Wydawnictwo Insignis Media prezentuje

Transkrypt

Wydawnictwo Insignis Media prezentuje
Wydawnictwo Insignis Media prezentuje
Projekt Dmitrija Głuchowskiego
„UNIWERSUM METRO dwa tysiące trzydzieści trzy”.
Tullio Avoledo „Korzenie niebios”
z włoskiego przełożył: Piotr Drzymała,
Fragment czwarty
Wewnętrzne mury budynku są stare. W dotyku są szorstkie jak skóra
krokodyla.
Nie ma jednej prostej ściany, jednego prostego kąta. Wszystko zbudowano
ręcznie, z krzywiznami typowymi dla budynków wielokrotnie odnawianych i
przebudowywanych. Na ścianach widnieją jaśniejsze plamy, w miejscach, gdzie
kiedyś wisiały obrazy i dekoracje. W wątłym świetle lampki trzymanej wysoko
przez Adèle, opuszczanej jedynie wtedy, gdy schody pod naszymi nogami robią
się niepewne, widoczny jest na ścianach wielu mijanych komnat ślad po zdjętym
krzyżu.
Idziemy w ciszy pustymi korytarzami, z ciemnymi, przerażającymi pokojami,
które są niczym rozwarte, patrzące w próżnię usta. Adèle instynktownie przysuwa
się do mnie, jakby szukała oparcia w mojej obecności.
Przez okna i zamknięte okiennice dochodzi do nas szum bardzo silnego wiatru.
Niczym wycie wilka.
Wchodzimy na górę przez trzy piętra i docieramy do szerokiego podestu. Trzy
drewniane schodki wiodą do drzwi poddasza.
Zatrzymuję się przed nimi.
Podnoszę rękę do skroni.
Może wypiłem za dużo wina. Nie jestem już zwyczajny. Czuję wzbierający,
pulsujący ból głowy. I mdłości, które próbuję ignorować. Moje nozdrza wciągają
powietrze, jakby wyczuły jakiś nieprzyjemny zapach.
Adèle przygląda mi się zaskoczona.
– Proszę bardzo – mówię do niej z zapraszającym gestem. Czuję się bardzo
niezdarnie.
Adèle uśmiecha się. Wchodzi po schodkach i otwiera drzwi.
Ku naszemu zdumieniu podest zalewa w jednej chwili światło dzienne.
Mroźny wiatr wpada na nas jak jakieś martwe zwierzę z lodu. Odrzuca Adèle
w tył i przewraca ją na podłogę. Lampa wypada jej z ręki i rozbija się na ziemi.
Pełzające płomienie rozświetlają scenę prawie jak światło dnia.
W drzwiach stoi niewiarygodne wprost stworzenie, zajmując całą ich
przestrzeń. Jego czarne ciało lśni jak metal. Długie ramiona zakończone są
strasznymi szponami. Twarzy jakby brakowało rysów. Jednak ma się nieznośne
wrażenie, że to coś na nas patrzy. Patrzy do środka, do samej głębi duszy.
Mam idiotyczne wrażenie.
Że wywrócono mnie na nice, jak rękawiczkę, i obnażono wszystkie moje
myśli.
Zamykam umysł w modlitwie, jak pięść.
Ave Maria, gratia plena…
Dziwna moc nad moim umysłem słabnie, ustępuje.
Wracam do pełni władz umysłowych w ostatniej chwili – widzę, że potwór
zszedł już na podest i zmierza ku Adèle, która patrzy na niego sparaliżowana
strachem.
Ty… jesteś… kobietą…
Potwór podnosi łapę i wyciąga palec w kierunku pani doktor. Nie wymawia
żadnego słowa, ale w jakiś sposób doskonale je słyszę.
Nie bój się, mówi inny głos w mojej głowie, głos dziewczynki. Opieram się
mu, choć z dużym trudem.
Podnoszę z ziemi karabin, który wypadł mi z rąk.
Płomienie oświetlają plecy stwora.
Nie można chybić przy takim świetle.
Wymierzam, odbezpieczam.
Nie strzelaj, szepcze hipnotycznie głosik.
Lufa karabinu opada, jakby posiadała własną wolę.
Nie strzelaj…
Ale w tym momencie słychać krzyk Adèle.
To tak jakby pękła szyba, jakby uwolnić zatrzymany czas.
