Wydawnictwo Insignis Media prezentuje Projekt

Transkrypt

Wydawnictwo Insignis Media prezentuje Projekt
Wydawnictwo Insignis Media prezentuje
Projekt Dmitrija Głuchowskiego
„UNIWERSUM METRO 2033”.
Tullio Avoledo „Korzenie niebios”
z włoskiego przełożył: Piotr Drzymała,
Fragment pierwszy
Przez teren targu przechodzimy przy ogólnej obojętności i pod wrogimi
spojrzeniami kilku osób. Wchodzimy teraz do niemal pustych korytarzy. Jest w nich
zapach ziemi i pleśni. Myślę, że w tych lochach nosimy go na sobie wszyscy. Tyle że po
pewnym czasie przywykamy do tego. Ale tu woń jest zdecydowanie silniejsza. I jest
gorsze oświetlenie. Generatory nie dostarczają wystarczająco dużo prądu, aby
wszędzie zachować pozory cyklu dzień – noc. Są strefy mniej ważne, jak właśnie ta, w
których światła elektrycznego po prostu nie ma. Albani szpera w kieszeni
kombinezonu i wyciąga latarkę. To cenny przedmiot. Nie wiedziałem nawet, że takie
przetrwały. To latarka diodowa, którą ładuje się poprzez kręcenie korbką. Kiedy była
nowa, zaledwie minuta obracania korbką zapewniała wiele minut światła. Teraz
kardynał musi ładować ją bez przerwy, żeby świeciła. Ale i tak jest nadzwyczajną
rzeczą, a wiązka światła, jaką emituje, jest czymś nad wyraz pożądanym, bo miejscami
oświetla przerażające przedmioty: grymas bezzębnej czaszki albo stos kości udowych i
piszczeli w innej ściennej wnęce. Pajęczyny zwisające z góry jak całuny. Prawdziwy
tunel grozy. Chwilami moja dłoń muska w ciemności coś, co się rusza. Szczur albo coś
innego. Mówią, że są w ciemności rzeczy o wiele gorsze od szczurów.
– Okolica do wykorzystania. Pewnego dnia stanie się przedmiotem spekulacji
budowlanej. Jak mówią specjaliści od nieruchomości, „ma duży potencjał”.
Nie wiem, czy kardynał żartuje, czy mówi serio. Tak jak nie umiem powiedzieć, ile
uszliśmy – może ze dwie mile – od jednego do drugiego poziomu krypt, zanim
dotarliśmy do czegoś, co wydaje się wyspą światła: do pomieszczenia oświetlonego
lampami naftowymi.
Kardynał przestaje ładować latarkę.
– Proszę wybaczyć, jeśli będą się zachowywać nieco… gburowato. To żołnierze.
Dobre maniery nie są ich mocną stroną. Co ojciec wie o świecie zewnętrznym?
– Bardzo niewiele. Tyle, ile można usłyszeć od zwiadowców.
– Ludzie, których zaraz spotkamy wiedzą o tym wszystko. A przynajmniej tyle, ile
trzeba, żeby przetrwać. Są najlepszą eskortą, jaką mogłem ojcu znaleźć. Zapraszam.
Żaden z mężczyzn w pokoju nie zdradza oznak zainteresowania, kiedy wchodzimy.
Pokój jest mały i zatłoczony. Oświetlają go tylko dwie lampy i jakiś tuzin mdłych
świec. Mężczyźni w półmroku wyglądają jak woskowe posągi.
Albani uśmiecha się, unosząc wyniośle swoje otyłe ciało wśród tych chudych jak
szakale, jak bezpańskie psy mężczyzn. Idę za nim, lustrując dyskretnie twarze
żołnierzy, ich sposób poruszania się, niezwykle powolny, jakby każdy gest, każdy
najmniejszy ruch musiał być starannie wyważony.
Jest ich sześciu. Różnego wzrostu, ubranych w mundury polowe o rozmaitych
kombinacjach barw. Bez trudu rozpoznaję ich dowódcę. Tylko on stoi, a od
pozostałych jakby biegły ku niemu proste linie – uwagi i szacunku.
– Kapitan Marc Durand – szepcze Albani, przestawiając nas sobie. – Ojciec John
Daniels, z Kongregacji Nauki Wiary.
W oczach Duranda widać rozbawienie. Ale usta pozostają zaciśnięte w cienką
aseptyczną fałdę. Jest smukły niczym chart, ma koło pięćdziesiątki. Przypomina mi
kogoś, jakąś postać z przeszłości, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska. Robi krok
w przód, wyciąga do mnie rękę i chwyta moją dłoń w mocnym, suchym uścisku.
– Jak pan sobie radzi z bronią? – pyta bez zbędnych wstępów.
– Używałem jej, kiedy byłem chłopcem.
– To musiał upłynąć szmat czasu, tak na oko.
– Koło trzydziestu lat.
Mężczyzna siedzący u boku Duranda uśmiecha się kpiąco, kiwając głową.
To niski, krępy typ, z blizną na ogolonej głowie i dystynkcjami sierżanta na kurtce.
Durand klepie go w ramię.
– P a u l i, pożycz swój pistolet ojcu Johnowi.
Sierżant wyciąga pistolet z kabury i podaje mi go, ciągle tak samo uśmiechnięty.
– Z czego pan strzelał, kiedy był pan chłopcem?
– O, z wielu rzeczy. Karabiny, pistolety. Karabiny maszynowe, karabiny
snajperskie, miotacze ognia, dezintegratory, taktyczne bomby atomowe…
Kapitan patrzy na mnie jakbym bredził.
– Paralizatory plazmowe, katapulty, łuk walijski, gladius, działo cząsteczkowe…
– Ejże, ejże. Chwila. O czym ojciec mówi?
– O moim jedynym doświadczeniu z bronią. W grach komputerowych i
Playstation.
Kapitan Durand kręci głową.
Sierżant drapie się w podbródek.
– Coś mi się zdaje, że to się nie liczy. Naprawdę nigdy pan nie strzelał? Mam na
myśli p r a w d z i w y pistolet.
– Nie. Ani razu.
Sierżant odwraca się do swojego przełożonego i mówi do niego po francusku tak
szybko, że z trudem udaje mi się wychwycić słowa p r o b l e m i a m u n i c j a.
Durand wyciąga mi pistolet z dłoni.
– Wie ojciec, co znaczy wyjść stąd na zewnątrz, gdy nie umie się strzelać? To
znaczy mieć takie szanse na przeżycie, jak płatek śniegu w piekle.
– Sądziłem, że strzelaniem zajmiecie się wy.
Durand przygląda mi się surowo.
– W tej misji k a ż d y musi być w stanie radzić sobie sam. Nie ma miejsca na
bezwładne ciężary. Więc każdy musi umieć się obronić. W przeciwnym razie wystawia
na niebezpieczeństwo nie tylko siebie samego, ale całą ekspedycję. Jasne?
Potakuję.
Durand przyjmuje to skinieniem głowy.
– Bon. Szkolenie teoretyczne możemy sobie darować. Amunicji nie ma w
nadmiarze. Szkolenie praktyczne natomiast odbędzie się na miejscu. O ile będzie
konieczne. Ale obawiam się, że będzie. A w zasadzie szkolenie teoretyczne zrobię
natychmiast. Pierwsza i ostatnia lekcja… W mojej drużynie zasady są dwie: jeden
strzał, jeden trup.
Patrzę na niego.
– To j e d n a zasada – mówię. – A druga?
– Druga zawiera się w pierwszej: nie tolerujemy marnotrawstwa amunicji.
Kardynał Albani odchrząkuje.
– Byłby pan uprzejmy przedstawić ojcu Johnowi pozostałych członków drużyny,
kapitanie?
Durand wskazuje na krępego typa u swego boku.
– Sierżant Paul Wenzel, zwany „P a u l i”. Specjalista od technik destrukcji.
Oczywiście, w tej dziedzinie pozostanie zawsze numerem dwa. Nikt nie jest lepszy niż
generał Fubard.
– Fubard?
Durand uśmiecha się.
– Gra słów. FUBAR Day. Czy pan wie, co to jest sytuacja FUBAR, ojcze Daniels?
– Przyznaję się do niewiedzy.
– W amerykańskim żargonie wojskowym trudne sytuacje są… b y ł y … określane
skrótami SNAFU, TARFU i FUBAR, w zależności od wagi ich znaczenia. SNAFU tworzą
inicjały słów Situation Normal, All Fucked Up, czyli „sytuacja normalna, wszystko
spieprzone”, TARFU bierze się od Things Are Really Fucked Up, czyli „wszystko
naprawdę spieprzone”. Akronim FUBAR oznacza sytuację najgorszą: Fucked Up
Beyond All Recognition, co znaczy „spieprzone ponad wszelkie pojęcie”. A oznacza to
sytuację tak fatalną, że lepiej zrównać wszystko z ziemią i zacząć od początku. FUBAR
Day…
– To, co my nazywamy W i e l k ą Z a g ł a d ą.
– Właśnie, w y.
Durand daje znak głową dwu ludziom siedzącym po jego prawej stronie. Chudszy
czyści sobie paznokcie nożem do rzucania. Drugi obserwuje mnie niezwykle białymi
oczami osadzonymi w twarzy czarnej jak heban.
– Ten biały to Yegor Bitka, nasz spec od komunikacji, między innymi. W
rzeczywistości fachman od komunikacji tam, na górze, jest potrzebny jak szklanka w
piekle. Radio to zbędny ciężar. Ale tradycji musi stać się zadość, więc nosimy ze sobą
radio, które nie zdaje się na nic. Ten Murzyn to kapral Marcel Diop. Ekspert od
wszystkiego. Do tego wielki upierdliwiec.
Słowo „Murzyn” w jego ustach nie brzmi napastliwie.
Obaj żołnierze wykonują coś na kształt lekkiego ukłonu. Ukłon Diopa wygląda na
szczery, Bitki zaś – na ironiczny.
– Bitka to serbskie nazwisko? – pytam.
Nie odpowiada. Jest bladym blondynem, a mięśnie jego szyi są napięte jak lina
cumownicza.
– Bitka w serbsko-chorwackim znaczy „bójka” – mówię.
– Ach tak? A Diop? Diop też coś znaczy? – rzuca sarkastycznie. – I tego się
dowiem?
Nie odpowiadam.
– Ci dwaj dżentelmeni – ciągnie kapitan Durand – to żołnierz Guido Greppi i kapral
Marco Rossi.
Obaj są młodzi. Z pewnością urodzili się po wojnie.
– Myślałem, że Gwardia Szwajcarska jest, no… szwajcarska – mówię.
– Kiedyś tak. Teraz poszukiwanie kadr na tę odległość jest, jakby to powiedzieć,
dość złożone. A i tak jesteśmy międzynarodowi. Jak sam Kościół, zresztą. Daniels to
nie jest zapewne włoskie nazwisko.
– Urodziłem się w Ameryce. W Bostonie.