Madagaskar Reunion 2011
Transkrypt
Madagaskar Reunion 2011
Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 1 Madagaskar i Reunion 2011 Dzień 1. (22. IX. 2011. Czwartek) Warszawa – Paryż Kolejną podróż rozpoczęliśmy dokładnie w dniu naszej czwartej rocznicy ślubu. Zatem jest to nasza czwarta podróż poślubna. Rozpoczęliśmy ją bardzo wcześnie, bo ok. 4:00 nad ranem. Spaliśmy tylko 4 godziny i bardzo nie chciało nam się wstawać, ale podekscytowani podróżą przezwyciężyliśmy zmęczenie. Na lotnisko dojechaliśmy nocnymi autobusami. Na dworze było jeszcze ciemno. Było przyjemnie rześko. Z Warszawy wystartowaliśmy o 7:05 i w Paryżu byliśmy ok. 9:35. Lecieliśmy liniami Air France. Na miejscu odebraliśmy nasze plecaki i udaliśmy się do przechowalni bagażu (która funkcjonuje tutaj od ok. roku), aby je tam zostawić i udać się na zwiedzanie Paryża (6h/6EUR/1 szt.). Kupiliśmy bilety całodobowe na kolej RER oraz wszystkie środki transportu w Paryżu (19,6 EUR, jednorazowy kosztował 9,6 EUR) i linią B dojechaliśmy do centrum (ok. 40 min.) pod katedrę Notre Dame. Katedra jest wielka i robi spore wrażenie. Następnie udaliśmy się wzdłuż Sekwany do Lovr'u, który obejrzeliśmy tylko z zewnątrz. Później dotarliśmy pod wieżę Eifla, skąd musieliśmy już wracać na lotnisko (koleją RER), żeby nie płacić kolejnych 6 EUR od sztuki bagażu w przechowalni. Po odebraniu plecaków mieliśmy jeszcze ponad 3 godziny czekania na kolejny samolot, ale odpoczęliśmy sobie w tym czasie, który dość szybko nam minął. O 19:45 wzbiliśmy się w powietrze Boeingiem 777-300, lecącym na wyspę Reunion (Air Austral). W samolocie leciało nam się całkiem wygodnie. Mieliśmy kolację i śniadanie, które były smaczne i bardzo syte! Naprawdę duże porcje! Większość lotu smacznie przespaliśmy. Zapewne pomógł nam w tym krótki sen poprzedniej nocy i aktywny dzień w Paryżu. Dzień 2. (23. IX. 2011. Piątek) Paryż – Antsirabe O 8:35 czasu miejscowego wylądowaliśmy na Reunion. Podczas lądowania mieliśmy okazję wstępnie podziwiać 3 cyrki wewnątrz wyspy, do których mieliśmy zajrzeć, wracając z Madagaskaru. Wyspa przywitała nas piękną pogodą i ćwierkającymi ptaszkami na lotnisku, gdzie czekaliśmy na kolejny lot na Madagaskar o godzinie 11:55. Lot ten odbyliśmy samolotem ATR. W Antananarivo wylądowaliśmy o 13:05 czasu miejscowego. Było słonecznie i ciepło (27 ºC) . Na odprawie okazało się, że nie wypełniliśmy deklaracji wjazdowych. Jedna wredna babka, która nas wstępnie obsługiwała, nawet słowem się nie odezwała co i gdzie mamy szukać. Spytaliśmy więc innych pasażerów o nieszczęsne formularze, ale okazało się, że nigdzie już ich nie było. Próba przekazania tej informacji wspomnianej wrednej babie skończyła się na tym samym, co ostatnio, tzn. odbiło się od niej jak echo od ściany, bez żadnego zainteresowania z jej strony! Na szczęście inni pracownicy lotniska okazali się sympatyczni i pomocni. Jeden pan przyniósł nam wymagane formularze. Jak się okazało, kiedy szliśmy z samolotu, pytał nas jeden człowiek czy mamy „fiszki”, ale zignorowaliśmy go nie rozumiejąc co do nas mówił. Zrozumieliśmy później, że chciał nam dać owe druczki, które później potrzebowaliśmy. Z pasażerów zostaliśmy tylko my. Kiedy kończyliśmy wypełnianie druczków (były też w języku angielskim) celnicy sami już do nas podeszli zastanawiając się czemu jeszcze do Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 2 nich nie dotarliśmy. Dostaliśmy pieczątki darmowego wjazdu do Madagaskaru, a nasze plecaki ktoś już zdjął z taśmy i przyniósł do nas. Wredna baba okazała się wyjątkiem wśród sympatycznego personelu lotniska! Wymieniliśmy trochę pieniędzy (1 EUR = 2700 MGA) i poszliśmy się dowiedzieć o loty z Morondavy do Tulear. Przed wyjazdem sprawdzałem, że był bezpośredni (czyli tańszy) lot 30 września, ale do tej pory rozkład zdążył się zmienić! Zmienił się 28 września. Okazało się, że ani lot z Morondavy do Tulear, ani ten w przeciwną stronę nam nie pasował! Mówi się trudno! Tym razem jednak, ze względu na niepewny transport wewnętrzny, byliśmy przygotowani na zmiany planów. Ważna informacja to taka, że na miejscu bilety w Air Madagascar okazały się być tańsze o nawet 46 EUR w porównaniu do cen na ich stronie internetowej! Zdecydowaliśmy się wstępnie pojechać lądem do Morondavy i być może stamtąd wrócić samolotem do Tany. Na lotnisku wytargowaliśmy u jednego z tutejszych taksówkarzy przejazd na południowy dworzec taxi-brousse za 23.000 MGA. Jadąc na dworzec mijaliśmy dużo pól ryżowych, w których co raz ktoś pracował po uda w błocie, albo po prostu bawiły się tam dzieci w błocie. Widzieliśmy również wiele miejsc, gdzie ludzie domowymi sposobami wytwarzali cegły z czerwonego błota, które potem wypalali i suszyli na słońcu. Na ulicach był spory ruch. Wzdłuż ulic kręciło się mnóstwo ludzi, były rozstawione różne sklepiki, kramiki, warzywniaki, wulkanizacje, itp. Wszystko można było tam zaleźć. Sprzedaż surowego mięsa wiszącego przy ulicy to była normalka! Wokół było sporo śmieci i panował brud. Kraj trzeciego świata. Zapyziały, brudny, miejscami śmierdzący i biedny, ale za to tętniący życiem i tworzący interesujący koloryt, dla którego m. in. tutaj przyjechaliśmy! Po wcześniejszych naszych podróżach czuliśmy się już tutaj całkiem swojsko! Myślę, że gdyby to była nasza pierwsza podróż w taką rzeczywistość, to czulibyśmy się tutaj niepewnie i lękliwie (pewnie podobnie jak kiedyś w pierwszych dniach w Jemenie). Jednak do puki ludzie są przyjaźnie nastawieni, nie ma się czego obawiać. Tak właśnie jest na Madagaskarze! Na dworcu taksówek od razu zostaliśmy „sprzedani” jakiemuś kierowcy busa, ale to nawet dobrze, bo nie musieliśmy sami odnajdować transportu w tym wielkim rozgardiaszu nie znając języka francuskiego, ani malgaskiego. Taksówkarz który przywiózł nas z lotniska mówił trochę po angielsku, więc to nam dużo ułatwiło. Na początku kierowca taxi-brousse za kurs do Antsirabe chciał od nas po 15.000 MGA, ale zeszliśmy do (chyba) normalnej ceny dla tutejszych, tj. 10.000 MGA. Kiedy jednak przyszło do płacenia, dając kierowcy 20.000 MGA, kierowca oddał mi 15.000 MGA narzekając coś po francusku, że to za mało, bo jeszcze za duże plecaki trzeba zapłacić po 5000 MGA. Wyszła z tego mała kłótnia, bo wiedzieliśmy, że takiej wielkości bagaże są przewożone za darmo. Doszło do momentu, że powiedzieliśmy, żeby nam oddał pieniądze i idziemy na następny bus (chociaż podejrzewam, że kierowca nie do końca mnie zrozumiał). Kiedy wysiadłem z busa i szedłem do kierowcy (wcześniej rozmawialiśmy przez otwarte okno), ten, zanim do niego doszedłem, oddalił się bez słowa. Ostatecznie pojechaliśmy tym busem za 10.000 MGA od osoby. Na odjazd nie czekaliśmy zbyt długo (ok. 1 godziny). W busie poznaliśmy starszego Francuza, który ożenił się z młodą Malgaszką, która zaszła niedawno z nim w ciążę. Mieszkali na Reunion, ale właśnie przyjechali oddzielnie w odwiedziny jej rodziny. Facet był po 50-tce i spłodził swoje pierwsze dziecko! Dobrze mówił po angielsku i był bardzo rozmowny. Był bardzo zaskoczony, kiedy się dowiedział, że będąc tutaj pierwszy raz i nie znając tutejszego języka, tego samego dnia zdążyliśmy jeszcze załapać się na busa do Antsirabe. Nawet nam pogratulował tego osiągnięcia! Podróż trwała ok. 4 godzin. Trafił nam się kierowca szaleniec! Bardzo szybko jechał na serpentynach, wyprzedzał na zakrętach, czasami naprawdę myśleliśmy, że na niektórych łukach albo wypadniemy z drogi, albo przewrócimy się na bok! Jednak szczęśliwie Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 3 dojechaliśmy do Antsirabe, gdzie było już ciemno i chłodno (ok. 19:00). Ku naszemu zaskoczeniu kierowcy pousse-pousse rzucili się na nas i wręcz kłócili się między sobą o nas ciągając ze sobą nasze duże plecaki. Nie zbyt miłe doświadczenie, ale nie zraziliśmy się tym. Ustaliłem moim świeżo nauczonym podstawowym francuskim, pomagając sobie ruchami na migi, że pojedziemy za 2000 MGA od osoby. Wybrany chłopak zgodził się i mieliśmy pojechać do pobliskiego hoteliku Nutricia, jednak okazało się, że wbrew zapewnieniom woźnica nie wiedział gdzie to jest. Mówiliśmy, że chcemy dowolny hotel, ale tani, to zawieziono nas pod jakiś wypasiony hotel. Wróciliśmy kawałek i postanowiliśmy wysiąść i sami poszukać. Na ulicach było sporo osób. Światła z ulicznych latarni nie było wiele, ale dało radę się poruszać. Kiedy jednak przyszło do płacenia okazało się, że rzekomo oczekiwano od nas po 20.000 MGA od osoby, a nie 2.000! Wynikła kłótnia. Było to trudne, bo ni cholery nie mogliśmy się zrozumieć. Byłem przekonany, że dobrze im powiedziałem cenę po francusku, ale woźnica twierdził inaczej. Postanowiliśmy, że następnym razem będziemy pisać ceny na kartce! Zapłaciliśmy ostatecznie po 10.000 od osoby, ale żałowaliśmy potem, że daliśmy za wygraną, bo cena jak się potem okazało była bardzo wygórowana! W pobliżu znaleźliśmy pokój za 25.000 MGA w Hotel Diamant z kibelkiem i ciepłym prysznicem. Dużo emocji jak na pierwszy dzień pobytu na Madagaskarze! Mieliśmy mieszane uczucia przez te różne sytuacje, ale przecież „jutro na pewno będzie lepszy dzień” – z taką myślą poszliśmy spać. Dzień 3. (24. IX. 2011. Sobota) Antsirabe – Miandrivazo Tego dnia planowaliśmy wstać o 5:30, żeby z samego rana uderzyć na stację taxibrousse, ale przezwyciężyła nas senność i z hotelu wyszliśmy dopiero ok. 9:00. Na dworcu taksówek byliśmy ok. 9:20. Kupiliśmy 2 bilety do Miandrivazo w kasie jednego z przewoźników (15.000 MGA). Od razu nasze duże plecaki powędrowały na dach busa. My zaś czekaliśmy na komplet pasażerów. W tym czasie podglądaliśmy życie ludzi w nowym dla nas świecie. Plac busów był całkiem spory. Kręciło się tutaj wielu ludzi. Część z nich zapełniała inne busy, znosząc przeróżne rzeczy – worki, rowery, walizki, a nawet żywe zwierzęta. Poza tym wzdłuż dworca przebiegała ulica, przy której mieściło się mnóstwo różnych sklepików. Spotkać można było tutaj proste stoliki z parasolkami, skąd można było dzwonić za opłatą – coś w rodzaju budek telefonicznych, ale z osobą obsługującą. Na dworcu kwitł handel obnośny. Ludzie roznosili warzywa, owoce, okulary przeciwsłoneczne, zabawki, jakieś monety, brudną wodę, sprzedawaną na szklanki, oraz wiele innych rzeczy. Wokół przewracało się dużo śmieci. Za dworcem kilka grupek mężczyzn grało w bulę. Ludzie nie byli nachalni w stosunku do nas. Nawet pojawiające się dzieci nas nie napastowały. Kiedy im odmówiliśmy zakupu lub darowizny, to odchodzili dalej, chociaż przychodzili ponownie wiele razy do nas jak i innych pasażerów. Inni z kolei, wydawało się, że kręcili się bez celu – z miasteczka na dworzec i z powrotem. Dwugodzinny czas oczekiwania na komplet pasażerów minął nam dość szybko. Chwilami tylko doskwierał nam upał. Przed odjazdem zatankowano pojazd przelewając paliwo z różnych kanistrów. Kilku ludzi wsiadło przez okna na tylne siedzenia, aby nie przeciskać się przez środek busa. Zgromadzone na dachu bagaże przywiązano solidnie, jedną szybę w drzwiach otworzono korbą, ponieważ oryginalna już nie istniała. Następnie ruszyliśmy w drogę. Nam trafiło się przednie siedzenie. Z tyłu nie było kompletu pasażerów, ale później po drodze podwoziliśmy wielu dodatkowych pasażerów. Tym razem trafił nam się spokojny kierowca, więc bez niepokojów pokonywaliśmy kolejne kilometry drogi przejeżdżając przez wiele wiosek. W wioskach przy asfalcie zawsze Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 4 kręciło się dużo osób oraz mieściło się dużo sklepików i lichych restauracyjek. Część ludzi chyba bezczynnie spędzała swoje popołudnia siedząc przy drodze lub wędrując po ulicy w tą i z powrotem. Między wioskami na drodze mijaliśmy wielu ludzi. Najwidoczniej są tutaj przyzwyczajeni do przemieszczania się na piechotę lub czasami na rowerze. Wiele Malgaszek nosiło swoje pakunki na głowach. Dla nas było to zaskakujące, z jaką łatwością to robiły! Na malgaskich drogach dość często używa się klaksonów. Po pierwsze jest to znak dający znać pieszemu i rowerzystom, aby ustąpili pierwszeństwa. To samo dotyczy innych pojazdów, które chce się wyprzedzić. Po drugie jako ostrzeżenie, że się zbliżamy, np. przy wyprzedzaniu na zakręcie lub czasem w wioskach. Po trzecie w przypadku taxi-brousse, że przejeżdżamy właśnie przez wioskę i może ktoś jest zainteresowany. Po czwarte jako pozdrowienie. Po drodze wiele razy zatrzymywaliśmy się, aby dopakować lub wypakować bagaż razem z jego właścicielem. W czas podróży należy więc uwzględnić częste postoje. Na drodze widzieliśmy dość często zebu. Podczas naszej podróży mijaliśmy pochód mieszkańców jednej wioski związany z famadihaną, czyli powtórnym pochówkiem przodków. Do Miandrivazo dotarliśmy ok 18:00. Przy taksówce, podczas rozładunku, podszedł do nas pewien mężczyzna., który dobrze mówił po angielsku i podał się za przewodnika. Wskazał nam tani hotel (20.000 MGA za pokój z łazienką). Chciał nas namówić na spływ rzeką, ale mieliśmy inne plany. Twierdził, że w dzień nie jeżdżą stąd żadne taxi-brousse do Morondavy. Przejeżdżają jedynie tędy z Antananarivo lub Antsirabe późnym popołudniem. Być może to prawda. Zaproponował nam, że znajdzie nam jakiegoś kierowcę, który odwiózł turystów do Miandrivazo i będzie wracał do Morondavy i nas zabierze za trochę wyższą cenę niż taxi-brousse. Podczas naszej rozmowy przewodnik wspomniał, że właśnie w Miandrivazo jest kilka imprez famadihany i spytał czy nie chcemy zobaczyć. Oczywiście z radością zgodziliśmy się. Udaliśmy się najpierw na jedną imprezę, gdzie w domu przy trumnie z przewiniętymi w nowe szaty kośćmi rodzina spożywała posiłek. Jeden dziadek mierzył trumienkę. Dane te potem podobno wędrują do odpowiednich władz kraju. Na zewnątrz grała muzyka z komentujących dj'em oraz stała grupa znajomych i krewnych. W pewnym momencie wysiadł prąd. Przestała grać muzyka i zgasło światło. Stwierdziliśmy, że to porażka dla tych ludzi, bo wydali kupę kasy na tą imprezę, zatrudnili dj'a, chcieli się pobawić, a tutaj nagle wyłączyli prąd! Przekazaliśmy gospodarzowi 2 piwa w ramach podziękowania za uczestnictwo w imprezie. Pożegnaliśmy się i poszliśmy do innej rodziny. Tam też nie było prądu. Tłumek ludzi był zebrany pod domem, przed którym znajdowały się 2 trumienki ze zmarłymi. Na ich wieczkach postawiono na talerzach po jednej porcji surowego mięsa zebu, aby niejako ci zmarli krewni ucztowali razem z żyjącymi. Wkrótce pojawił się prąd. Puszczono muzykę i 2 kobiety porwały nas do tańca. Zaczęliśmy się bawić na klepisku obok trumien i błota, a pozostali w kółku nam dopingowali. Po dwóch przetańczonych piosenkach, brawach i krótkiej przerwie, zaczęli tańczyć wszyscy. Zrobiliśmy kilka zdjęć i nasz znajomy przewodnik dał znać, że już idziemy. Wychodząc z bawiącego się tłumu, po ciemku wdepnęliśmy w śmierdzące błoto obok klepiska. Udaliśmy się do naszego hotelu. Przewodnik obiecał, że jeszcze tego samego dnia znajdzie nam transport na jutro. Po pół godzinie przyszedł z propozycją 30.000 MGA od osoby, ale zbiliśmy cenę do 25.000 za osobę. Umówiliśmy się na godzinę 6:30 następnego dnia. Na koniec nasz przewodnik upomniał się o napiwek za to, że znalazł nam transport. Dostał na piwo i poszedł chyba zadowolony. Tego wieczora jeszcze kilka razy gasło i zapalało się światło. Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 Przykładowe ceny: bagietka woda 1,5l piwo THB http://wloczykij.tla.pl 5 300-400 MGA 1200-1500 i więcej MGA od 1000 MGA Dzień 4. (25. IX. 2011. Niedziela) Miandrivazo – Morondava O 6:30 wyruszyliśmy do Morondavy. Ruch na tym odcinku był niewielki. Kierowca jechał spokojnie. Widoki suchych pofałdowanych wzgórz szybko stały się monotonne. Dopiero przed Morondavą zrobiło się bardziej malowniczo, bo pojawiło się sporo zieleni, pola ryżowe oraz baobaby. Droga z Miandrivazo do Morondavy okazała się być w dobrym stanie, w przeciwieństwie do tego, co było napisane w przewodniku LP. W związku z tym zamiast 10 godzin jechaliśmy tylko 4,5 godziny. Fakt, że taxi-brousse było by to dłużej, ale na pewno dużo szybciej niż 10 godzin. Kiedy dojechaliśmy do Morondavy czekaliśmy ok. 30 minut na kierowcę do Tsingy, którego polecił nam poznany w Miandrivazo przewodnik. Okazało się, że kierowca znał tylko kilka wyrazów po angielsku, ale udało nam się dogadać, że po 14:00 przyjedzie do nas ktoś, kto zna angielski. Poszliśmy do hoteliku Oasis, gdzie wzięliśmy pokój za 24.000 MGA. Przyjemne miejsce. Personel rozumiał trochę po angielsku. Przez cały dzień do późnego wieczora leciała tutaj muzyka reagge. Wszędzie wisiały plakaty Boba Marleya. Właściciel i kucharz nosili dredy (to oni głównie znali angielski). Poszliśmy na spacer wstępując do Baobab Cafe, aby spytać po ile organizują wyjazdy do Tsingy, ale cena nas zamurowała. Mieli jeszcze opcję wypożyczenia samochodu z kierowcą po 240.000 MGA za 1 dzień (ale pewnie nie było w to wliczone wyżywienie i noclegi kierowcy oraz przeprawy promowe). Było bardzo gorąco, więc udaliśmy się do pokoju trochę ochłonąć. Centrum Morondavy wyglądało zupełnie inaczej niż poprzednie miejscowości, które widzieliśmy. Było widać, że wiele rzeczy jest tutaj zrobionych pod turystów. Miejsca poza centrum oraz szczególnie przedmieścia były bardziej klimatyczne. Ok. 14:00 pojawiło się 2 mężczyzn. Jeden z nich był przewodnikiem, którego nam polecił poznany w Miandrivazo przewodnik, a drugi kierowcą. Po długich negocjacjach, z mieszanymi uczuciami, podpisaliśmy umowę na 3-dniową wyprawę do Tsingy de Bemeraha (935.000 MGA za wszystko, tj. 210.000 MGA za kierowcę, samochód i paliwo na jeden dzień, wstępy – 25.000 MGA, promy, nocleg – 15.000 MGA, przewodnik po Tsingy – 55.000 MGA). Nie wliczone było tylko nasze wyżywienie. Przewodnik nazywa się Julian Morgan Rabe. W międzyczasie poznaliśmy parę młodych Francuzów, którzy zaproponowali nam wspólne wypożyczenie auta 4x4 i przejazd wzdłuż wybrzeża to Tulear. Podróż ta miała podobno trwać tylko 2 dni, a droga miała być najpiękniejszą na Madagaskarze [800.000 MGA za 2 osoby lub 1.200.000 za 4 osoby]. Uzgodniliśmy, że się zastanowimy i damy im znać po powrocie z Tsingy, gdzie oni też wyruszali następnego dnia (ale nie z nami). Potem poszliśmy na plażę, gdzie znajdowało się mnóstwo młodych ludzi - tubylców. Była niedziela, więc na plaży wypoczywała chyba większość młodszych tutejszych mieszkańców. Dzieci kąpały się, młodzież grała w piłkę, spacerowała, wspólnie śpiewała przy gitarze, a niektórzy zakochani przytuleni do siebie wpatrywali się w ocean. Fantastyczny nastrój. Pomimo że zagląda tutaj sporo turystów, to i tak często nam się przyglądano. W zasadzie na plaży nie widzieliśmy innych białych. Kilku turystów, pewnie bogatszych, przejechało po plaży samochodem 4x4 nawet nie wysiadając z niego. Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 6 Po zachodzie słońca znad oceanu poszliśmy do naszego hoteliku, aby zjeść obiadokolację. Zamówiliśmy krewetki z ryżem oraz smażoną rybę z ryżem (po 7.000 THB) oraz piwo THB (3000 MGA). Posiłek był smaczny, ale suchy, bo brakowało nam jakichś warzyw lub sosu do tego. Po kolacji poznaliśmy właściciela Oasis. On najlepiej mówił i rozumiał po angielsku. Spytał się czy jedziemy do Tsingy i dlaczego nie z nim. Spytał też z kim podpisaliśmy umowę, bo wielu jest tutaj naciągaczy, ale w razie czego jesteśmy jego gośćmi, więc zadba o nas, gdyby ktoś nas wykiwał. Kiedy pokazaliśmy mu umowę, żeby wyczytał z kim ją podpisaliśmy, to chyba nawet nie spojrzał na nazwisko tylko od razu na kwoty i zaczął przeżywać dlaczego z nim nie jedziemy - zastanawiał się czemu nie jedziemy z nim, skoro jest opisany w przewodniku LP! Powiedzieliśmy, że nie mamy tego przewodnika i kiedy spytaliśmy się tutejszego personelu o Tsingy, to nikt nic nie wiedział. Wtedy szef opuścił nas – chyba po to, aby opieprzyć swoich pracowników. Czekaliśmy na niego dłuższą chwilę, aż w końcu poddaliśmy się i poszliśmy do swojego domku. Dzień 5. (26. IX. 2011. Poniedziałek) Morondava – Bekopaka Wstaliśmy rano, aby zgodnie z umową być gotowymi na wyjazd o godzinie 7:00. Czekano na nas jednak już od 6:40. Na początek musieliśmy jednak wymienić pieniądze, ponieważ wczoraj była niedziela i nie udało nam się tego dokonać. Najwcześniejsza wymiana po lepszym kursie była czynna od 7:40 w Hotel Menabe, jednak nasz przewodnik skontaktował się z właścicielem lub pracownikiem tego kantoru i otworzono go dla nas wcześniej. Kurs w tym miejscu był taki sam jak na lotnisku, tzn. w przypadku banknotów 20 EUR kurs wynosił 1 EUR = 2700 MGA, dla banknotów 50 EUR – 1 EUR = 2740 MGA. Po wymianie kupiliśmy wodę i ciasteczka po czym wyruszyliśmy w trasę zapłaciwszy jeszcze wstępną zapłatę na wyjazd, tj. 600.000 MGA. Najpierw dotarliśmy do słynnej alei baobabów. Bardzo urokliwe miejsce, chociaż przejeżdżały tamtędy nawet tiry. Potem zaczęła się monotonna 100 kilometrowa droga do przeprawy promowej przez wyschnięte lasy i busz. Po drodze mijaliśmy i wyprzedzaliśmy inne samochody, ciężarówki, taxi-brousse oraz wozy ciągnięte przez zebu. Spotykaliśmy też wielu pieszych. Gnając tą drogą strasznie kurzyliśmy za sobą, ale kurzyli też inni! Często jechaliśmy spory odcinek za kurzącymi samochodami z otwartymi oknami, bo kierowca i przewodnik nie zasuwali ich z powodu panującego upału. Można więc sobie wyobrazić jak bardzo na koniec dnia byliśmy zapyleni na pomarańczowo! Kiedy dojechaliśmy na prom, akurat trafiliśmy na załadunek, na który i my się załapaliśmy. Na prom wjechały 4 terenowe samochody, kilka motorów, rowerzystów oraz kilkunastu pieszych. Popłynęliśmy spory kawałek wzdłuż rzeki docierając do portu docelowego. Tutaj pojawił się problem, bo prom stanął troszeczkę za daleko od brzegu, osiadając jedną stroną na dnie. Tratwę opuścili najpierw wszyscy pasażerowie tak, że zostały tylko pojazdy. Następnie próbowano bezskutecznie podciągnąć prom bliżej brzegu siłą ludzkich mięśni. Jedynym rozwiązaniem okazało się przedłużenie kładek zjazdowych z promu. Dorzucono po 2 krótkie deski na każdą metalową kładkę. Pierwszy pojazd szczęśliwie zjechał z promu. Potem przesunięto kładki w bok i wyjechał po nich kolejny samochód. Następnie odciążoną tratwę udało się przesunąć bliżej brzegu i pozostałe samochody zjechały już normalnie – po metalowych kładkach. Warto opisać jak wyglądał prom, którym się przeprawialiśmy. Nie była to jedna wielka łódź, ale drewniana platforma położona na dwóch długich łodziach motorowych, ustawionych równolegle do siebie. Sterowanie odbywało się poprzez synchronizowane kierowanie tymi dwoma łódkami, z których każda miała swój własny silnik. Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 7 Po przeprawie dojechaliśmy do Belu sur Tsiribihina, oddalonego o kilka kilometrów od rzeki, gdzie udaliśmy się na obiad do restauracji, która ewidentnie była prowadzona dla turystów. Danie główne kosztowało ok 13.000 MGA, piwo 3000 MGA. Po drogim, ale smacznym obiedzie wyruszyliśmy dalej. Trasa była podobna do tej wcześniejszej, ale stała się trochę błotnista, bo kilka dni temu spadł tutaj deszcz. Jednak nasz samochód doskonale poradził sobie z takimi przeszkodami. Kilka razy myślałem, że utkniemy na maksa, ale nie znając możliwości samochodu z napędem na 4 koła, bardzo się zaskoczyłem jak sobie radził w dużym błocie! Po drodze udało nam się zobaczyć młodego kameleona. Na koniec bardzo wyboistej drogi dotarliśmy do drugiej przeprawy promowej. Tym razem była to bardzo krótka przeprawa, bo prosto na drugi brzeg. Następnie po kilku kilometrach byliśmy już na miejscu w Bekopaka. Dostaliśmy pokoik o bardzo opłakanych warunkach (10.000 MGA bez prądu, 15.000 MGA z prądem). Prąd był dostarczany z generatora. Zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie wystarczyło, że tylko ktoś jeden wykupił prąd, a wtedy i tak wszyscy by go mieli, bo przecież do każdego pokoju było podprowadzone światło, więc jeśli działał generator, to prąd musiał być wszędzie. Umyliśmy się po tym gorącym, ciężkim i zapylonym dniu, i poszliśmy odpocząć do pokoju, a potem spać! Dzień 6. (27. IX. 2011. Wtorek) Bekopaka – Tsingy de Bemaraha Tego dnia byliśmy umówieni na 7:00. Julian zjawił się z biletami do parku. Był z nim też przewodnik parku – Charls. Do parku dużego Tsingy jechaliśmy około godziny (~17 km) po wyboistej drodze, podobnej do tej, którą przyjechaliśmy do Bekopaka. Przed wejściem do parku założyliśmy uprzęże, aby po drodze po skałkach móc się przypinać do linek asekuracyjnych. Na samym początku trekingu udało nam się zobaczyć pierwszy raz lemury sifaka. Gdyby nie przewodnik, to pewnie byśmy ich nawet nie zauważyli, bo siedziały wysoko na drzewach, przypominając białe ptaki! Fantastyczne zwierzaki. Jedyne w swoim rodzaju. Po kilkunastominutowej obserwacji ruszyliśmy dalej. Szliśmy przez las deszczowy, potem przez skałki i jaskinie, zaliczając 2 punkty widokowe i przejście przez most linowy nad przepaścią. Po drodze widzieliśmy małego lemura nocnego, który siedział w dziupli. Było bardzo gorąco. Skały przybierają tutaj niesamowite kształty, aż trudno uwierzyć, że stworzyła je sama natura. Treking skończyliśmy około 12:00. Odpoczęliśmy w cieniu przy samochodzie, przegryzając zrobione wcześniej kanapki. Następnie wróciliśmy do Bekopaka. Tam poszliśmy na chłodne piwo z Julianem, a potem sami pospacerowaliśmy po wiosce. O 15:00 wyruszyliśmy do małego Tsingy, które mieści się bardzo blisko Bekopaka. Zostaliśmy tylko z Charlsem, bo Julian z kierowcą Justinem pojechali naprawić samochód (coś chwilami gruchotało pod kołem) i umyć go po ostatnich błotnych przeprawach. Od samego początku mogliśmy podziwiać i słuchać odgłosów lemurów. Tym razem oprócz białych sifaka widzieliśmy też brązowe. Chrumkają jak prosiaki :)! Są zwinne i skaczą między drzewami jak małpy. Przeszliśmy po skałkach, które podobne są do tych z dużego Tsingy, ale dużo mniejsze. Tutaj również nam się podobało. Będąc w małym Tsingy, Charls pożalił nam się trochę na temat warunków tutejszego życia. Mówił, że nie jest łatwo, bo mało jest szkół, ale największym problemem jest brak nauczycieli. Często się zdarza, że przyjeżdża nowy nauczyciel, ale kiedy jedzie po pierwszą wypłatę już nie wraca. W szkołach nie ma krzesełek. Nie ma lekarzy, więc w przypadku chorób trzeba daleko jechać po wyboistych drogach, a kiedy przyjdzie pora deszczowa, mieszkańcy są całkowicie odcięci od świata i wtedy najlepiej nie chorować. W okresie deszczowym przestają tutaj docierać transporty żywności, w tym też wody, więc ludzie często Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 8 się trują tutejszą wodą z rzeki. Często to mylą z chorobą malarii. Rząd nic z tym nie chce zrobić. Nie zrobiono tutaj żadnej drogi utwardzonej, chociaż tutejszy park Tsingy działa od 1993 roku. Pomimo, że dla obcokrajowców bilety są drogie, jak na tutejsze ceny, to rząd te pieniądze zabiera sobie, nie robiąc nic dla okolicznych mieszkańców. Wielu nie stać na posłanie swoich dzieci do szkół. Z kolei jeśli ktoś ma pieniądze na np. uniwersytet, to w kraju jest ich kilka, więc nie dużo osób może studiować, bo zwyczajnie brakuje miejsc. Po powrocie poszliśmy kupić banany i zupełnie przypadkowo spotkaliśmy parę Polaków. Rozpoznaliśmy ich po słowie kluczowym „cebula” :). Rodacy przyjechali tu większą grupką (chyba 5 osób) na zaproszenie ich znajomego księdza misjonarza, pracującego od dłuższego czasu na Madagaskarze. Zaprosili nas do siebie na wódkę żołądkową :). Przyjechali tu na prawie 3 tygodnie, a ich podróż w głównej mierze zorganizował ksiądz. Do Bekopaka dostali się spływem z Miandrivazo do Belo sur Tsiribikina i dalej tak jak my samochodami terenowymi. Tego dnia widzieli tylko małe Tsingy, a następnego wybierali się na duże. Potem mieli podążać przez Morondawę do Tulear. Było miło, ale musieliśmy wracać, bo zrobiło się ciemno. Nie było latarni, a do naszego noclegu szło się około 20 minut. Chociaż trochę się baliśmy iść po ciemku, to na szczęście nic się złego nie wydarzyło. Powrót okazał się wręcz bardzo ciekawym doświadczeniem. Kiedy minęliśmy odcinek niezamieszkały i weszliśmy do wioski byliśmy zaskoczeni tym, co ujrzeliśmy. W wiosce nie było prądu, więc sklepiki i restauracje używały tylko świec lub agregatów prądotwórczych. Panował półmrok, ale na ulicy spacerowało mnóstwo ludzi. Wyglądało to jakby dopiero o tej porze wioska ożywała! W kilku miejscach grała muzyka, którą potem słyszeliśmy do północy. Ludzie spożywali posiłki, niektórzy pili piwo, a większość po prostu sobie spacerowała. To była niezwykła atmosfera! Kiedy wróciliśmy do naszej noclegowni okazało się, że nie włączono prądu (z agregatu). Nie było Juliana. Ewa bardzo się zdenerwowała, bo chciała zjeść coś ciepłego na kolację, a bez prądu nie było jak. Dogadaliśmy się z kimś po angielsku (zaskoczyło nas, że na podwórku znalazły się aż 2 osoby ze znajomością tego języka), że zabrakło benzyny i prądu nie będzie. Jednak po Ewy rozróbie na podwórku i naszej głośnej sprzeczce, po jakichś 30 minutach pojawił się prąd na jakieś 2 godziny! Chyba się jednak przejęli całą tą sytuacją albo pojawił się Julian i poczuł odpowiedzialność. W końcu co nas to obchodziło, że nie było paliwa. Zapłaciliśmy to niech nam go dostarczą, albo niechby z góry nas uprzedzili. W ogóle to prąd pierwszego dnia miał być do północy, ale już o 21:00 go wyłączono! Dzień 7. (28. IX. 2011. Środa) Bekopaka – Morondava Tego dnia nawet nie wiedzieliśmy na którą godzinę wstać, bo wieczorem nie widzieliśmy się z Julianem i nie umówiliśmy się, ale wstaliśmy o 6:00. Ok 7:00 wyjechaliśmy w drogę powrotną. Julian wydawał się być trochę spłoszony, a Ewa była zła na niego. Chyba znał wieczorne wydarzenia z poprzedniego dnia i było mu może głupio, że nie dopilnował sprawy prądu. Droga powrotna w zasadzie wyglądała podobnie jak w drugą stronę. Przeprawy promowe i obiad w połowie trasy. Na koniec zatrzymaliśmy się kilka razy, aby zobaczyć różne baobaby. Jeden z nich liczył ponoć 700 lat! Był olbrzymi i rzeczywiście wyglądał na bardzo stary. Widzieliśmy też tzw. „zakochane baobaby”. Wygląda to tak, jakby 2 baobaby oplotły się nawzajem, jednak tak naprawdę jest to jeden rozgałęziony i spleciony baobab. Na koniec zatrzymaliśmy się w słynnej alei baobabów na zachód słońca. To był świetny spektakl, pomimo, że zjechało się sporo turystów. Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 9 Do hoteliku Oasis dojechaliśmy na wieczór. Rozliczyliśmy się z Julianem i poszliśmy na piwo, które on sam zaproponował, mówiąc, że razem z kierowcą muszą napić się piwa. W ciągu dnia wydawało się, że starał się nadrobić wczorajszą porażkę z prądem. Po piwie chłopaki pożegnali się z nami i odeszli. Kiedy my się zwijaliśmy, okazało się, że musieliśmy też zapłacić za piwa Juliana i kierowcy! To było w jego stylu i to już nie pierwszy raz – sam zaprasza, a potem zostawia cię z rachunkiem. Nie rozgryźliśmy go do końca, bo z jednej strony można było na nim polegać, był pomocny, ale z drugiej strony przebijało przez niego cwaniactwo. Zanim podpisaliśmy z nim umowę twierdził, że w Tsingy nie ma anglojęzycznych przewodników, ale na miejscu okazało się, że byli (sami takiego dostaliśmy). Najważniejsze jednak, że wywiązał się z umowy. Poza tym zarezerwował nam taxi-brousse do Antsirabe na kolejny dzień. Na koniec wieczora zamówiliśmy kolację – makaron z różnymi sosami – była pyszna i syta! Jak się okazało obiad zamówił też sobie Julian, ale już nie wrócił (za to już nie płaciliśmy)! Kiedy dojadaliśmy posiłek przyszło dwóch chłopaków z bębenkiem i gitarą. Ucichła muzyka reggae z odtwarzacza i usłyszeliśmy muzykę malgaską na żywo. Było przyjemnie, pomimo że pojawił się przed nami kapelusz na pieniądze i okazja do kupna płyt z nagraniami zespołu. Właściciel postawił nam po lampce rumu. Wszyscy się rozśpiewali, ale my po 6 piosenkach poszliśmy już do pokoju. Muzyka jeszcze długo grała. Zakończyła się po północy, kiedy to zgasło światło w naszym pokoju. Dzień 8. (29. IX. 2011. Czwartek) Morondava – Antsirabe Zgodnie z umową z poprzedniego dnia Julian przyjechał po nas z taxi-brousse o 8:00. Zapakowaliśmy się do środka i pojechaliśmy na dworzec, gdzie czekaliśmy na dopełnienie się busa. W trasę wyruszyliśmy około 10:00. Z rana podczas jazdy było przyjemnie chłodno, nie licząc grzejącego się samochodu pod nogami za kierowcą. Samochód był tyle ciekawy, że za kierowcą wisiał baniaczek na wodę, połączony zapewne z chłodnicą, który trzeba było dość często uzupełniać. Przed Miandrivazo mieliśmy kilka postojów na zbieranie przesyłek lub ludzi, obiad i jeden prawie godzinny postój na naprawę chyba zapłonu. Wtedy też trwało dopakowanie z jednoczesnym przepakowywaniem wszystkich bagaży, bo poza dodatkowymi rzeczami doszły jeszcze 4 kosze kur i indyków! W Miandrivazo podczas postoju spotkaliśmy wcześniej poznanego przewodnika. Potem już całkiem szybko jechaliśmy, nie licząc krótkich przerw na rozmowy kierowcy przez telefon, kiedy to zwalnialiśmy. Ciekawe było też to, że niejednokrotnie kierowca wyprzedzając inny taxi-brousse przez pewien czas jechał równolegle z nim i rozmawiał z jego kierowcą. Nie byłoby to nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że miało to miejsce również przed zakrętami! W dodatku nasz kierowca co chwilę musiał prostować swój tor jazdy, bo pochłonięty rozmową z pasażerem co chwilę zjeżdżał to na pobocze, to na sąsiedni pojazd (analogicznie było podczas rozmów przez telefon)! Tutejsi kierowcy nie jeżdżą zbyt rozsądnie. Szczególnie kiedy przejeżdżają przez wsie, gdzie jest pełno ludzi i jest ciasno. Jadą dość szybko dosłownie przeciskając się przez luki na drodze! Zakręty są notorycznie ścinane. Często jeżdżą środkiem lub nawet przeciwnym pasem ruchu. Czasem przed zakrętem lub jadąc przez wieś kierowca zamiast patrzeć przed siebie, to gdzieś wygląda do tyłu przez okno! Szczęście, że przez cały pobyt na Madagaskarze nie przytrafił nam się wypadek, a mijaliśmy kilka po drodze! Jeden z nich był bardzo poważny – na poboczu leżał bardzo pogięty bus. Kiedy przejeżdżaliśmy przez roboty drogowe ruchem wahadłowym zauważyliśmy ciekawe rozwiązanie. Ponieważ nie było tutaj świateł ani krótkofalówek, to ostatniemu wjeżdżającemu kierowcy podawana była drewniana pałeczka, którą ów kierowca oddawał na końcu przejazdu. Po drodze wiele razy mijaliśmy punkty kontrolne i szlabany, w których to Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 10 sprawdzali dokumenty samochodów, z tym, że przeważnie tylko dla taxi-brousse. Wiele razy też widzieliśmy jak ludzie suszyli ryż na asfalcie, prali w rzekach i suszyli potem pranie na krzakach. Podobno wolą prać w rzekach zamiast w pralkach, bo nie ufają pralkom (tak twierdził Julian). Pomijam fakt, że w wielu miejscach po prostu nie ma prądu. Często jedni ludzie piorą ubrania innym dla zarobku. Na drogach prowadzących przez wieś na poboczach siedzi lub nawet leży dużo ludzi, szczególnie wieczorami! Nawet kiedy jest ciemno! Jak u nas kiedyś na wsiach ludzie siedzieli na ławeczkach przed domami, tak tutaj widocznie ludzie sobie upodobali asfalt. Jak przejeżdżaliśmy przez jedną wieś zauważyłem, że jakiś facet leżał koło jakiegoś busa, gdzie było małe skupisko ludzi. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś wypadek, ale jednak nic złego się nie stało – po prostu leżał sobie człowiek na asfalcie! Świetnie :)! Wysuszone trawy na stepach są przez Malgaszy często podpalane. Palą się, aż same przestaną! Istna samowolka. W nocy widać to jeszcze bardziej efektownie – palące się wzgórza. Robienie nowych lub naprawianie zepsutych dróg jest tutaj bardzo powolne. W wielu miejscach widzieliśmy jak potrzebne składniki rozgrzewa się w beczkach i kładzie ręcznie. Co ciekawe, w wielu takich miejscach, gdzie jest gorąco i śmierci asfaltem, siedzi wielu ludzi na poboczu – ot tak sobie, zamiast u siebie na wsi. Nie rozumiem dlaczego. Malgasze to wyluzowani ludzie. Załatwianie się przy drogach to nic nadzwyczajnego. Mężczyźni w zasadzie odwracają się i sikają. Kobiety podobnie tyle tylko, że kucając zasłaniają je długie spódnice lub lamby. Widać, że potrzeby fizjologiczne tutaj to normalna ludzka sprawa, nie owiana żadnym tabu, nie to co na zachodzie. I to mi się podobało. Tak samo jak zatrzymanie się w polu na siku. Nikt nie robił problemów, bo to naturalna sprawa. Malgaszom nie jest też obce publiczne dłubanie w nosie :). Dla nich najwidoczniej to zwyczajna czynność taka, jak np. drapanie się po ręce. Transport zwierząt w tym kraju to też ciekawa historia. Szczerze to współczuję wszystkim transportowanym tutaj zwierzętom. Najczęściej kury i indyki przewozi się w koszach na dachu samochodu. Raz też widziałem jak ktoś transportował na dachu w słomianej torbie małego kotka, który miauczał i próbował bezskutecznie się wydostać. Często transport taki trwa od rana do późnego wieczora (tak jak tego dnia), a zwierzęta jadą na słońcu, na wietrze, bez jedzenie i picia, i muszą robić pod siebie! Ciekawe jak często nie dojeżdżają żywe? Około 40 kilometrów przed Antsirabe wstąpiliśmy na kolację. Było już ciemno i chłodno. Podczas ostatniego odcinka drogi totalnie odpłynąłem. Ewa zbudziła mnie już w Antsirabe. Wysadzono nas blisko hotelu Diamant, przy stacji benzynowej. Przyczepili się do nas pousse-pousse'owcy, ale stanowczo tym razem odmówiliśmy i śmiało ruszyliśmy w stronę dworca taxi-brousse do pensjonatu Nutricia. Było już późno, bo po 22:00. Mieliśmy lekkie obawy czy nikt nas nie będzie zaczepiał oraz baliśmy się, że pensjonat będzie zamknięty i nie dobijemy się do niego i trzeba będzie wracać do hotelu Diamant. Na szczęście ktoś zauważył nas przed bramą pensjonatu i otworzył nam. Dostaliśmy czysty pokoik z łazienką na korytarzu (16.000 MGA). Dzień 9. (30. IX. 2011. Piątek) Antsirabe – Ranohira Na ten dzień Julian również zarezerwował nam taxi-brousse do Ranohira, która miała po nas przyjechać między 6:00 a 6:30. Jednak nie przyjechała. Poszliśmy więc na stację busów i zaprowadzono nas do jednego z biur, gdzie kupiliśmy bilety po 40.000 MGA. Można było kupić u innych przewoźników po 30.000 MGA, ale z kolei o tej porze nie odjeżdżali. Około 8:00 wyruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy całkiem żwawo, ale po drodze złapaliśmy gumę. Potem kierowca wyprzedzając zjeżdżających z górki 2 mężczyzn z Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 11 workami ryżu na wózku za wcześnie zjechał z powrotem na swój pas, bo oczywiście wyprzedzał przed zakrętem i ktoś mu wyjechał z naprzeciwka, i spowodował, że dwaj mężczyźni na wózku musieli wjechać w rów na poboczu spektakularnie się wywracając. Nasz kierowca zwolnił tylko na chwilę, zobaczył w lusterkach, że poszkodowani wstali i żyją, po czym pojechał dalej! Widoki po drodze były bardzo malownicze. W porównaniu z drogą do Morondavy to niebo a ziemia! Do Morondavy prowadzą monotonne i nieciekawe, wysuszone o tej porze roku stepy, podczas gdy na trasie na południe są piękne górki i porozsiewane pola ryżowe oraz charakterystyczne budownictwo. Mijaliśmy dużo tematów do zdjęć, ale nie mogliśmy się zatrzymywać. Pozostało tylko patrzeć i zapamiętywać te obrazy. Do Fianarantsoa dojechaliśmy po 14:00. Tutaj okazało się, że to koniec trasy naszego taxi-brousse i musieliśmy się przesiąść. Na szczęście przesadzono nas do nowego terenowego samochodu, którym w cenie biletu dojechaliśmy do Ranohira. W tym momencie nie żałowaliśmy, że zapłaciliśmy więcej za bilety w Antsirabe. Co ciekawe, to samochód ten funkcjonował jak taxi-brousse, choć początkowo sądziliśmy, że to prywatny pojazd. Po drodze zapakowaliśmy więcej ludzi oraz ich pakunki na dach. Do Ranohira dotarliśmy już po ciemku – około 20:00. Chcieliśmy zostać na nocleg w Chez Alice, ale tam mieli wolny pokój tylko 4-osobowy za 38.000 MGA. Wróciliśmy więc do Berny, ale tam wszystko było zajęte, więc wybraliśmy Orchideę (36.000 MGA), żeby się nie szwendać więcej po nocy i legnąć do łóżek po tych długich przejazdach! W restauracji w Bernie spotkaliśmy Francuza, którego poznaliśmy na samym początku naszej podróży w taxibrousse z Tany do Antsirabe. Zamieniliśmy z nim kilka zdań i poszliśmy do pokoju. Dzień 10. (1. X. 2011. Sobota) Ranohira – Park Isalo – Ranohira Przed śniadaniem poszliśmy kupić kilka bułek i pączków, a następnie znaleźliśmy tańszy i fajniejszy nocleg w Momotrek (20.000 MGA, domek z łazienką na zewnątrz), mieszczący się około 200 metrów od hotelu Berny. Wróciliśmy, zjedliśmy śniadanie oraz zrobiliśmy kanapki na wypad do Parku Isalo. Następnie przenieśliśmy się do Momotrek. Potem poszliśmy do biura Parku Isalo, gdzie wykupiliśmy całodzienną wycieczkę po trzech miejscach: Canyon des Makis, Cascade des Nymphes oraz Piscine Naturelle (25.000 MGA wejście, 65.000 MGA przewodnik, 75.000 MGA taksówka stargowana z 90.000 MGA). [Momotrek też organizował wycieczki, ale nie znamy cen.] Najpierw pojechaliśmy taksówką pod Canyon de Makis. Tam taksówkarz poczekał na nas, a my razem z przewodnikiem poszliśmy do kanionu. Miejsce to bardzo nam się podobało. Nie chciało nam się stamtąd wracać. Następnie udaliśmy się taksówką na parking, skąd idzie się do Cascade des Nymphes. Kiedy szliśmy do wodospadu spotkaliśmy lemury catta. Siedziały na drzewie i zjadały owoce, a po dłuższej chwili zeskoczyły na ścieżkę i popędziły na inne drzewo przebiegając koło nas. Urocze stworzenia. Doszliśmy do kempingu, gdzie akurat było sporo brązowych lemurów. Tutaj zrobiliśmy sobie około półgodzinną przerwę na posiłek, a następnie ruszyliśmy w kierunku wodospadu Cascade des Nymphes zbaczając po drodze na podglądanie bawiących się białych lemurów sifaka. Kaskady okazały się bardzo ciekawe i zupełnie inne niż oczekiwaliśmy, więc było to miłe zaskoczenie. Następnie wróciliśmy do kempingu i skierowaliśmy się na czterokilometrowy szlak do Piscine Naturelle. Na początku musieliśmy wspiąć się po dość długich i męczących schodach (podobno jest tam 300 stopni). Potem było już lżej. Zachmurzyło się trochę, ale za to było przyjemnie chłodniej. Widoki piękne. Malownicze góry, porośnięte kolorowymi porostami, co podobno świadczy o dużej czystości tutejszego powietrza. Po drodze widzieliśmy Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 12 niezwykle kwitnące żółtymi kwiatami roślinki zwane „stopami słonia”. Spory odcinek szliśmy płaskowyżem. Kiedy doszliśmy do Piscine Naturelle od razu przebraliśmy się w stroje kąpielowe i wskoczyliśmy do malowniczego baseniku, do którego wpadała woda z wodospadu. Woda była dość chłodna, ale za to bardzo orzeźwiająca i relaksująca po pełnym dniu potu. Zaraz po nas doszła tutaj większa wycieczka składająca się z Amerykanów i Brytyjczyków. Oni też skorzystali z kąpieli. Wracając kierowaliśmy się do innego parkingu, niż ten z którego wyruszyliśmy. Był on znacznie bliżej. Zaczęło lekko kropić, ale na szczęście nie rozpadało się. Na parkingu czekał już na nas taksówkarz, który następnie zabrał nas do Ranohira. To był udany dzień. Kolację spożyliśmy w naszym hotelu, gdzie poznaliśmy Austryjaczkę. Ona pomogła nam dogadać się z miłymi właścicielami w sprawie jutrzejszego taxi-brousse do Ambalavao, ponieważ z Ranohira nic nie odjeżdża, a jedynie przejeżdża. W rezultacie zarezerwowano nam miejsca w busie jadącym z Tulear (cena jak za pełną trasę Tulear-Fiana, czyli 20.000 MGA). W Ranohira miał być ok. 8:00. Wymieniliśmy też tutaj pieniądze. W trakcie kolacji poznaliśmy też białego mieszkańca RPA. Na koniec poszliśmy do miejscowego sklepu-baru wypić piwko na ulicy. Siedziało już tam trochę miejscowych. Jeden pijany młody chłopak chciał z nami pogadać, ale nie znaliśmy wspólnego języka. Był bardzo przyjazny. Kiedy odchodziliśmy, zaczęliśmy się żegnać. Podaliśmy sobie ręce i ja chcąc poklepać go po plecach zostałem poprawiony. Chłopak pokazał mi jak się to u nich robi. Przytuliliśmy się ramionami, ale cofając ten gest ocieraliśmy się uszami, a potem to samo na drugie ramie i ucho. Ludzie na Madagaskarze są bardzo przyjaźni i pomocni. Kolejny raz przyszło mi do głowy to, że jednak my Polacy wcale nie jesteśmy tak bardzo życzliwi jak sami o sobie myślimy! Wcześniej, kiedy piliśmy piwo, sprzedawca wystawił nam krzesełka, abyśmy sobie mogli usiąść. Tego dnia po raz pierwszy na Madagaskarze spróbowaliśmy pieczone w cieście banany. Pyszne! Pani sprzedająca je na ulicy bardzo się ucieszyła, że nam posmakowały. Dzień 11. (2. X. 2011. Niedziela) Ranohira – Ambalavao Na godzinę 8:00 byliśmy gotowi na taxi-brousse. Ubolewaliśmy jednak nad tym, że nie mogliśmy pójść do kościoła na Mszę Świętą, zobaczyć jak tutejsi ludzie się modlą (Msza była właśnie o 8:00). W recepcji dowiedzieliśmy się, że bus miał jednak przyjechać trochę później – ok. 8:40. Nie zastanawiając się od razu ruszyliśmy do kościoła. Ołtarz był tutaj w jednym z rogów kwadratowego budynku. Ksiądz czarnoskóry, obok ołtarza chórek złożony z 4 kobiet i 2 muzyków grających na gitarze basowej i klawiszach przypominających brzmieniem klawesyn. Ludzie byli odświętnie ubrani – dużo ładniej niż na co dzień! Kiedy zaczęli śpiewać, wzruszyliśmy się! Wszyscy radośnie śpiewali ze śpiewników w egzotycznym języku. To było piękne i niesamowite doświadczenie! Niestety po około 20 minutach musieliśmy opuścić modlitwę i wracać do Momotrek. Po drodze spotkaliśmy naszego znajomego z RPA oczekującego przy ulicy na busa do Ambalavao. Po nas taxi-brousse przyjechał dopiero koło 9:00 – pod sam hotel! W środku siedział już chłopak z RPA. Samochód był przepełniony. Mi trafiło się miejsce na szczelinie między siedzeniami. Okropnie się na tym siedziało. O wiele bardziej wolałbym siedzieć na sedesie niż na tym, ale trzeba było to jakoś ścierpieć! Po drodze, pomimo że taxi-brousse był przepełniony, zabieraliśmy kolejne osoby. Mieliśmy sporo takich przystanków. W Ihosy złapaliśmy gumę. Chłopaki wymienili koło, a Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 13 potem podjechaliśmy ze 100 metrów i znowu postój. Oddano dziurawe koło do wulkanizacji. Następnie pokręciliśmy się po mieście i wróciliśmy po naprawione już koło. Do Ambalavao dojechaliśmy około 16:00! Na dworcu taxi-brousse znajdowało się biuro JB Trekking, gdzie udaliśmy się z zamiarem wykupienia wycieczki do Parku Andringitra. Wybraliśmy ofertę 2-dniową za 150.000 MGA. Potem poszliśmy do hotelu Tropic (10.000 za pokój) i na spacer po miasteczku. Dzień 12. (3. X. 2011. Poniedziałek) Ambalavao – Park Andringitra Tego dnia byliśmy umówieni na 8:30 pod biurem JB Trekking. Jednak nikogo tam nie było, tzn. biuro było otwarte, ale nikogo nie było w środku. Po około 20 minutach czekania zjawił się młody chłopak, który okazał się być naszym przewodnikiem na najbliższe 2 dni. Też był zdziwiony, że nikogo nie było w biurze. Podzwonił, poszukał, poczekał z nami i w końcu przyszedł jakiś chłopak, który otworzył biuro. Okazało się, że pojechał po zakupy dla nas. Zostawiliśmy większość niepotrzebnych nam rzeczy w biurze i poszliśmy na taxibrousse, którym mieliśmy dojechać do jakiejś wioski. Chętni na busa długo się zbierali. Kiedy ruszyliśmy od razu wstąpiliśmy na stację paliw, gdzie przy okazji nasz przewodnik Henry Lala zatankował paliwo do półtoralitrowej butelki – doszliśmy do wniosku, że to na pewno do generatora prądu. Podczas drogi pierwszy i jedyny raz na kontroli drogowej sprawdzano nasze paszporty. Do docelowej wioski musieliśmy podjechać kawałek drogą gruntową. Przy wjeździe do wioski napotkaliśmy zamknięty szlaban. Do „strażników” powędrowała biała koperta i mogliśmy wjechać. Stąd ruszyliśmy pieszo w dziesięciokilometrową drogę do Mevo Camping. W trakcie marszu zrobiliśmy mały piknik – dostaliśmy smaczne kanapki z bagietki i banany na deser. Widoki były śliczne. Szliśmy około 2 godzin w gorącym słońcu z plecakami. Przewodnik narzucił dość szybkie tempo, więc ten marsz dosyć nas zmęczył. Na kempingu został przydzielony nam namiot. Odpoczęliśmy chwilę pijąc niezbyt zimną Coca-Colę (3500 MGA/2 litry) i jeszcze przed 15:00 poszliśmy do pobliskiego lasku podglądać lemury catta. Udało nam się je zobaczyć. Podobno żyje ich tu około 5 rodzin, które składają się od 5 do 20 osobników. Żyją od 7 do 30 lat, a w każdej grupie ponoć jest jeden lemur-”lekarz”, który opiekuje się pozostałymi. Lemury te mają kilka rodzajów wydawanych dźwięków, z których każdy ma określone znaczenie, np. sygnał znalezionego jedzenia, wiadomość o zagubieniu się jednego z członków rodziny, itp. Po około 2 godzinach wróciliśmy na kemping. Wykąpaliśmy się (woda była ogrzewana jedynie przez słońce w trakcie dnia), zrobiliśmy pranie i około 18:30 poszliśmy na herbatę, która nazywała się citronella po francusku, a ferumanitza po malgasku.O 19:00 rozpoczęła się obfita i smaczna kolacja. Najpierw dostaliśmy po dużej miseczce zupy warzywnej, potem ryż z szaszłykiem z zebu (kebab) i trochę warzyw oraz na deser mały banan oblany czekoladą! Miła niespodzianka. Oprócz nas na kempingu przebywała też emerytowana para francuzów. Byli mili, facet znał angielski. Podróżowali tak jak my – busami, ale przybyli tu na cały miesiąc. Zaraz po kolacji wyłączono prąd i nadszedł czas odpoczynku po kolejnym dniu pełnym pozytywnych wrażeń. Na niebie wisiały miliony gwiazd. Byliśmy z dala od wszystkiego, więc niebo było bardzo dobrze widoczne. Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 14 Dzień 13. (4. X. 2011. Wtorek) Park Andringitra – Fianarantsoa O 5:30 mieliśmy śniadanie – przypieczone bagietki, masło, dżem, miód i herbata. Po posiłku od razu wyruszyliśmy na górę Kameleon. Podejście trochę nas zmęczyło, ale widoki były fajne. Po drodze widzieliśmy sporo jaszczurek, które lubiły banany :). Widzieliśmy też jedną rodzinę lemurów catta. Na szczycie odpoczęliśmy dłuższą chwilę i rozpoczęliśmy zejście inną trasą niż ta, którą wchodziliśmy. Na kempingu Henry ogłosił pięciominutową przerwę, po której mieliśmy ruszyć do wioski, żeby zdążyć na 12:00 na taxi-brousse do Ambalavao. Przerwę jednak trochę wydłużyliśmy. Nie podobało nam się, że nagle wszystko zaczęło odbywać się na szybko i na czas. Kiedy rozpoczęliśmy marsz do wioski, Henry poprosił nas, abyśmy szli możliwie szybko. Super. Co to za przyjemność? Droga nam się dłużyła, a pod koniec było już nam ciężko iść bez przerw i szybkim tempem. Powiedzieliśmy przewodnikowi, żeby zadzwonił i powiedział, żeby na nas poczekali. Na początku nie miał zasięgu, ale w końcu dodzwonił się i załatwił to. To jednak nie spowodowało tego, że mogliśmy już spokojnie iść. Do wioski dotarliśmy około 12:30. Bus czekał na nas. Chociaż był już gotowy do odjazdu Henry poprosił, aby jeszcze poczekał aż zjemy lunch! Dostaliśmy makaron z warzywami – bardzo smaczne. Potem przeładowanym busem wyruszyliśmy w drogę do Ambalavao. Jeden facet wisiał na zewnątrz pojazdu - na drabince! Kilka osób siedziało na dachu, a w środku siedzieliśmy jak śledzie w puszce! Po kilkunastu minutach jazdy samochód się popsuł! Okazało się, że był jakiś problem z silnikiem. Po około 10-15 minutach naprawiania ruszyliśmy dalej, aby za chwilę znowu zatrzymać się na dłuższą tym razem przerwę na naprawę. Ostatecznie udało się zreperować pojazd i dojechać do Ambalavao. Na miejscu od razu kupiliśmy bilety do Fiany i poszliśmy do biura JB Trekking po nasz plecak. Tam siedziało 3 Francuzów, którzy jechali z nami taxi-brousse'm z wioski. Sączyli piwo. Dla nas też kupiono piwo! Miły gest. Jeden z Francuzów potrafił mówić po polsku, ponieważ miał matkę Polkę i często spędzał wakacje w Polsce. Tylko co wypiliśmy piwo, ktoś przybiegł do nas z wiadomością, że bus do Fiany jest już pełny. Pożegnaliśmy się i poszliśmy do taksówki. Podróż do Fianarantsoa trwała około godzinę. Udaliśmy się do hoteliku Encre d'Or (22.000 MGA za pokój) położonego blisko stacji taxi-brousse. Potem zrobiliśmy zakupy spożywcze, skorzystaliśmy z zimnego prysznica, zrobiliśmy pranie, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. To był ciężki dzień, ale satysfakcjonujący i pełny przygód! Dzień 14. (5. X. 2011. Środa) Fianarantsoa – Antsirabe Tego dnia trochę sobie pospaliśmy. Można powiedzieć, że w końcu się wyspaliśmy! Leniwie zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i poszliśmy na dworzec taxi-brousse. Tam wybraliśmy busa, w którym brakowało tylko 3 osób do kompletu, ale musieliśmy zapłacić po 18.000 MGA zamiast 15.000 MGA, bo był to kurs do Tany. Po około 40 minutach (tj. ok. 9:30) wyruszyliśmy w drogę. Na dworze było dość pochmurno i duszno. Jechaliśmy prawie bez przystanków (to rzadkość w tym kraju). Mieliśmy tylko jeden dłuższy postój na obiad. Odważyliśmy się też coś zjeść (ryż i zebu) w lokalnej restauracyjce. Jedzenie jednak nie bardzo nam smakowało, ale niczym się nie struliśmy. Mięso z zebu okazało się w większości kością i słoniną. Po 15:30 byliśmy w Antsirabe. Ponownie na nocleg wybraliśmy Nutricia. Po otrzymaniu pokoju wyruszyliśmy do centrum miasta chodząc po sklepikach. Na koniec wstąpiliśmy do Arche na kolację (wzięliśmy spaghetti, ale było średnio smaczne). Po kolacji Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 15 zagadał do nas jakiś przewodnik. Spytaliśmy go przy okazji czy nie wie gdzie można kupić kawę i herbatę citronella (którą piliśmy na kempingu w Andringitra). Skończyło się na tym, że złożyliśmy zamówienie u kucharki, która miała nam na następny dzień to kupić. Zostawiliśmy zaliczkę 5000 MGA i poszliśmy już w ciemnościach do hoteliku. Dzień 15. (6. X. 2011. Czwartek) Antsirabe – Antananarivo Po śniadaniu na prośbę właściciela wynieśliśmy się z pokoju i zostawiliśmy duże plecaki w recepcji. Udaliśmy się następnie na pocztę kupić i wysłać kartki do Polski (kartki na poczcie kosztował 600 MGA, w bibliotece 500 MGA, zaś w sklepikach 1000 MGA, znaczek 1760 MGA). Wymieniliśmy też trochę gotówki w banku (kurs 1 EUR = 2669 MGA) i odebraliśmy zamówioną herbatę i kawę – herbata była liściasta bez opakowania, kawa zaś była zapakowana w miękkie opakowanie foliowe (koszt 2.500 MGA). Potem kupiliśmy jeszcze kilka pamiątek i poszliśmy na pizzę. Do hoteliku wróciliśmy pousse-pousse (zapłaciliśmy 2000 MGA, chociaż facet chciał 2000 MGA od głowy). Odebraliśmy plecaki, pożegnaliśmy się z gospodarzami i udaliśmy się na dworzec taxi-brousse. Było około 13:30. Kupiliśmy bilety i po około 20 minutach oczekiwania ruszyliśmy do Antananarivo. Siedząc obok kierowcy zaobserwowaliśmy to, o czym wcześniej rozmawialiśmy z jednym Malgaszem. Chodzi o kontrole policyjne. Wszystko wygląda niewinnie. Niby sprawdzają dokumenty samochodu, ale tak naprawdę to policjanci zbierają haracz! Miejscowi policję nazywają wręcz mafią. Trudno się dziwić. Kiedy kierowca taxi-brousse podawał dokumenty policjantowi zawsze pod dokumentami był zwinięty w kostkę pieniądz (wydaje mi się, że był to 1000 MGA). Policjant umiejętnie brał dokument przechwytując kasę. Często nie przeglądał nawet dokumentów - otwierał na sekundę na losowej stronie, po czym oddawał papiery i mogliśmy jechać dalej. Działo się tak za każdym razem, kiedy była kontrola. Z Antsirabe do Tany mieliśmy 8 takich kontroli! Tragiczna sytuacja. Zatem poznaliśmy prawdziwy cel kontroli policyjnych. Przykre! Do Tany dotarliśmy jeszcze przed 17:00 na południowy dworzec. Panował tutaj syf i ścisk niemiłosierny. Człowiek chce stamtąd wydostać się jak najszybciej. Musieliśmy przejść przez śmierdzące błoto, aby wydostać się na ulicę. Próbując złapać taksówkę do centrum słyszeliśmy ceny z zakresu 10.000 – 12.000 MGA! Taxi-broussem jechały z nami 2 Francuzki. Zaproponowaliśmy im wspólny dojazd taksówką do jakiegoś hotelu. Złapały samochód za 9.000 MGA (dowiedzieliśmy się od kierowcy, że podobno o tej porze są duże korki i dlatego są tak duże ceny). Dojechaliśmy nim do hotelu Moonlight. Jednak nie było tam wolnych pokoi. Podeszliśmy kawałeczek dalej do hotelu Lambert, gdzie wzięliśmy pokój z łazienką za 26.000 MGA. Z okna mieliśmy fajny widok na miasto. Chcieliśmy jeszcze tego dnia zorganizować taksówkę na wyjazd do Andasibe. Pomocny okazał się nasz recepcjonista, który znał trochę angielski. Był naszym tłumaczem. Jednak pierwszy lepszy znaleziony taksówkarz chciał aż 300.000 MGA. Odmówiliśmy. Potem próbowaliśmy w hotelu Moonlight, ale tam cena wynosiła 150.000 MGA i nie dało się stargować nawet 1000! Ponieważ stawało się już ciemno postanowiliśmy, że poszukamy transportu kolejnego dnia z rana. Kiedy wróciliśmy do naszego hotelu, drugi recepcjonista zagadał, że spróbuje nam znaleźć kogoś, kto nas zawiezie do Andasibe, za cenę do 140.000 MGA. Na dworze rozpadało się na dobre. Były błyskawice i grzmoty. Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 16 Dzień 16. (7. X. 2011. Piątek) Antananarivo – Andasibe – Antananarivo O 6:10 byliśmy już na recepcji. Był tam recepcjonista, który obiecał nam poprzedniego wieczoru znaleźć kierowcę. Chociaż nie znaliśmy wspólnego języka udało nam się jakoś dogadać. Uzgodniliśmy, że on pójdzie znaleźć nam taksówkarza, a my poczekamy. Po około 2-3 minutach wrócił z młodym chłopakiem. Chłopak znał kilka słów po angielsku. Umówiliśmy się z nim na cenę 150.000 MGA za transport w dwie strony i około trzygodzinny postój w Andasibe. Recepcjonista się ucieszył, że udało mu się nam pomóc. Wyruszyliśmy w trasę starym samochodem. Był to chyba Peugeuot 4TL – taki jak ze starych komedii z Louis'em de Funes. Pogoda nam nie dopisywała. Było pochmurno i chłodno. Po drodze do Andasibe zaczęło mżyć, a na miejscu pojawił się mały deszcz. Pomimo tego kupiliśmy bilety na 3-godzinną trasę (25.000 MGA bilet + 25.000 MGA przewodnik). Obawialiśmy się tylko tego, że w mokrym lesie przemokniemy do suchej nitki, ale wróciliśmy w całkiem suchym stanie. Udało nam się zobaczyć lemury Indri-Indri i posłuchać ich okrzyków. Warto było tutaj przyjechać! Nawet tylko dla Indri-Indri. Ich odgłosy długo pozostaną w naszych pamięciach. Oprócz Indri-Indri udało nam się zobaczyć lemury brązowe no i oczywiście sam las deszczowy, który okazał się też bardzo ciekawy. Spodziewaliśmy się jednak, że zobaczymy tutaj więcej zwierząt. Do Tany wróciliśmy około 16:30. Udaliśmy się na kolację - kolejny raz do pizzerii Gostro. Jednak ta w Antsirabe była tańsza i miała też opcję małych pizzy. Tutaj można było kupić tylko duże. Pospacerowaliśmy po Placu Niepodległości. Tutaj pewien młody chłopak chciał wyżebrać od nas pieniądze nadstawiając czapkę z daszkiem. Nie dał się odgonić. Wyglądał zbyt przyzwoicie jak na żebraka. Podszedł bardzo blisko. Okazało się, że był kieszonkowcem! Ostrzegł nas o tym przechodzeń i odgonił go od nas. Chociaż byliśmy zabezpieczeni przed takimi kradzieżami, to zaskoczył nas sposób w jaki chciano nas okraść. Poza tym to miłe, że społeczeństwo nie akceptuje takiego zachowania i odważnie się temu sprzeciwia i zwraca na to uwagę. Wydaje nam się, że Tana za dnia nie jest taka straszna, jak niektórzy ją opisują. Chyba jedynym problemem są tutaj kieszonkowcy i ewentualny ruch na ulicach, ale po zmroku pewnie może być inaczej. Około 20:00 ulice pustoszały i nie było nawet sensu spacerowania. Dzień 17. (8. X. 2011. Sobota) Antananarivo – Bras Pistolet Około 7:30 wyszliśmy pospacerować po okolicy. Chcieliśmy wymienić odrobinę pieniędzy na zakupy pamiątek i myśleliśmy, że banki otworzą o 8:00. Jednak zapomnieliśmy, że tego dnia była sobota. Jeden bank otwierali dopiero o 9:00, ale już o 8:00 była do niego kilkunastoosobowa kolejka! Udało nam się jednak znaleźć hotel Colbert, w którym wymieniali pieniądze (kurs 1 EUR = 2580 MGA). Następnie skierowaliśmy się na bazarek, gdzie zrobiliśmy drobne zakupy i spiesznym krokiem wróciliśmy do hotelu, żeby szybko się spakować i czym prędzej pojechać na lotnisko, bo zostało nam niewiele czasu. Na ulicy złapaliśmy taksówkę, która zawiozła nas na lotnisko (20.000 MGA). O 12:15 wystartowaliśmy małym samolotem ATR, kierując się na Reunion. Dotarliśmy tam po ponad dwuch godzinach lotu. Na lotnisku sprawdzono nam tylko paszporty i nic więcej. Na informacji dowiedzieliśmy się jak dojechać to Ste-Suzanne (linia G/G1 z przystanku „Gillot Aerogare” mieszczącego się przy lotnisku). Jadąc autobusem poznaliśmy jeden z tutejszych zwyczajów. Otóż jak ktoś chce wysiąść na kolejnym przystanku to klaska w dłonie informując w ten sposób kierowcę, aby ten się zatrzymał. Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 17 W Ste-Suzanne wysiedliśmy na przystanku „Le Marine Ste-Suzanne” (bilet 1,6 EUR), gdzie poczekaliśmy na busik numer 66, który zabrał nas dalej do Bras Pistolet (bilet 1,3 EUR). Tam mieliśmy wykupiony pierwszy nocleg – w Chambre d'hote La Cuisine de Clemencia (45 EUR ze śniadaniem). Dostaliśmy domek z werandą z widokiem na ocean. Byliśmy na wzgórzu, więc panorama była ładna. Warunki bardzo dobre! Prawdę mówiąc nie przyzwyczailiśmy się do tak wysokich standardów :). Tego dnia nad Reunion zaciągnęły się chmury i było chłodno. Dzień 18. (9. X. 2011. Niedziela) Bras Pistolet – Hell-Bourg Wstaliśmy zaraz po 6:00, żeby się wyszykować do wyjścia, a o 7:00 zjeść ustalone dzień wcześniej śniadanie i zdążyć na busa do Ste-Suzanne o godzinie 8:00. Na śniadanie dostaliśmy bułki, masło, dżem z ananasa własnej produkcji, smażone placki z manioku, ananasa, banany oraz kawę i herbatę. To był bardzo obfity i smaczny posiłek. W sumie to aż za duży. Gospodyni siedziała z nami. Pomimo braku znajomości wspólnego języka udało nam się trochę porozmawiać. Posiłkowaliśmy się pojedynczymi słówkami francuskimi, gestami oraz rozmówkami francuskimi, które mieliśmy ze sobą. Po smakowitym, ale jednak za słodkim śniadaniu, wyszliśmy na drogę oczekując busa. Akurat jak przystanęliśmy przy drodze z nieba zaczął kropić mały deszcz. Zawiewający wiatr przemoczył nasze przednie strony spodni. Nasze nastawienie na czekający nas trekking w takiej pogodzie stało się bardzo pesymistyczne. Busem dojechaliśmy na przystanek „Mairie/Eglise Ste-Suzanne” (bilet 1,3 EUR), aby po około 30 minutach wsiąść w autobus linii F i dojechać do przystanku „St.-Andre Gare” (bilet 1,4 EUR). Wiedzieliśmy, że teraz będzie najgorsza część. Była niedziela, a tego dnia bardzo rzadko jeździły autobusy do Salazie, a potem do Hell-Bourga. W dodatku na pierwszy autobus nie mieliśmy szans zdążyć, a następny odjeżdżał dopiero za 4 godziny. Najrozsądniejszym wyjściem z tej sytuacji było więc próbowanie złapania autostopa. Najpierw jednak musieliśmy wyjść z miasteczka na drogę wylotową w kierunku Salazie. Maszerowaliśmy około 30-40 minut. Zaczęliśmy łapać stopa. Ku naszemu zaskoczeniu od razu zatrzymał się samochód. Kierowca akurat jechał do jakiejś miejscowości za Salazie, więc mieliśmy podwójne szczęście. Po drodze mijaliśmy piękne widoki. Podczas tej przejażdżki oczarowała nas ta wyspa. W Salazie musieliśmy wysiąść i łapać kolejną okazję do Hell-Bourga. Już po minucie siedzieliśmy w kolejnym samochodzie jadącym tam, gdzie chcieliśmy! Jak miło! Jechaliśmy z młodą kobietą rozmawiającą przez telefon z przyjaciółką. Kierowała jedną ręką jadąc po serpentynach. Była trochę roztrzepana, ale bardzo sympatyczna. Pracowała kiedyś we Francji z Polakiem. Dzięki temu Polskę kojarzyła z wódką – na hasło Poland od razu odpowiedziała „vodka” :). Byliśmy pod wielkim wrażeniem, że tak łatwo i szybko dotarliśmy do Hell-Bourga i to w niedzielę. Pogoda nad wybrzeżem była dość słoneczna, jednak w górach wisiało sporo chmur i od pewnej wysokości wszystko skrywało się we mgłach. Tyle szczęścia, że nie padało. Szukając Gite La Mandoze, gdzie wykupiliśmy wcześniej nocleg (15 EUR za łóżko), zarezerwowaliśmy w Gite Mme Madeleine Parisat nocleg na 12 października (16 EUR za łóżko). Po zakwaterowaniu się, zostawiliśmy duże plecaki i wyruszyliśmy do lasu Foret de Bebour-Belouve (było ok. 11:20). Najpierw rozpoczęła się długa wspinaczka do schroniska Gite de Belouve. Na początku mogliśmy podziwiać trochę widoków z góry, ale kiedy weszliśmy w wiszące chmury skończyło się oglądanie jakichkolwiek panoram. Przy schronisku jest punkt widokowy na Cyrk Salazie. Na pewno roztacza się stąd piękny widok, ale my mogliśmy zobaczyć tylko białą ścianę mgły! Postanowiliśmy iść dalej do lasu, aby zobaczyć drzewa tamaryndowe i dotrzeć w miarę możliwości na punkt widokowy na wodospad Trou de Fer. Spodziewaliśmy się jednak nic nie zobaczyć ze względu na mgłę, co Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 18 niestety potwierdziło się, kiedy tam dotarliśmy. Jedynym pocieszeniem stał się dla nas sam las, który okazał się niezwykły, a zmieniająca się intensywność mgły dodawała mu tylko większego uroku! Wracaliśmy dość żwawo, ponieważ zostało nam nie wiele czasu do zapadnięcia zmroku. Zrobiliśmy po drodze krótką przerwę na posiłek na punkcie widokowym pod schroniskiem Gite de Belouve. Kiedy schodziliśmy do Hell-Bourga wszystko było już we mgle! Nie mieliśmy najlepszych nastrojów widząc taką pogodę. Przyjechaliśmy tutaj dla widoków, a tymczasem niewiele mogliśmy zobaczyć. W schronisku Gite La Mandoze w naszym pokoju poznaliśmy Polkę – Anię oraz jej koleżankę z Czech i parę starszych Szkotów. Nocowaliśmy w jednym pokoju. Twierdzili, że w Salazie często jest taka pogoda jak tego dnia. Jedynie z rana jest pogodniej. To dodało nam trochę nadziei, że jutro z rana może w końcu zobaczymy cyrki w całej ich okazałości. Na koniec dnia zdecydowaliśmy się pójść do jakiejś restauracji na kolację, żeby spróbować tutejszej kuchni. Zamówiliśmy wieprzowinę curry z warzywami szuszu oraz wieprzowinę w liściach manioku i tutejsze piwo Bourbon (Dodo). Do tego dostaliśmy ryż, 2 sosy oraz coś w rodzaju gotowanej soczewicy w sosie. Chociaż nie było to tanie, to bardzo nam smakowało i było bardzo syte. W planach na kolejny dzień mieliśmy trekking z Hell-Bourga do cyrku Mafate, ale zdecydowaliśmy się, że dojedziemy do parkingu przy Col des Boeufs i stamtąd wyruszymy do cyrku Mafate. Podobny plan miały Ania i jej koleżanka. Dzień 19. (10. X. 2011. Poniedziałek) Hell-Bourg – La Nouvelle Wstaliśmy o 5:00, żeby zjeść śniadanie i przepakować plecaki – zostawić niepotrzebne rzeczy w Gite La Mandoze w jednym z plecaków. Nie uprzedziliśmy o tym fakcie właściciela, a tego ranka gdzieś spał. Postanowiliśmy, że napiszemy mu karteczkę z wiadomością, że wrócimy po plecak 12 października – po angielsku i francusku (z francuskim pomogła nam Ania). O 6:15 mieliśmy busa do Salazie (bilet 1,4 EUR). Busy z Salazie do Col de Boeuf kursowały tylko w poniedziałki, środy, piątki i niedziele. Po fakcie dowiedzieliśmy się też, że pomimo przesiadki w Salazie, można kupić jeden bilet na trasę z Hell-Bourg - Col de Boeuf za 1,4 EUR. Tymczasem my zapłaciliśmy kolejne 1,4 EUR za bilet z Salazie do Col de Boeuf. Trudno. Początek dnia w Hell-Bourg zapowiadał się bardzo obiecująco, ale kiedy zbliżaliśmy się do Col des Boeufs wszystko zaczynało stawać we mgle i mżawce. Porażka na całego. Odechciało nam się gdziekolwiek iść w taką pogodę. Wysiedliśmy na parkingu i wyruszyliśmy do La Nouvelle przechodząc przez las Tamaryndowy, który ponownie okazał się dla nas niezwykły! Poprawił nam humory. Markotnie zmierzaliśmy w środek cyrku Mafate. Słyszeliśmy w oddali latające śmigłowce. Myśleliśmy, że ludzie na darmo wydali pieniądze na przelot, bo w takich chmurach nic nie zobaczą. Po jakimś czasie przestała nas moczyć mżawka i zaczęło prześwitywać niebieskie niebo. Im dalej szliśmy tym coraz więcej pojawiało się niebieskiego nieba i słońca! Zaczęliśmy dostrzegać szczyty gór. Okazało się ku naszej radości, że w środku cyrku było tego dnia słonecznie! Jedynie po stronie Salazie i przy Col des Boeufs panowała mglista pogoda, a szczyty otaczające cyrk Mafate nie pozwalały wedrzeć się chmurom do jego środka. Bardzo się ucieszyliśmy. Do La Nouvelle weszliśmy w słonecznej pogodzie podziwiając część cyrku Mafate. Odnaleźliśmy schronisko Gite Yvon Gravina, gdzie mieliśmy wykupiony nocleg (35 EUR). Zostawiliśmy tam swoje rzeczy i poszliśmy zwiedzać okolicę, wstępując na 2 punkty widokowe. Na jednym z nich zrobiliśmy sobie mały piknik na posiłek. Produkty w sklepach były bardzo drogie, np. mięsista bagietka kosztowała 2,3 EUR!). Na koniec dnia przeszliśmy Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 19 się kawałek szlakiem prowadzącym do Roche-Plate, zastanawiając się czy następnego dnia nie iść do Marla właśnie tą trasą. Zastanawialiśmy się, ponieważ w przewodniku opisano, że ta trasa jest trudna i wzbudzająca dużo adrenaliny, co wywoływało u Ewie niepokój. Po drodze pytaliśmy się idących w przeciwnym kierunku ludzi o warunki i trudność tego szlaku. Po usłyszanych opiniach widzieliśmy szanse na pokonanie tej trasy w 1 dzień. Zastanawialiśmy się tylko czy my damy radę przejść taką trasę bez wcześniejszego przygotowania. Widoki wydawały się nam ciekawsze na tym szlaku niż na drugim krótszym. Widząc w oddali piękne Bas Mafate zaczęliśmy się też zastanawiać czy słusznie zdecydowaliśmy się na Haut Mafate, które wydało nam się trochę mniej malownicze. Na kolację zjedliśmy zupki i wypiliśmy gorące herbaty, bo wieczór był bardzo chłodny. Uprana poprzedniego dnia bielizna jeszcze nam nie wyschła! Mieliśmy kiepskie warunki do schnięcia prania. Poszliśmy spać z decyzją, że jeśli następnego dnia będzie pogodnie, to pójdziemy do Marla przez Roche-Plate. Dzień 20. (11. X. 2011. Wtorek) La Nouvelle – Marla Wstaliśmy, a raczej zaczynaliśmy powoli wstawać od godziny 5:00, ponieważ było bardzo zimno i żadne z nas nie chciało opuszczać ciepłego łóżka! Pogoda była obiecująca, więc postanowiliśmy zrealizować nasz plan przejścia do Marli przez Roche-Plate. Po śniadaniu, zrobiliśmy kanapki na drogę i wyruszyliśmy (było ok. 6:20). Najpierw rozpoczęło się dwugodzinne zejście do strumienia Riviere des Galets. Trasa wg nas w ogóle nie była przerażająca jak opisane to było w przewodniku LP. Na dole podeszliśmy kawałek wzdłuż strumienia i rozpoczęliśmy długie podejście do Roche-Plate. Kiedy osiągnęliśmy wioskę, uzupełniliśmy zapasy wody u jakiegoś gospodarza i zrobiliśmy godzinną przerwę na posiłek i podziwianie widoków. Widzieliśmy fragment Bas Mafate, który kolejny raz nas zafascynował. Chciałbym tutaj kiedyś wrócić na dłużej i powędrować tutejszymi szlakami górskimi. Po przerwie wyruszyliśmy w stronę Trois Roches. Najpierw szliśmy kawałek pod górkę, a potem przez jakiś czas teren był bardziej płaski, by później zmienić się w pagórkowaty – na zmianę trochę w górę, trochę w dół. Po 2 godzinach i 40 minutach spokojnego marszu dotarliśmy do wodospadu Trois Roches, który jest bardzo ciekawy i inny niż wszystkie, które widzieliśmy do tej pory. Z reguły wodospad ogląda się z dołu, obserwując jak z góry kaskady wody spadają w dół. Trois Roches podziwia się z góry jak spada w głęboką szczelinę w skale. W tym miejscu zrobiliśmy przerwę na obiad i odpoczynek. Spędziliśmy tutaj z półtorej godziny. Dochodziła już 16:00 kiedy wyruszyliśmy dalej. Początkowo szliśmy płaskim terenem. Potem musieliśmy się wdrapać trochę w górę, znowu zejść trochę w dół i iść płaskim terenem. Na koniec musieliśmy pokonać około godzinne podejście. Około 17:30 byliśmy już przy schronisku Gite Trois Roche (nocleg 17 EUR za łóżko). To był dzień pełen potu i spalonej energii, ale nie żałowaliśmy decyzji, którą podjęliśmy rano. Szlak okazał się bardzo malowniczy, szczególnie przy Roche-Plate i o wiele ciekawszy niż ten krótszy. Na tą trasę trzeba jednak ze sobą wziąć spory zapas wody, szczególnie jak jest gorąco. My wypiliśmy 4,5 litra wody, ale z chęcią wypilibyśmy jeszcze pewnie kolejne 1,5 litra lub więcej! Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 20 Dzień 21. (12. X. 2011. Środa) Marla – Hell-Bourg Po 7:00 wyroiliśmy się z pokoju. Wstąpiliśmy do sklepu, aby kupić bagietkę. Potem poszliśmy do punktu czerpania wody i dalej na punkt widokowy, aby tam zjeść śniadanie w pięknej scenerii i ciepłych promieniach słonecznych rześkiego poranka. Nad nami rozciągało się niebieskie niebo bez chmurek. To był zdecydowanie najpogodniejszy poranek podczas naszego pobytu na Reunion. Po śniadaniu musieliśmy wrócić do Marla, aby skierować się na szlak do Col des Boeufs. Na początku musieliśmy rozgrzać trochę mięśnie, bo szybko się nam męczyły po wczorajszym maratonie. Po jakichś 20 minutach szło się już znacznie lepiej. Na początku szlaku było dość lekko. Dopiero potem, kiedy przyszło nam się wspinać, trasa zaczęła nam się dłużyć. Po drodze mijaliśmy malowniczy strumień, nad którym przeszliśmy podwieszanym metalowymi linami mostem. Szkoda, że nie było tam żadnego zejścia na dół. Dalej szliśmy już tylko pod górkę. Wkrótce dotarliśmy do uroczego lasu tamaryndowego, którym szliśmy 2 dni temu w przeciwnym kierunku. Nad nami pojawiało się coraz więcej chmur, aż w końcu zaczęło kropić i zrobiło się chłodno. Jeszcze rano, kiedy wychodziliśmy z Marla, nad Col des Boeufs nie było żadnych chmur! Gdy wychodziliśmy z lasu rozpadał się deszcz. Nasze spodnie przemokły. Plecaki na ile mogliśmy zapakowaliśmy w worki foliowe. Wchodziło nam się ciężko. Pomimo kurtek wodoodpornych byliśmy wilgotni od środka od potu. Robiło nam się co raz bardziej zimno. Deszcz na trochę przestawał padać, to znowu na nowo zaczynał kropić. Było ciężko! Około 14:30 byliśmy już na parkingu pod Col des Boeufs. Czekaliśmy na busa do Hell-Bourga, który miał przyjechać tutaj o 15:05. Wiał wiatr i padał deszcz. Byliśmy wyziębieni i mokrzy. Około 14:55 podjechał wyczekiwany bus. Chociaż jechał do Salazie, nauczeni doświadczeniem z ostatniej podróży tutaj, kupiliśmy od razu bilet do Hell-Bourga (1,4 EUR). W Salazie mieliśmy przesiadkę i do Hell-Bourg dotarliśmy tuż po 17:00. Deszcz padał w całym Cyrku Salazie. Chyba ciężko tutaj trafić w dobrą pogodę!? Od razu poszliśmy do Gite Mme Madeleine Parisat (16 EUR za łóżko), który zarezerwowaliśmy w niedzielę. Dostaliśmy pokoik z podwójnym łóżkiem. Ucieszyliśmy się, że ostatniej nocy nie musimy spędzać z innymi osobami. Ja poszedłem odebrać zostawiony w poniedziałek plecak w Gite La Mandoze. Stał nienaruszony wraz z karteczką tam, gdzie go zostawiliśmy. Podziękowałem właścicielowi za przechowanie plecaka i wróciłem do Madelaine, aby jak najszybciej wziąć ciepły prysznic i przebrać się w suche ubrania. Po rozgrzaniu się udaliśmy się na kolację do P'tit Koin Kreol, gdzie zjedliśmy smaczny posiłek – wieprzowina curry/kiełbaska w sosie curry z ryżem i czymś podobnym do soczewicy + piwo + małe lody z „gujawy” na deser (11,5 EUR / posiłek). Potem wstąpiliśmy do sklepu spożywczego i wróciliśmy do naszego ciepłego pokoiku. Deszcz padał nadal i było mgliście. Dzień 22-23. (13-14. X. 2011. Czwartek-Piątek) Hell-Bourg – Warszawa Całą noc siąpił deszcz. Rano kiedy wstaliśmy nic się nie zmieniło – padało dalej. Przechlapane jeśli ktoś w tym czasie zaplanował sobie wędrówki po Cyrku Salazie. Patrząc na taką pogodę można powiedzieć, że mieliśmy i tak szczęście, że pierwszego dnia pobytu tutaj nie było tak mgliście i nie padało. Leniwie zwlekliśmy się z łóżka, zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy się do wyjazdu. Doba hotelowa kończyła się tutaj o 10:00, więc poszliśmy szybko na miasteczko wysłać kartki i kupić kilka prezentów. Następnie zabraliśmy duże plecaki i poszliśmy na autobus do St. Andre (bilet 1,4 EUR, z przesiadką z Salazie), który odjeżdżał o godzinie 9:45). W St. Andre wsiedliśmy w kolejny autobus linii G i dojechaliśmy do St. Denis (bilet 2,8 EUR). Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Madagaskar i Reunion 2011 http://wloczykij.tla.pl 21 Tam poszliśmy do „Centrale de Reservation – Ile de la Reunion” z prośbą o przechowanie nam przez kilka godzin plecaków, ponieważ nigdzie nie było żadnych przechowalni – nawet na lotnisku! Okazało się, że nie przechowują tam żadnych bagaży, ale dla nas zrobili wyjątek, ale dopiero po rozmowie z szefem! Umówiliśmy się, że wrócimy po plecaki do godziny 16:45. Następnie udaliśmy się pospacerować po mieście. Skierowaliśmy się na główną ulicę Ave de la Victorie, która potem przechodzi w Rue de Paris. Łączy ona nadbrzeże Le Barachais z fajnym ogrodem Jardin de l'Etat. Na koniec wstąpiliśmy na pyszne „włoskie lody” o smaku pistacjowo-bananowym. Sprzedawca dowiadując się, że jesteśmy z Polski chyba dołożył nam trochę do standardowej porcji! Miły gest. Potem odebraliśmy plecaki i poszliśmy na dworzec autobusowy (Ocean Bus Terminal), gdzie miały stację autobusy Car Juane – jest to przystanek o nazwie „Saint-Denis Pole d'Echanges Ocean”. Koło lotniska przejeżdża linia G – wysiada się na przystanku „Gillot Ae'rogare”. Najpierw podjechał jeden spóźniony autobus, ale nikogo nie zabrał, bo okazało się, że kolejnym przystankiem ze względu na opóźnienie był dopiero Ste-Suzanne. Kolejny autobus spóźnił się 3 minuty, ale kierowca sobie wysiadł rozprostować kości i skorzystać z łazienki (na dworcu są darmowe toalety). Wynikło małe zamieszanie. Myśleliśmy, że kolejny transport nam przepadnie. Jednak kierowca ostatecznie wziął ludzi, ale pominął wszystkie przystanki aż do lotniska! Dla nas było to nawet na rękę, bo o wiele szybciej dotarliśmy do celu. Na lotnisku przeszliśmy standardowe etapy. W powietrze wzbiliśmy się z dziesięciominutowym opóźnieniem. W Paryżu czekaliśmy 4 godziny na kolejny lot do Warszawy. Kolejna fascynująca podróż dobiegła końca. Szkoda, że tym razem była trochę krótsza niż poprzednie, ale ten czas i tak pozwolił nam przeżyć wiele niezwykłych przygód! Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk