyś
człowiek wyżywał się w twórczości, gdyż nie mógł wyżyć się inaczej. Ile ton pisarstwa
poświęcono zwykłemu instynktowi zwierzęcemu, popędowi seksualnemu? Teraz to już
historia. Kiedy mam ochotę zaspokoić swój popęd podchodzę do kobiety, która wzbudza
moje emocje i pytam czy może mnie zaspokoić. Jeżeli nie, to trudno, ale po dwóch, trzech
podejściach na ogół słyszę zgodę. Idziemy w jakieś ustronne miejsce i już. Zresztą w mieście
wydzielono specjalnie kilkadziesiąt takich miejsc. Jest to bardzo proste i nie stresujące. Ilość
przestępstw o podłożu seksualnym zmalała praktycznie do zera. Zwyczaj ten działa zresztą
w dwie strony. Często się dzieje, że do mnie podchodzi kobieta i pyta czy mogę ją
zaspokoić. Czasami już ktoś z nią jest, bo potrzebuje dwóch facetów, aby było jej dobrze, i to
jest normalne. Przy okazji zmarło śmiercią naturalną pojęcie zdrady. Nie można mieć
przecież kogoś na własność. Każdy sam decyduje o swoim życiu, pod warunkiem, że nie
godzi to w cudze życie. Teraz naprawdę żyje się lepiej...
Po tej uwadze natury filozoficznej beknął głośno i stwierdził:
Przyjęło się!
Spytałem go, czy funkcjonują jeszcze takie słowa jak: dziękuję, proszę, przepraszam.
Wyśmiał mnie - przecież te słowa poniżają człowieka. Jak można kogoś prosić, jeżeli się
chce? To obłuda. Jak można dziękować za coś, co mi się należy? Jak można przepraszać to przecież oznacza, że wiem, że coś robię źle.
Jakie to szczęście, że jestem tym kim jestem. Podziękowałem policjantowi za lekcję
życia, przeprosiłem za to, że nie wszystko rozumiałem i poprosiłem aby przez chwilę się nie
ruszał, po czym zajechałem go z całej siły w gębę. Tym aktem strzelistym, mocno
zakorzenionym w przeszłości przypieczętowałem dożywotnio swoją przyszłość...
Ordynator powiedział mi, że będzie musiał zastanowić się, czy będzie mógł mi jeszcze
kiedyś dać przepustkę. Powiedział, że traktował to moje wyjście jak egzamin dojrzałości. Nie
trzeba - powiedziałem - ja nie chcę do waszego normalnego świata. Chcę tu żyć, tu, gdzie
żyje pięciu Napoleonów, dwóch Cezarów, Kleopatra i miś Yogi. Tu jest moje miejsce, bo
jestem nienormalny, a normą jest to, co stworzyła wasza większość.
Sławomir Gaczkowski, 1997