Pamiętnik Slima Morano W niewoli Atai
Transkrypt
Pamiętnik Slima Morano W niewoli Atai
Pamiętnik Slima Morano W niewoli Atai „Kochamy Was wszystkich. Jesteście Ludzkością. Jesteście naszymi ukochanymi Siostrami i Braćmi. Nie bądźcie więc przewrotni, fałszywi, pełni nienawiści. Nie dajcie się pogrążyć waszemu zwątpieniu. Nie traćcie zaufania do swoich marzeń. Nie przestawajcie się modlić. Niech pokój, wyrozumiałość, życzliwość, empatia przepełnia wasze intencje i działania; i wasze serca.” Strona2 Aiysha Ssemane i Slim Morano Klauzula prawna Strona3 Osoby i akcja niniejszego pamiętnika są całkowicie pozbawione ich realnego kontekstu. Jeśli by natomiast przedstawione w nim pewne praktyki i zdarzenia przypominały niektóre praktyki i zdarzenia otaczającej Was, Drodzy Czytelnicy, codzienności, to nie jest to ani zamierzone, ani przypadkowe, lecz nieuniknione (jak się wyraził pewien świętej pamięci pisarz — trochę za bardzo socjaldemokrata, a za mało chrześcijanin, usprawiedliwia go jednak fakt, że 40 lat temu pewne patologiczne zachowania i środki nacisku lobby i jednostek „nieheteroseksualnie antychrześcijańskich” były jeszcze mniej rozpoznane — nie zdając sobie tak do końca sprawy, jak bardzo demistyfikuje takim wyrokiem poczynania pewnego polskiego literata, zmarłego zresztą w roku Pańskim — z punktu widzenia chrześcijan, inaczej bowiem musielibyśmy powiedzieć: bezpańskim — 1968, literata, który zresztą usiłował, będąc samemu biednym i przerażonym własną bezsilnością kamuflonem, antyfeministycznym imbecylem emocjonalnym i infantylnym, panicznie strachliwym egocentrykiem, zdewaloryzować dzieło polskiego wieszcza narodowego, któremu, nawiasem mówiąc, nie byłby godzien podetrzeć siedzenia, nawet gdyby naszła go na to wielka ochota — co zgoła w jego przypadku łatwo sobie wyobrazić; świeć Panie nad jego duszą!) PS. Warto jednak dodać, że gdyby ktoś chciał całą winę zwalić na tak zwanych zboczeńców, sam jest bezbożnikiem. Jedynym bowiem istotnym zboczeniem jest nie być zdolnym, aby kochać. Bo to Najwyższy stworzył nas takimi, jakimi jesteśmy: kobietami, mężczyznami i ich krzyżówkami. I to Najwyższy nadał otaczającej nas przestrzeni przymiot czterostronności. Kto więc uważa za normę fakt, iż mężczyźni są zawsze spolaryzowani na zachód, a kobiety na wschód, ten zapomniał o południu i północy. Nie próbujmy więc zawężać rzeczywistości do naszych wyobrażeń, abyśmy nie stali się na powrót jak małpy albo jak gady. Jesteśmy ludźmi i zostaliśmy stworzeni na podobieństwo Najwyższego. A jeżeli to On nas takimi stworzył, jakimi jesteśmy, to nie usiłujmy szufladkować czegoś, co i tak stoi poza granicami naszego pojmowania. Albo raczej poza granicami tego, co zwiemy… tradycją. Tego nauczał nas Pan. I abyśmy kochali, bo tylko miłość nie ma granic i tylko ona prowadzi Strona4 nas ścieżką, która wiedzie do Źródła Wszystkiego. Źródła prawdy i poznania. Źródła, które jest niezgłębioną tajemnicą wszelkiej wolności i szczęścia. Strona5 Wstęp Drodzy Czytelnicy, oto wzięliście w swoje ręce Pamiętnik Slima Morano — mój pamiętnik — lub przynajmniej jakiś jego fragment. Nie chciałbym wprawdzie już na wstępie kogokolwiek z Was niepokoić albo… może nawet straszyć, ale… ten pamiętnik ma pewną, nazwijmy to, nie z punktu widzenia wszystkich pożądaną właściwość. On… jest zakaźny. I zaraża bardzo ciężką, może nawet nieuleczalną chorobą. On zaraża… bakcylem prawdy. Sami wiecie, Drodzy Czytelnicy, że jeżeli zostaliście kiedyś ochrzczeni, staliście się już na zawsze chrześcijanami. Tak samo jest z tym pamiętnikiem. Kiedy go przeczytacie, zaczniecie poszukiwać prawdy. I to będzie Was pochłaniało, nie będzie można już od tego uciec. Naturalnie może się Wam to bardzo nie spodobać. I może postanowicie nawet poszukać porady u swojego adwokata… Ale proszę z góry, nie podejmujcie żadnych kroków przeciwko mnie, bo… Bo może to być dla Was przykre. Lub nawet więcej niż przykre. Więc radziłbym Wam, jeżeli macie coś przeciwko prawdzie, po prostu odłożyć ten pamiętnik na półkę lub lepiej może nawet — pozbyć się go w bardziej jeszcze nieodwracalny sposób… To najlepsze, co możecie zrobić dla Waszego dobra i dobra Waszych najbliższych. Jeżeli obawiacie się więc odkrycia dla siebie pewnych prawd, które mogłyby zmienić sposób, w jaki postrzegacie otaczający Was świat, żegnam się z Wami w tym momencie, życząc Wam wszelkiej pomyślności i przede wszystkim — no jakżeby inaczej — zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia! A teraz parę słów do tych, którzy nie będą wieszać na mnie psów i mieli już wcześniej takie dziwne przeczucie, że coś jest nie tak. Coś jest nie tak, to prawda. Ale co? Odpowiedzią na to pytanie zajmowałem się już w czasie moich wielu dotychczasowych cielesnych i niecielesnych żywotów. Mimo to do dzisiaj nie mam stuprocentowej pewności, że odpowiedź ta może mieć całkowicie jednoznaczny charakter. Z mojego doświadczenia bowiem wynika, że rzeczywistość, w której się żyje, to jest taki pojazd, który po- Strona6 rusza się w czasie — raz wolniej, raz szybciej. W każdej chwili można spróbować z niego wysiąść i zmienić trasę. Można też zrobić sobie pauzę i przespać się w jakimś motelu. Albo w rowie. Albo posiedzieć przed jakąś ruchomą gablotą przy żywcu. Albo przed jakąś inną gablotą przy jakimś innym piwie. I zmarnować swoje własne życie. Zmarnować dany nam na życie czas. Zmarnować do końca. Bezpowrotnie i nieodwołalnie. To bardzo proste, możecie mi wierzyć. Znam to doskonale z własnej praktyki. Ale od pewnego czasu się na to wypiąłem, co w zasadzie oznacza, że wypiąłem się również na Was, Drodzy Czytelnicy. Zresztą nie po raz pierwszy. W tym mam, zdaję się, nawet sporą wprawę. Podobnie jak w przesiadaniu. Ale żeby się przesiąść, trzeba mieć bilet. Nowa trasa — nowa kasa. Ponownie rzuciłem więc jakiś czas temu wszystko w kąt i poleciałem po bilet. Miałem szczęście — bilet udało mi się jeszcze dostać. W ostatniej chwili. I za ostatnie grosze. Ale co ja się nie nalatałem!... Zresztą przekonajcie się sami — cały ten pamiętnik to jest właściwie taka relacja o tym, jak mi się udało dostać mój bilet. Rozejrzyjcie się dookoła, może jeszcze nie jest za późno. Może trafi się Wam jeszcze jakaś okazja. Nie życzę Wam zatem, Drodzy Czytelnicy, przyjemnej lektury, życzę Wam natomiast, żeby Wam się udała przesiadka i żebyście dostali jeszcze bilet. Musicie niemniej wiedzieć, że aby w ogóle dostrzec tę okazję — nadarzającą się możliwość przesiadki — potrzebna jest umiejętność wyglądania przez okna. I musicie też wiedzieć, że jeśli w ogóle ośmielicie się wyjrzeć na zewnątrz, dostrzeżecie także być może ramy Waszych okien. Nie chciałbym Wam zbyt natrętnie sugerować, że te ramy sygnalizują bardzo wyraźnie Wasze własne ograniczenia… PS. Im usilniej usiłowałem się ukryć w którejś z tych fałd wiecznej światłości, które wydają się być jakby metafizycznymi kolebkami kolejnych ziemskich cywilizacji, tym intensywniej promieniowałem na zewnątrz. Odczuwałem to jako coś w rodzaju niezasłużonej kary za moją — wymuszoną zresztą przez poczucie egzystowania w niewłaściwym wymiarze — skromność; a może nawet i pokorę. To moje promieniowanie, ta buchająca ze mnie niewidocznie emanacja, z rzędu tych niewyobrażalnych dla szarych komórek wielkości, rosnąc we mnie z dnia na dzień, traktowała mnie jak naczynie albo raczej jak dno naczynia, i zapuściwszy we mnie korzenie, wydawała jakieś swoje owoce w nieznanych mi światach. Strona7 I tylko intuicyjnie mogłem przeczuwać, jak owoce te smakują. Rekompensowało mi to jednak, owo tkwiące we mnie przeczucie, straty ponoszone na rzecz cierpienia. Cierpienia za siebie i za innych, za tych, którzy o niczym nie mieli pojęcia i którym się zdawało — jakby byli jakimiś brzuchatymi i podstarzałymi wyjadaczami telewizyjnej spikerki — że rzeczywistość kończy się i zaczyna dokładnie tam, gdzie kończy się i zaczyna ich horyzont. Już na samą myśl o tym przechodziły mnie ciarki. Ale cóż było robić, nie miałem im jak pomóc. Przecież także robaki nie znają innych dróg, jak wygryzane uparcie własnymi gęboszczękami korytarze… Tliła się we mnie jedynie jeszcze nadzieja, że jakimś cudownym zrządzeniem losu, jakąś trzymaną bezwiednie w ręku metafizyczną lampą rozświetlę im w czasie wykonywania tego salto mortale na ich spłaszczoną taflę rzeczywistości jakiś zaułek, którego jeszcze nie pożarły ich małpie rozumy, jakiś zakątek, z którego dobędzie się nieznane im światło, jakiś nieuwzględniony aspekt z pogranicza kryminologii, jakąś zakrystię najważniejszej w ich życiu religii. Uwierzcie mi jednak, to nie ja mówię do Was te słowa, nie ja — ich fizyczny autor, który je i pije tak samo jak wy (no może trochę mniej, zwłaszcza trochę mniej pije) — ale Slim Morano, mój kosmiczno-duchowy brat, podróżnik na falach czegoś, co byście uznali za latający dywan, gdybyście to zobaczyli; ale nie potraficie tego zobaczyć. Tak jak nie potraficie wyjrzeć poza linię otaczającego was horyzontu, i to nawet wtedy, gdy macie do dyspozycji najnowocześniejsze lornetki i teleskopy. Także bowiem wtedy głównym waszym zajęciem jest rozumowa spekulacja, która tyle ma wam do powiedzenia o otaczającym was świecie, ile mówi wam kura, wyrzucająca z siebie swoje uniwersalnie bezmyślne i beznamiętne, i zupełnie pozbawione czegoś takiego jak świadomość koegzystencji innych światów — „ko, ko, ko”. To tyle. Na początek. Strona8 Kronika z lat 1999—2001 Zapytałem kiedyś Hermana: „Czym jest miłość? Czyż jest ona tylko jakimś światłem, jakąś energią?” Odpowiedział mi: „Miłość jest niewidocznym cieniem, jakim Najwyższy okrywa cały ten świat. Gdyby On sam wyjrzał spoza tej bariery nieskończoności, jaka Go od was oddziela, ciemności natychmiast przestałyby istnieć, tak jak zmrok ginie w promieniach równikowego słońca. Aby więc miłość móc przyjąć, trzeba wyjąć głowę z piasku i stanąć w świetle. Tylko wtedy istnieje szansa, że miłość nas nie oślepi; i nie pogrąży na powrót w ciemnościach.” Strona9 W roku 1987 opuściłem Polskę i wyjechałem do Paryża — po tym, jak się okazało, że moja małżonka mnie od lat zdradza. I to z naszą… wspólną koleżanką. A przy okazji sąsiadką, mieszkającą zresztą o dwie klatki dalej. To był szok. Ale nie pierwszy i nie ostatni, jaki przeżyłem. Znałem dość dobrze francuski i po pewnych początkowych trudnościach udało mi się dostać pracę jako dozór muzealny w Centrum Pompidou. Niby nic nadzwyczajnego, ale i tak miałem fart, bo raz, że posada była państwowa, dwa, że nie tak źle płatna, tak iż mogłem nawet regularnie wypłacać alimenty mojej eks, która mieszkała z córką (i „sąsiadką”) w Polsce, a trzy, że na biało. Swoje lokum miałem u pewnego studenta, który utrzymywał się głównie z pracy na czarno w firmie, zajmującej się organizacją wszelkiego rodzaju imprez (głównie w zakresie budowy dużych i małych estrad i oprawy technicznej) i który podnajmował mi mniejszy pokój w swoim dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią na trzecim piętrze, w okolicy stacji Sevres Babylone. O tyle było to istotne, że okolica ta była bardzo paryska i że nie musiałem dojeżdżać gdzieś z przedmieścia, jak większość moich kolegów z pracy. Miałem tylko jeden przystanek metrem do Odeon, potem cztery stacje czwórką do Les Halles i jeszcze może tych czterysta metrów na piechotę. W sumie potrzebowałem na to jakieś dwadzieścia pięć minut. Niestety w roku 1994 w muzeum dozór przejęła prywatna firma i po redukcjach personelu straciłem moją posadę. Wtedy dopomógł mi mój student, który co prawda już ze mną nie mieszkał (mieszkanie przejął od niego nowy lokator, który mi nadal podnajmował pokój), ale w tej swojej firmie miał od dwóch lat oficjalnie stałą posadę jako technik, i kiedy tylko potrzebowali rąk do pracy, zawsze mogłem liczyć, że da mi znać. Wcześniej, kiedy miał kłopoty, parę razy pożyczałem mu forsę, więc to był z jego strony taki gest. Niestety, kiedy zmiarkował, że pewna dziewczyna z obsługi cateringowej, bardzo ładna blondynka zresztą, ma na mnie oko, prawie z miejsca zerwał ze mną kontakt. Na szczęście — jak wówczas sądziłem — po pewnym czasie udało mi się dostać zajęcie jako kierowca w pewnym ogromnym banku z wieloma filiami na terenie Paryża. Zajmowałem się głównie przewozem pracowników i gości pomiędzy paroma z tych filii bądź też rozwozami kurierskimi w granicach aglomeracji miejskiej. Z kolei jednak — na moje nieszczęście — zadurzyłem się, i to na dobre. Na nieszczęście, bo moja piękna wybranka, z pochodzenia pół-Polka zresztą — którą w swoich myślach nazwałem, nie wiedzieć czemu, Ataja, i w której Strona10 zakochałem się od pierwszego (no, może od drugiego) wejrzenia — była trans. Podrywała mnie, nic nieznaczącego dla niej kierowcę busika, bo po pierwsze uważała to za zabawne, kiedy faceci na umór się w niej zadurzali, a po drugie, i to był dużo ważniejszy powód, była zazdrosna o inne kobiety, które zabiegały o moje, a nie o jej względy. Postanowiła sobie, że mnie wykończy. I udało jej się. Nie tylko że zrobiła ze mnie psychiczny wrak, ale w dodatku poskarżyła się na mnie do swojego szefa, że ją napastuję. Nie miało to nic wspólnego z prawdą, bo oświadczyłem jej tylko kiedyś, kiedy byliśmy sam na sam, że ją bardzo kocham, i chciałem jej wręczyć kolczyki z bursztynu; i to właściwie było wszystko. W konsekwencji jednak zostałem zwolniony. Najpierw usiłowałem się jeszcze jakoś bronić, ale Ataja, jak ją nazywałem, miała za sobą szefową potężnego działu papierów wartościowych, obrzydliwie grubaśną i nienawidzącą mnie szczerze za moją przystojność od pierwszej chwili lesbę, a w dodatku chłopak Atai — którego posiadała tylko na pokaz, ze względu na społeczną presję — był początkującym pracownikiem wydziału kadr. Więc ją oczywiście poparł. Dobrze wiedział, co jest grane, wiedział, że mi strasznie przyświnił, bo kiedy go potem ze trzy razy, jeszcze w czasie trwania tej całej afery, przelotnie spotykałem, odwracał wzrok i nie śmiał mi spojrzeć w oczy. Ale za te parę orgazmów na tydzień w objęciach tej swojej superamazonki gotów byłby do jeszcze dużo gorszych świństw. Nie tylko zresztą on. Dla tej kobiety, która musiała się malować, bo gdyby tego nie robiła, miałaby problemy na przykład z wejściem do kina na film dozwolony od osiemnastu lat, gdyż wyglądałaby wtedy na szesnaście, ale nie na te swoje dwadzieścia trzy lata, które już miała, otóż dla tej kobiety co drugi heteroseksualny mężczyzna byłby gotów niemal z miejsca otruć własną połowicę, a może i własne dzieci, byle by uzyskać jej „seksprzyzwolenie”. Była pod każdym względem piękna, piekielnie inteligentna i w dodatku potrafiła być tak ujmująco bezpośrednia i tak urocza, że nie było jak się przed nią obronić, kiedy postanowiła kogoś w sobie rozkochać. O mnie mówiono co prawda jako o mężczyźnie to samo, co ja teraz o niej mówię jako o kobiecie, różnica polegała jednak na tym, że to ja ją kochałem moim naiwnym, otwartym sercem, ona zaś usiłowała mnie sobie tylko na zimno podporządkować, a najchętniej zdarłaby ze mnie skórę, żeby się stać choćby na jakiś czas mną i móc przeżyć erotyczną namiętność z jednym z tych swoich kobiecych obiektów pożądania. Wielu obcych facetów podrywała tylko zresztą dlatego, Strona11 żeby wkupiwszy się w ich łóżkowe pielesze, chociaż w tak zwanym trójkącie bądź czworokącie — gdzie tym czwartym bywał jej własny chłopak — móc zaznać namiętności, której mężczyźni zaznawali w sposób naturalny z racji posiadania tego, czego jej tak dotkliwie brakowało. Z czasem, wskutek utraty możliwości regularnego zarobkowania, wpadłem w długi. Nie tylko nie miałem czym się wypłacić, ale byłem też psychicznie na zupełnym dnie. Ja, który wiedziałem przecież, że Ataja tylko z wyglądu przypomina kobiece nadbóstwo, ale tak naprawdę jest zaklętym w kobiecym ciele mężczyzną, ja, który to niby tak dobrze wiedziałem, mimo wszystko nie potrafiłem się od niej psychicznie uwolnić, ponieważ łudziłem się tą odrobiną nadziei, że może jednak się mylę i że może jednak okaże się, że ona jest hetero, i że ta cała jej gra to jest tylko jakaś psychiczna zemsta na mnie za to, że kiedyś, w czasie krótkiej wymiany zdań, zasugerowałem jej, że ona tak z każdym, a ja szukam kobiety, która tylko ze mną. Ale wtedy jej jeszcze nie znałem, nie wiedziałem jeszcze, jaka jest. Myślałem więc, że jest po prostu dziwką i nie widzi już żadnych granic przyzwoitości, i że usiłuje mnie usidlić, z zamiarem dołączenia mnie do kolekcji swoich męskich trofeów. Postanowiłem zatem jej wykazać, że granice mojej rezystencji leżą daleko poza obszarem jej wpływów. I że kogo jak kogo, ale mnie nie zwabi w sidła swojej nimfomanii. Ale ona mnie zaskoczyła. Kolejnego dnia przyszła całkowicie nieumalowana i wyglądała na piętnaście lat. Wyglądała jak święta i przez chwilę miałem wrażenie, że nad jej głową unosi się jasna aureola. Jej charyzmatyczne, pełne dziewiczości wejrzenie, jej cudownie piękna i kształtna, promieniująca tą dziewczęco niewinną odwagą Joanny D’Arc twarz, i ten jej tak bezpretensjonalnie kusząco i czysto zarazem wibrujący głos, to wszystko razem opadło na mnie jak jakaś porażająca prądem sieć. Byłem nią bez granic zafascynowany, ale jednocześnie stało się dla mnie jasne jak nigdy przedtem: to jeszcze dziecko! Któremu ja, jako ten stojący tak nisko w hierarchii społecznej, nie jestem w stanie nawet zapewnić dwupokojowego mieszkania, bo stać mnie jedynie na odnajmowanie pojedynczego pokoju. Spytałem więc tylko, czy nie ma starszej siostry, po czym szybko się pożegnałem, odwróciłem się do niej plecami i wyszedłem (to było takie pomieszczenie, gdzie ja dostarczałem pocztę, a ona czasami jako pracownik ją odbierała). Zdążyłem jeszcze jedynie usłyszeć, że jej siostra jest młodsza. A potem… miesiącami sobie wyrzucałem, że może gdybym wtedy jej nie uraził, może by i coś z tego było. Strona12 Łudziłem się — mimo iż tak jednoznacznie na własnej skórze doświadczyłem, że kocha się w innych kobietach, w zwłaszcza w pewnej sympatycznej, mniej więcej dwudziestoośmioletniej blondynce, z którą mnie już zresztą na dobre zaczynało coś łączyć, zanim Ataja się pojawiła. A może właśnie dlatego się pojawiła, żeby mój związek z tą kobietą nie doszedł do skutku? Kobieta ta w każdym razie tak dalece przypadła Atai do gustu, że czekała na nią codziennie po pracy, żeby ją odprowadzać na przystanek, co drugi dzień bywała z nią razem w bankowej kantynie na obiedzie i przynajmniej raz w tygodniu wybierała się z nią na przejażdżkę busikiem (oczywiście zawsze pod jakimś oficjalnym pretekstem), którego byłem kierowcą. Była wtedy zawsze bardzo gadatliwa i wesoła i starała się wieść towarzyski prym, i przede wszystkim kontrolować sytuację, i mnie kontrolować, czy aby nie próbuję za jej plecami spotykać się z jej własną narzeczoną. Potem zrozumiałem, że to w jej a nie moich oczach, w oczach tej kobiety chciała pozostać niewinna, niejako nieskażona, bo z jakiegoś powodu tak bardzo przypadła ona jej do gustu. I że to z jej powodu się nie malowała. I że to z jej powodu mnie tak nachalnie — bez skrępowania, którego zresztą w stosunku do mężczyzn, o czym wtedy jeszcze tak na pewno nie wiedziałem, zupełnie nie odczuwała — że to z jej powodu mnie tak kokietowała i podrywała, chcąc mnie od niej całą mocą swojej niezwykłej urody, swojego obezwładniającego, nimfopochodnego powabu i swoich niebiańsko uroczych uśmiechów odciągnąć. Potrzebowałem dużo czasu, żeby to zrozumieć. Wiele godzin spędziłem, wczuwając i wstawiając się w jej położenie. W jej położenie jako mężczyzny w niezwykle urodziwym ciele kobiety. Nie miałem więc do niej o nic pretensji, bo bardzo ją kochałem i tak dobrze rozumiałem. I nie miałem ich nawet wtedy, gdy mi tak boleśnie przyświniła. Bo była tak piękna. I tak niewinna. Zwłaszcza zaś wtedy, kiedy przestała na jakiś czas używać makijażu… I jeszcze wtedy, kiedy jechaliśmy razem windą. Wtedy też była tak piękna. I nagle cała poczerwieniała i spytała, czy tu jest tak gorąco, a mnie się wtedy wydało — a było to jedno z najbardziej zadziwiających mistycznych przeżyć w moim życiu — że jakiś słup światła od góry nas ogarnął, że jakaś boska ręka nas zetknęła. Ten słup światła widziałem wyraźnie moim wewnętrznym wzrokiem, do dziś go jeszcze widzę. Ale ona go nie widziała, ona się tylko bała, żebym ja jej czegoś nie zaproponował. Bo każda heteroseksualna kobieta marzyła o tym, żebym ja jej cokolwiek zaproponował, i ona Strona13 dobrze o tym wiedziała, więc tym bardziej się obawiała, że teraz, kiedy jesteśmy sam na sam, że mógłbym coś zrobić; i że wtedy może wyszłoby na jaw, że coś jest z nią nie tak. Ale ja nie zrobiłem. Nigdy bym tego nie zrobił bez jej jednoznacznego przyzwolenia. I pewnie nawet wtedy, w tej windzie, najpierw bym od niej zażądał, żeby mnie zapewniła o swojej dozgonnej miłości, zanim bym ją dotknął. Ale winda się zatrzymała; i jedno z nas musiało wysiąść. Za karę — albo i nie za karę — wylądowałem więc w końcu przez nią na ulicy. I zanim znalazłem na przedmieściach tę swoją budkę kempingową, turlałem się spory czas po paryskim bruku. Nie miałem z czego żyć i tak naprawdę było mi już wszystko jedno, co się ze mną stanie. Ale kiedyś ktoś rzucił mi pod nogi parę franków. I potem znowu. I w ten sposób jakoś przeżyłem. Fizycznie wprawdzie nie nadawałem się na żebraka, głównie z powodu dużej wrażliwości mojego ciała na warunki atmosferyczne, ale psychicznie bycie żebrakiem właściwie bardzo mi odpowiadało. Byłem względnie niezależny i — wolny. Z czasem nawet, jak wspominałem, udało mi się na paryskim przedmieściu za pół darmo wynająć pewną budkę kempingową z wyposażeniem sanitarnym. Było to dla mnie ważne, ponieważ musiałem się często myć. Nie żebym był takim czyścioszkiem, ale, po pierwsze, zacząłem wtedy chodzić do kościoła i się modlić, i im częściej to robiłem, tym było mi lepiej, tym mniej odczuwałem swoją niedolę i tym stawałem się psychicznie silniejszy; więc aby spotykani przeze mnie ludzie nie musieli sobie zatykać z mojego powodu nosa i z jakiegoś wewnętrznego, instynktownego szacunku dla tych miejsc, które odwiedzałem, starałem się być zawsze czysty. Po drugie zaś potrzebowałem kontaktu z wodą. Woda mnie ożywiała. Tak jakby była nasycona jakąś energią. Tylko że… czasami, szczególnie zimą, woda, którą dysponowałem, była za zimna. I kiedyś przesadziłem. Mimo że byłem już niby tak na zimno odporny, zwłaszcza zaś na zimną wodę — przesadziłem. Poczułem potworny ból, przechodzący od gardła do prawego ucha, i dostałem w nocy strasznej gorączki. Głowa mi pulsowała, nie miałem siły przełknąć własnej śliny i było mi tak gorąco, jakby mnie przypalało pustynne słońce w zenicie. Choć było to więc już przedproże paryskiej zimy, w nocy gdzieś może koło pięciu stopni, deszcz i wiatr, wyszedłem na zewnątrz i przytulałem się na leżąco do lodowatego, betonowego chodnika. W końcu postanowiłem poszukać pomocy i resztką sił wybrałem się w drogę. Ale zanim zdążyłem o jaką- Strona14 kolwiek pomoc się dla siebie zatroszczyć, tak bardzo opadłem z sił, a było już gdzieś po północy, że wszedłem w jakąś pierwszą otwartą bramę, przez nią w jakieś wąskie podwórko i zwaliłem się, gdzie stałem. Obudziłem się w szpitalu. Leżałem w czterołóżkowej salce. Kiedy tylko otworzyłem jedno oko, zobaczyłem przed sobą potężnego typa w „szpitalnej” piżamie, z długim, końskim ogonem, pięcioma obrączkami w każdym uchu i ogromnym, czarnym tatuażem na odsłoniętej części potężnego, owłosionego torsu. — Daj szluga — rzucił do mnie krótko swoim ochrypłym, przepitym głosem. Wydobyłem z siebie jakiś dźwięk, przypominający nieudaną próbę odkaszlnięcia, i zaprzeczyłem niepozornym ruchem głowy. W odpowiedzi złapał mnie za gardło, tak że prawie nie mogłem oddychać, i wychrypiał ponownie: — Nie masz dla mnie szluga? To źle. Bo mam kiepski humor. A wiesz dlaczego? — wypowiadając te słowa, przydusił mnie jeszcze mocniej, więc nawet gdybym mógł mówić, nie mógłbym mu odpowiedzieć. — Z twojego powodu. Miałem tu swoją przyjaciółkę, moją pielęgniareczkę. Ale od kiedy ty się tu pojawiłeś, pieści się z tobą jak z dzieckiem. Albo przestaniesz świrować i zostawisz ją w spokoju, albo ci ten twój pysk porżnę na kawałki. A więc o to chodzi — pomyślałem. Znowu to samo. Albo narażałem się jakimś typom, bo ich dziewczyny zakochiwały się we mnie od pierwszego wejrzenia, albo jakimś gejom, kiedy odmawiałem im nawiązania bliższej znajomości. Ci pierwsi zwalczali mnie bezwzględnie od pierwszej chwili, ci drudzy chcieli się ze mną koniecznie zaprzyjaźnić, ale wszyscy oni zapominali, że ja także nie jestem winien tego, jaki jestem. Aby zadowolić tych pierwszych, musiałbym się chyba zapaść pod ziemię, i żeby usatysfakcjonować tych drugich, musiałbym jakimś cudem się rozmnożyć i zmienić moje, dane mi od urodzenia przez naturę, heteroseksualne predyspozycje. Specjalnie zapuściłem sobie długi zarost, w którym przypominałem kogoś w rodzaju Robinsona Crusoe — i to tylko po to, żeby ukryć w nim rysy swojej twarzy. I tym samym ukryć w niej moje nieszczęście, czyli moją nieludzką przystojność, przyciągającą do mnie jak magnes prawie wszystkie heteroseksualne kobiety i prawie wszystkich facetów homo. Bo inne sposoby zawodziły. Kiedy na przykład próbowałem trzymać tych poruszonych do głębi moją osobą od Strona15 siebie na dystans, ich życzliwość zamieniała się często w agresję albo wręcz nienawiść. I tym samym zachowywali się jak moi wrogowie: przestawali tolerować mnie w swojej obecności, intrygowali przeciwko mnie, udawali, że mnie w ogóle nie znają, okazywali mi często pogardę. Ja naprawdę kocham wszystkich ludzi, ale osobiście mogę (i chcę) mieć tylko jedną, wierną mi partnerkę, która poruszyłaby z wzajemnością moje serce i moje ciało. Czy mam do tego prawo? Nie wiem, ale niektórzy nienawidzili mnie tylko dlatego, że to nie ich wybrałem. Jakbym nie miał prawa wyboru. I prawa bycia sobą. Starałem się zatem ukryć moją charyzmę i urodę, jak mogłem. Musiałem i tak już z jej powodu żyć o wiele bardziej samotnie niż inni i mieć się na baczności przed innymi kumplami po fachu w tym żebraczym stanie, bo byli oni bardzo zazdrośni o moje powodzenie u tej zbyt życzliwej dla mnie części klienteli i nie tolerowali mnie w swojej okolicy. Miałem właściwie tylko jednego kumpla, który, choć też był homo, to jednak, mimo że bardzo mnie polubił, na szczęście niczego ode mnie nie oczekiwał. Wiedział, że jestem hetero i to lojalnie akceptował. Czasem natomiast pomagaliśmy sobie bezinteresownie. Miewał dorywczo pracę, więc mógł sobie pozwolić na skromne, ale nieco lepsze niż ja lokum, mianowicie na małą, drewnianą chatkę przy ogródkach działkowych, gdzie pozwalano mu oficjalnie nocować, bo pełnił jednocześnie rolę bezpłatnego dozorcy. Miał za to darmowy dostęp do prądu i wody. Parę razy się nawet u niego w ciepłej wodzie myłem. Ten mój kumpel to był też chyba jedyny człowiek, który nigdy o nic nie miał do mnie pretensji. Od większości innych natomiast trzymałem się z daleka. Nie chciałem nikomu odbierać jego szczęścia i każdemu ustępowałem z drogi. Ale trudno, żeby mnie ktoś obwiniał za to, że się ze mną pieściła jakaś pielęgniarka, podczas gdy ja byłem nieprzytomny lub przynajmniej do tego stopnia wyczerpany, że nie zdawałem sobie sprawy, co się wokół mnie dzieje. Nagle zawrzało więc we mnie ze złości i zamiast się poddać i wykrztusić coś na swoje usprawiedliwienie, w gwałtownym porywie, który go całkowicie zaskoczył, odepchnąłem go od siebie z takim impetem, że wylądował na następnym, pustym łóżku i aż na nim usiadł. Wkurzony tym nieoczekiwanym obrotem sprawy, porwał talerz, leżący na stoliku obok mojego łóżka, rozbił go na kawałki i zbliżył się z jednym z odłamków. Następnie złapał mnie ponownie za gardło, przysiadając na mnie, Strona16 żebym nie mógł go znowu popchnąć, po czym przyłożył mi do twarzy ostry kant i powiedział: — A teraz pokanceruję ci pysk, że cię ta kurwa, co cię urodziła, nie pozna. W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju weszła salowa. Była drobnej budowy, miała na sobie biały fartuch, a jej skóra była mocno opalona, co dobrze pasowało do bujnych, ciemnobrązowych włosów, ale śmiesznie kontrastowało z bielą fartucha i dziecięcą niemal mimiką jej twarzy. Obydwaj spojrzeliśmy na nią odruchowo. — Salowa o tej porze? — wymamrotał mój zaskoczony oprawca, tylko lekko popuszczając swój uścisk. A ona, ignorując jego pytanie, rzuciła krótko, ale zaskakująco przytomnie: — Co jest grane? — Ukradł mi pieniądze — wycedził z przesadnie udawaną nienawiścią. — Puść go — powiedziała. — To niech mi odda szmal. — Liczę do trzech! — rzuciła rozkazująco. — A licz sobie i do dwustu — odparł i przycisnął mnie za gardło tak mocno, że znowu zacząłem tracić oddech. Na to salowa, nic już nie mówiąc, podeszła szybko do mojego łóżka, dźgnęła go dwoma rozstawionymi palcami w oczy, a kiedy zaczął skowyczeć coś w rodzaju „Jezu, co ona mi zrobiła”, kręcąc się konwulsyjnie i trzymając się za oczy, podeszła do niego, przewróciła go na łóżko, jakby był lekki jak puch, urwała kawałek powłoczki od kołdry, zwinęła w kłębek, wsadziła mu go w usta tak, żeby nie mógł krzyczeć, i dała mu do zrozumienia, że ma być grzeczny, jeżeli nie chce jeszcze więcej oberwać. Do mnie zaś rzekła, podszedłszy do mojego łóżka: — Zbyt niebezpiecznie tu dla ciebie. Musisz się przenieść gdzie indziej. — Niebezpiecznie? — wykrztusiłem z trudem, bo nadal brakowało mi powietrza. — Tak, chcą cię wykończyć. — Kto? — Ludzie Owena. Nie znałem żadnego Owena. I nie mogłem uwierzyć, żeby ten osiłek, który z zazdrości o względy jakiejś pielęgniarki chciał mnie udusić, Strona17 mógł jednocześnie działać na zlecenie. To była po prostu bzdura. Chciałem przedstawić jej moje wątpliwości, ale ból w gardle oraz moje osłabienie i gorączka sprawiły, że dałem sobie spokój. — Ludzie Owena? — powtórzyłem więc tylko cicho, po czym zamilkłem. Chciałem ją jeszcze zapytać, kim on jest, że z wyglądu przypomina szesnastoletnią dziewczynę, a mimo to bez trudu powala z nóg ponad dwukrotnie od siebie cięższego typa, ale uprzedziła mnie sama, przedstawiając mi się i podając mi rękę: — Klaudia. — Andrzej Adamski — wychrypiałem. — Ale mówią do mnie… — Slim. Popatrzyłem na nią zdziwiony. Skąd ona to wiedziała? — Jesteś znany, nie dziw się — odpowiedziała mi, lekko się uśmiechając. — Ale o tym potem… Na razie musimy się stąd wynieść. — Dokąd? — Do ciebie. — Do mnie?! — Cii — położyła palec na ustach i wskazała dyskretnie w kierunku tego oprycha, dając mi do zrozumienia, że informacja ta nie powinna dotrzeć do jego uszu. — A co z nim?... — wykrztusiłem szeptem, wskazując na niego wzrokiem. — Do wesela się zagoi — odparła beztrosko. — Ale teraz chodzi o ciebie. Jutro około południa postaramy się o twój oficjalny wypis. — Postaramy? — wyszeptałem, nie wiedząc, dlaczego mówi w liczbie mnogiej. — Tak, nie jestem sama. Masz jeszcze innych przyjaciół. — Nic o tym nie wiem. — Dowiesz się w swoim czasie. A teraz posłuchaj. Dziś na nocnej zmianie… — przybliżyła się do mnie i szeptała mi prawie do ucha. — Od pewnego czasu pracuje tu nowa pielęgniarka, o którą właśnie ten… typ był zazdrosny. Taka blondynka. Ponoć piękna dziewczyna. Ale ty już ją znasz. Poznałeś ją wcześniej, ale potem ona miała wypadek i… całkiem się zmieniła. Mam na myśli… od środka. Przedstawi się jako siostra Liza. I podkuruje cię do jutra na tyle, żeby cię wypisali. — A co z nim? — wskazałem ponownie ruchem głowy na osiłka. — Nie martw się. Strona18 Klaudia wstała, podeszła do niego, zrobiła obiema rękami jakiś gwałtowny ruch w końcu jego łóżka, co musiało być dla niego niezbyt przyjemne, bo jęknął głośno i głucho, mimo knebla wetkniętego w usta. Potem wyjęła mu knebel i ściskając go za dolną szczękę powiedziała: — Słuchaj, palancie. Powiesz pielęgniarkom, że się przewróciłeś i sobie skręciłeś nogę. Jeżeli komuś piśniesz słówko, że tu byłam albo że on — pokazała na mnie — ma z tym coś wspólnego, to… powyrywam ci te twoje śmierdzące jaja. Kapnąłeś? Ponieważ nie zareagował, przymusiła go do odpowiedzi, jeszcze mocniej ściskając go za szczękę. Krótko jęknął i wydobył w końcu z siebie niewyraźne choć jednoznaczne „kapnąłem”, ale Klaudia mimo to wyjęła coś w rodzaju małego ostrza i, o ile mogłem to dobrze z odległości paru metrów ocenić, nacięła mu język. — Chcesz zachować ten swój plugawy ozór? Znowu jęknął potakująco. — Straciłeś mowę? — Nie — wybąkał niewyraźnie. — To odpowiadaj pełnym zdaniem. Zrozumiałeś, że masz trzymać gębę na kłódkę? — Tak, z… zumiałem. — Dlaczego? — Bo język… — Nie język, tylko ozór ci wytnę. I co jeszcze? — I… — Co…!? — znowu docisnęła mu szczękę uściskiem swojej małej, ale jakby metalicznej dłoni. — Bo jaja… — znowu urwał, chyba samemu nie wiedząc, czy bardziej boi się, żeby nie zostać przez nią jeszcze dotkliwiej pobitym czy też żeby nie zostać jeszcze dotkliwiej obnażonym ze swojej próżniaczej pseudomęskości. — Co jaja? — No… W tym momencie ktoś nacisnął klamkę drzwi wejściowych. Klaudia, niczym kot, błyskawicznie i bezgłośnie wśliznęła się pod łóżko. Do pokoju weszła, sądząc po wyglądzie, ta nowa siostra, o której mówiła Klaudia. Była tak piękna, że naprawdę zapierało dech. Strona19 — Dobry wieczór, siostra Liza — wyciągnęła do mnie rękę. I w tym momencie rozpoznałem w niej… Ataję. Klaudia miała więc rację. Ale co Ataja, urzędniczka bankowa (z widokami na szybką karierę!) tu teraz robiła? Czyżby z jakiegoś trudnego do wyobrażenia powodu przekwalifikowała się na pielęgniarkę? — Adamski — wychrypiałem niewyraźnie i do tego całkiem speszony. — Już kiedyś się poznaliśmy — powiedziała cicho. — Ale to całkiem inna historia. Dobrze się czujesz? Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Klaudia stała już przy naszym łóżku. — Musisz go jeszcze ścisnąć za jaja — powiedziała do siostry Lizy czyli do Atai, wskazując na osiłka. — Po pierwsze, żeby znowu nie dostał orgazmu na twój widok, a po drugie, żeby się przed nikim nie wygadał. — Zrobi się — odpowiedziała siostra Liza, tak jakby to była mowa o zmianie opatrunku. — Ma lekko uszkodzone gałki oczne, nadcięty język i skręconą prawą nogę w kostce. — Rozumiem. Może mu jeszcze coś połamać? — szepnęła wręcz z urokiem. — Jak uważasz. Ja zmykam. — Cześć. — Trzymaj się, Slim — zwróciła się do mnie Klaudia. — Zobaczymy się jutro. — Trochę ostra jesteś — wymknęło mi się samo z siebie, zanim odeszła jeszcze od mojego łóżka. — Masz na myśli jego? — spytała. Kiwnąłem potakująco głową. — Słyszałeś kiedyś słowo „moralność”? — zawyrokowała retorycznie. Retorycznie więc przytaknąłem. — I wiesz, co ono oznacza, prawda?... On nie. On nigdy nie zdał sobie sprawy, co to słowo w ogóle oznacza. Taka karma. Zadane mu przeze mnie cierpienia są dla niego najlepszą nauką. — Aha — skwitowałem nieco zbity z tropu. — Taka powtórka z moralności… Ale mimo wszystko, to robi wrażenie. Taka… dziewczynka. Strona20 — Tylko tu jestem dziewczynką, Slim. Gdzie indziej… jest trochę inaczej. — Chcesz przez to powiedzieć — wtrąciła się, zwracając się do mnie Ataja — że ona wygląda na młodszą ode mnie? — A co, zazdrosna jesteś? — spytała, wyręczając mnie, