Pobierz PDF - Nowa Konfederacja

Transkrypt

Pobierz PDF - Nowa Konfederacja
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
W numerze:
Oszustwo mieszkaniowe
Stefan Sękowski. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3
Nasze kamienice, nasze ulice
Michał Domińczak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6
Mobilność, głupcze!
Maciej Gurtowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10
Gatunek, którego nikt nie chroni
Michał Kuź . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13
„Nowa Konfederacja” pozostanie. Jako miesięcznik
Bartłomiej Radziejewski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17
Dobry car Putin
Krzysztof Rak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19
Zachód nas nie obroni
Jacek Bartosiak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 21
Europa–Ameryka i głębsze znaczenia
Krzysztof Koehler . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24
Niezbędność Sienkiewicza
Krzysztof Wołodźko . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26
2
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
Oszustwo mieszkaniowe
Stefan SękOwSki
Stały współpracownik „Nowej Konfederacji”,
dziennikarz „Gościa Niedzielnego”
Pod płaszczykiem zaspokajania potrzeb mieszkaniowych Polaków strumień pieniędzy podatników płynie do kieszeni bankierów i deweloperów.
Gdzie będziecie mieszkać? – pyta niejedna
ciocia młodą parę podczas wesela. Wiadomo, na początku kątem u rodziców –
albo coś sobie wynajmiemy. Najpierw kawalerkę, potem coś większego, ale docelowo to we własnym M, mieszkaniu własnościowym – co do tego ludzie nie mają
zwykle wątpliwości. Chcemy mieć własne
mieszkania w bloku, kamienicy, domku
jednorodzinnym. Wiedzą o tym bankierzy,
którzy, choć ze względu na rekomendacje
Komisji Nadzoru Finansowego już nie
mogą sprzedawać ludziom kuriozalnych
pomysłów typu kredyt hipoteczny na 120
proc. wartości bez zabezpieczenia, nadal
kuszą pożyczkami, dzięki którym można
zamieszkać „na swoim” za cenę spłaty
przez kilkadziesiąt lat. I wiedzą o tym
także politycy, którzy wymyślają co rusz
nowe oferty dla pozbawionych „własnego”
dachu nad głową Polaków. Zwłaszcza
młodych, bo to właśnie losem młodych
rząd się najchętniej przejmuje.
na celu dopomóc i jednym, i drugim –
zarówno politykom, którzy będą mogli
pochwalić się nowym programem mieszkaniowym, jak i bankierom, którzy skorzystają na przepływie państwowej kasy.
Ignorowano wszelkie propozycje zachęcania ludzi np. do oszczędzania i zamiast
tego zachęca się ich do zadłużania. Tak
było w przypadku programu „Rodzina na
Swoim”, w ramach którego można było
przez osiem lat otrzymać dopłatę do odsetek kredytu, i tak jest w funkcjonującym
od początku tego roku programie „Mieszkanie dla Młodych”. Nie ulega wątpliwości,
że w obu przypadkach tysiące Polaków
otrzymało i otrzyma możliwość zamieszkania pod własnym dachem i że w wielu
przypadkach były to decyzje przemyślane
i świadome. Jednak przy ocenie różnych
rozwiązań warto patrzeć nie tylko na to,
co widoczne na pierwszy rzut oka.
Skutki wygaszonej pod koniec 2012 r.
„RnS” oceniano już wcześniej, a jeszcze
więcej będzie można o tym programie
powiedzieć w przyszłym roku, kiedy pierwszym jego beneficjentom skończą się dopłaty i gdy będą musieli się zmierzyć z wyższą o kilkaset złotych ratą kredytu. Łącznie
Kosztowne programy
Efekt jest taki, że od 2007 r. mamy do
czynienia z ciągiem rozwiązań, które mają
3
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
program będzie kosztował podatników
do 2020 r. 6 mld zł. Na pięcioletnią realizację programu „MdM” przeznaczono
3,5 mld zł, które trafią do banków w formie
dopłat do wkładu własnego do kredytu.
Możemy już co nieco powiedzieć o jego
realizacji, bo minęło już pełne osiem miesięcy, od kiedy funkcjonuje.
Różnica między nim a „RnS” polegała
na tym, że politycy PO i PSL w większym
stopniu, niż to miało miejsce w przypadku
PiS, LPR i Samoobrony, postanowili dopieścić deweloperów – bowiem mieszkania
na kredyt z dopłatą do wkładu własnego
można kupować jedynie na rynku pierwotnym. Okazuje się, że zainteresowanie
jest niewielkie i od maja nieustannie maleje: do sierpnia włącznie wykorzystano
raptem nieco ponad 30 proc. środków
przeznaczonych na ten cel w tym roku
(231,8 mln zł wydano na dofinansowanie
kredytów, z których finansuje się inwestycje o wartości 2 mld zł). Ponad połowy
kredytów udzielono w raptem trzech województwach – mazowieckim, pomorskim
i wielkopolskim. Dysproporcje między
regionami są tak duże, że np. w samej
Warszawie przyznano dokładnie dziesięć
razy więcej kredytów w „MdM” niż w całym województwie opolskim, choć w stolicy
mieszka niecałe dwa razy więcej mieszkańców. Inne dysproporcje widać choćby
na przykładzie województwa świętokrzyskiego, w którym 95 proc. wszystkich kredytów „wzięła” stolica – Kielce.
w którym kilkanaście miast konurbacji
tworzy de facto jeden organizm, a także
Wielkopolski, w której Poznań jest bardzo
dobrze skomunikowany ze swoim „wianuszkiem” służącym pracującym w mieście
jako sypialnia. Z pewnością więcej osób
woli kupić mieszkanie w perspektywicznej
Warszawie niż w wyludniającym się województwie opolskim, jednak gołym okiem
widać, że program „MdM” nie służy równemu rozwojowi poszczególnych regionów
i stawia na wzmacnianie już i tak bogatych
dużych miast. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że dopłaty dotyczą jedynie
Politycy PO i PSL
w większym stopniu, niż to
miało miejsce w przypadku
PiS, LPR i Samoobrony,
postanowili dopieścić
deweloperów
nieruchomości z rynku pierwotnego, którego „Polska powiatowa” jest właściwie
pozbawiona; jest także nieuwzględniania
w programie budynków stawianych indywidualnie (co zresztą również promuje
deweloperów) – ta metoda gospodarcza
popularna jest przede wszystkim w mniejszych miastach i na wsi. Różnice między
poszczególnymi regionami i miastami
biorą się też z odbiegania limitów cenowych od cen rynkowych – tam, gdzie wojewodowie ustalają limity dość „liberalnie”
(np. w Gdańsku czy Poznaniu), pojawia
się więcej ofert „w programie” niż np.
w Krakowie, w którym limity są wyśrubowane i kupić można właściwie jedynie
Rodziny nie korzystają
Tylko w województwach śląskim, warmińsko-mazurskim i wielkopolskim stolice
wojewódzkie mają mniejszy niż 50-procentowy udział we wszystkich rozpatrywanych wnioskach, co zresztą łatwo wytłumaczyć, zwłaszcza w przypadku Śląska,
4
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
mieszkania na obrzeżach miasta. Zauważalny jest także wpływ limitów na ceny
wszystkich mieszkań, choć przede wszystkim widoczne jest to na przykładzie tych
miejscowości, w których limity są wysokie,
np. w Gdańsku, gdzie w II kwartale tego
roku ceny mieszkań wzrosły o 3,2 proc.
w porównaniu do poprzedniego kwartału.
Kiepsko sytuacja wygląda również
z rzekomo prorodzinnym celem tego programu. Jego „prorodzinność” polega na
tym, że wysokość dofinansowania zależna
jest od liczby dzieci. Choć łącznie rozpatrzono ponad 10 tys. wniosków, na wyższą
dopłatę pokusiło się raptem… 17 rodzin
mających troje bądź więcej dzieci. Wynika
to m.in. z tego, że o ile w programie
można kupić mieszkanie o maksymalnej
powierzchni 75 m² (w przypadku rodzin
3+ jest to 85 m²), o tyle dopłatę dostanie
się tylko do „pierwszych” 50 m². Oczywiście i w piątkę lub siódemkę można mieszkać w 50-metrowym mieszkaniu, ale ze
zrozumiałych przyczyn takie lokale cieszą
się mniejszym zainteresowaniem wielodzietnych. Dla odmiany aż 76 proc. dopłat
otrzymali bezdzietni. O tym, jaki zakup
własnego M będzie miał wpływ na ich
dzietność w przyszłości, dowiemy się z czasem.
dzierniku mają oddać ponad 600 mieszkań
w – cóż za niespodzianka – Warszawie,
Poznaniu, Trójmieście, Krakowie i we
Wrocławiu. Ale to nie koniec, ponieważ
docelowo to nie państwo będzie wynajmowało te mieszkania, tylko prywatni inwestorzy, którzy z czasem mają te budynki
odkupywać. Potem będą mogli zrobić
z wybudowanymi, uzbrojonymi i wykończonymi blokami w najbardziej perspektywicznych miastach, co będą chcieli, i nie
będą mieli obowiązku wynajmować ich
do celów mieszkaniowych. Parafrazując
senatora Lipskiego z „Kilerów Dwóch”,
Lewiatan mógłby powiedzieć: pomysł jest
mój, wykonanie moje, sztaby złota – deweloperów i funduszy inwestycyjnych.
Kolejne pomysły się pojawiają, a tymczasem wielu ekspertów twierdzi, że w Polsce brakuje ok. 1,5 mln mieszkań. Politycy
z troską pochylają się szczególnie nad
młodymi małżeństwami i rodzinami
z dziećmi, a przy tym ignorują konieczność
zmian w prawie, które pozwoliłyby łatwiej
postawić nowy budynek. Także trudności
z wynajęciem mieszkania przez rodzinę z
dzieckiem nie wynikają z jakiejś dziwnej
niechęci „kamieniczników” wobec rodziców i ich potomstwa, ale z tego, że restrykcyjne prawo dotyczące eksmisji nierzetelnych najemców naraża ich na potencjalne straty i długoletnie procesy sądowe. W efekcie napisane w dobrej wierze
regulacje w praktyce wykluczają rodziny
z rynku mieszkań na wynajem lub co najmniej narażają na upokarzające pytania
o sytuację rodzinną czy zawodową. Polska
polityka mieszkaniowa wygląda tak, jakby
najważniejszy w niej był nie jej odbiorca,
lecz specjalnie dobrany podwykonawca.