Mierzę znów ze Schmeissera i wywalam całą serię w plecy stwora.
Robię pięć czy sześć dziur w tym robaczym odwłoku.
Potwór odwraca się, a czerwień płomieni pełga na jego skorupie.
Wyciąga palec w moją stronę. Może chce porozmawiać. Ale w tej samej chwili
seria strzałów rozrywa go na pół i miażdży mu czaszkę.
Ciemny stwór wali się na podłogę. Dwóch gwardzistów już jest nad nim,
pakują całe dwa magazynki w jego skatowane ciało.
Tymczasem sierżant Wenzel gasi kocem zarzewie ognia.
– Wszystko w porządku? – krzyczy Durand, pochylając się nad Adèle i
pomagając jej wstać. Potem odwraca się ku mnie i patrzy na mnie wściekłym
wzrokiem.
– A ty, księże, co robiłeś, do kurwy jasnej? Spałeś? Dlaczegoś nie strzelał?
Nie mam czasu na wymyślenie odpowiedzi. Od strony drzwi poddasza dobiega
rozdzierający krzyk.
Durand i Diop rzucają się tam z karabinami gotowymi do strzału.
Odgłos strzelaniny w środku jest wręcz niewiarygodny. Gdy pożar został
opanowany, scenę rozświetlają języki ognia wypluwanego ze Schmeisserów.
Wenzel rzuca koc i też rusza w stronę poddasza.
Ale walka chyba już się skończyła. Cisza, jaka zapadła po strzelaninie, jest
ogłuszająca.
Sam wchodzę na górę, a w uszach mam jeden szum.
Spodziewam się najgorszego.
Ale Yegor żyje. Siedzi na ziemi z wytrzeszczonymi oczami, z opuszczonymi
ramionami i katatonicznym wyrazem twarzy. Jedno z okien wygląda jakby je
wybito od wewnątrz. Wpada nim dumnie śmiertelne światło dnia.
Adèle nachyla się nad znieruchomiałym ciałem Yegora Bitki. Bada mu puls,
zagląda w oczy.
A ja idę jak zahipnotyzowany do wybitego okna.
Nie wybił go żaden wybuch. Okno nie jest okopcone, w powietrzu nie unosi
się charakterystyczny swąd materiałów wybuchowych. To, co przeszyło szkło,
drewno i stal, to… musiała być… ta rzecz, stwór, do którego strzelali Durand i
Diop.
W tym samym momencie, jakby wywołany z samych piekieł, pojawia się w
oknie monstrualny pysk. Durand opróżnia magazynek swojego pistoletu. Pysk
znika. Ale trudno powiedzieć, czy dostał.
Słuchając szybkich komend dowódcy, krzątamy się jak możemy, żeby zaślepić
okno, przesuwamy ciężkie skrzynie pełne gazet i szczurzego gówna. Muszą tu być
od dawna. Pewnie jeszcze od czasów sprzed Wielkiej Zagłady. Dzisiaj szczury
hodujemy w piwnicy, żeby nie skazić mięsa. Tu na górze dozymetr wskazuje
wprawdzie minimalne promieniowanie. Mieszkańcy odwalili kawał dobrej roboty,
zaizolowali doskonale dach i rozłożyli izolację na podłodze poddasza.
W pomieszczeniu zapada na powrót ciemność.
Klękam przy Yegorze. Adèle przesuwa zapaloną zapałkę przed oczami
żołnierza. Źrenicy Bitki nie reagują. Wciąż patrzą w próżnię. Jakby jego umysł był
opuszczonym domem albo, co gorsza, domem nawiedzonym przez duchy.
– Yegor! Posłuchaj mnie, Yegor. Wracaj do siebie. Wracaj!
Głos kapitana jest mocny, ale nie surowy. Jest za to przejęty. Oficer potrząsa
żołnierza za ramiona, jakby chciał uruchomić jego ciało. W końcu Yegor się
otrząsa. Otwiera usta w przeraźliwym, niekończącym się krzyku. Gdy Durand
policzkuje go dwa razy, żołnierz milknie. Drżą mu usta, rozbiegane oczy
wyglądają jak zastraszone zwierzęta. Spojrzenie szaleńca.
– Trupy! Trupy! – powtarza szczękając zębami. – Wiem, gdzie są wszystkie
trupy!