Madagaskar Reunion 2011

Transkrypt

Madagaskar Reunion 2011
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
1
Madagaskar i Reunion 2011
Dzień 1. (22. IX. 2011. Czwartek) Warszawa – Paryż
Kolejną podróż rozpoczęliśmy dokładnie w dniu naszej czwartej rocznicy ślubu.
Zatem jest to nasza czwarta podróż poślubna. Rozpoczęliśmy ją bardzo wcześnie, bo ok. 4:00
nad ranem. Spaliśmy tylko 4 godziny i bardzo nie chciało nam się wstawać, ale
podekscytowani podróżą przezwyciężyliśmy zmęczenie. Na lotnisko dojechaliśmy nocnymi
autobusami. Na dworze było jeszcze ciemno. Było przyjemnie rześko.
Z Warszawy wystartowaliśmy o 7:05 i w Paryżu byliśmy ok. 9:35. Lecieliśmy liniami
Air France. Na miejscu odebraliśmy nasze plecaki i udaliśmy się do przechowalni bagażu
(która funkcjonuje tutaj od ok. roku), aby je tam zostawić i udać się na zwiedzanie Paryża
(6h/6EUR/1 szt.).
Kupiliśmy bilety całodobowe na kolej RER oraz wszystkie środki transportu w Paryżu
(19,6 EUR, jednorazowy kosztował 9,6 EUR) i linią B dojechaliśmy do centrum (ok. 40 min.)
pod katedrę Notre Dame. Katedra jest wielka i robi spore wrażenie.
Następnie udaliśmy się wzdłuż Sekwany do Lovr'u, który obejrzeliśmy tylko z
zewnątrz. Później dotarliśmy pod wieżę Eifla, skąd musieliśmy już wracać na lotnisko (koleją
RER), żeby nie płacić kolejnych 6 EUR od sztuki bagażu w przechowalni.
Po odebraniu plecaków mieliśmy jeszcze ponad 3 godziny czekania na kolejny
samolot, ale odpoczęliśmy sobie w tym czasie, który dość szybko nam minął.
O 19:45 wzbiliśmy się w powietrze Boeingiem 777-300, lecącym na wyspę Reunion
(Air Austral). W samolocie leciało nam się całkiem wygodnie. Mieliśmy kolację i śniadanie,
które były smaczne i bardzo syte! Naprawdę duże porcje! Większość lotu smacznie
przespaliśmy. Zapewne pomógł nam w tym krótki sen poprzedniej nocy i aktywny dzień w
Paryżu.
Dzień 2. (23. IX. 2011. Piątek) Paryż – Antsirabe
O 8:35 czasu miejscowego wylądowaliśmy na Reunion. Podczas lądowania mieliśmy
okazję wstępnie podziwiać 3 cyrki wewnątrz wyspy, do których mieliśmy zajrzeć, wracając z
Madagaskaru. Wyspa przywitała nas piękną pogodą i ćwierkającymi ptaszkami na lotnisku,
gdzie czekaliśmy na kolejny lot na Madagaskar o godzinie 11:55. Lot ten odbyliśmy
samolotem ATR.
W Antananarivo wylądowaliśmy o 13:05 czasu miejscowego. Było słonecznie i ciepło
(27 ºC) . Na odprawie okazało się, że nie wypełniliśmy deklaracji wjazdowych. Jedna wredna
babka, która nas wstępnie obsługiwała, nawet słowem się nie odezwała co i gdzie mamy
szukać. Spytaliśmy więc innych pasażerów o nieszczęsne formularze, ale okazało się, że
nigdzie już ich nie było. Próba przekazania tej informacji wspomnianej wrednej babie
skończyła się na tym samym, co ostatnio, tzn. odbiło się od niej jak echo od ściany, bez
żadnego zainteresowania z jej strony! Na szczęście inni pracownicy lotniska okazali się
sympatyczni i pomocni. Jeden pan przyniósł nam wymagane formularze. Jak się okazało,
kiedy szliśmy z samolotu, pytał nas jeden człowiek czy mamy „fiszki”, ale zignorowaliśmy
go nie rozumiejąc co do nas mówił. Zrozumieliśmy później, że chciał nam dać owe druczki,
które później potrzebowaliśmy.
Z pasażerów zostaliśmy tylko my. Kiedy kończyliśmy wypełnianie druczków (były
też w języku angielskim) celnicy sami już do nas podeszli zastanawiając się czemu jeszcze do
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
2
nich nie dotarliśmy. Dostaliśmy pieczątki darmowego wjazdu do Madagaskaru, a nasze
plecaki ktoś już zdjął z taśmy i przyniósł do nas. Wredna baba okazała się wyjątkiem wśród
sympatycznego personelu lotniska!
Wymieniliśmy trochę pieniędzy (1 EUR = 2700 MGA) i poszliśmy się dowiedzieć o
loty z Morondavy do Tulear. Przed wyjazdem sprawdzałem, że był bezpośredni (czyli tańszy)
lot 30 września, ale do tej pory rozkład zdążył się zmienić! Zmienił się 28 września. Okazało
się, że ani lot z Morondavy do Tulear, ani ten w przeciwną stronę nam nie pasował! Mówi się
trudno! Tym razem jednak, ze względu na niepewny transport wewnętrzny, byliśmy
przygotowani na zmiany planów. Ważna informacja to taka, że na miejscu bilety w Air
Madagascar okazały się być tańsze o nawet 46 EUR w porównaniu do cen na ich stronie
internetowej!
Zdecydowaliśmy się wstępnie pojechać lądem do Morondavy i być może stamtąd
wrócić samolotem do Tany. Na lotnisku wytargowaliśmy u jednego z tutejszych taksówkarzy
przejazd na południowy dworzec taxi-brousse za 23.000 MGA.
Jadąc na dworzec mijaliśmy dużo pól ryżowych, w których co raz ktoś pracował po
uda w błocie, albo po prostu bawiły się tam dzieci w błocie. Widzieliśmy również wiele
miejsc, gdzie ludzie domowymi sposobami wytwarzali cegły z czerwonego błota, które potem
wypalali i suszyli na słońcu.
Na ulicach był spory ruch. Wzdłuż ulic kręciło się mnóstwo ludzi, były rozstawione
różne sklepiki, kramiki, warzywniaki, wulkanizacje, itp. Wszystko można było tam zaleźć.
Sprzedaż surowego mięsa wiszącego przy ulicy to była normalka! Wokół było sporo śmieci i
panował brud. Kraj trzeciego świata. Zapyziały, brudny, miejscami śmierdzący i biedny, ale
za to tętniący życiem i tworzący interesujący koloryt, dla którego m. in. tutaj przyjechaliśmy!
Po wcześniejszych naszych podróżach czuliśmy się już tutaj całkiem swojsko! Myślę, że
gdyby to była nasza pierwsza podróż w taką rzeczywistość, to czulibyśmy się tutaj niepewnie
i lękliwie (pewnie podobnie jak kiedyś w pierwszych dniach w Jemenie). Jednak do puki
ludzie są przyjaźnie nastawieni, nie ma się czego obawiać. Tak właśnie jest na Madagaskarze!
Na dworcu taksówek od razu zostaliśmy „sprzedani” jakiemuś kierowcy busa, ale to
nawet dobrze, bo nie musieliśmy sami odnajdować transportu w tym wielkim rozgardiaszu
nie znając języka francuskiego, ani malgaskiego. Taksówkarz który przywiózł nas z lotniska
mówił trochę po angielsku, więc to nam dużo ułatwiło.
Na początku kierowca taxi-brousse za kurs do Antsirabe chciał od nas po 15.000
MGA, ale zeszliśmy do (chyba) normalnej ceny dla tutejszych, tj. 10.000 MGA. Kiedy jednak
przyszło do płacenia, dając kierowcy 20.000 MGA, kierowca oddał mi 15.000 MGA
narzekając coś po francusku, że to za mało, bo jeszcze za duże plecaki trzeba zapłacić po
5000 MGA. Wyszła z tego mała kłótnia, bo wiedzieliśmy, że takiej wielkości bagaże są
przewożone za darmo. Doszło do momentu, że powiedzieliśmy, żeby nam oddał pieniądze i
idziemy na następny bus (chociaż podejrzewam, że kierowca nie do końca mnie zrozumiał).
Kiedy wysiadłem z busa i szedłem do kierowcy (wcześniej rozmawialiśmy przez otwarte
okno), ten, zanim do niego doszedłem, oddalił się bez słowa. Ostatecznie pojechaliśmy tym
busem za 10.000 MGA od osoby. Na odjazd nie czekaliśmy zbyt długo (ok. 1 godziny). W
busie poznaliśmy starszego Francuza, który ożenił się z młodą Malgaszką, która zaszła
niedawno z nim w ciążę. Mieszkali na Reunion, ale właśnie przyjechali oddzielnie w
odwiedziny jej rodziny. Facet był po 50-tce i spłodził swoje pierwsze dziecko! Dobrze mówił
po angielsku i był bardzo rozmowny. Był bardzo zaskoczony, kiedy się dowiedział, że będąc
tutaj pierwszy raz i nie znając tutejszego języka, tego samego dnia zdążyliśmy jeszcze załapać
się na busa do Antsirabe. Nawet nam pogratulował tego osiągnięcia!
Podróż trwała ok. 4 godzin. Trafił nam się kierowca szaleniec! Bardzo szybko jechał
na serpentynach, wyprzedzał na zakrętach, czasami naprawdę myśleliśmy, że na niektórych
łukach albo wypadniemy z drogi, albo przewrócimy się na bok! Jednak szczęśliwie
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
3
dojechaliśmy do Antsirabe, gdzie było już ciemno i chłodno (ok. 19:00). Ku naszemu
zaskoczeniu kierowcy pousse-pousse rzucili się na nas i wręcz kłócili się między sobą o nas
ciągając ze sobą nasze duże plecaki. Nie zbyt miłe doświadczenie, ale nie zraziliśmy się tym.
Ustaliłem moim świeżo nauczonym podstawowym francuskim, pomagając sobie ruchami na
migi, że pojedziemy za 2000 MGA od osoby. Wybrany chłopak zgodził się i mieliśmy
pojechać do pobliskiego hoteliku Nutricia, jednak okazało się, że wbrew zapewnieniom
woźnica nie wiedział gdzie to jest. Mówiliśmy, że chcemy dowolny hotel, ale tani, to
zawieziono nas pod jakiś wypasiony hotel. Wróciliśmy kawałek i postanowiliśmy wysiąść i
sami poszukać. Na ulicach było sporo osób. Światła z ulicznych latarni nie było wiele, ale
dało radę się poruszać. Kiedy jednak przyszło do płacenia okazało się, że rzekomo
oczekiwano od nas po 20.000 MGA od osoby, a nie 2.000! Wynikła kłótnia. Było to trudne,
bo ni cholery nie mogliśmy się zrozumieć. Byłem przekonany, że dobrze im powiedziałem
cenę po francusku, ale woźnica twierdził inaczej. Postanowiliśmy, że następnym razem
będziemy pisać ceny na kartce! Zapłaciliśmy ostatecznie po 10.000 od osoby, ale
żałowaliśmy potem, że daliśmy za wygraną, bo cena jak się potem okazało była bardzo
wygórowana! W pobliżu znaleźliśmy pokój za 25.000 MGA w Hotel Diamant z kibelkiem i
ciepłym prysznicem.
Dużo emocji jak na pierwszy dzień pobytu na Madagaskarze! Mieliśmy mieszane
uczucia przez te różne sytuacje, ale przecież „jutro na pewno będzie lepszy dzień” – z taką
myślą poszliśmy spać.
Dzień 3. (24. IX. 2011. Sobota) Antsirabe – Miandrivazo
Tego dnia planowaliśmy wstać o 5:30, żeby z samego rana uderzyć na stację taxibrousse, ale przezwyciężyła nas senność i z hotelu wyszliśmy dopiero ok. 9:00. Na dworcu
taksówek byliśmy ok. 9:20. Kupiliśmy 2 bilety do Miandrivazo w kasie jednego z
przewoźników (15.000 MGA). Od razu nasze duże plecaki powędrowały na dach busa. My
zaś czekaliśmy na komplet pasażerów. W tym czasie podglądaliśmy życie ludzi w nowym dla
nas świecie. Plac busów był całkiem spory. Kręciło się tutaj wielu ludzi. Część z nich
zapełniała inne busy, znosząc przeróżne rzeczy – worki, rowery, walizki, a nawet żywe
zwierzęta. Poza tym wzdłuż dworca przebiegała ulica, przy której mieściło się mnóstwo
różnych sklepików. Spotkać można było tutaj proste stoliki z parasolkami, skąd można było
dzwonić za opłatą – coś w rodzaju budek telefonicznych, ale z osobą obsługującą. Na dworcu
kwitł handel obnośny. Ludzie roznosili warzywa, owoce, okulary przeciwsłoneczne, zabawki,
jakieś monety, brudną wodę, sprzedawaną na szklanki, oraz wiele innych rzeczy. Wokół
przewracało się dużo śmieci. Za dworcem kilka grupek mężczyzn grało w bulę.
Ludzie nie byli nachalni w stosunku do nas. Nawet pojawiające się dzieci nas nie
napastowały. Kiedy im odmówiliśmy zakupu lub darowizny, to odchodzili dalej, chociaż
przychodzili ponownie wiele razy do nas jak i innych pasażerów. Inni z kolei, wydawało się,
że kręcili się bez celu – z miasteczka na dworzec i z powrotem.
Dwugodzinny czas oczekiwania na komplet pasażerów minął nam dość szybko.
Chwilami tylko doskwierał nam upał. Przed odjazdem zatankowano pojazd przelewając
paliwo z różnych kanistrów. Kilku ludzi wsiadło przez okna na tylne siedzenia, aby nie
przeciskać się przez środek busa. Zgromadzone na dachu bagaże przywiązano solidnie, jedną
szybę w drzwiach otworzono korbą, ponieważ oryginalna już nie istniała. Następnie
ruszyliśmy w drogę. Nam trafiło się przednie siedzenie. Z tyłu nie było kompletu pasażerów,
ale później po drodze podwoziliśmy wielu dodatkowych pasażerów.
Tym razem trafił nam się spokojny kierowca, więc bez niepokojów pokonywaliśmy
kolejne kilometry drogi przejeżdżając przez wiele wiosek. W wioskach przy asfalcie zawsze
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
4
kręciło się dużo osób oraz mieściło się dużo sklepików i lichych restauracyjek. Część ludzi
chyba bezczynnie spędzała swoje popołudnia siedząc przy drodze lub wędrując po ulicy w tą i
z powrotem. Między wioskami na drodze mijaliśmy wielu ludzi. Najwidoczniej są tutaj
przyzwyczajeni do przemieszczania się na piechotę lub czasami na rowerze. Wiele Malgaszek
nosiło swoje pakunki na głowach. Dla nas było to zaskakujące, z jaką łatwością to robiły!
Na malgaskich drogach dość często używa się klaksonów. Po pierwsze jest to znak
dający znać pieszemu i rowerzystom, aby ustąpili pierwszeństwa. To samo dotyczy innych
pojazdów, które chce się wyprzedzić. Po drugie jako ostrzeżenie, że się zbliżamy, np. przy
wyprzedzaniu na zakręcie lub czasem w wioskach. Po trzecie w przypadku taxi-brousse, że
przejeżdżamy właśnie przez wioskę i może ktoś jest zainteresowany. Po czwarte jako
pozdrowienie.
Po drodze wiele razy zatrzymywaliśmy się, aby dopakować lub wypakować bagaż
razem z jego właścicielem. W czas podróży należy więc uwzględnić częste postoje. Na
drodze widzieliśmy dość często zebu. Podczas naszej podróży mijaliśmy pochód
mieszkańców jednej wioski związany z famadihaną, czyli powtórnym pochówkiem
przodków.
Do Miandrivazo dotarliśmy ok 18:00. Przy taksówce, podczas rozładunku, podszedł
do nas pewien mężczyzna., który dobrze mówił po angielsku i podał się za przewodnika.
Wskazał nam tani hotel (20.000 MGA za pokój z łazienką). Chciał nas namówić na spływ
rzeką, ale mieliśmy inne plany. Twierdził, że w dzień nie jeżdżą stąd żadne taxi-brousse do
Morondavy. Przejeżdżają jedynie tędy z Antananarivo lub Antsirabe późnym popołudniem.
Być może to prawda. Zaproponował nam, że znajdzie nam jakiegoś kierowcę, który odwiózł
turystów do Miandrivazo i będzie wracał do Morondavy i nas zabierze za trochę wyższą cenę
niż taxi-brousse. Podczas naszej rozmowy przewodnik wspomniał, że właśnie w Miandrivazo
jest kilka imprez famadihany i spytał czy nie chcemy zobaczyć. Oczywiście z radością
zgodziliśmy się. Udaliśmy się najpierw na jedną imprezę, gdzie w domu przy trumnie z
przewiniętymi w nowe szaty kośćmi rodzina spożywała posiłek. Jeden dziadek mierzył
trumienkę. Dane te potem podobno wędrują do odpowiednich władz kraju. Na zewnątrz grała
muzyka z komentujących dj'em oraz stała grupa znajomych i krewnych. W pewnym
momencie wysiadł prąd. Przestała grać muzyka i zgasło światło. Stwierdziliśmy, że to
porażka dla tych ludzi, bo wydali kupę kasy na tą imprezę, zatrudnili dj'a, chcieli się pobawić,
a tutaj nagle wyłączyli prąd! Przekazaliśmy gospodarzowi 2 piwa w ramach podziękowania
za uczestnictwo w imprezie. Pożegnaliśmy się i poszliśmy do innej rodziny. Tam też nie było
prądu. Tłumek ludzi był zebrany pod domem, przed którym znajdowały się 2 trumienki ze
zmarłymi. Na ich wieczkach postawiono na talerzach po jednej porcji surowego mięsa zebu,
aby niejako ci zmarli krewni ucztowali razem z żyjącymi. Wkrótce pojawił się prąd.
Puszczono muzykę i 2 kobiety porwały nas do tańca. Zaczęliśmy się bawić na klepisku obok
trumien i błota, a pozostali w kółku nam dopingowali. Po dwóch przetańczonych piosenkach,
brawach i krótkiej przerwie, zaczęli tańczyć wszyscy. Zrobiliśmy kilka zdjęć i nasz znajomy
przewodnik dał znać, że już idziemy. Wychodząc z bawiącego się tłumu, po ciemku
wdepnęliśmy w śmierdzące błoto obok klepiska. Udaliśmy się do naszego hotelu. Przewodnik
obiecał, że jeszcze tego samego dnia znajdzie nam transport na jutro. Po pół godzinie
przyszedł z propozycją 30.000 MGA od osoby, ale zbiliśmy cenę do 25.000 za osobę.
Umówiliśmy się na godzinę 6:30 następnego dnia. Na koniec nasz przewodnik upomniał się o
napiwek za to, że znalazł nam transport. Dostał na piwo i poszedł chyba zadowolony. Tego
wieczora jeszcze kilka razy gasło i zapalało się światło.
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
Przykładowe ceny:
bagietka
woda 1,5l
piwo THB
http://wloczykij.tla.pl
5
300-400 MGA
1200-1500 i więcej MGA
od 1000 MGA
Dzień 4. (25. IX. 2011. Niedziela) Miandrivazo – Morondava
O 6:30 wyruszyliśmy do Morondavy. Ruch na tym odcinku był niewielki. Kierowca
jechał spokojnie. Widoki suchych pofałdowanych wzgórz szybko stały się monotonne.
Dopiero przed Morondavą zrobiło się bardziej malowniczo, bo pojawiło się sporo zieleni,
pola ryżowe oraz baobaby.
Droga z Miandrivazo do Morondavy okazała się być w dobrym stanie, w
przeciwieństwie do tego, co było napisane w przewodniku LP. W związku z tym zamiast 10
godzin jechaliśmy tylko 4,5 godziny. Fakt, że taxi-brousse było by to dłużej, ale na pewno
dużo szybciej niż 10 godzin.
Kiedy dojechaliśmy do Morondavy czekaliśmy ok. 30 minut na kierowcę do Tsingy,
którego polecił nam poznany w Miandrivazo przewodnik. Okazało się, że kierowca znał tylko
kilka wyrazów po angielsku, ale udało nam się dogadać, że po 14:00 przyjedzie do nas ktoś,
kto zna angielski. Poszliśmy do hoteliku Oasis, gdzie wzięliśmy pokój za 24.000 MGA.
Przyjemne miejsce. Personel rozumiał trochę po angielsku. Przez cały dzień do późnego
wieczora leciała tutaj muzyka reagge. Wszędzie wisiały plakaty Boba Marleya. Właściciel i
kucharz nosili dredy (to oni głównie znali angielski).
Poszliśmy na spacer wstępując do Baobab Cafe, aby spytać po ile organizują wyjazdy
do Tsingy, ale cena nas zamurowała. Mieli jeszcze opcję wypożyczenia samochodu z
kierowcą po 240.000 MGA za 1 dzień (ale pewnie nie było w to wliczone wyżywienie i
noclegi kierowcy oraz przeprawy promowe). Było bardzo gorąco, więc udaliśmy się do
pokoju trochę ochłonąć.
Centrum Morondavy wyglądało zupełnie inaczej niż poprzednie miejscowości, które
widzieliśmy. Było widać, że wiele rzeczy jest tutaj zrobionych pod turystów. Miejsca poza
centrum oraz szczególnie przedmieścia były bardziej klimatyczne.
Ok. 14:00 pojawiło się 2 mężczyzn. Jeden z nich był przewodnikiem, którego nam
polecił poznany w Miandrivazo przewodnik, a drugi kierowcą. Po długich negocjacjach, z
mieszanymi uczuciami, podpisaliśmy umowę na 3-dniową wyprawę do Tsingy de Bemeraha
(935.000 MGA za wszystko, tj. 210.000 MGA za kierowcę, samochód i paliwo na jeden
dzień, wstępy – 25.000 MGA, promy, nocleg – 15.000 MGA, przewodnik po Tsingy – 55.000
MGA). Nie wliczone było tylko nasze wyżywienie. Przewodnik nazywa się Julian Morgan
Rabe.
W międzyczasie poznaliśmy parę młodych Francuzów, którzy zaproponowali nam
wspólne wypożyczenie auta 4x4 i przejazd wzdłuż wybrzeża to Tulear. Podróż ta miała
podobno trwać tylko 2 dni, a droga miała być najpiękniejszą na Madagaskarze [800.000 MGA
za 2 osoby lub 1.200.000 za 4 osoby]. Uzgodniliśmy, że się zastanowimy i damy im znać po
powrocie z Tsingy, gdzie oni też wyruszali następnego dnia (ale nie z nami).
Potem poszliśmy na plażę, gdzie znajdowało się mnóstwo młodych ludzi - tubylców.
Była niedziela, więc na plaży wypoczywała chyba większość młodszych tutejszych
mieszkańców. Dzieci kąpały się, młodzież grała w piłkę, spacerowała, wspólnie śpiewała przy
gitarze, a niektórzy zakochani przytuleni do siebie wpatrywali się w ocean. Fantastyczny
nastrój. Pomimo że zagląda tutaj sporo turystów, to i tak często nam się przyglądano. W
zasadzie na plaży nie widzieliśmy innych białych. Kilku turystów, pewnie bogatszych,
przejechało po plaży samochodem 4x4 nawet nie wysiadając z niego.
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
6
Po zachodzie słońca znad oceanu poszliśmy do naszego hoteliku, aby zjeść
obiadokolację. Zamówiliśmy krewetki z ryżem oraz smażoną rybę z ryżem (po 7.000 THB)
oraz piwo THB (3000 MGA). Posiłek był smaczny, ale suchy, bo brakowało nam jakichś
warzyw lub sosu do tego.
Po kolacji poznaliśmy właściciela Oasis. On najlepiej mówił i rozumiał po angielsku.
Spytał się czy jedziemy do Tsingy i dlaczego nie z nim. Spytał też z kim podpisaliśmy
umowę, bo wielu jest tutaj naciągaczy, ale w razie czego jesteśmy jego gośćmi, więc zadba o
nas, gdyby ktoś nas wykiwał. Kiedy pokazaliśmy mu umowę, żeby wyczytał z kim ją
podpisaliśmy, to chyba nawet nie spojrzał na nazwisko tylko od razu na kwoty i zaczął
przeżywać dlaczego z nim nie jedziemy - zastanawiał się czemu nie jedziemy z nim, skoro
jest opisany w przewodniku LP! Powiedzieliśmy, że nie mamy tego przewodnika i kiedy
spytaliśmy się tutejszego personelu o Tsingy, to nikt nic nie wiedział. Wtedy szef opuścił nas
– chyba po to, aby opieprzyć swoich pracowników. Czekaliśmy na niego dłuższą chwilę, aż w
końcu poddaliśmy się i poszliśmy do swojego domku.
Dzień 5. (26. IX. 2011. Poniedziałek) Morondava – Bekopaka
Wstaliśmy rano, aby zgodnie z umową być gotowymi na wyjazd o godzinie 7:00.
Czekano na nas jednak już od 6:40. Na początek musieliśmy jednak wymienić pieniądze,
ponieważ wczoraj była niedziela i nie udało nam się tego dokonać. Najwcześniejsza
wymiana po lepszym kursie była czynna od 7:40 w Hotel Menabe, jednak nasz przewodnik
skontaktował się z właścicielem lub pracownikiem tego kantoru i otworzono go dla nas
wcześniej. Kurs w tym miejscu był taki sam jak na lotnisku, tzn. w przypadku banknotów 20
EUR kurs wynosił 1 EUR = 2700 MGA, dla banknotów 50 EUR – 1 EUR = 2740 MGA. Po
wymianie kupiliśmy wodę i ciasteczka po czym wyruszyliśmy w trasę zapłaciwszy jeszcze
wstępną zapłatę na wyjazd, tj. 600.000 MGA.
Najpierw dotarliśmy do słynnej alei baobabów. Bardzo urokliwe miejsce, chociaż
przejeżdżały tamtędy nawet tiry. Potem zaczęła się monotonna 100 kilometrowa droga do
przeprawy promowej przez wyschnięte lasy i busz. Po drodze mijaliśmy i wyprzedzaliśmy
inne samochody, ciężarówki, taxi-brousse oraz wozy ciągnięte przez zebu. Spotykaliśmy też
wielu pieszych. Gnając tą drogą strasznie kurzyliśmy za sobą, ale kurzyli też inni! Często
jechaliśmy spory odcinek za kurzącymi samochodami z otwartymi oknami, bo kierowca i
przewodnik nie zasuwali ich z powodu panującego upału. Można więc sobie wyobrazić jak
bardzo na koniec dnia byliśmy zapyleni na pomarańczowo!
Kiedy dojechaliśmy na prom, akurat trafiliśmy na załadunek, na który i my się
załapaliśmy. Na prom wjechały 4 terenowe samochody, kilka motorów, rowerzystów oraz
kilkunastu pieszych. Popłynęliśmy spory kawałek wzdłuż rzeki docierając do portu
docelowego. Tutaj pojawił się problem, bo prom stanął troszeczkę za daleko od brzegu,
osiadając jedną stroną na dnie. Tratwę opuścili najpierw wszyscy pasażerowie tak, że zostały
tylko pojazdy. Następnie próbowano bezskutecznie podciągnąć prom bliżej brzegu siłą
ludzkich mięśni. Jedynym rozwiązaniem okazało się przedłużenie kładek zjazdowych z
promu. Dorzucono po 2 krótkie deski na każdą metalową kładkę. Pierwszy pojazd szczęśliwie
zjechał z promu. Potem przesunięto kładki w bok i wyjechał po nich kolejny samochód.
Następnie odciążoną tratwę udało się przesunąć bliżej brzegu i pozostałe samochody zjechały
już normalnie – po metalowych kładkach.
Warto opisać jak wyglądał prom, którym się przeprawialiśmy. Nie była to jedna
wielka łódź, ale drewniana platforma położona na dwóch długich łodziach motorowych,
ustawionych równolegle do siebie. Sterowanie odbywało się poprzez synchronizowane
kierowanie tymi dwoma łódkami, z których każda miała swój własny silnik.
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
7
Po przeprawie dojechaliśmy do Belu sur Tsiribihina, oddalonego o kilka kilometrów
od rzeki, gdzie udaliśmy się na obiad do restauracji, która ewidentnie była prowadzona dla
turystów. Danie główne kosztowało ok 13.000 MGA, piwo 3000 MGA.
Po drogim, ale smacznym obiedzie wyruszyliśmy dalej. Trasa była podobna do tej
wcześniejszej, ale stała się trochę błotnista, bo kilka dni temu spadł tutaj deszcz. Jednak nasz
samochód doskonale poradził sobie z takimi przeszkodami. Kilka razy myślałem, że utkniemy
na maksa, ale nie znając możliwości samochodu z napędem na 4 koła, bardzo się
zaskoczyłem jak sobie radził w dużym błocie!
Po drodze udało nam się zobaczyć młodego kameleona. Na koniec bardzo wyboistej
drogi dotarliśmy do drugiej przeprawy promowej. Tym razem była to bardzo krótka
przeprawa, bo prosto na drugi brzeg. Następnie po kilku kilometrach byliśmy już na miejscu
w Bekopaka. Dostaliśmy pokoik o bardzo opłakanych warunkach (10.000 MGA bez prądu,
15.000 MGA z prądem). Prąd był dostarczany z generatora. Zastanawialiśmy się, czy
przypadkiem nie wystarczyło, że tylko ktoś jeden wykupił prąd, a wtedy i tak wszyscy by go
mieli, bo przecież do każdego pokoju było podprowadzone światło, więc jeśli działał
generator, to prąd musiał być wszędzie.
Umyliśmy się po tym gorącym, ciężkim i zapylonym dniu, i poszliśmy odpocząć do
pokoju, a potem spać!
Dzień 6. (27. IX. 2011. Wtorek) Bekopaka – Tsingy de Bemaraha
Tego dnia byliśmy umówieni na 7:00. Julian zjawił się z biletami do parku. Był z nim
też przewodnik parku – Charls. Do parku dużego Tsingy jechaliśmy około godziny (~17 km)
po wyboistej drodze, podobnej do tej, którą przyjechaliśmy do Bekopaka. Przed wejściem do
parku założyliśmy uprzęże, aby po drodze po skałkach móc się przypinać do linek
asekuracyjnych. Na samym początku trekingu udało nam się zobaczyć pierwszy raz lemury
sifaka. Gdyby nie przewodnik, to pewnie byśmy ich nawet nie zauważyli, bo siedziały
wysoko na drzewach, przypominając białe ptaki! Fantastyczne zwierzaki. Jedyne w swoim
rodzaju. Po kilkunastominutowej obserwacji ruszyliśmy dalej. Szliśmy przez las deszczowy,
potem przez skałki i jaskinie, zaliczając 2 punkty widokowe i przejście przez most linowy nad
przepaścią. Po drodze widzieliśmy małego lemura nocnego, który siedział w dziupli. Było
bardzo gorąco. Skały przybierają tutaj niesamowite kształty, aż trudno uwierzyć, że stworzyła
je sama natura. Treking skończyliśmy około 12:00. Odpoczęliśmy w cieniu przy
samochodzie, przegryzając zrobione wcześniej kanapki. Następnie wróciliśmy do Bekopaka.
Tam poszliśmy na chłodne piwo z Julianem, a potem sami pospacerowaliśmy po wiosce.
O 15:00 wyruszyliśmy do małego Tsingy, które mieści się bardzo blisko Bekopaka.
Zostaliśmy tylko z Charlsem, bo Julian z kierowcą Justinem pojechali naprawić samochód
(coś chwilami gruchotało pod kołem) i umyć go po ostatnich błotnych przeprawach.
Od samego początku mogliśmy podziwiać i słuchać odgłosów lemurów. Tym razem
oprócz białych sifaka widzieliśmy też brązowe. Chrumkają jak prosiaki :)! Są zwinne i skaczą
między drzewami jak małpy. Przeszliśmy po skałkach, które podobne są do tych z dużego
Tsingy, ale dużo mniejsze. Tutaj również nam się podobało.
Będąc w małym Tsingy, Charls pożalił nam się trochę na temat warunków tutejszego
życia. Mówił, że nie jest łatwo, bo mało jest szkół, ale największym problemem jest brak
nauczycieli. Często się zdarza, że przyjeżdża nowy nauczyciel, ale kiedy jedzie po pierwszą
wypłatę już nie wraca. W szkołach nie ma krzesełek. Nie ma lekarzy, więc w przypadku
chorób trzeba daleko jechać po wyboistych drogach, a kiedy przyjdzie pora deszczowa,
mieszkańcy są całkowicie odcięci od świata i wtedy najlepiej nie chorować. W okresie
deszczowym przestają tutaj docierać transporty żywności, w tym też wody, więc ludzie często
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
8
się trują tutejszą wodą z rzeki. Często to mylą z chorobą malarii. Rząd nic z tym nie chce
zrobić. Nie zrobiono tutaj żadnej drogi utwardzonej, chociaż tutejszy park Tsingy działa od
1993 roku. Pomimo, że dla obcokrajowców bilety są drogie, jak na tutejsze ceny, to rząd te
pieniądze zabiera sobie, nie robiąc nic dla okolicznych mieszkańców. Wielu nie stać na
posłanie swoich dzieci do szkół. Z kolei jeśli ktoś ma pieniądze na np. uniwersytet, to w kraju
jest ich kilka, więc nie dużo osób może studiować, bo zwyczajnie brakuje miejsc.
Po powrocie poszliśmy kupić banany i zupełnie przypadkowo spotkaliśmy parę
Polaków. Rozpoznaliśmy ich po słowie kluczowym „cebula” :). Rodacy przyjechali tu
większą grupką (chyba 5 osób) na zaproszenie ich znajomego księdza misjonarza,
pracującego od dłuższego czasu na Madagaskarze. Zaprosili nas do siebie na wódkę
żołądkową :). Przyjechali tu na prawie 3 tygodnie, a ich podróż w głównej mierze
zorganizował ksiądz. Do Bekopaka dostali się spływem z Miandrivazo do Belo sur
Tsiribikina i dalej tak jak my samochodami terenowymi. Tego dnia widzieli tylko małe
Tsingy, a następnego wybierali się na duże. Potem mieli podążać przez Morondawę do
Tulear.
Było miło, ale musieliśmy wracać, bo zrobiło się ciemno. Nie było latarni, a do
naszego noclegu szło się około 20 minut. Chociaż trochę się baliśmy iść po ciemku, to na
szczęście nic się złego nie wydarzyło. Powrót okazał się wręcz bardzo ciekawym
doświadczeniem. Kiedy minęliśmy odcinek niezamieszkały i weszliśmy do wioski byliśmy
zaskoczeni tym, co ujrzeliśmy. W wiosce nie było prądu, więc sklepiki i restauracje używały
tylko świec lub agregatów prądotwórczych. Panował półmrok, ale na ulicy spacerowało
mnóstwo ludzi. Wyglądało to jakby dopiero o tej porze wioska ożywała! W kilku miejscach
grała muzyka, którą potem słyszeliśmy do północy. Ludzie spożywali posiłki, niektórzy pili
piwo, a większość po prostu sobie spacerowała. To była niezwykła atmosfera!
Kiedy wróciliśmy do naszej noclegowni okazało się, że nie włączono prądu (z
agregatu). Nie było Juliana. Ewa bardzo się zdenerwowała, bo chciała zjeść coś ciepłego na
kolację, a bez prądu nie było jak. Dogadaliśmy się z kimś po angielsku (zaskoczyło nas, że na
podwórku znalazły się aż 2 osoby ze znajomością tego języka), że zabrakło benzyny i prądu
nie będzie. Jednak po Ewy rozróbie na podwórku i naszej głośnej sprzeczce, po jakichś 30
minutach pojawił się prąd na jakieś 2 godziny! Chyba się jednak przejęli całą tą sytuacją albo
pojawił się Julian i poczuł odpowiedzialność. W końcu co nas to obchodziło, że nie było
paliwa. Zapłaciliśmy to niech nam go dostarczą, albo niechby z góry nas uprzedzili. W ogóle
to prąd pierwszego dnia miał być do północy, ale już o 21:00 go wyłączono!
Dzień 7. (28. IX. 2011. Środa) Bekopaka – Morondava
Tego dnia nawet nie wiedzieliśmy na którą godzinę wstać, bo wieczorem nie
widzieliśmy się z Julianem i nie umówiliśmy się, ale wstaliśmy o 6:00. Ok 7:00 wyjechaliśmy
w drogę powrotną. Julian wydawał się być trochę spłoszony, a Ewa była zła na niego. Chyba
znał wieczorne wydarzenia z poprzedniego dnia i było mu może głupio, że nie dopilnował
sprawy prądu.
Droga powrotna w zasadzie wyglądała podobnie jak w drugą stronę. Przeprawy
promowe i obiad w połowie trasy. Na koniec zatrzymaliśmy się kilka razy, aby zobaczyć
różne baobaby. Jeden z nich liczył ponoć 700 lat! Był olbrzymi i rzeczywiście wyglądał na
bardzo stary. Widzieliśmy też tzw. „zakochane baobaby”. Wygląda to tak, jakby 2 baobaby
oplotły się nawzajem, jednak tak naprawdę jest to jeden rozgałęziony i spleciony baobab. Na
koniec zatrzymaliśmy się w słynnej alei baobabów na zachód słońca. To był świetny spektakl,
pomimo, że zjechało się sporo turystów.
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
9
Do hoteliku Oasis dojechaliśmy na wieczór. Rozliczyliśmy się z Julianem i poszliśmy
na piwo, które on sam zaproponował, mówiąc, że razem z kierowcą muszą napić się piwa. W
ciągu dnia wydawało się, że starał się nadrobić wczorajszą porażkę z prądem. Po piwie
chłopaki pożegnali się z nami i odeszli. Kiedy my się zwijaliśmy, okazało się, że musieliśmy
też zapłacić za piwa Juliana i kierowcy! To było w jego stylu i to już nie pierwszy raz – sam
zaprasza, a potem zostawia cię z rachunkiem. Nie rozgryźliśmy go do końca, bo z jednej
strony można było na nim polegać, był pomocny, ale z drugiej strony przebijało przez niego
cwaniactwo. Zanim podpisaliśmy z nim umowę twierdził, że w Tsingy nie ma
anglojęzycznych przewodników, ale na miejscu okazało się, że byli (sami takiego
dostaliśmy). Najważniejsze jednak, że wywiązał się z umowy. Poza tym zarezerwował nam
taxi-brousse do Antsirabe na kolejny dzień. Na koniec wieczora zamówiliśmy kolację –
makaron z różnymi sosami – była pyszna i syta! Jak się okazało obiad zamówił też sobie
Julian, ale już nie wrócił (za to już nie płaciliśmy)! Kiedy dojadaliśmy posiłek przyszło
dwóch chłopaków z bębenkiem i gitarą. Ucichła muzyka reggae z odtwarzacza i usłyszeliśmy
muzykę malgaską na żywo. Było przyjemnie, pomimo że pojawił się przed nami kapelusz na
pieniądze i okazja do kupna płyt z nagraniami zespołu. Właściciel postawił nam po lampce
rumu. Wszyscy się rozśpiewali, ale my po 6 piosenkach poszliśmy już do pokoju. Muzyka
jeszcze długo grała. Zakończyła się po północy, kiedy to zgasło światło w naszym pokoju.
Dzień 8. (29. IX. 2011. Czwartek) Morondava – Antsirabe
Zgodnie z umową z poprzedniego dnia Julian przyjechał po nas z taxi-brousse o 8:00.
Zapakowaliśmy się do środka i pojechaliśmy na dworzec, gdzie czekaliśmy na dopełnienie się
busa. W trasę wyruszyliśmy około 10:00. Z rana podczas jazdy było przyjemnie chłodno, nie
licząc grzejącego się samochodu pod nogami za kierowcą. Samochód był tyle ciekawy, że za
kierowcą wisiał baniaczek na wodę, połączony zapewne z chłodnicą, który trzeba było dość
często uzupełniać.
Przed Miandrivazo mieliśmy kilka postojów na zbieranie przesyłek lub ludzi, obiad i
jeden prawie godzinny postój na naprawę chyba zapłonu. Wtedy też trwało dopakowanie z
jednoczesnym przepakowywaniem wszystkich bagaży, bo poza dodatkowymi rzeczami
doszły jeszcze 4 kosze kur i indyków!
W Miandrivazo podczas postoju spotkaliśmy wcześniej poznanego przewodnika.
Potem już całkiem szybko jechaliśmy, nie licząc krótkich przerw na rozmowy kierowcy przez
telefon, kiedy to zwalnialiśmy. Ciekawe było też to, że niejednokrotnie kierowca
wyprzedzając inny taxi-brousse przez pewien czas jechał równolegle z nim i rozmawiał z jego
kierowcą. Nie byłoby to nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że miało to miejsce również przed
zakrętami! W dodatku nasz kierowca co chwilę musiał prostować swój tor jazdy, bo
pochłonięty rozmową z pasażerem co chwilę zjeżdżał to na pobocze, to na sąsiedni pojazd
(analogicznie było podczas rozmów przez telefon)! Tutejsi kierowcy nie jeżdżą zbyt
rozsądnie. Szczególnie kiedy przejeżdżają przez wsie, gdzie jest pełno ludzi i jest ciasno. Jadą
dość szybko dosłownie przeciskając się przez luki na drodze! Zakręty są notorycznie ścinane.
Często jeżdżą środkiem lub nawet przeciwnym pasem ruchu. Czasem przed zakrętem lub
jadąc przez wieś kierowca zamiast patrzeć przed siebie, to gdzieś wygląda do tyłu przez okno!
Szczęście, że przez cały pobyt na Madagaskarze nie przytrafił nam się wypadek, a mijaliśmy
kilka po drodze! Jeden z nich był bardzo poważny – na poboczu leżał bardzo pogięty bus.
Kiedy przejeżdżaliśmy przez roboty drogowe ruchem wahadłowym zauważyliśmy
ciekawe rozwiązanie. Ponieważ nie było tutaj świateł ani krótkofalówek, to ostatniemu
wjeżdżającemu kierowcy podawana była drewniana pałeczka, którą ów kierowca oddawał na
końcu przejazdu. Po drodze wiele razy mijaliśmy punkty kontrolne i szlabany, w których to
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
10
sprawdzali dokumenty samochodów, z tym, że przeważnie tylko dla taxi-brousse. Wiele razy
też widzieliśmy jak ludzie suszyli ryż na asfalcie, prali w rzekach i suszyli potem pranie na
krzakach. Podobno wolą prać w rzekach zamiast w pralkach, bo nie ufają pralkom (tak
twierdził Julian). Pomijam fakt, że w wielu miejscach po prostu nie ma prądu. Często jedni
ludzie piorą ubrania innym dla zarobku. Na drogach prowadzących przez wieś na poboczach
siedzi lub nawet leży dużo ludzi, szczególnie wieczorami! Nawet kiedy jest ciemno! Jak u nas
kiedyś na wsiach ludzie siedzieli na ławeczkach przed domami, tak tutaj widocznie ludzie
sobie upodobali asfalt. Jak przejeżdżaliśmy przez jedną wieś zauważyłem, że jakiś facet leżał
koło jakiegoś busa, gdzie było małe skupisko ludzi. W pierwszej chwili pomyślałem, że to
jakiś wypadek, ale jednak nic złego się nie stało – po prostu leżał sobie człowiek na asfalcie!
Świetnie :)!
Wysuszone trawy na stepach są przez Malgaszy często podpalane. Palą się, aż same
przestaną! Istna samowolka. W nocy widać to jeszcze bardziej efektownie – palące się
wzgórza. Robienie nowych lub naprawianie zepsutych dróg jest tutaj bardzo powolne. W
wielu miejscach widzieliśmy jak potrzebne składniki rozgrzewa się w beczkach i kładzie
ręcznie. Co ciekawe, w wielu takich miejscach, gdzie jest gorąco i śmierci asfaltem, siedzi
wielu ludzi na poboczu – ot tak sobie, zamiast u siebie na wsi. Nie rozumiem dlaczego.
Malgasze to wyluzowani ludzie. Załatwianie się przy drogach to nic nadzwyczajnego.
Mężczyźni w zasadzie odwracają się i sikają. Kobiety podobnie tyle tylko, że kucając
zasłaniają je długie spódnice lub lamby. Widać, że potrzeby fizjologiczne tutaj to normalna
ludzka sprawa, nie owiana żadnym tabu, nie to co na zachodzie. I to mi się podobało. Tak
samo jak zatrzymanie się w polu na siku. Nikt nie robił problemów, bo to naturalna sprawa.
Malgaszom nie jest też obce publiczne dłubanie w nosie :). Dla nich najwidoczniej to
zwyczajna czynność taka, jak np. drapanie się po ręce.
Transport zwierząt w tym kraju to też ciekawa historia. Szczerze to współczuję
wszystkim transportowanym tutaj zwierzętom. Najczęściej kury i indyki przewozi się w
koszach na dachu samochodu. Raz też widziałem jak ktoś transportował na dachu w
słomianej torbie małego kotka, który miauczał i próbował bezskutecznie się wydostać. Często
transport taki trwa od rana do późnego wieczora (tak jak tego dnia), a zwierzęta jadą na
słońcu, na wietrze, bez jedzenie i picia, i muszą robić pod siebie! Ciekawe jak często nie
dojeżdżają żywe?
Około 40 kilometrów przed Antsirabe wstąpiliśmy na kolację. Było już ciemno i
chłodno. Podczas ostatniego odcinka drogi totalnie odpłynąłem. Ewa zbudziła mnie już w
Antsirabe. Wysadzono nas blisko hotelu Diamant, przy stacji benzynowej. Przyczepili się do
nas pousse-pousse'owcy, ale stanowczo tym razem odmówiliśmy i śmiało ruszyliśmy w
stronę dworca taxi-brousse do pensjonatu Nutricia. Było już późno, bo po 22:00. Mieliśmy
lekkie obawy czy nikt nas nie będzie zaczepiał oraz baliśmy się, że pensjonat będzie
zamknięty i nie dobijemy się do niego i trzeba będzie wracać do hotelu Diamant. Na szczęście
ktoś zauważył nas przed bramą pensjonatu i otworzył nam. Dostaliśmy czysty pokoik z
łazienką na korytarzu (16.000 MGA).
Dzień 9. (30. IX. 2011. Piątek) Antsirabe – Ranohira
Na ten dzień Julian również zarezerwował nam taxi-brousse do Ranohira, która miała
po nas przyjechać między 6:00 a 6:30. Jednak nie przyjechała. Poszliśmy więc na stację
busów i zaprowadzono nas do jednego z biur, gdzie kupiliśmy bilety po 40.000 MGA. Można
było kupić u innych przewoźników po 30.000 MGA, ale z kolei o tej porze nie odjeżdżali.
Około 8:00 wyruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy całkiem żwawo, ale po drodze
złapaliśmy gumę. Potem kierowca wyprzedzając zjeżdżających z górki 2 mężczyzn z
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
11
workami ryżu na wózku za wcześnie zjechał z powrotem na swój pas, bo oczywiście
wyprzedzał przed zakrętem i ktoś mu wyjechał z naprzeciwka, i spowodował, że dwaj
mężczyźni na wózku musieli wjechać w rów na poboczu spektakularnie się wywracając. Nasz
kierowca zwolnił tylko na chwilę, zobaczył w lusterkach, że poszkodowani wstali i żyją, po
czym pojechał dalej! Widoki po drodze były bardzo malownicze. W porównaniu z drogą do
Morondavy to niebo a ziemia! Do Morondavy prowadzą monotonne i nieciekawe, wysuszone
o tej porze roku stepy, podczas gdy na trasie na południe są piękne górki i porozsiewane pola
ryżowe oraz charakterystyczne budownictwo. Mijaliśmy dużo tematów do zdjęć, ale nie
mogliśmy się zatrzymywać. Pozostało tylko patrzeć i zapamiętywać te obrazy.
Do Fianarantsoa dojechaliśmy po 14:00. Tutaj okazało się, że to koniec trasy naszego
taxi-brousse i musieliśmy się przesiąść. Na szczęście przesadzono nas do nowego terenowego
samochodu, którym w cenie biletu dojechaliśmy do Ranohira. W tym momencie nie
żałowaliśmy, że zapłaciliśmy więcej za bilety w Antsirabe. Co ciekawe, to samochód ten
funkcjonował jak taxi-brousse, choć początkowo sądziliśmy, że to prywatny pojazd. Po
drodze zapakowaliśmy więcej ludzi oraz ich pakunki na dach.
Do Ranohira dotarliśmy już po ciemku – około 20:00. Chcieliśmy zostać na nocleg w
Chez Alice, ale tam mieli wolny pokój tylko 4-osobowy za 38.000 MGA. Wróciliśmy więc do
Berny, ale tam wszystko było zajęte, więc wybraliśmy Orchideę (36.000 MGA), żeby się nie
szwendać więcej po nocy i legnąć do łóżek po tych długich przejazdach! W restauracji w
Bernie spotkaliśmy Francuza, którego poznaliśmy na samym początku naszej podróży w taxibrousse z Tany do Antsirabe. Zamieniliśmy z nim kilka zdań i poszliśmy do pokoju.
Dzień 10. (1. X. 2011. Sobota) Ranohira – Park Isalo – Ranohira
Przed śniadaniem poszliśmy kupić kilka bułek i pączków, a następnie znaleźliśmy
tańszy i fajniejszy nocleg w Momotrek (20.000 MGA, domek z łazienką na zewnątrz),
mieszczący się około 200 metrów od hotelu Berny. Wróciliśmy, zjedliśmy śniadanie oraz
zrobiliśmy kanapki na wypad do Parku Isalo. Następnie przenieśliśmy się do Momotrek.
Potem poszliśmy do biura Parku Isalo, gdzie wykupiliśmy całodzienną wycieczkę po trzech
miejscach: Canyon des Makis, Cascade des Nymphes oraz Piscine Naturelle (25.000 MGA
wejście, 65.000 MGA przewodnik, 75.000 MGA taksówka stargowana z 90.000 MGA).
[Momotrek też organizował wycieczki, ale nie znamy cen.]
Najpierw pojechaliśmy taksówką pod Canyon de Makis. Tam taksówkarz poczekał na
nas, a my razem z przewodnikiem poszliśmy do kanionu. Miejsce to bardzo nam się
podobało. Nie chciało nam się stamtąd wracać.
Następnie udaliśmy się taksówką na parking, skąd idzie się do Cascade des Nymphes.
Kiedy szliśmy do wodospadu spotkaliśmy lemury catta. Siedziały na drzewie i zjadały owoce,
a po dłuższej chwili zeskoczyły na ścieżkę i popędziły na inne drzewo przebiegając koło nas.
Urocze stworzenia.
Doszliśmy do kempingu, gdzie akurat było sporo brązowych lemurów. Tutaj
zrobiliśmy sobie około półgodzinną przerwę na posiłek, a następnie ruszyliśmy w kierunku
wodospadu Cascade des Nymphes zbaczając po drodze na podglądanie bawiących się białych
lemurów sifaka. Kaskady okazały się bardzo ciekawe i zupełnie inne niż oczekiwaliśmy, więc
było to miłe zaskoczenie.
Następnie wróciliśmy do kempingu i skierowaliśmy się na czterokilometrowy szlak do
Piscine Naturelle. Na początku musieliśmy wspiąć się po dość długich i męczących schodach
(podobno jest tam 300 stopni). Potem było już lżej. Zachmurzyło się trochę, ale za to było
przyjemnie chłodniej. Widoki piękne. Malownicze góry, porośnięte kolorowymi porostami,
co podobno świadczy o dużej czystości tutejszego powietrza. Po drodze widzieliśmy
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
12
niezwykle kwitnące żółtymi kwiatami roślinki zwane „stopami słonia”. Spory odcinek
szliśmy płaskowyżem.
Kiedy doszliśmy do Piscine Naturelle od razu przebraliśmy się w stroje kąpielowe i
wskoczyliśmy do malowniczego baseniku, do którego wpadała woda z wodospadu. Woda
była dość chłodna, ale za to bardzo orzeźwiająca i relaksująca po pełnym dniu potu. Zaraz po
nas doszła tutaj większa wycieczka składająca się z Amerykanów i Brytyjczyków. Oni też
skorzystali z kąpieli.
Wracając kierowaliśmy się do innego parkingu, niż ten z którego wyruszyliśmy. Był
on znacznie bliżej. Zaczęło lekko kropić, ale na szczęście nie rozpadało się. Na parkingu
czekał już na nas taksówkarz, który następnie zabrał nas do Ranohira.
To był udany dzień. Kolację spożyliśmy w naszym hotelu, gdzie poznaliśmy
Austryjaczkę. Ona pomogła nam dogadać się z miłymi właścicielami w sprawie jutrzejszego
taxi-brousse do Ambalavao, ponieważ z Ranohira nic nie odjeżdża, a jedynie przejeżdża. W
rezultacie zarezerwowano nam miejsca w busie jadącym z Tulear (cena jak za pełną trasę
Tulear-Fiana, czyli 20.000 MGA). W Ranohira miał być ok. 8:00. Wymieniliśmy też tutaj
pieniądze. W trakcie kolacji poznaliśmy też białego mieszkańca RPA. Na koniec poszliśmy
do miejscowego sklepu-baru wypić piwko na ulicy. Siedziało już tam trochę miejscowych.
Jeden pijany młody chłopak chciał z nami pogadać, ale nie znaliśmy wspólnego języka. Był
bardzo przyjazny. Kiedy odchodziliśmy, zaczęliśmy się żegnać. Podaliśmy sobie ręce i ja
chcąc poklepać go po plecach zostałem poprawiony. Chłopak pokazał mi jak się to u nich
robi. Przytuliliśmy się ramionami, ale cofając ten gest ocieraliśmy się uszami, a potem to
samo na drugie ramie i ucho. Ludzie na Madagaskarze są bardzo przyjaźni i pomocni.
Kolejny raz przyszło mi do głowy to, że jednak my Polacy wcale nie jesteśmy tak bardzo
życzliwi jak sami o sobie myślimy! Wcześniej, kiedy piliśmy piwo, sprzedawca wystawił
nam krzesełka, abyśmy sobie mogli usiąść.
Tego dnia po raz pierwszy na Madagaskarze spróbowaliśmy pieczone w cieście
banany. Pyszne! Pani sprzedająca je na ulicy bardzo się ucieszyła, że nam posmakowały.
Dzień 11. (2. X. 2011. Niedziela) Ranohira – Ambalavao
Na godzinę 8:00 byliśmy gotowi na taxi-brousse. Ubolewaliśmy jednak nad tym, że
nie mogliśmy pójść do kościoła na Mszę Świętą, zobaczyć jak tutejsi ludzie się modlą (Msza
była właśnie o 8:00). W recepcji dowiedzieliśmy się, że bus miał jednak przyjechać trochę
później – ok. 8:40. Nie zastanawiając się od razu ruszyliśmy do kościoła.
Ołtarz był tutaj w jednym z rogów kwadratowego budynku. Ksiądz czarnoskóry, obok
ołtarza chórek złożony z 4 kobiet i 2 muzyków grających na gitarze basowej i klawiszach
przypominających brzmieniem klawesyn. Ludzie byli odświętnie ubrani – dużo ładniej niż na
co dzień! Kiedy zaczęli śpiewać, wzruszyliśmy się! Wszyscy radośnie śpiewali ze
śpiewników w egzotycznym języku. To było piękne i niesamowite doświadczenie! Niestety
po około 20 minutach musieliśmy opuścić modlitwę i wracać do Momotrek. Po drodze
spotkaliśmy naszego znajomego z RPA oczekującego przy ulicy na busa do Ambalavao. Po
nas taxi-brousse przyjechał dopiero koło 9:00 – pod sam hotel! W środku siedział już chłopak
z RPA. Samochód był przepełniony. Mi trafiło się miejsce na szczelinie między siedzeniami.
Okropnie się na tym siedziało. O wiele bardziej wolałbym siedzieć na sedesie niż na tym, ale
trzeba było to jakoś ścierpieć!
Po drodze, pomimo że taxi-brousse był przepełniony, zabieraliśmy kolejne osoby.
Mieliśmy sporo takich przystanków. W Ihosy złapaliśmy gumę. Chłopaki wymienili koło, a
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
13
potem podjechaliśmy ze 100 metrów i znowu postój. Oddano dziurawe koło do wulkanizacji.
Następnie pokręciliśmy się po mieście i wróciliśmy po naprawione już koło.
Do Ambalavao dojechaliśmy około 16:00! Na dworcu taxi-brousse znajdowało się
biuro JB Trekking, gdzie udaliśmy się z zamiarem wykupienia wycieczki do Parku
Andringitra. Wybraliśmy ofertę 2-dniową za 150.000 MGA. Potem poszliśmy do hotelu
Tropic (10.000 za pokój) i na spacer po miasteczku.
Dzień 12. (3. X. 2011. Poniedziałek) Ambalavao – Park Andringitra
Tego dnia byliśmy umówieni na 8:30 pod biurem JB Trekking. Jednak nikogo tam nie
było, tzn. biuro było otwarte, ale nikogo nie było w środku. Po około 20 minutach czekania
zjawił się młody chłopak, który okazał się być naszym przewodnikiem na najbliższe 2 dni.
Też był zdziwiony, że nikogo nie było w biurze. Podzwonił, poszukał, poczekał z nami i w
końcu przyszedł jakiś chłopak, który otworzył biuro. Okazało się, że pojechał po zakupy dla
nas.
Zostawiliśmy większość niepotrzebnych nam rzeczy w biurze i poszliśmy na taxibrousse, którym mieliśmy dojechać do jakiejś wioski. Chętni na busa długo się zbierali. Kiedy
ruszyliśmy od razu wstąpiliśmy na stację paliw, gdzie przy okazji nasz przewodnik Henry
Lala zatankował paliwo do półtoralitrowej butelki – doszliśmy do wniosku, że to na pewno do
generatora prądu.
Podczas drogi pierwszy i jedyny raz na kontroli drogowej sprawdzano nasze
paszporty. Do docelowej wioski musieliśmy podjechać kawałek drogą gruntową. Przy
wjeździe do wioski napotkaliśmy zamknięty szlaban. Do „strażników” powędrowała biała
koperta i mogliśmy wjechać. Stąd ruszyliśmy pieszo w dziesięciokilometrową drogę do Mevo
Camping. W trakcie marszu zrobiliśmy mały piknik – dostaliśmy smaczne kanapki z bagietki
i banany na deser. Widoki były śliczne. Szliśmy około 2 godzin w gorącym słońcu z
plecakami. Przewodnik narzucił dość szybkie tempo, więc ten marsz dosyć nas zmęczył.
Na kempingu został przydzielony nam namiot. Odpoczęliśmy chwilę pijąc niezbyt
zimną Coca-Colę (3500 MGA/2 litry) i jeszcze przed 15:00 poszliśmy do pobliskiego lasku
podglądać lemury catta. Udało nam się je zobaczyć. Podobno żyje ich tu około 5 rodzin, które
składają się od 5 do 20 osobników. Żyją od 7 do 30 lat, a w każdej grupie ponoć jest jeden
lemur-”lekarz”, który opiekuje się pozostałymi. Lemury te mają kilka rodzajów wydawanych
dźwięków, z których każdy ma określone znaczenie, np. sygnał znalezionego jedzenia,
wiadomość o zagubieniu się jednego z członków rodziny, itp.
Po około 2 godzinach wróciliśmy na kemping. Wykąpaliśmy się (woda była
ogrzewana jedynie przez słońce w trakcie dnia), zrobiliśmy pranie i około 18:30 poszliśmy na
herbatę, która nazywała się citronella po francusku, a ferumanitza po malgasku.O 19:00
rozpoczęła się obfita i smaczna kolacja. Najpierw dostaliśmy po dużej miseczce zupy
warzywnej, potem ryż z szaszłykiem z zebu (kebab) i trochę warzyw oraz na deser mały
banan oblany czekoladą! Miła niespodzianka.
Oprócz nas na kempingu przebywała też emerytowana para francuzów. Byli mili, facet
znał angielski. Podróżowali tak jak my – busami, ale przybyli tu na cały miesiąc. Zaraz po
kolacji wyłączono prąd i nadszedł czas odpoczynku po kolejnym dniu pełnym pozytywnych
wrażeń. Na niebie wisiały miliony gwiazd. Byliśmy z dala od wszystkiego, więc niebo było
bardzo dobrze widoczne.
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
14
Dzień 13. (4. X. 2011. Wtorek) Park Andringitra – Fianarantsoa
O 5:30 mieliśmy śniadanie – przypieczone bagietki, masło, dżem, miód i herbata. Po
posiłku od razu wyruszyliśmy na górę Kameleon. Podejście trochę nas zmęczyło, ale widoki
były fajne. Po drodze widzieliśmy sporo jaszczurek, które lubiły banany :). Widzieliśmy też
jedną rodzinę lemurów catta. Na szczycie odpoczęliśmy dłuższą chwilę i rozpoczęliśmy
zejście inną trasą niż ta, którą wchodziliśmy. Na kempingu Henry ogłosił pięciominutową
przerwę, po której mieliśmy ruszyć do wioski, żeby zdążyć na 12:00 na taxi-brousse do
Ambalavao. Przerwę jednak trochę wydłużyliśmy. Nie podobało nam się, że nagle wszystko
zaczęło odbywać się na szybko i na czas. Kiedy rozpoczęliśmy marsz do wioski, Henry
poprosił nas, abyśmy szli możliwie szybko. Super. Co to za przyjemność? Droga nam się
dłużyła, a pod koniec było już nam ciężko iść bez przerw i szybkim tempem. Powiedzieliśmy
przewodnikowi, żeby zadzwonił i powiedział, żeby na nas poczekali. Na początku nie miał
zasięgu, ale w końcu dodzwonił się i załatwił to. To jednak nie spowodowało tego, że
mogliśmy już spokojnie iść. Do wioski dotarliśmy około 12:30. Bus czekał na nas. Chociaż
był już gotowy do odjazdu Henry poprosił, aby jeszcze poczekał aż zjemy lunch! Dostaliśmy
makaron z warzywami – bardzo smaczne. Potem przeładowanym busem wyruszyliśmy w
drogę do Ambalavao. Jeden facet wisiał na zewnątrz pojazdu - na drabince! Kilka osób
siedziało na dachu, a w środku siedzieliśmy jak śledzie w puszce!
Po kilkunastu minutach jazdy samochód się popsuł! Okazało się, że był jakiś problem
z silnikiem. Po około 10-15 minutach naprawiania ruszyliśmy dalej, aby za chwilę znowu
zatrzymać się na dłuższą tym razem przerwę na naprawę. Ostatecznie udało się zreperować
pojazd i dojechać do Ambalavao.
Na miejscu od razu kupiliśmy bilety do Fiany i poszliśmy do biura JB Trekking po
nasz plecak. Tam siedziało 3 Francuzów, którzy jechali z nami taxi-brousse'm z wioski.
Sączyli piwo. Dla nas też kupiono piwo! Miły gest. Jeden z Francuzów potrafił mówić po
polsku, ponieważ miał matkę Polkę i często spędzał wakacje w Polsce. Tylko co wypiliśmy
piwo, ktoś przybiegł do nas z wiadomością, że bus do Fiany jest już pełny. Pożegnaliśmy się i
poszliśmy do taksówki.
Podróż do Fianarantsoa trwała około godzinę. Udaliśmy się do hoteliku Encre d'Or
(22.000 MGA za pokój) położonego blisko stacji taxi-brousse. Potem zrobiliśmy zakupy
spożywcze, skorzystaliśmy z zimnego prysznica, zrobiliśmy pranie, zjedliśmy kolację i
poszliśmy spać. To był ciężki dzień, ale satysfakcjonujący i pełny przygód!
Dzień 14. (5. X. 2011. Środa) Fianarantsoa – Antsirabe
Tego dnia trochę sobie pospaliśmy. Można powiedzieć, że w końcu się wyspaliśmy!
Leniwie zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i poszliśmy na dworzec taxi-brousse. Tam
wybraliśmy busa, w którym brakowało tylko 3 osób do kompletu, ale musieliśmy zapłacić po
18.000 MGA zamiast 15.000 MGA, bo był to kurs do Tany. Po około 40 minutach (tj. ok.
9:30) wyruszyliśmy w drogę. Na dworze było dość pochmurno i duszno. Jechaliśmy prawie
bez przystanków (to rzadkość w tym kraju). Mieliśmy tylko jeden dłuższy postój na obiad.
Odważyliśmy się też coś zjeść (ryż i zebu) w lokalnej restauracyjce. Jedzenie jednak nie
bardzo nam smakowało, ale niczym się nie struliśmy. Mięso z zebu okazało się w większości
kością i słoniną.
Po 15:30 byliśmy w Antsirabe. Ponownie na nocleg wybraliśmy Nutricia. Po
otrzymaniu pokoju wyruszyliśmy do centrum miasta chodząc po sklepikach. Na koniec
wstąpiliśmy do Arche na kolację (wzięliśmy spaghetti, ale było średnio smaczne). Po kolacji
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
15
zagadał do nas jakiś przewodnik. Spytaliśmy go przy okazji czy nie wie gdzie można kupić
kawę i herbatę citronella (którą piliśmy na kempingu w Andringitra). Skończyło się na tym,
że złożyliśmy zamówienie u kucharki, która miała nam na następny dzień to kupić.
Zostawiliśmy zaliczkę 5000 MGA i poszliśmy już w ciemnościach do hoteliku.
Dzień 15. (6. X. 2011. Czwartek) Antsirabe – Antananarivo
Po śniadaniu na prośbę właściciela wynieśliśmy się z pokoju i zostawiliśmy duże
plecaki w recepcji. Udaliśmy się następnie na pocztę kupić i wysłać kartki do Polski (kartki
na poczcie kosztował 600 MGA, w bibliotece 500 MGA, zaś w sklepikach 1000 MGA,
znaczek 1760 MGA). Wymieniliśmy też trochę gotówki w banku (kurs 1 EUR = 2669 MGA)
i odebraliśmy zamówioną herbatę i kawę – herbata była liściasta bez opakowania, kawa zaś
była zapakowana w miękkie opakowanie foliowe (koszt 2.500 MGA). Potem kupiliśmy
jeszcze kilka pamiątek i poszliśmy na pizzę. Do hoteliku wróciliśmy pousse-pousse
(zapłaciliśmy 2000 MGA, chociaż facet chciał 2000 MGA od głowy). Odebraliśmy plecaki,
pożegnaliśmy się z gospodarzami i udaliśmy się na dworzec taxi-brousse. Było około 13:30.
Kupiliśmy bilety i po około 20 minutach oczekiwania ruszyliśmy do Antananarivo. Siedząc
obok kierowcy zaobserwowaliśmy to, o czym wcześniej rozmawialiśmy z jednym
Malgaszem. Chodzi o kontrole policyjne. Wszystko wygląda niewinnie. Niby sprawdzają
dokumenty samochodu, ale tak naprawdę to policjanci zbierają haracz! Miejscowi policję
nazywają wręcz mafią. Trudno się dziwić. Kiedy kierowca taxi-brousse podawał dokumenty
policjantowi zawsze pod dokumentami był zwinięty w kostkę pieniądz (wydaje mi się, że był
to 1000 MGA). Policjant umiejętnie brał dokument przechwytując kasę. Często nie przeglądał
nawet dokumentów - otwierał na sekundę na losowej stronie, po czym oddawał papiery i
mogliśmy jechać dalej. Działo się tak za każdym razem, kiedy była kontrola. Z Antsirabe do
Tany mieliśmy 8 takich kontroli! Tragiczna sytuacja. Zatem poznaliśmy prawdziwy cel
kontroli policyjnych. Przykre!
Do Tany dotarliśmy jeszcze przed 17:00 na południowy dworzec. Panował tutaj syf i
ścisk niemiłosierny. Człowiek chce stamtąd wydostać się jak najszybciej. Musieliśmy przejść
przez śmierdzące błoto, aby wydostać się na ulicę. Próbując złapać taksówkę do centrum
słyszeliśmy ceny z zakresu 10.000 – 12.000 MGA! Taxi-broussem jechały z nami 2
Francuzki. Zaproponowaliśmy im wspólny dojazd taksówką do jakiegoś hotelu. Złapały
samochód za 9.000 MGA (dowiedzieliśmy się od kierowcy, że podobno o tej porze są duże
korki i dlatego są tak duże ceny). Dojechaliśmy nim do hotelu Moonlight. Jednak nie było
tam wolnych pokoi. Podeszliśmy kawałeczek dalej do hotelu Lambert, gdzie wzięliśmy pokój
z łazienką za 26.000 MGA. Z okna mieliśmy fajny widok na miasto.
Chcieliśmy jeszcze tego dnia zorganizować taksówkę na wyjazd do Andasibe.
Pomocny okazał się nasz recepcjonista, który znał trochę angielski. Był naszym tłumaczem.
Jednak pierwszy lepszy znaleziony taksówkarz chciał aż 300.000 MGA. Odmówiliśmy.
Potem próbowaliśmy w hotelu Moonlight, ale tam cena wynosiła 150.000 MGA i nie dało się
stargować nawet 1000! Ponieważ stawało się już ciemno postanowiliśmy, że poszukamy
transportu kolejnego dnia z rana. Kiedy wróciliśmy do naszego hotelu, drugi recepcjonista
zagadał, że spróbuje nam znaleźć kogoś, kto nas zawiezie do Andasibe, za cenę do 140.000
MGA. Na dworze rozpadało się na dobre. Były błyskawice i grzmoty.
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
16
Dzień 16. (7. X. 2011. Piątek) Antananarivo – Andasibe – Antananarivo
O 6:10 byliśmy już na recepcji. Był tam recepcjonista, który obiecał nam
poprzedniego wieczoru znaleźć kierowcę. Chociaż nie znaliśmy wspólnego języka udało nam
się jakoś dogadać. Uzgodniliśmy, że on pójdzie znaleźć nam taksówkarza, a my poczekamy.
Po około 2-3 minutach wrócił z młodym chłopakiem. Chłopak znał kilka słów po angielsku.
Umówiliśmy się z nim na cenę 150.000 MGA za transport w dwie strony i około
trzygodzinny postój w Andasibe. Recepcjonista się ucieszył, że udało mu się nam pomóc.
Wyruszyliśmy w trasę starym samochodem. Był to chyba Peugeuot 4TL – taki jak ze
starych komedii z Louis'em de Funes. Pogoda nam nie dopisywała. Było pochmurno i
chłodno. Po drodze do Andasibe zaczęło mżyć, a na miejscu pojawił się mały deszcz.
Pomimo tego kupiliśmy bilety na 3-godzinną trasę (25.000 MGA bilet + 25.000 MGA
przewodnik). Obawialiśmy się tylko tego, że w mokrym lesie przemokniemy do suchej nitki,
ale wróciliśmy w całkiem suchym stanie. Udało nam się zobaczyć lemury Indri-Indri i
posłuchać ich okrzyków. Warto było tutaj przyjechać! Nawet tylko dla Indri-Indri. Ich
odgłosy długo pozostaną w naszych pamięciach. Oprócz Indri-Indri udało nam się zobaczyć
lemury brązowe no i oczywiście sam las deszczowy, który okazał się też bardzo ciekawy.
Spodziewaliśmy się jednak, że zobaczymy tutaj więcej zwierząt.
Do Tany wróciliśmy około 16:30. Udaliśmy się na kolację - kolejny raz do pizzerii
Gostro. Jednak ta w Antsirabe była tańsza i miała też opcję małych pizzy. Tutaj można było
kupić tylko duże. Pospacerowaliśmy po Placu Niepodległości. Tutaj pewien młody chłopak
chciał wyżebrać od nas pieniądze nadstawiając czapkę z daszkiem. Nie dał się odgonić.
Wyglądał zbyt przyzwoicie jak na żebraka. Podszedł bardzo blisko. Okazało się, że był
kieszonkowcem! Ostrzegł nas o tym przechodzeń i odgonił go od nas. Chociaż byliśmy
zabezpieczeni przed takimi kradzieżami, to zaskoczył nas sposób w jaki chciano nas okraść.
Poza tym to miłe, że społeczeństwo nie akceptuje takiego zachowania i odważnie się temu
sprzeciwia i zwraca na to uwagę. Wydaje nam się, że Tana za dnia nie jest taka straszna, jak
niektórzy ją opisują. Chyba jedynym problemem są tutaj kieszonkowcy i ewentualny ruch na
ulicach, ale po zmroku pewnie może być inaczej. Około 20:00 ulice pustoszały i nie było
nawet sensu spacerowania.
Dzień 17. (8. X. 2011. Sobota) Antananarivo – Bras Pistolet
Około 7:30 wyszliśmy pospacerować po okolicy. Chcieliśmy wymienić odrobinę
pieniędzy na zakupy pamiątek i myśleliśmy, że banki otworzą o 8:00. Jednak zapomnieliśmy,
że tego dnia była sobota. Jeden bank otwierali dopiero o 9:00, ale już o 8:00 była do niego
kilkunastoosobowa kolejka! Udało nam się jednak znaleźć hotel Colbert, w którym
wymieniali pieniądze (kurs 1 EUR = 2580 MGA).
Następnie skierowaliśmy się na bazarek, gdzie zrobiliśmy drobne zakupy i spiesznym
krokiem wróciliśmy do hotelu, żeby szybko się spakować i czym prędzej pojechać na
lotnisko, bo zostało nam niewiele czasu. Na ulicy złapaliśmy taksówkę, która zawiozła nas na
lotnisko (20.000 MGA). O 12:15 wystartowaliśmy małym samolotem ATR, kierując się na
Reunion. Dotarliśmy tam po ponad dwuch godzinach lotu. Na lotnisku sprawdzono nam tylko
paszporty i nic więcej. Na informacji dowiedzieliśmy się jak dojechać to Ste-Suzanne (linia
G/G1 z przystanku „Gillot Aerogare” mieszczącego się przy lotnisku). Jadąc autobusem
poznaliśmy jeden z tutejszych zwyczajów. Otóż jak ktoś chce wysiąść na kolejnym
przystanku to klaska w dłonie informując w ten sposób kierowcę, aby ten się zatrzymał.
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
17
W Ste-Suzanne wysiedliśmy na przystanku „Le Marine Ste-Suzanne” (bilet 1,6 EUR),
gdzie poczekaliśmy na busik numer 66, który zabrał nas dalej do Bras Pistolet (bilet 1,3
EUR). Tam mieliśmy wykupiony pierwszy nocleg – w Chambre d'hote La Cuisine de
Clemencia (45 EUR ze śniadaniem). Dostaliśmy domek z werandą z widokiem na ocean.
Byliśmy na wzgórzu, więc panorama była ładna. Warunki bardzo dobre! Prawdę mówiąc nie
przyzwyczailiśmy się do tak wysokich standardów :). Tego dnia nad Reunion zaciągnęły się
chmury i było chłodno.
Dzień 18. (9. X. 2011. Niedziela) Bras Pistolet – Hell-Bourg
Wstaliśmy zaraz po 6:00, żeby się wyszykować do wyjścia, a o 7:00 zjeść ustalone
dzień wcześniej śniadanie i zdążyć na busa do Ste-Suzanne o godzinie 8:00. Na śniadanie
dostaliśmy bułki, masło, dżem z ananasa własnej produkcji, smażone placki z manioku,
ananasa, banany oraz kawę i herbatę. To był bardzo obfity i smaczny posiłek. W sumie to aż
za duży. Gospodyni siedziała z nami. Pomimo braku znajomości wspólnego języka udało nam
się trochę porozmawiać. Posiłkowaliśmy się pojedynczymi słówkami francuskimi, gestami
oraz rozmówkami francuskimi, które mieliśmy ze sobą.
Po smakowitym, ale jednak za słodkim śniadaniu, wyszliśmy na drogę oczekując busa.
Akurat jak przystanęliśmy przy drodze z nieba zaczął kropić mały deszcz. Zawiewający wiatr
przemoczył nasze przednie strony spodni. Nasze nastawienie na czekający nas trekking w
takiej pogodzie stało się bardzo pesymistyczne. Busem dojechaliśmy na przystanek
„Mairie/Eglise Ste-Suzanne” (bilet 1,3 EUR), aby po około 30 minutach wsiąść w autobus
linii F i dojechać do przystanku „St.-Andre Gare” (bilet 1,4 EUR). Wiedzieliśmy, że teraz
będzie najgorsza część. Była niedziela, a tego dnia bardzo rzadko jeździły autobusy do
Salazie, a potem do Hell-Bourga. W dodatku na pierwszy autobus nie mieliśmy szans zdążyć,
a następny odjeżdżał dopiero za 4 godziny. Najrozsądniejszym wyjściem z tej sytuacji było
więc próbowanie złapania autostopa. Najpierw jednak musieliśmy wyjść z miasteczka na
drogę wylotową w kierunku Salazie. Maszerowaliśmy około 30-40 minut. Zaczęliśmy łapać
stopa. Ku naszemu zaskoczeniu od razu zatrzymał się samochód. Kierowca akurat jechał do
jakiejś miejscowości za Salazie, więc mieliśmy podwójne szczęście. Po drodze mijaliśmy
piękne widoki. Podczas tej przejażdżki oczarowała nas ta wyspa. W Salazie musieliśmy
wysiąść i łapać kolejną okazję do Hell-Bourga. Już po minucie siedzieliśmy w kolejnym
samochodzie jadącym tam, gdzie chcieliśmy! Jak miło! Jechaliśmy z młodą kobietą
rozmawiającą przez telefon z przyjaciółką. Kierowała jedną ręką jadąc po serpentynach. Była
trochę roztrzepana, ale bardzo sympatyczna. Pracowała kiedyś we Francji z Polakiem. Dzięki
temu Polskę kojarzyła z wódką – na hasło Poland od razu odpowiedziała „vodka” :).
Byliśmy pod wielkim wrażeniem, że tak łatwo i szybko dotarliśmy do Hell-Bourga i to
w niedzielę. Pogoda nad wybrzeżem była dość słoneczna, jednak w górach wisiało sporo
chmur i od pewnej wysokości wszystko skrywało się we mgłach. Tyle szczęścia, że nie
padało. Szukając Gite La Mandoze, gdzie wykupiliśmy wcześniej nocleg (15 EUR za łóżko),
zarezerwowaliśmy w Gite Mme Madeleine Parisat nocleg na 12 października (16 EUR za
łóżko). Po zakwaterowaniu się, zostawiliśmy duże plecaki i wyruszyliśmy do lasu Foret de
Bebour-Belouve (było ok. 11:20). Najpierw rozpoczęła się długa wspinaczka do schroniska
Gite de Belouve. Na początku mogliśmy podziwiać trochę widoków z góry, ale kiedy
weszliśmy w wiszące chmury skończyło się oglądanie jakichkolwiek panoram. Przy
schronisku jest punkt widokowy na Cyrk Salazie. Na pewno roztacza się stąd piękny widok,
ale my mogliśmy zobaczyć tylko białą ścianę mgły! Postanowiliśmy iść dalej do lasu, aby
zobaczyć drzewa tamaryndowe i dotrzeć w miarę możliwości na punkt widokowy na
wodospad Trou de Fer. Spodziewaliśmy się jednak nic nie zobaczyć ze względu na mgłę, co
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
18
niestety potwierdziło się, kiedy tam dotarliśmy. Jedynym pocieszeniem stał się dla nas sam
las, który okazał się niezwykły, a zmieniająca się intensywność mgły dodawała mu tylko
większego uroku!
Wracaliśmy dość żwawo, ponieważ zostało nam nie wiele czasu do zapadnięcia
zmroku. Zrobiliśmy po drodze krótką przerwę na posiłek na punkcie widokowym pod
schroniskiem Gite de Belouve. Kiedy schodziliśmy do Hell-Bourga wszystko było już we
mgle! Nie mieliśmy najlepszych nastrojów widząc taką pogodę. Przyjechaliśmy tutaj dla
widoków, a tymczasem niewiele mogliśmy zobaczyć.
W schronisku Gite La Mandoze w naszym pokoju poznaliśmy Polkę – Anię oraz jej
koleżankę z Czech i parę starszych Szkotów. Nocowaliśmy w jednym pokoju. Twierdzili, że
w Salazie często jest taka pogoda jak tego dnia. Jedynie z rana jest pogodniej. To dodało nam
trochę nadziei, że jutro z rana może w końcu zobaczymy cyrki w całej ich okazałości.
Na koniec dnia zdecydowaliśmy się pójść do jakiejś restauracji na kolację, żeby
spróbować tutejszej kuchni. Zamówiliśmy wieprzowinę curry z warzywami szuszu oraz
wieprzowinę w liściach manioku i tutejsze piwo Bourbon (Dodo). Do tego dostaliśmy ryż, 2
sosy oraz coś w rodzaju gotowanej soczewicy w sosie. Chociaż nie było to tanie, to bardzo
nam smakowało i było bardzo syte.
W planach na kolejny dzień mieliśmy trekking z Hell-Bourga do cyrku Mafate, ale
zdecydowaliśmy się, że dojedziemy do parkingu przy Col des Boeufs i stamtąd wyruszymy
do cyrku Mafate. Podobny plan miały Ania i jej koleżanka.
Dzień 19. (10. X. 2011. Poniedziałek) Hell-Bourg – La Nouvelle
Wstaliśmy o 5:00, żeby zjeść śniadanie i przepakować plecaki – zostawić niepotrzebne
rzeczy w Gite La Mandoze w jednym z plecaków. Nie uprzedziliśmy o tym fakcie
właściciela, a tego ranka gdzieś spał. Postanowiliśmy, że napiszemy mu karteczkę z
wiadomością, że wrócimy po plecak 12 października – po angielsku i francusku (z francuskim
pomogła nam Ania). O 6:15 mieliśmy busa do Salazie (bilet 1,4 EUR). Busy z Salazie do Col
de Boeuf kursowały tylko w poniedziałki, środy, piątki i niedziele. Po fakcie dowiedzieliśmy
się też, że pomimo przesiadki w Salazie, można kupić jeden bilet na trasę z Hell-Bourg - Col
de Boeuf za 1,4 EUR. Tymczasem my zapłaciliśmy kolejne 1,4 EUR za bilet z Salazie do
Col de Boeuf. Trudno.
Początek dnia w Hell-Bourg zapowiadał się bardzo obiecująco, ale kiedy zbliżaliśmy
się do Col des Boeufs wszystko zaczynało stawać we mgle i mżawce. Porażka na całego.
Odechciało nam się gdziekolwiek iść w taką pogodę. Wysiedliśmy na parkingu i
wyruszyliśmy do La Nouvelle przechodząc przez las Tamaryndowy, który ponownie okazał
się dla nas niezwykły! Poprawił nam humory. Markotnie zmierzaliśmy w środek cyrku
Mafate. Słyszeliśmy w oddali latające śmigłowce. Myśleliśmy, że ludzie na darmo wydali
pieniądze na przelot, bo w takich chmurach nic nie zobaczą. Po jakimś czasie przestała nas
moczyć mżawka i zaczęło prześwitywać niebieskie niebo. Im dalej szliśmy tym coraz więcej
pojawiało się niebieskiego nieba i słońca! Zaczęliśmy dostrzegać szczyty gór. Okazało się ku
naszej radości, że w środku cyrku było tego dnia słonecznie! Jedynie po stronie Salazie i przy
Col des Boeufs panowała mglista pogoda, a szczyty otaczające cyrk Mafate nie pozwalały
wedrzeć się chmurom do jego środka. Bardzo się ucieszyliśmy.
Do La Nouvelle weszliśmy w słonecznej pogodzie podziwiając część cyrku Mafate.
Odnaleźliśmy schronisko Gite Yvon Gravina, gdzie mieliśmy wykupiony nocleg (35 EUR).
Zostawiliśmy tam swoje rzeczy i poszliśmy zwiedzać okolicę, wstępując na 2 punkty
widokowe. Na jednym z nich zrobiliśmy sobie mały piknik na posiłek. Produkty w sklepach
były bardzo drogie, np. mięsista bagietka kosztowała 2,3 EUR!). Na koniec dnia przeszliśmy
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
19
się kawałek szlakiem prowadzącym do Roche-Plate, zastanawiając się czy następnego dnia
nie iść do Marla właśnie tą trasą. Zastanawialiśmy się, ponieważ w przewodniku opisano, że
ta trasa jest trudna i wzbudzająca dużo adrenaliny, co wywoływało u Ewie niepokój. Po
drodze pytaliśmy się idących w przeciwnym kierunku ludzi o warunki i trudność tego szlaku.
Po usłyszanych opiniach widzieliśmy szanse na pokonanie tej trasy w 1 dzień.
Zastanawialiśmy się tylko czy my damy radę przejść taką trasę bez wcześniejszego
przygotowania. Widoki wydawały się nam ciekawsze na tym szlaku niż na drugim krótszym. Widząc w oddali piękne Bas Mafate zaczęliśmy się też zastanawiać czy słusznie
zdecydowaliśmy się na Haut Mafate, które wydało nam się trochę mniej malownicze.
Na kolację zjedliśmy zupki i wypiliśmy gorące herbaty, bo wieczór był bardzo
chłodny. Uprana poprzedniego dnia bielizna jeszcze nam nie wyschła! Mieliśmy kiepskie
warunki do schnięcia prania. Poszliśmy spać z decyzją, że jeśli następnego dnia będzie
pogodnie, to pójdziemy do Marla przez Roche-Plate.
Dzień 20. (11. X. 2011. Wtorek) La Nouvelle – Marla
Wstaliśmy, a raczej zaczynaliśmy powoli wstawać od godziny 5:00, ponieważ było
bardzo zimno i żadne z nas nie chciało opuszczać ciepłego łóżka! Pogoda była obiecująca,
więc postanowiliśmy zrealizować nasz plan przejścia do Marli przez Roche-Plate. Po
śniadaniu, zrobiliśmy kanapki na drogę i wyruszyliśmy (było ok. 6:20). Najpierw rozpoczęło
się dwugodzinne zejście do strumienia Riviere des Galets. Trasa wg nas w ogóle nie była
przerażająca jak opisane to było w przewodniku LP. Na dole podeszliśmy kawałek wzdłuż
strumienia i rozpoczęliśmy długie podejście do Roche-Plate. Kiedy osiągnęliśmy wioskę,
uzupełniliśmy zapasy wody u jakiegoś gospodarza i zrobiliśmy godzinną przerwę na posiłek i
podziwianie widoków. Widzieliśmy fragment Bas Mafate, który kolejny raz nas
zafascynował. Chciałbym tutaj kiedyś wrócić na dłużej i powędrować tutejszymi szlakami
górskimi.
Po przerwie wyruszyliśmy w stronę Trois Roches. Najpierw szliśmy kawałek pod
górkę, a potem przez jakiś czas teren był bardziej płaski, by później zmienić się w
pagórkowaty – na zmianę trochę w górę, trochę w dół. Po 2 godzinach i 40 minutach
spokojnego marszu dotarliśmy do wodospadu Trois Roches, który jest bardzo ciekawy i inny
niż wszystkie, które widzieliśmy do tej pory. Z reguły wodospad ogląda się z dołu,
obserwując jak z góry kaskady wody spadają w dół. Trois Roches podziwia się z góry jak
spada w głęboką szczelinę w skale. W tym miejscu zrobiliśmy przerwę na obiad i
odpoczynek. Spędziliśmy tutaj z półtorej godziny. Dochodziła już 16:00 kiedy wyruszyliśmy
dalej. Początkowo szliśmy płaskim terenem. Potem musieliśmy się wdrapać trochę w górę,
znowu zejść trochę w dół i iść płaskim terenem. Na koniec musieliśmy pokonać około
godzinne podejście. Około 17:30 byliśmy już przy schronisku Gite Trois Roche (nocleg 17
EUR za łóżko).
To był dzień pełen potu i spalonej energii, ale nie żałowaliśmy decyzji, którą
podjęliśmy rano. Szlak okazał się bardzo malowniczy, szczególnie przy Roche-Plate i o wiele
ciekawszy niż ten krótszy. Na tą trasę trzeba jednak ze sobą wziąć spory zapas wody,
szczególnie jak jest gorąco. My wypiliśmy 4,5 litra wody, ale z chęcią wypilibyśmy jeszcze
pewnie kolejne 1,5 litra lub więcej!
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
20
Dzień 21. (12. X. 2011. Środa) Marla – Hell-Bourg
Po 7:00 wyroiliśmy się z pokoju. Wstąpiliśmy do sklepu, aby kupić bagietkę. Potem
poszliśmy do punktu czerpania wody i dalej na punkt widokowy, aby tam zjeść śniadanie w
pięknej scenerii i ciepłych promieniach słonecznych rześkiego poranka. Nad nami rozciągało
się niebieskie niebo bez chmurek. To był zdecydowanie najpogodniejszy poranek podczas
naszego pobytu na Reunion.
Po śniadaniu musieliśmy wrócić do Marla, aby skierować się na szlak do Col des
Boeufs. Na początku musieliśmy rozgrzać trochę mięśnie, bo szybko się nam męczyły po
wczorajszym maratonie. Po jakichś 20 minutach szło się już znacznie lepiej. Na początku
szlaku było dość lekko. Dopiero potem, kiedy przyszło nam się wspinać, trasa zaczęła nam się
dłużyć. Po drodze mijaliśmy malowniczy strumień, nad którym przeszliśmy podwieszanym
metalowymi linami mostem. Szkoda, że nie było tam żadnego zejścia na dół. Dalej szliśmy
już tylko pod górkę. Wkrótce dotarliśmy do uroczego lasu tamaryndowego, którym szliśmy 2
dni temu w przeciwnym kierunku. Nad nami pojawiało się coraz więcej chmur, aż w końcu
zaczęło kropić i zrobiło się chłodno. Jeszcze rano, kiedy wychodziliśmy z Marla, nad Col des
Boeufs nie było żadnych chmur! Gdy wychodziliśmy z lasu rozpadał się deszcz. Nasze
spodnie przemokły. Plecaki na ile mogliśmy zapakowaliśmy w worki foliowe. Wchodziło
nam się ciężko. Pomimo kurtek wodoodpornych byliśmy wilgotni od środka od potu. Robiło
nam się co raz bardziej zimno. Deszcz na trochę przestawał padać, to znowu na nowo
zaczynał kropić. Było ciężko! Około 14:30 byliśmy już na parkingu pod Col des Boeufs.
Czekaliśmy na busa do Hell-Bourga, który miał przyjechać tutaj o 15:05. Wiał wiatr i padał
deszcz. Byliśmy wyziębieni i mokrzy. Około 14:55 podjechał wyczekiwany bus. Chociaż
jechał do Salazie, nauczeni doświadczeniem z ostatniej podróży tutaj, kupiliśmy od razu bilet
do Hell-Bourga (1,4 EUR). W Salazie mieliśmy przesiadkę i do Hell-Bourg dotarliśmy tuż po
17:00. Deszcz padał w całym Cyrku Salazie. Chyba ciężko tutaj trafić w dobrą pogodę!?
Od razu poszliśmy do Gite Mme Madeleine Parisat (16 EUR za łóżko), który
zarezerwowaliśmy w niedzielę. Dostaliśmy pokoik z podwójnym łóżkiem. Ucieszyliśmy się,
że ostatniej nocy nie musimy spędzać z innymi osobami. Ja poszedłem odebrać zostawiony w
poniedziałek plecak w Gite La Mandoze. Stał nienaruszony wraz z karteczką tam, gdzie go
zostawiliśmy. Podziękowałem właścicielowi za przechowanie plecaka i wróciłem do
Madelaine, aby jak najszybciej wziąć ciepły prysznic i przebrać się w suche ubrania. Po
rozgrzaniu się udaliśmy się na kolację do P'tit Koin Kreol, gdzie zjedliśmy smaczny posiłek –
wieprzowina curry/kiełbaska w sosie curry z ryżem i czymś podobnym do soczewicy + piwo
+ małe lody z „gujawy” na deser (11,5 EUR / posiłek). Potem wstąpiliśmy do sklepu
spożywczego i wróciliśmy do naszego ciepłego pokoiku. Deszcz padał nadal i było mgliście.
Dzień 22-23. (13-14. X. 2011. Czwartek-Piątek) Hell-Bourg – Warszawa
Całą noc siąpił deszcz. Rano kiedy wstaliśmy nic się nie zmieniło – padało dalej.
Przechlapane jeśli ktoś w tym czasie zaplanował sobie wędrówki po Cyrku Salazie. Patrząc
na taką pogodę można powiedzieć, że mieliśmy i tak szczęście, że pierwszego dnia pobytu
tutaj nie było tak mgliście i nie padało.
Leniwie zwlekliśmy się z łóżka, zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy się do wyjazdu.
Doba hotelowa kończyła się tutaj o 10:00, więc poszliśmy szybko na miasteczko wysłać
kartki i kupić kilka prezentów. Następnie zabraliśmy duże plecaki i poszliśmy na autobus do
St. Andre (bilet 1,4 EUR, z przesiadką z Salazie), który odjeżdżał o godzinie 9:45). W St.
Andre wsiedliśmy w kolejny autobus linii G i dojechaliśmy do St. Denis (bilet 2,8 EUR).
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Madagaskar i Reunion 2011
http://wloczykij.tla.pl
21
Tam poszliśmy do „Centrale de Reservation – Ile de la Reunion” z prośbą o przechowanie
nam przez kilka godzin plecaków, ponieważ nigdzie nie było żadnych przechowalni – nawet
na lotnisku! Okazało się, że nie przechowują tam żadnych bagaży, ale dla nas zrobili wyjątek,
ale dopiero po rozmowie z szefem! Umówiliśmy się, że wrócimy po plecaki do godziny
16:45.
Następnie udaliśmy się pospacerować po mieście. Skierowaliśmy się na główną ulicę
Ave de la Victorie, która potem przechodzi w Rue de Paris. Łączy ona nadbrzeże Le
Barachais z fajnym ogrodem Jardin de l'Etat. Na koniec wstąpiliśmy na pyszne „włoskie
lody” o smaku pistacjowo-bananowym. Sprzedawca dowiadując się, że jesteśmy z Polski
chyba dołożył nam trochę do standardowej porcji! Miły gest.
Potem odebraliśmy plecaki i poszliśmy na dworzec autobusowy (Ocean Bus
Terminal), gdzie miały stację autobusy Car Juane – jest to przystanek o nazwie „Saint-Denis
Pole d'Echanges Ocean”. Koło lotniska przejeżdża linia G – wysiada się na przystanku „Gillot
Ae'rogare”. Najpierw podjechał jeden spóźniony autobus, ale nikogo nie zabrał, bo okazało
się, że kolejnym przystankiem ze względu na opóźnienie był dopiero Ste-Suzanne. Kolejny
autobus spóźnił się 3 minuty, ale kierowca sobie wysiadł rozprostować kości i skorzystać z
łazienki (na dworcu są darmowe toalety). Wynikło małe zamieszanie. Myśleliśmy, że kolejny
transport nam przepadnie. Jednak kierowca ostatecznie wziął ludzi, ale pominął wszystkie
przystanki aż do lotniska! Dla nas było to nawet na rękę, bo o wiele szybciej dotarliśmy do
celu. Na lotnisku przeszliśmy standardowe etapy. W powietrze wzbiliśmy się z
dziesięciominutowym opóźnieniem. W Paryżu czekaliśmy 4 godziny na kolejny lot do
Warszawy. Kolejna fascynująca podróż dobiegła końca. Szkoda, że tym razem była trochę
krótsza niż poprzednie, ale ten czas i tak pozwolił nam przeżyć wiele niezwykłych przygód!
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk
Copyright © 2011 Marcin Chalimoniuk