To on może dzięki niej realizować swoje
marzenia.
Kolejna gratka dla „inwestorów”
Ale to nie jedyny program, jaki rządzący
przyszykowali deweloperom, pardon, młodym poszukującym dachu nad głową.
W tym roku ruszył też Fundusz Mieszkań
na Wynajem, w ramach którego za 5 mld
zł ma powstać 20 tys. mieszkań, które
Fundusz będzie po preferencyjnych cenach
wynajmował. W maju podpisano umowy
z czterema deweloperami, którzy w paź-
5
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
nasze kamienice, nasze ulice
Michał DOMińczak
Architekt i historyk urbanistyki
Wielodzietna rodzina w domku z ogródkiem na przedmieściu nie jest drobnomieszczańskim pożądaniem, lecz symbolem naturalnej tęsknoty każdego wolnego człowieka do własnego miejsca na ziemi.
Problem zapewnienia odpowiedniego dachu nad głową gnębi nasz kraj mniej
więcej od połowy XIX w., czyli od rzeczywistego początku industrializacji i gwałtownego przyrostu populacji miejskiej na
ziemiach polskich. Część publicystów, polityków i architektów widziała i widzi rozwiązanie tego problemu we wspieraniu
przez państwo budownictwa czynszowego.
Podstawowym argumentem jest teoria,
według której dla większości z nas własny
dom lub mieszkanie zawsze będzie poza
zasięgiem finansowym, oraz głosząca, że
duży udział w rynku mieszkań na wynajem
sprzyja mobilności pracowników.
Zwolennicy tej teorii zakładają niskie
koszty użytkowania mieszkań czynszowych. Niestety, to założenie błędne. Koszt
użytkowania mieszkania nie zależy bowiem
od formy własności, ale od przyjętych
rozwiązań projektowych, technologicznych
i instalacyjnych. Właściciel mieszkania
musi wprawdzie ponieść koszt zakupu,
jednak kamienicznik traktuje inwestycję
jak biznes, który powinien przynosić zysk
uwzględniany w stawkach czynszu.
Co oznaczają w praktyce propozycje
dotowania kredytów przeznaczonych na
budowę domów czynszowych? Oznaczają
finansowanie części zysku kamieniczników
z budżetu państwa.
Głównym problemem mieszkalnictwa
w Polsce jest w istocie niewielka podaż
mieszkań i domów, wynikająca m.in.
z trudności w dostępie do terenów budowlanych, skomplikowanej procedury
związanej z rozpoczęciem budowy, a także
relatywnie wysokich cen usług i materiałów. W takiej sytuacji dom i mieszkanie
muszą być drogie, tym bardziej że wymuszają to także śrubowane do granic
absurdu normy energetyczne.
Ciasne, ale własne
Obecny system wspomagania mieszkalnictwa jest bez wątpienia zły – wspiera
banki (oczywiście głównie zagraniczne)
i całkowicie pomija zabytki. Tymczasem
państwowa polityka mieszkaniowa powinna się skupiać na wspieraniu procesu
tworzenia, nie finansowania, umożliwiając
6
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
w maksymalnym stopniu budowę domów
i mieszkań z minimalnym udziałem kredytowania hipotecznego. W praktyce oznacza to wspieranie kas mieszkaniowych,
nowych towarzystw (spółdzielni) budowlanych oraz indywidualnego budownictwa
systemem gospodarczym. Zwiększenie
podaży na rynku mieszkaniowym można
osiągnąć jedynie poprzez zmniejszenie
kosztów budowy, co wymaga maksymalnego wykorzystywania istniejących zasobów, upowszechniania tanich metod budowania oraz ułatwienia budownictwa
bez pośredników.
Wykorzystanie zasobów oznacza intensyfikację zabudowy oraz adaptację budynków istniejących. W tym miejscu trzeba
stwierdzić, że tzw. skłoty są lepszym i zdrowszym rozwiązaniem niż dotowane czynszówki lub mieszkania komunalne. O ile
oczywiście skłotersi postarają się prędzej
czy później legalnie wejść w posiadanie
zajmowanych budynków i gruntu…
Jeśli mieszkalnictwo w ogóle ma być
przedmiotem finansowego wsparcia ze
strony państwa (co wcale nie jest oczywiste), to należałoby zlikwidować wsparcie
kredytowe (dotowanie odsetek, poręczenia), a w zamian wprowadzić znaczącą
podatkową ulgę budowlaną, możliwą do
rozłożenia na dłuższy okres (20–30 lat).
Prawo do takiego wsparcia mogłoby być
dziedziczone. Programem powinny być
objęte również mieszkania w budynkach
podlegających tzw. rewitalizacji na obszarach objętych ochroną konserwatorską
oraz zmiany sposobu użytkowania, czyli
przekształcanie np. budynków poprzemysłowych lub gospodarczych do celów
mieszkalnych.
Zabudowa jednorodzinna jako sposób
rozwiązania realizowania potrzeb mieszkaniowych nie ma dobrej prasy wśród lewicowych i liberalnych aktywistów. Jednak
koszmar z czarnego snu lewaka, czyli wielodzietna rodzina w domku z ogródkiem
na przedmieściu, nie jest drobnomieszczańskim marzeniem, lecz symbolem naturalnej tęsknoty każdego wolnego człowieka do własnego miejsca na ziemi.
Spychanie ludzi w kierunku
wynajmowania mieszkań
może sprzyjać
kosmopolityzacji
i wykorzenieniu. a nigdy nie
powinno być zgody na
tworzenie społeczeństwa
tułaczy-gastarbeiterów
uzależnionych od państwa
lub międzynarodowych
korporacji
Dom jednorodzinny ma nad mieszkaniem przewagę na wielu obszarach,
choć kluczowa jest kwestia niezależności.
Zalety tego pierwszego przejawiają się
m.in. w większej decyzyjności w procesie
budowy, elastyczności w finansowaniu
oraz swobodzie użytkowania w zależności
od potrzeb i warunków (podnajmowanie,
ogrzewanie). Ponadto dom jednorodzinny
łatwo rozbudować i może być on w większym stopniu niezależny od funkcjonowania infrastruktury technicznej.
Własny, nawet niewielki, dom daje
poczucie większego bezpieczeństwa, umożliwia zarobkowanie, stając się w pewnych
wypadkach miejscem pracy, a w sytuacjach
trudnych (np. nagła choroba) źródłem
7
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
dodatkowych środków finansowych. Jednak nie można skutecznie korzystać z własności, kiedy jest ona ograniczona. A mieszkanie lub dom obciążone 40-letnim kredytem hipotecznym jest w istocie kotwicą
czyniącą z właściciela współczesnego glebae adscriptus, „przypisanego do ziemi”.
Spychanie ludzi w kierunku wynajmowania mieszkań może sprzyjać kosmopolityzacji i wykorzenieniu. A nigdy
nie powinno być zgody na tworzenie społeczeństwa tułaczy-gastarbeiterów uzależnionych od państwa lub międzynarodowych korporacji. Dlatego wszystkie
ograniczenia możliwości zdobycia własnego domu lub mieszkania służą budowie
„narodu bez własności”, czyli tego, co ponad 100 lat temu Hilaire Belloc nazwał
państwem niewolniczym.
wane są technologie nie tylko absolutnie
sprzeczne z lokalnymi tradycjami budowlanymi, ale również podatne na awarie
i bezużyteczne podczas sytuacji kryzysowych. Stosowanie energooszczędnych „wynalazków” (rekuperatorów, pomp ciepła
czy ogniw fotowoltaicznych) nie ma w większości przypadków żadnego uzasadnienia
ekonomicznego ani praktycznego i jest
niczym nieuzasadnioną fanaberią wynikającą z mody podsycanej przez lobbystów.
Budowa tzw. domów pasywnych –
do czego próbuje nas zmusić rząd, idąc
za wskazaniami wyznawców sekty globalnego ocieplenia – jest i długo jeszcze
pozostanie kosztownym hobby bogatych
pasjonatów, a bez dotacji większość tzw.
inwestycji proekologicznych nie ma szans
na zwrot kosztów zakupu, instalacji i działania.
Zamieszkać w termosie
Cnoty trudne do zrozumienia
Czynnikiem utrudniającym uzyskanie
własnego miejsca na ziemi są również
niebezpieczne trendy w prawodawstwie
budowlanym. Postępująca fetyszyzacja
energooszczędności, która objawiła się
m.in. w ostatniej nowelizacji przepisów
technicznych bezmyślnie (?) narzucającej
wyśrubowane współczynniki izolacyjności
cieplnej, prowadzi nie tylko do wzrostu
kosztów budowy, lecz stopniowo eliminuje
także tradycyjne materiały budowlane.
Budowa tradycyjnego domu podhalańskiego będzie niedługo niezgodna z prawem, bo nie ma realnej możliwości, aby
spełnić wymagania wynikające z najnowszych przepisów. Tak to górale po raz kolejny stanęli na drodze postępu, urągając
Unii Europejskiej najpierw oscypkami,
a dziś ciesiołką…
Ideałem domu, zwłaszcza dla producentów izolacji, stała się szczelna lodówka – termos ze styropianu. Promo-
Szerokie udostępnienie taniego, bezkredytowego lub niskokredytowego budownictwa jednorodzinnego wymaga niestety
zmiany przyzwyczajeń czy może raczej
obowiązującego niepisanego schematu,
według którego dom musi być zbudowany
na działce o powierzchni co najmniej
1000–1200 m2, mieć powierzchnię ok.
150 m2 i obowiązkowo garaż na dwa samochody. Powrót do intensywnej, skromnej i oszczędnej zabudowy mieszkaniowej
oraz związane z nim choćby przejściowe
ograniczenie zachcianek wymagać będzie
również głębokiej zmiany naszej mentalności. Potrzebne będą cnoty trudne do
akceptacji (czy wręcz do zrozumienia) dla
przeciętnej polskiej duszy. Oszczędność,
powściągliwość, a zwłaszcza umiarkowanie
nie bardzo pasują zarówno do tradycyjnego
„zastaw się, a postaw się”, jak i do liberalnego „tu i teraz”…
8
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
Podstawowym schronieniem w Polsce
powinny być własne domy w minimalnym
stopniu obciążone zobowiązaniami finansowymi. Dlatego też za wszelką cenę
należy dążyć do uniezależnienia użytkowników (właścicieli) mieszkań i domów od
obciążeń hipotecznych (banki). W sytuacji
braku kapitału rozsądnym rozwiązaniem
wydaje się łączenie środków: zwiększenie
podaży uzbrojonych terenów budowlanych, rozwój nowych spółdzielni mieszkaniowych, wspieranie inicjatyw w rodzaju
„Habitat for Humanity” oraz budownictwo
rodzinne w systemie gospodarczym.
Dom jednorodzinny na własnej działce jako najbliższy naturze, tradycji i ludzkim oczekiwaniom powinien być podstawą
mieszkalnictwa w Polsce.
9
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
Mobilność, głupcze!
Maciej GuRtOwSki
stały współpracownik „Nowej Konfederacji”,
socjolog
Bardziej niż kierat zadłużenia i przypisania do ziemi sytuacji mieszkaniowo-zatrudnieniowej młodych pomogłyby inwestycje w infrastrukturę
komunikacyjną sprzyjającą mobilności.
Kupno mieszkania na kredyt oznacza dla
rodziny, że, po pierwsze, staje się ona
przypisana do ziemi – niczym pańszczyźniani chłopi, po drugie, będzie ona musiała
zarobić dużą sumę pieniędzy w celu spłaty
zadłużenia. Problem w tym, że to się może
wykluczać. We współczesnym świecie gromadzenie majątku oznacza konieczność
mobilności zarobkowej, a jej zakup „własnego” mieszkania nie sprzyja.
tobiorców wypiera ze świadomości fakt,
że „ich” M aż do spłaty kredytu należy do
banku, nie do nich.
Według aktualnych danych Eurostatu
w wynajętych lokalach mieszka 50 proc.
Szwajcarów, 40 proc. Niemców, po 30 proc.
Duńczyków, Holendrów czy Szwedów,
Polaków zaś tylko 2,5 proc. Spośród mieszkańców krajów członkowskich UE mniej
lokali mieszkalnych wynajmują tylko Węgrzy (2,4 proc.), Bułgarzy (2,1 proc.), Maltańczycy (1,4 proc.), Litwini oraz Rumuni
(po 1,1 proc.). Dynamicznie rozwijająca
się gospodarka wymaga dynamicznego
rynku pracy, a to oznacza konieczność
migrowania za kapitałem.
Postęp technologiczny i cywilizacyjny
wymusił na ludziach pogodzenie się z faktem oddzielenia miejsca zamieszkania od
miejsca wykonywania pracy. Problem
w tym, że proces ten cały czas postępuje.
Dynamika współczesnej gospodarki globalnej cechuje się gwałtownymi przepływami strumieni kapitału wielkiej wartości.
Przemieszczanie się pieniędzy powoduje
zmiany własnościowe. Dziś fabryka działa,
Zbyt wiele kredytów
Z początkiem roku wystartował rządowy
program „Mieszkanie dla Młodych” mający
zastąpić wcześniejszą „Rodzinę na Swoim”.
Zwracam się ku stanowisku, że na „MdM”
bardziej skorzystają banki udzielające
kredytów i deweloperzy niż młode małżeństwa. „Pomoc” oferowana młodym
przez „MdM” jest nieadekwatna względem
stojących przed nimi wyzwań. Ten program to wsparcie dla głównych graczy
rynku kredytowego, którzy bezwzględnie
wykorzystują to, że pokusa posiadania
własnego M jest tak silna, iż wielu kredy10
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
robotnicy przychodzą podbijać karty –
jutro kierownictwo może podjąć decyzję
o przeniesieniu zakładu do krajów rozwijających się, w których koszty produkcji
są niższe. Dla robotnika i jego rodziny
zamknięcie fabryki to szok i prywatna
tragedia. Mechanizmy współczesnego globalnego kapitalizmu sprawiają jednak, że
ludzie będą zmuszani do częstego przemieszczania się w poszukiwaniu pracy.
Co więcej, trzeba będzie nie tylko często
zmieniać miejsce zatrudnienia, lecz także
zmieniać zawód.
dzenia tego ostatniego z koniecznością
częstej zmiany zatrudnienia zaowocowała
opracowaniem polityki flexicurity (flexibility & security, elastyczność i bezpieczeństwo), czyli regulacji dotyczących
wspierania tzw. miękkich form zatrudnienia (np. praca na odległość). Podobnie
rozpowszechnienie nowoczesnych form
komunikacji i telekomunikacji, zwłaszcza
popularność portali społecznościowych,
wynika z tego, że krąg naszych znajomych
nie ogranicza się jak niegdyś do osób z tego
samego podwórka czy zakładu pracy.
Opór przed nieuniknionym
wielu kredytobiorców
Ale ludzie zazwyczaj nie lubią zmian i boją
się ryzyka. Ekonomiści behawioralni potwierdzili eksperymentalnie, że większość
ludzi kieruje się zasadą „lepszy wróbel
w garści”. Coś widocznego, teraźniejszego
i namacalnego ma dla nas subiektywnie
większą wartość, ponieważ wydaje się
pewne. Dlatego właśnie samooszukiwanie
się związane z uważaniem kupionego na
kredyt mieszkania „za własne” przychodzi
ludziom tak łatwo.
Perspektywa porzucenia dotychczasowego miejsca zatrudnienia czy zamieszkania wywołuje psychiczny opór. Z drugiej
strony ludzie mają zadziwiającą zdolność
do adaptacji. Znawca niektórych tajemnic
duszy ludzkiej Fiodor Dostojewski pisał
we „Wspomnieniach z domu umarłych”,
iż „człowiek to istota, która się do wszystkiego przyzwyczaja, i sądzę, że to najtrafniejsze określenie człowieka”.
Z socjologicznego punktu widzenia
częste zmiany miejsca zatrudnienia i zamieszkania oznaczają ryzyko erozji więzi
rodzinnych, sąsiedzkich, pracowniczych,
koleżeńskich. Kolejny problem to kwestia
bezpieczeństwa socjalnego. Próba pogo-
wypiera ze świadomości to,
że „ich” M aż do spłaty
kredytu należy do banku,
a nie do nich
Szacuje się, że Polak przeciętnie zmienia pracę co 11 lat, Grek i Portugalczyk
co 13, Brytyjczyk co 8, zaś Amerykanin
co 4 lata. Na antenie Discovery popularność zdobywają programy „Aukcja w ciemno” i „Łowcy okazji”, w których pokazywane są licytacje majątków porzuconych
przez Amerykanów w płatnych depozytach.
W Polsce wynajem niewielkich magazynów
na potrzeby rodzin zmieniających miejsce
zamieszkania nie jest jeszcze popularny.
Polacy wyjeżdżający za pracą np. do Wielkiej Brytanii najczęściej zostawiają swój
dobytek pod opieką rodziny czy znajomych. Często zmieniający pracę Amerykanie, będąc bardziej odseparowani od
rodziny i bliskich przyjaciół, muszą w większym stopniu polegać na płatnych przechowalniach. Z czasem rynek tego rodzaju
11
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
usług będzie się rozwijał także w naszym
kraju. Mobilności zarobkowej Amerykanów sprzyja rozbudowana infrastruktura
komunikacyjna i względnie tania benzyna.
Nawet niezamożna amerykańska rodzina
może pozwolić sobie na zakup starego
samochodu, zatankowanie do pełna i na
wyjazd do innego stanu, by zacząć wszystko od nowa.
Adam Radzimski słusznie zwrócił na
łamach „Nowej Konfederacji” uwagę, że
program „MdM” nie wspiera budowy domów w popularnym zwłaszcza na wsi tzw.
systemie gospodarskim, w którym budujący najczęściej mają już własną ziemię,
część materiałów budowlanych oraz dostęp
do taniej, mniej lub bardziej wykwalifikowanej siły roboczej w osobach wujków
i sąsiadów. W systemie gospodarskim
najczęściej pomija się pośrednictwo banków czy deweloperów. Zarówno firmom
budowlanym, jak i rodzinom budującym
dom własnym sumptem w większym stopniu niż „MdM” pomogłaby polityka dere-
gulacyjna upraszczająca procedury administracyjne związane z budową.
Postawmy na mobilność
„MdM” to obciążenie budżetowe, czyli
zabieranie obywatelom w celu dania bankom, deweloperom i niektórym innym
obywatelom. Rzecz w tym, że tym ostatnim
spośród wszystkich trzech wymienionych
najmniej się to opłaca (na temat ryzyka
ekonomicznego związanego z zakupem
mieszkania na kredyt ciekawie pisał prof.
Krzysztof Rybiński).
Bardziej niż kierat zadłużenia i przypisania do ziemi sytuacji mieszkaniowozatrudnieniowej młodych pomogłyby inwestycje w infrastrukturę komunikacyjną
sprzyjającą mobilności. Skoro za kapitałem
trzeba migrować, to być może warto też
bardziej się starać, by ten kapitał sam
chętniej migrował do naszego kraju. Ale
kapitał nie lubi ani wysokich podatków,
ani nadmiaru regulacji.
12
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
Gatunek, którego nikt nie chroni
Michał kuź
Redaktor „Nowej Konfederacji”
Idealnie mobilny, elastyczny i wszechstronny nowoczesny człowiek jest
tworem niemal równie sztucznym i budzącym zgrozę, co socjalistyczny
stachanowiec i nazistowski „czysty Aryjczyk”.
Przerażająca wizja
Być może, jak przekonuje Maciej Gurtowski, dobra jest sytuacja, w której w wynajętych siedzibach żyje aż 30–50 proc.
populacji. Tak jest w krajach zachodnich,
w Polsce to tylko 2,5 proc. Zakup czy też
odziedziczenie nieruchomości tradycyjnie
było wszak czymś, co następowało dopiero
w pewnym wieku i było udziałem tylko
pewnych ludzi. Obojętnie jak wykonane,
ale własne mieszkanie dla każdego obywatela stało się prawdziwą obsesją dopiero
dla władz demokratyczno-ludowych. Tymczasem w społeczeństwach realnym socjalizmem niedotkniętych posiadanie
domu czy mieszkania pozostało przywilejem, a nie prawem. To chyba właśnie
temu pomyleniu kategorii należy przypisywać fakt, że dziś tak wielu ludzi w krajach
postkomunistycznych sądzi, iż nieruchomości im się należą, i kupuje domy, na
które ich zwyczajnie nie stać. Bo jak
inaczej nazwać stan, w którym gros obywateli Europy Środkowej zaciąga 30-, 40letnie kredyty hipoteczne na lwią część
miesięcznych dochodów w naiwnej wierze,
że te ostatnie mogą tylko rosnąć?
Wątpliwość budzi jednak czynienie przez
Gurtowskiego z wynajmowania cnoty i konieczności, jaką wymusza na nas „współczesny świat”. Niepokoi mówienie o zmaksymalizowaniu swojej mobilności jako
najlepszej odpowiedzi na „utowarowienie”
pracy i globalizację rynków. Wręcz przeraża zaś wizja przyszłości, do której bezkrytyczne spełnianie tych postulatów może
prowadzić. Wizja, w której na własność
wielkie prywatne nieruchomości ma już
tylko absolutna elita, a tradycyjna, posiadająca własne siedziby, mieszczańska
klasa średnia zanika.
To, że w Niemczech i USA na własność swoje domy posiada ok. 60 proc.
populacji, w Szwajcarii 50 proc., a w Skandynawii 70 proc. (w Polsce 97,5 proc.),
nie oznacza bowiem, iż ci, którzy nieruchomości nie mają, do tego nie aspirują.
To, ile osób wynajmuje, a ile kupuje, wydaje się wypadkową uwarunkowań historycznych i modelu przyjętego przez
dany kraj tuż po wojnie. Natomiast co do
13
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
zasady liczba posiadaczy swoich domostw
w ostatnich dwudziestu latach nie tylko
nie spada, ale w rozwiniętych krajach (takich jak: Austria, Kanada, Niemcy, Włochy,
Hiszpania, Szwajcaria, Zjednoczone Królestwo i USA) wręcz wzrosła (dane za
OECD). Naturalnie autorzy wspomnianego
raportu, podobnie jak Gurtowski, twierdzą,
że ułatwianie nabywania domów poprzez
np. ulgi podatkowe nie musi być dobrą
polityką, bo zmniejsza mobilność siły roboczej.
Nikt nie przekonał mnie jednak, że
dzisiejsi ludzie, nawet ci najbardziej mobilni, nie chcą nabywać nieruchomości
i nie robią tego, kiedy tylko mają odpowiednie środki. Natomiast mówienie, że
ludzie może i tego chcą, ale chcą źle, bo
są głupi, bo żyją przeszłością, bo powinni
chcieć być elastyczni, jest zwyczajnym
besserwisserstwem. U zdolnego naukowca
taka postawa ociera się wręcz o inżynierię
społeczną, która chciałaby nasz gatunek
na siłę unowocześniać.
Oczywiście młodym ludziom w Europie nawet przy dużej dozie wysiłku bardzo trudno jest się ostatnio mieszkania
dorobić. Sytuację mieszkaniową na Zachodzie poprawia jednak brak wyżu demograficznego i to, że wielu posiadaczy
nieruchomości po prostu je odziedziczyło.
W Polsce tymczasem ostatni nasz duży
wyż ciągle sobie mieszkań szuka i niestety,
mając nieco zbyt wygórowane oczekiwania,
często znajduje owe mieszkania niezbyt
mądrze. Aspiracje młodych ludzi trzeba
jednak zrozumieć bez zbywania ich retoryką w stylu „sorry, taki mamy świat”.
domagający się absolutnej elastyczności
korporacyjny kapitalizm nie zrównuje się
pomału z komunizmem, jeśli chodzi o brak
poszanowania dla twardych, biologicznych
ograniczeń i cech ludzkiej natury. Dostojewski, na którego powołuje się Gurtowski,
pisząc, że „ człowiek – to istota, która się
do wszystkiego przyzwyczaja”, był wszak
mocno ironiczny. A doświadczenie stworzonego właśnie w Rosji reżimu, który
podobne sentencje potraktował serio, są
empirycznie jednoznaczne – nie, człowiek
nie przyzwyczaja się do wszystkiego. Cywilizacja, która próbuje przekroczyć pewne
granice w inżynierii społecznej i stworzyć
zupełnie nowego człowieka, sama skazuje
się na porażkę.
Gospodarka, która
posługuje się zbyt
uproszczoną wizją
człowieka, naraża się na
zemstę społeczeństwa
Gurtowski nawołuje do tego, aby
„migrować za kapitałem”. Gdyby w dzisiejszym świecie, po którym pieniądz
krąży z zatrważającą prędkością, to wezwanie potraktować dosłownie, wszyscy
musielibyśmy chyba mieszkać na pokładach rakiet międzykontynentalnych. Zamiast dosłownie podążać „za kapitałem”,
ludzie kierują się więc swoją naturalną
potrzebą stabilizacji i migrują raczej tam,
gdzie kapitał jest w miarę związany z miejscem, a przyszłość w miarę przewidywalna.
Uciekają do krajów silnych, które, wbrew
temu, co pisze Gurtowski, mocno regulują
Korporacyjny kapitalizm
jak komunizm?
Albowiem patrząc na dzisiejszy świat,
można się już poważnie zastanawiać, czy
14
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
przepływy rodzimego kapitału za granicę
(np. USA, Anglia, Niemcy), a jednocześnie
dzięki swojej pozycji międzynarodowej
i wykształceniu społeczeństwa potrafią
przyciągnąć kapitał z zewnątrz. Czy zatem
owe miliony Polaków, które znalazły się
na Wyspach Brytyjskich, w Niemczech
i Skandynawii, wyjechały tam, by być
ludźmi bardziej elastycznymi, nowoczesnymi i wiecznie wynajmującymi? Czy
przedtem pracując w Polsce (często na
dwóch słabo płatnych posadach), nie dość
mieli „elastyczności”? Czy przypadkiem
nie wyjechali po to, aby kupić domy, założyć rodziny i z poczuciem bezpieczeństwa
patrzeć w przyszłość?
Gurtowski mógłby jednak z nutką
Weberowskiego fatalizmu zapytać: co począć, skoro owe wysepki szczęśliwości na
wzburzonym neoliberalnym morzu i tak
się kurczą? Co zrobić, jeśli prędzej czy
później będziemy musieli i tak pogodzić
się z rosnącą globalnie niestabilnością
i płynnością wszelkich stosunków międzyludzkich? Cóż, krótka odpowiedź byłaby taka, że teoretycznie można nie robić
nic. Zgodnie z postulatami libertarianizmu,
jeśli nie reguluje się gospodarki w ogóle,
to w końcu reguluje ją sama ludzka natura
czy też szerzej: natura po prostu. Takie
podejście bywa niestety bolesne. W praktyce więc wielu stwierdza, że lepiej robić
coś, niż czekać na społeczny wybuch.
Coraz więcej ekonomistów, jak choćby
laureat Nagrody Nobla Joseph E. Stiglitz,
by wytłumaczyć zagrożenie, przed jakim
stoi współczesny świat, sięga np. po pewnego nieco zapomnianego w epoce przedkryzysowej klasyka – Karla Polanyiego.
W swojej opublikowanej w 1944 r. „Wielkiej transformacji” Polanyi dowodzi bowiem, że gospodarka, która posługuje się
zbyt uproszczoną wizją człowieka, naraża
się na zemstę społeczeństwa. Co gorsza,
okrucieństwo tej zemsty destabilizuje
zwykle zarówno samo społeczeństwo, jak
i gospodarkę. Chcąc zbić kapitał polityczny,
nowy „kontrruch” na ekonomiczną pseudoantropologię odpowiada własnymi odrealnionymi, ideologicznymi fantazmatami, karmi się też wojną i rewolucją. Innymi słowy, piszący w USA pod koniec
II wojny światowej Polanyi twierdzi, że
„zarówno faszyzm, jak i komunizm wyrasta
z gospodarki rynkowej, która nie była
w stanie działać”.
Niebezpieczna utopia
Dziś ta przestroga wydaje się szczególnie
ważna. Idealnie mobilny, elastyczny,
wszechstronny i wiecznie się dostosowujący nowoczesny człowiek jest bowiem
tworem niemal równie sztucznym i budzącym zgrozę, co socjalistyczny stachanowiec i nazistowski „czysty Aryjczyk”.
Na szczęście ekonomia behawioralna, której sprawiedliwość słusznie oddaje Gurtowski, coraz wyraźniej atakuje taką koślawą antropologię. Klasyczna ekonomia,
jak to ujął Daniel Kahneman, zwyczajnie
„nie jest nauką o prawdziwych ludziach”.
A mimo to dominujący dyskurs wciąż
traktuje jej założenia jak świętości.
Dostrzegając te wyboje na drodze do
neoliberalnego końca historii, Francis Fukuyama stwierdził z kolei, że jakkolwiek
to dla nas przerażające, to w końcu, by
stworzyć nowego wspaniałego człowieka,
cywilizacja sięgnie po inżynierię genetyczną. Tego typu machinacje możliwe
są jednak tylko na małą skalę – głównie
ze względu na koszty. Nawet gdyby się
więc udały, stworzyłyby tylko jeszcze bardziej wysublimowaną klasę neoarystokratów. I wtedy jednak w opozycji do
nich istnieliby jacyś republikańscy obrońcy
ludzi jako autentycznych, prawdziwych
15
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
ludzi. Może przypominaliby tylko trochę
bardziej dzisiejszych ekologów.
Naturalnie programy takie jak „Mieszkanie dla Młodych”, o których pisze Gurtowski, mogą być mniej lub bardziej chybione. W tym przypadku bardziej, program
ten wyklucza bowiem np. kupno na rynku
wtórnym i nabija kabzę głównie bankierom
i deweloperom. Wydaje się jednak słuszna
pewna ogólna, republikańska w duchu,
intuicja, która mówi, że człowiek nie jest
jednak nieskończenie „elastyczny”. Intuicja
ta zakłada, że jak każda biologiczna istota
my, ludzie, także mamy swoją ekologię
i swoje optymalne warunki dla rozwoju
umysłowego i fizycznego. Zastanawiam
się wręcz czasami, dlaczego te same argumenty użyte w odniesieniu np. do niedźwiedzia brunatnego czy orła bielika nie
budzą specjalnych kontrowersji. Dopiero
kiedy przechodzi się do ochrony ludzi
jako ludzi, słyszy się, że człowiek się przecież do „wszystkiego przyzwyczai”.
16
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
„nowa konfederacja” pozostanie.
jako miesięcznik
BaRtłOMiej RaDziejewSki
Redaktor naczelny „Nowej Konfederacji”
Niepowodzenie ambitnego planu utrzymania tygodnika w żaden sposób
nie znosi misji „NK”: niezależnej analizy spraw o strategicznym znaczeniu
dla Polski.
Drodzy Czytelnicy,
den sposób nie znosi misji „NK”: niezależnej analizy spraw o strategicznym znaczeniu dla Polski. A ponieważ mamy poczucie, że „NK” jest Wam potrzebna, jesteśmy gotowi kontynuować jej działalność.
W ciągu ostatniego roku wydaliśmy
51 numerów tygodnika, zyskując kilka tysięcy stałych Czytelników i pewien wpływ
na debatę publiczną. Oglądalność „NK”
nie jest wielka, ale naszym celem nigdy
nie była masowość, ale przede wszystkim
dotarcie do – obecnych i przyszłych –
elit. Mamy silne, potwierdzone niezliczonymi reakcjami, poczucie, że się to udało.
O wpływie na debatę świadczą z kolei
setki cytowań i około stu wystąpień przedstawicieli „NK” w telewizjach i radiach.
Liczymy, że pozostaniecie z nami –
i jako Czytelnicy, i jako Darczyńcy. Skromną formułę miesięcznika idei, jaką zaprezentujemy Wam 1 października, będzie
można z czasem rozwijać i rozbudowywać,
jeśli finanse na to pozwolą. Przegraliśmy
rundę, ale walka trwa – i jej wynik jest
otwarty.
Oddajemy w Wasze ręce ostatni – podwójny ze względu na ważny okres przejściowy w historii redakcji i środowiska –
numer naszego tygodnika. Począwszy od
października „Nowa Konfederacja” będzie
się ukazywać jako miesięcznik internetowy.
W efekcie tej zmiany objętość publikowanych miesięcznie artykułów spadnie
o mniej więcej połowę, a ich liczba – trzykrotnie.
To skutek kwietniowej nagłej utraty
60 proc. przychodów. Od tamtego czasu
dzięki Waszej hojności miesięczne wpływy
wzrosły blisko dwukrotnie. Bardzo za to
– mówię w imieniu całego zespołu „NK”
– dziękujemy. Jednak do zbilansowania
budżetu zabrakło nam jeszcze ponad 3 tys.
zł stałych przychodów, a rezerwa finansowa się wyczerpała.
Nie zabrakło nam piór, pomysłów,
energii ani dyscypliny. Zabrakło nam pieniędzy. Traktujemy to jak przegraną rundę
w długiej walce. Bo niepowodzenie ambitnego planu utrzymania tygodnika w ża17
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
Chcemy utrzymać obecny obywatelski
model finansowania działalności poprzez
darowizny. Przez ostatni rok tendencje,
które sprawiają, że media komercyjne
traktują priorytetowo kwestie trzeciorzędne i marginalnie problemy pierwszorzędne
– tylko się pogłębiły. I choć budżet, którym
dzięki Waszej hojności dysponujemy, jest
bardzo skromny, to na tle wielu polskich
organizacji pozarządowych imponuje.
Przede wszystkim umożliwia stworzenie
wielu dobrych idei. Nic nie stoi na prze-
Przegraliśmy rundę,
ale walka trwa – i jej wynik
jest otwarty
szkodzie, aby z czasem rósł, umożliwiając
rozwój „NK”.
Drodzy Czytelnicy, los „Nowej Konfederacji” pozostaje w Waszych rękach!
18
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
Dobry car Putin
kRzySztOf Rak
Publicysta, ekspert ds. stosunków międzynarodowych
Co z tego, że prezydent Rosji dokonał agresji na Ukrainę. Przecież mógł
na nas zrzucić bombę atomową, a nie zrobił tego. Ludzki pan! Za swoją
„wspaniałomyślność” będzie oczekiwał nagrody od Zachodu.
Dlaczego Rosjanie nas straszą użyciem
broni atomowej? To trochę tak jak w
starej anegdocie. W sowieckiej kronice
filmowej jest relacja o tym, jak Stalin
spaceruje po Placu Czerwonym. Nagle
podchodzi do niego chłopczyk i mówi:
„Wujku, daj cukierka”. Na co Stalin odpowiada: „Spieprzaj!”. I wtedy wybrzmiewa głos lektora: „A przecież mógł zabić”.
Podobnie jest z rosyjskimi groźbami
nuklearnymi. Dziś Putin licytuje z mocarstwami Zachodu nowe, bardziej korzystne dla Kremla zasady przyszłego porządku bezpieczeństwa w Europie. Nie
ma przy tym silnych kart. Rosja w relacji
do Zachodu jest słaba pod względem demograficznym, ekonomicznym i militarnym. Z dawnej potęgi mocarstwowej został
jej arsenał jądrowy. I użyciem tego arsenału nas straszy. Co z tego, że dokonał
agresji na Ukrainę, naruszając przy tym
wszelkie umowy międzynarodowe oraz
zobowiązania, które są podstawą relacji
Moskwy z Zachodem. Przecież mógł na
nas zrzucić bombę atomową, a nie zrobił
tego. Ludzki pan!
A zatem przy stole negocjacyjnym
za swoją „wspaniałomyślność” będzie
oczekiwał nagrody. I jak widzimy – już ją
otrzymuje. Widać to na przykładzie decyzji
Zachodu o odłożeniu do końca 2015 r.
wdrożenia postanowień dotyczących wolnego handlu w ramach umowy stowarzyszeniowej UE z Ukrainą.
Jak mamy na to reagować? Może
nie powinniśmy się tym przejmować?
Wręcz przeciwnie. Niezależnie od tego,
jak się ułożą stosunki Rosji z mocarstwami zachodnimi, powinniśmy sporządzić własny rachunek strategiczny.
I zadać sobie pytanie, czy istnieje możliwość, że Rosja zrealizuje groźby ataku
jądrowego na nasz kraj. Odpowiedź
brzmi: istnieje. Taki scenariusz jest rozważany przez rosyjskich generałów, polityków i naukowców. Scenariusze ograniczonej wojny atomowej opisywał ostatnio także rosyjski politolog Andriej Piontkowskij. Ten scenariusz jest wprawdzie
mało prawdopodobny, ale stopień prawdopodobieństwa nie jest tu elementem
najbardziej istotnym, tylko skutki reali19
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
zacji takiego scenariusza, ponieważ grożą
one bytowi państwa i narodu.
Podstawową zasadą polityki zagranicznej i bezpieczeństwa każdego normalnego państwa jest jego przetrwanie
na arenie międzynarodowej. To jest w Polsce mało rozumiane. W 1939 r. nie działaliśmy zgodnie z tą zasadą. Złożyliśmy
byt państwowy i narodu na ołtarzu honoru.
Zapłaciliśmy za to niewiarygodną cenę.
Nie należy powtarzać błędów z przeszłości.
Dlatego każdy scenariusz, który nie jest
niemożliwy i zagraża bytowi państwa, należy traktować poważnie.
Kolejny błąd, którego nie powinniśmy
powtarzać, to ślepe ufanie gwarancjom
sojuszników. Żadne poważne państwo nie
opiera swojego bezpieczeństwa wyłącznie
na zewnętrznych gwarancjach. My od
1989 r. przede wszystkim liczymy na Zachód. I to pomimo tragicznej lekcji historii.
Nikt nie zdejmie z nas odpowiedzialności za nasze bezpieczeństwo. A my
w ostatnich latach zamiast się dozbrajać,
rozbrajaliśmy się. Nasza doktryna nie
przewiduje realnego odstraszania potencjalnego agresora. Obecnie byłoby nas
stać wyłącznie na obronę pasywną. Ewentualny napastnik, atakując Polskę, ryzykowałby niewiele. Jak zauważa gen.Waldemar Skrzypczak, były dowódca wojsk
lądowych, w razie ataku na Polskę Rosjanie
w ciągu 3–4 dni doszliby do Odry. A zachodni sojusznicy, na których tak liczymy,
nie zdążyliby nam przyjść z pomocą.
Trzeba więc zmienić nasze mentalne
podejście do bezpieczeństwa państwa.
Przestać się godzić na podejście zgodne
z zasadą „jakoś to będzie”. Nie może tak
być, że mamy 100-tysięczną armię, w której 70–80 proc. to urzędnicy siedzący za
biurkami. W stanie wojny w jej pierwszych
i decydujących dniach będzie więc walczyło
zaledwie 20–30 tys. żołnierzy. Szczycimy
się tym, że wydajemy dużo pieniędzy na
siły zbrojne, ale te środki płyną głównie
do administracji wojskowej. Kolejne miliardy są wyrzucane w błoto na bezsensowne programy zbrojeniowe (np. słynną
korwetę „Gawron”). Miliardy dolarów wydaliśmy na samoloty F-16. Tyle że nie
mamy skutecznej obrony przeciwlotniczej
i przeciwrakietowej, co spowoduje, iż te
piękne i nowoczesne zabawki przestaną
istnieć już w pierwszych minutach wojny.
Podstawową zasadą polityki
zagranicznej i
bezpieczeństwa każdego
normalnego państwa jest
jego przetrwanie na arenie
międzynarodowej. to jest
w Polsce mało rozumiane
Zamiast poważnej dyskusji nad strategią obronną kraju mamy propagandę
sukcesu. Defilada z okazji święta Wojska
Polskiego miała nas przekonać, że jesteśmy
„silni, zwarci i gotowi”, a szczyt NATO
w Newport miał według naszych decydentów wzmocnić zdolności obronne kraju. Widzę tu analogię do rządów pułkowników po śmierci Piłsudskiego. Pełna dezynwoltura, lekkomyślność. Niezrozumienie pozycji Polski i rzeczywistości międzynarodowej.
20
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
zachód nas nie obroni
jacek BaRtOSiak
Stały współpracownik „Nowej Konfederacji”
Propozycje prezesa PiS są nierealne. I świadczą o niewłaściwym zrozumieniu zachodniej perspektywy – sposobu, w jaki na konflikt na Ukrainie
patrzą kraje zachodniej Europy i USA.
Jarosław Kaczyński zaproponował w wywiadzie dla „Do Rzeczy” podwojenie liczebności polskiego wojska. Środki na to
miałyby pochodzić z proponowanego przez
PiS Funduszu Bezpieczeństwa Europejskiego, który oferowałby niskooprocentowane pożyczki na zbrojenia dla krajów
zagrożonych rosyjską agresją. Jak zapewnił
Kaczyński, Polska mogłaby wówczas uzyskać nawet 100 mld euro, które byłyby
sumą, „za którą armię można by przyzwoicie dozbroić”. Innym sposobem na
„szybkie i doraźne”, a przy tym „wcale
nie niemożliwe” uzyskanie bezpieczeństwa,
byłoby zdaniem Kaczyńskiego wprowadzenie „dwóch ciężkich brygad amerykańskich” lub „siedmiu–ośmiu brygad
mieszanych”.
Niestety, propozycje prezesa PiS są
nierealne. I świadczą o niewłaściwym zrozumieniu zachodniej perspektywy – sposobu, w jaki na konflikt na Ukrainie patrzą
kraje zachodniej Europy i USA. Według
nich Rosja nie stanowi zagrożenia dla korzystnego dla Zachodu, globalnego status
quo. Bo jest relatywnie słaba, znacznie
słabsza niż Związek Sowiecki. Ukraina
zaś jest jedynie krajem peryferyjnym,
„państwem upadłym”. Na jej terytorium
dokonuje się rozgrywka, która ma zagwarantować Rosji, że w obliczu nadchodzącej
poważnej rewizji ładu globalnego nie będzie juniorpartnerem dla Zachodu, szczególnie dla USA, lecz partnerem rzeczywistym. Ponieważ Stany Zjednoczone nie
uznają obecnie Rosji za poważnego przeciwnika, nie odwołują pivotu na Pacyfik
i prowadzą sprawy ukraińskie, tak jak
prowadzą. Ku polskiemu rozczarowaniu
i zniecierpliwieniu. Pokazał to dobitnie
szczyt NATO w Newport, gdzie obiecano
nam niewiele kosztującą „szpicę” – jako
nagrodę pocieszenia.
Mało tego, istnieje duże napięcie
pomiędzy USA a Niemcami co do ułożenia
nowego ładu w Europie. Rosjanie flirtują
z Niemcami, kusząc ich: „Zorganizujmy
razem bezpieczeństwo Europy. Na co
komu Amerykanie, którzy są coraz słabsi
i odchodzą na Pacyfik. Po co się mieszają
w konflikt na Ukrainie?”.Współpraca niemiecko-rosyjska jest przecież naturalna,
21
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
połączy siły Eurazji, dając Niemcom możliwości olbrzymiego rozwoju, w szczególności dla ich nastawionego na eksport
przemysłu, który jeszcze bardziej otworzy
się na Chiny i Azję poprzez zawiasową
rolę Rosji. Kreml i coraz bardziej Niemcy
postrzegają więc wojnę na Ukrainie jako
klasyczną „wojnę zastępczą” (proxy war)
zaordynowaną przez USA, w której Amerykanie osłabiają Rosję, prowadząc wojnę
rękami Ukraińców, wykorzystując ich –
bez wątpienia silne – pragnienia niepodległościowe i prozachodnie. A Rosjanie
nie chcą mieć przysłowiowych „wpływów
amerykańskich” u swoich granic.
Płyną z tego następujące wnioski.
Sojusz Północnoatlantycki jest słaby i szarpany różnicami interesów, w europejskim
wydaniu dodatkowo bezzębny. Unia Europejska nie chce wojny, nawet zimnej,
z Rosją. Co więcej, de facto w oczach zachodnich Europejczyków Rosja jest szansą
na wzmocnienie się UE wobec USA. Na
Zachodzie politycy postrzegają Rosję jako
element ich świata, do którego prędzej
czy później ona dołączy. Jedyna kwestia,
która pozostaje otwarta, to ta, na jakich
warunkach to nastąpi. Dlatego Fundusz
Bezpieczeństwa Europejskiego, o którym
mówi prezes Kaczyński, w obecnych warunkach nie powstanie.
Tworzy to dla nas bardzo niebezpieczną sytuację. Bo Rosjanie są nadal
niezaspokojeni. I mogą być niezaspokojeni
nawet wtedy, jeśli podporządkują sobie
całą Ukrainę. Wtedy mogą chcieć uderzyć
w wiarygodność NATO, przede wszystkim
USA. Najlepiej dokonać tego wobec państwa należącego do Sojuszu, bardzo przyjaznego Ameryce, ale które nie ma broni
nuklearnej ani zdolności odstraszania.
Polska jest do tego dobrym kandydatem.
Myślę, że państwa zachodnie i USA będą
wówczas bardzo na nas naciskały, by ten
konflikt zakończyć na wszelkich możliwych
warunkach.
Jeśli chodzi zaś o podwojenie liczebności naszych wojsk, to Jarosław Kaczyński
ma oczywiście rację. Potrzebujemy większych, sprawniejszych sił zbrojnych wyposażonych w zdolności odstraszania na
poziomie strategicznym, w autonomiczne
rozpoznanie i dowodzenie na wszystkich
szczeblach. By to osiągnąć, musimy jednak
polegać wyłącznie na sobie. Nie na NATO,
nie na UE i nie na Amerykanach. Musimy
mieć własne systemy dowodzenia i rozpoznania. Wzmocnić wojsko, policję, straż
graniczną. Musimy się dozbroić, modernizować, bez oglądania się na naszych
zachodnich partnerów. Oni chcą mieć
partnera w Rosji. Naszym kosztem, jeśli
zajdzie taka potrzeba.
Musimy się dozbroić,
modernizować, bez
oglądania się na naszych
zachodnich partnerów. Oni
chcą mieć partnera w Rosji.
naszym kosztem, jeśli
zajdzie taka potrzeba
Dlatego ściągnięcie do Polski dwóch
ciężkich brygad amerykańskich jest równie
nierealne, co utworzenie eurofunduszu.
Poza powodami geopolitycznymi, w dobie
cięć budżetowych w Pentagonie i pivotu
na Pacyfik Amerykanie nie będą chcieli
tego zrobić.
A europejscy partnerzy? Niemcy mają
mniej czołgów od nas. Brytyjczycy także.
22
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
Zachód się rozbroił i jest w poważnym
kryzysie, jeśli chodzi o zdolności wojskowe,
nie wspominając o wyraźnym braku wspólnoty interesów i różnej percepcji zagrożeń.
Dlatego powinniśmy się po cichu
zbroić. Bo kiedy nastąpi uderzenie, nie
możemy liczyć na to, że ktokolwiek przyjdzie nam z pomocą.
23
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
europa–ameryka i głębsze znaczenia
kRzySztOf kOehLeR
Stały współpracownik „Nowej Konfederacji”,
literaturoznawca, profesor UJ
Allen mówi swojej europejskiej wysmakowanej publiczności: nabieram
was. Nabieram na głębię, ukryty sens, poważny namysł nad światem, ale
wszystko to furda…
Kolejny produkcyjniak niezmordowanego
Woody’ego Allena trafił na nasze ekrany.
Słynne Allenowskie filmy za pięć dolarów
niezmordowanie zachwycają część naszej
widowni, która udaje się do kina, by radować się niewymuszonym dowcipem
manhattańskiego guru dobrego smaku.
Tym razem Allen zabiera nas na południe Francji: na – zapewne – Lazurowe
Wybrzeże i do Prowansji. Faktycznie,
mamy kilka zdjęć plenerowych, dosyć
slapstikowe blueboxy (kiedy bohaterowie
przemieszczają się automobilami na tle
„oszałamiających” śródziemnomorskich
pejzaży,widać technologiczne szwy owych
ujęć). Jednak większość akcji dzieje się
we wnętrzach albo na zewnątrz budynków:
tak, powiecie, Allen opanował modę retro
i skutecznie nią zasłania finansowe ubóstwo swych produkcji. Niektóre nawet
sceny dialogów pomiędzy postaciami kręcone są w taki sposób, że widać, iż aktorzy
filmowani są osobno! Szczególnie zabawnie to wygląda w scenie dialogu zakochanych! Może oboje nie mogli być na planie
danego dnia, bo zajęci byli pracą gdzie
indziej? Trudno dociec, ale dopingowany
Allenowską ironią ośmielam się zapytać,
czy produkcja miała finansowego kontrolera, który sprawdził, ile wyniosły południowo-francuskie wakacje pana reżysera i jego rodziny, a jaka część owego
budżetu poszła na filmowe „dzieło”. Ale
może w przypadku „Magii w świetle księżyca” powinno się pisać „dzieło” bez cudzysłowu?
Zaskoczył mnie ten film. Przegadany
jak nowojorskie anegdoty, afektowany
brytyjską nadekspresją językową ostatnio
wciąż królującego Colina Firtha, w jakiś
specyficzny sposób sztuczny, z biegiem
akcji coraz bardziej wciągający. Jak oświeceniowe powiastki filozoficzne! Albowiem
lekkość i charakterystyczne dla Allena
odsunięcie ostatecznej odpowiedzi na pytanie o wiarę w Boga, duszę nieśmiertelną,
świat nadprzyrodzony, nie zmienia faktu,
iż pytanie takie zadano, a odpowiedź,
mimo że w filmie nie padła, wciąż wisi
nad nami, chociaż historyjka amorów
scjentystycznego ateisty i mediumicznej
oszustki jest lekka, absolutnie konwen24
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
cjonalna i przewidywalna (aż po rzekome
chwilowe „nawrócenie” bohatera granego
przez Firtha).
Moim zdaniem „Magia w świetle
księżyca” jest tak samo swego rodzaju
bardzo osobistym wyznaniem Allena. Popatrzcie, kto uruchamia akcję, kto jest
owym manipulatorem zmierzającym do
oszukania arystokratycznego Brytyjczyka
(stara, scjentystyczna, racjonalna, arystokratyczna, nietzscheańska Europa!) –
człowiek o fizjonomii absolutnie Allenowskiej (grany przez Simona McBurney’a).
Kto mu w tym pomaga? Prosta, niewyedukowana dziewczyna z amerykańskiej
prowincji, obdarzona sprytem, talentem
do udawania, wielkimi oczami i pięknym
uśmiechem.
Sens tego przedstawienia wydaje się
oczywisty: Allen mówi swojej europejskiej
wysmakowanej publiczności: nabieram
was. Nabieram na głębię, ukryty sens,
poważny namysł nad światem, ale wszystko to furda: nabieracie się na wielkie oczy
i uśmiech moich filmowych gwiazd i gwiazdek. Idziecie za nimi, podążacie i nie
osłoni was w tej drodze wysoka brytyjska
maniera językowa ani arystokratyczna
kindersztuba.
Jest jeszcze jeden poziom tego Allenowskiego uwodzenia. W jednej ze scen
(kiedy Firth rozmawia ze swoją arystokratyczną ciotką na temat wyższości swej
dotychczasowej narzeczonej nad amerykańską parweniuszką) mamy do czynienia
z delikatnym, subtelnym, ale jakże smacz-
nym pastiszem słynnej Szekspirowskiej
sceny z „Juliusza Cezara”, kiedy to Antoniusz wypowiada pozorną, w istocie bowiem absolutnie krytyczną pod jego adresem, pochwałę Brutusa.
zaskoczył mnie ten film.
Przegadany jak nowojorskie
anegdoty, afektowany
brytyjską nadekspresją
językową, w jakiś
specyficzny sposób sztuczny,
z biegiem akcji coraz
bardziej wciągający
Każdy stary Europejczyk, pewnie każdy rasowy Brytyjczyk tę scenę doskonale
zna. Kiedy więc ogląda ową faktycznie
niesamowitą szarżę Firtha, musi uznać
smak, erudycję i inteligencję amerykańskiego nabieracza. Nawet jeśli złości go
rzekoma głębia czy przewidywalność akcji
filmów o niczym Woody’ego Allena, pewnie pójdzie do kina na kolejny odcinek
tego niekończącego się nabierania Europy.
Chociażby dla owej intelektualnej satysfakcji rozpoznawania szyfrów, aluzji i ukrytych motywów, za którymi chowa swoje
głębsze znaczenia (lub ich absolutny brak!)
jakże amerykański facecik w okularkach.
25
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
niezbędność Sienkiewicza
kRzySztOf wOłODźkO
Stały współpracownik „Nowej Konfederacji”
Roman Pawłowski, jak kiepski uczniak, zza pleców filozofa próbował
wydukać lekcję nowoczesnej polskości (bez polskości), ale zbyt słabo
przygotowany uraczył publikę gazetowyborczym stereotypem.
Niedawno w „Gazecie Wyborczej” ukazał
się artykuł Romana Pawłowskiego „Sienkiewicz to klasyk polskiej ciemnoty i nieuctwa”, dla którego punktem wyjścia była
krytyka akcji oświatowej Narodowe Czytanie Trylogii. Charakterystyczny dla
tekstu fragment głosi: „Rację miał Stanisław Brzozowski, pisząc, że Sienkiewicz
to klasyk polskiej ciemnoty i szlacheckiego
nieuctwa. Wyciąganie go dzisiaj na czytelnicze sztandary to anachronizm. Już
lepiej przeczytajmy w ramach ogólnopolskiej akcji »Grę o tron«. Krwi i przygód
tyle samo, za to nie ma ani śladu narodowej megalomanii”.
kiewicza” Urbanowski – nie ukrywając
sympatii dla autora Trylogii – opisywał
rodzime perypetie z Sienkiewiczem jako
realny spór o polskość. To ważna kwestia:
ile ma w niej być apologii „świętych pamiątek przeszłości” budujących narodową
tożsamość kolejnych pokoleń, a ile krytycznego odrzucenia sarmackiej tradycji,
szkodliwej przez swój anachronizm i degenerację realiów społeczno-politycznych
i gospodarczych, które uczyniły Rzeczpospolitą chorym – i zbędnym – „człowiekiem Europy”.
To pośrednio także pytanie o to, jaka
ma być „polska nowoczesność”, co ma
się na nią składać. Trudno to odmierzyć
za pomocą „szkiełka i oka” i obliczyć optymalny procentowy udział różnych tradycji
ideowych/kulturowych w koncepcjach
nowoczesnej polskości. Ile procent Sienkiewicza? Ile Brzozowskiego? Ile Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Żeromskiego, Gombrowicza? Czy też coś z Twardocha, Masłowskiej i Piątka? A może też
krzynkę Jasia Kapeli i ociupinkę Rafała
Ziemkiewicza? To wszystko być może
Tyrady marnego naśladowcy
Spór o Sienkiewicza, także z niebagatelnym
udziałem Brzozowskiego, ma w naszej
kulturze długą tradycję. Czytelnie omówił
go prof. Maciej Urbanowski w rozmowie,
którą przeprowadziła z nim Marta Kwaśnicka dla pisma „Czterdzieści i Cztery.
Magazyn Apokaliptyczny” (4/2012). W wywiadzie zatytułowanym „Zabijanie Sien26
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
świetnie wiedzą współcześni specjaliści
od oświaty układający matury wedle klucza. Ale im akurat najmniej powinniśmy
wierzyć i najlepiej byłoby ich trzymać jak
najdalej od polskich dzieci, czyli od realnej
przyszłości polskiej kultury i samoświadomości narodowej. Na razie jednak, niestety, ministerialni „układacze kluczy do
kultury” odpowiadający za matury i programy szkolne mają się aż nadto dobrze.
Wróćmy jednak do felietonisty „Gazety Wyborczej”. Że potępił Sienkiewicza
– nic dziwnego. Że wspomniał przy okazji
Brzozowskiego – rzecz oczywista. Ale
przydarzyła mu się argumentacja, która
w samym autorze „Legendy Młodej Polski”
wzbudziłaby przynajmniej gniewny chichot. Nie czytajmy Sienkiewicza, powiada
Pawłowski. Czytajmy „Grę o tron” G. R.R.
Martina! Ton stary jak „Gazeta Wyborcza”
i dobrze znany z jej łamów. Więcej, ton w
gruncie rzeczy jeszcze starszy, jak wszystkie
rodzime tradycje intelektualnej mimikry,
kseromodernizacji, które tak irytowały
Brzozowskiego: zostawmy Sienkiewicza
i poczytajmy coś modnego – stamtąd.
Pawłowski, jak kiepski uczniak, zza pleców
filozofa próbował wydukać lekcję nowoczesnej polskości (bez polskości), lecz
zbyt słabo przygotowany uraczył publikę
gazetowyborczym stereotypem: że „Gra
o tron” lepsza, bo też okrutna, ale bez
„narodowej megalomanii”.
od niego gruntownie odsypiać”. Czy też
wprost przeciwko Sienkiewiczowi: „Urodził
się klasykiem, ale urodził się klasykiem
warstwy znajdującej się w upadku”. I nie
ukrywam własnego intelektualnego utożsamienia z ich treścią, przy równoczesnym,
czerpiącym z dzieciństwa sentymencie do
poszczególnych postaci i wątków fabularnych Trylogii.
Musimy czytać Sienkiewicza
i musimy go krytykować –
ale nie możemy go zamilczeć
Niemniej Brzozowskiemu równie daleko było do osadzonego nieźle w naszej
historii „intelektualnego modonaśladowania”, do tej przyjemnej, a głupiej idei,
że trzeba na dobre amputować to i owo
z własnej tożsamości (choćby Sienkiewicza), mechanicznie zastępując ubytek jakimś obcym ciałem (byle modnym!), żeby
się nam polskość zaraz wyprostowała
i stała bardziej „europokształtna”. I właśnie
przeciw pomysłom na polskość wyzutą
samą z siebie, polskość wyobcowaną filozof
ostro protestował: „Człowiek bez narodu
jest duszą bez treści, obojętną, niebezpieczną i szkodliwą”. I jeszcze: „Myśl polska wytwarza się gdzieś poza nią lub
w niej samej wprawdzie, lecz bez jej udziału”. A pomysły na kseromodernizację są
taką właśnie ideą naszych „modnych fircyków” wszystkich epok, którzy co prawda
żyli z polskiej mowy, lecz używali jej po
to, by ją umniejszyć i zastąpić „przekładami
z kultury światowej”. Stając się zresztą
co najwyżej lokajami obcych kultur, a nie
ich współtwórcami.
Ale co zrobić z tym przeciwieństwem,
tą współobecnością Sienkiewicza i Brzo-
Brzozowskiego Sienkiewicza ocalanie
Frazy Brzozowskiego o utworach Sienkiewicza czy szerzej: o dziedzictwie szlachecko-pańszczyźnianej Rzeczypospolitej
w późniejszej polskiej kulturze ociekają
sarkazmem. Ot, choćby: „Optymizmem
nazywa się w Polsce sprzyjającą pogodzie
umysłu ograniczoność”. Albo: „Odciąwszy
się od świata, szlachcic polski zaczął się
27
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
Nie kaleczyć pamięci
zowskiego w kanonie naszej kultury, w naszej samoświadomości? Kultura narodowa
jest krajobrazem, chyba nieco surrealistycznym (jeśli przyglądać mu się pospiesznie
i z z góry założonymi tezami), który mieści
w sobie dorobek dziejowy zbyt niejednoznaczny i bogaty, by niejednokrotnie nie
uderzał kontrastami. Jednak gdy zapatrzyć
się w ten krajobraz, zobaczymy w nim
miejsce i dla Sienkiewicza, i dla Brzozowskiego. Sienkiewicz niekoniecznie oznacza
– choć bywa po temu dobrym pretekstem
– apoteozę szlachetczyzny. Jest wspomnieniem, na poły onirycznym, tej polskości, która przez wieki realnie budowała
się na terytoriach dziś należących do innych narodów i państw. Można i należy
tej historii przyglądać się krytycznie, ale
pomysł, żeby zastępować ją lekturą modnej
książki fantasy, jest kuriozalny. To jakby
proponować, żeby w galeriach narodowych
sceny historyczne i batalistyczne Jana
Matejki zastąpić rycinami z komiksów
o Thorgalu. Niby można, ale tylko jeśli
bezradnie szuka się lekarstwa na własne
kulturowe kompleksy niższości.
Na kartach „Pamiętnika” Brzozowski
zapisał zdania, które właściwie są „ocalaniem Sienkiewicza”, a nie jego „zabijaniem”. Stwierdzał: „Co zastajemy? Życie
poprzednich pokoleń ludzkich i nasz do
niego stosunek. To jest punkt wyjścia
mojej filozofii i jej założenie, określające
metodę, charakter, stosunki do innych
kierunków. Stąd roztacza się całkiem inny
widok dla krytyki, biografii, historii. Przede
wszystkim krytyki”. I dalej stwierdzał, że
krytyka jest analizą powietrza, którym
oddychamy, jego zawartości. Ta organicystyczna metafora odsyła nas właśnie
do krajobrazu (polskiej) kultury, gdzie
teraźniejszość nieuchwytnie łączy się
z przeszłością i przyszłością.
Ale tutaj istotne jest co innego: otóż „życie
poprzednich pokoleń”, czyli nasza historia,
nie jest jedynie faktografią, czysto formalną
archiwistyką (choć i ta nigdy nie jest pozbawiona założeń interpretacyjnych). Jest
także sublimacją przeszłości, jej apoteozami (jak w przypadku Trylogii Sienkiewicza) czy najostrzejszymi czasem krytykami (jak choćby ujęcia polskich dziejów
przez konserwatystów krakowskich).
I w tym sensie nasza relacja do przeszłości
nie może być jej zabijaniem ani zastępowaniem wątpliwymi zamiennikami: „Gra
o tron” zamiast Trylogii. Musimy czytać
Sienkiewicza i musimy go krytykować –
ale nie możemy go zamilczeć. Zamilczenie
oznaczałoby samookaleczenie pamięci.
Niestety dla kseromodernizatorów
to właśnie ta ostatnia opcja jest najtrafniejsza i posługują się nią z wielką wprawą:
wykreślić z historii na dobre wszystko,
co nie pasuje do szablonu. A nierzadko
nie chodzi tylko o stare spory o idee i literaturę. Przez długie lata 90. „Gazeta
Wyborcza” chciała tak postąpić przecież
nie z Sienkiewiczem, lecz z tymi nurtami
„Solidarności”, które nie pasowały do aktualnych gier politycznych środowiska
skupionego wokół Adama Michnika. Dziś
zresztą widzimy, że taką taktykę stosują
bardzo różne środowiska ideowo-polityczne: każde z nich tworzy własne monologi na temat rodzimej historii, tej dawniejszej i nowszej. Tyle że, na szczęście,
z tych monologów i tak ostatecznie powstaje wielka polifonia głosów, bo narracje,
argumentacje i opowieści i tak koniec
końców zderzają się z sobą: przynajmniej
w świadomości tych, którzy nie chcą być
zakładnikami żadnej z „jedynie słusznej”
wersji polskości.
28
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
Jestem za Brzozowskim – przeciw
Sienkiewiczowi. Jestem za Sienkiewiczem
– przeciw Brzozowskiemu. Przeczytałem
też „Grę o tron” i kolejne tomy „Pieśni
ognia i lodu”. Na wszystko wystarczy
miejsca w krajobrazach polskiej (pop)kultury. Wbrew kieszonkowym inkwizytorom
nieco bezradnie próbującym uciszyć tych,
co dla nich niewygodni.
29
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
Wesprzyj nas
Jeśli nas cenisz – wesprzyj nas!
Podstawą naszej działalności są stałe, comiesięczne darowizny. Nawet
jeśli są niewielkie, dają poczucie stabilności i pozwalają planować aktywność.
Darowizny prosimy kierować na rachunek bankowy wydawcy „Nowej
Konfederacji”, Fundacji Nowa Rzeczpospolita: 09 1560 0013 2376 9529 1000
0001 (Getin Bank). W tytule przelewów najlepiej wpisać: „darowizna”. Jeśli
zamierzają Państwo wspierać nas stale, bardzo prosimy o tytuł przelewu:
„stała darowizna”.
Dlaczego warto nas wesprzeć? Przynajmniej z pięciu powodów:
1. „NK” jest próbą stworzenia niskokosztowej poważnej alternatywy dla
upadających – finansowo i intelektualnie – mediów głównego nurtu. Stąd
także nowy model pozyskiwania funduszy – poprzez mecenat obywatelski
2. dostajemy wiele sygnałów, że udaje nam się realizować założone
cele: poważnie debatować o państwie i polityce, transmitować do szerokiej
publiczności ważne idee naukowe i eksperckie, aktualizować polską tradycję
republikańską. Sygnały te płyną zwłaszcza od przedstawicieli inteligencji
3. począwszy od października 2013, udaje nam się co tydzień publikować
nowy numer „NK”, poruszając tematy tyleż ważne, ile nieobecne w debacie,
jak np. neokolonizacja Polski, przebudowa globalnego ładu politycznego
czy władza sondaży
4. mamy wpływ na kształtowanie opinii, zwłaszcza elit. Czyta nas średnio
4,5 tys. osób tygodniowo, regularnie występujemy w telewizji, inspirujemy
inne media do podejmowania wprowadzanych przez nas tematów, nasze
teksty są chętnie przedrukowywane przez popularne portale
5. darowizny na rzecz fundacji są w Polsce (art. 16 ustawy o fundacjach)
zwolnione z podatku. Co więcej, podlegają odliczeniu od podatku zarówno
przez osoby fizyczne, jak i prawne, zgodnie z przepisami ustaw o podatku dochodowym od osób fizycznych i prawnych.
30
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
O nas
„Nowa Konfederacja” to pierwszy w Polsce internetowy tygodnik idei.
Koncentrujemy się na tematyce politycznej o znaczeniu strategicznym. „NK”
to medium misyjne, tworzone przez obywateli – dla obywateli. Jako pierwsi
w Polsce działamy profesjonalnie wyłącznie dzięki wsparciu Darczyńców.
Stawiamy sobie trzy cele główne.
Po pierwsze, chcemy tworzyć miejsce poważnej debaty
o państwie i polityce.
Dziś takiego miejsca w Polsce brakuje. Wskutek postępujących procesów
tabloidyzacji oraz uzależnienia mediów opiniotwórczych od partii i wielkiego
kapitału, brak ten staje się coraz bardziej dotkliwy.
Stąd, w środowisku skupionym dawniej wokół kwartalnika „Rzeczy
Wspólne” – poszerzonym po rozstaniu z Fundacją Republikańską w kwietniu
2013 o nowe osoby – powstał pomysł stworzenia internetowego tygodnika
idei. Niekomercyjnego i niezależnego medium, wskrzeszającego formułę
głębokiej publicystyki. Mającego dostarczać zaawansowanej wiedzy o polityce
w przystępnej formie.
Nasz drugi cel to pełnienie roli pośrednika
między światem ekspercko-akademickim a medialnym.
Współczesna Polska jest intelektualną półpustynią: dominacja tematów
trzeciorzędnych sprawia, że o sprawach istotnych mówi się i dyskutuje rzadko,
a jeśli już, to zazwyczaj na niskim poziomie. Tym niemniej, w świecie akademickim
i eksperckim rodzą się niekiedy ważne diagnozy i idee. Media głównego
nurtu przeważnie je ignorują. „Nowa Konfederacja” – ma je przybliżać.
Cel trzeci to aktualizacja polskiej tradycji republikańskiej.
Republikanizm przyniósł swego czasu Polsce rozkwit pod każdym względem.
Uważamy, że jest wciąż najlepszym sposobem myślenia o polityce – i uprawiania
jej. Co więcej, w dobie kryzysu demokracji, jawi się jako zarazem remedium
i alternatywa dla liberalizmu. Jednak polska tradycja republikańska została
w dużym stopniu zapomniana. Dążymy do jej przypomnienia i dostosowania
do wymogów współczesności.
Dlaczego konfederacja? Bo to instytucja esencjonalna dla polskiej tradycji
republikańskiej – związek obywateli dążących razem do dobra wspólnego
w sytuacji, gdy inne instytucje zawodzą. W naszej historii konfederacje bywały
chwalebne (konfederacja warszawska 1573 r., sejmy skonfederowane jako
remedium na liberum veto), bywały też zgubne (Targowica). Niemniej, zawsze
były potężnym narzędziem obywatelskiego wpływu na politykę.
Dzisiejszy upadek debaty publicznej domaga się nowej konfederacji!
31
„Nowa Konfederacja” nr 50–51, 18–30 września 2014
www.nowakonfederacja.pl
„Nową Konfederację” tworzą
Stali Darczyńcy:
Sześćdziesięciu Siedmiu Anonimowych Stałych Darczyńców, Andrzej Dobrowolski, Paweł Gałus, Bartłomiej Kachniarz, Piotr Kubiak, Sławomir Lisiecki,
Jerzy Martini, „mieszkaniec Bytomia”, Marek Nowakowski, Krzysztof Poradzisz,
Piotr Woźny, Zbigniew Zadora
Pozostali Darczyńcy:
Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Anonimowych Darczyńców, Jacek Bartosiak,
Piotr Remiszewski.
(Lista Darczyńców jest uaktualniana na początku każdego miesiąca)
Redakcja:
Michał Kuź, Bartłomiej Radziejewski (redaktor naczelny), Aleksandra Rybińska,
Przemysław Skrzydelski (sekretarz redakcji)
Stali współpracownicy:
Jacek Bartosiak, Michał Beim, Krzysztof Bosak, Tomasz Grzegorz Grosse,
Maciej Gurtowski, Bartłomiej Kachniarz, Krzysztof Koehler, Andrzej Maśnica,
Rafał Matyja, Anna Mieszczanek, Barbara Molska, Agnieszka Nogal, Tomasz
Pichór, Adam Radzimski, Stefan Sękowski, Zbigniew Stawrowski, Tomasz Szatkowski, Stanisław Tyszka, Krzysztof Wołodźko, Piotr Woyke
Grafika (okładki): Piotr Promiński
Administracja stroną internetową, korekta, redakcja stylistyczna:
Przemysław Skrzydelski
Komunikacja internetowa: Przemysław Skrzydelski
Skład: Rafał Siwik
Wydawca: Fundacja Nowa Rzeczpospolita
Kontakt: [email protected]
Adres (wyłącznie do korespondencji):
Fundacja Nowa Rzeczpospolita
Al. Solidarności 115, lok. 2, 00-140 Warszawa
32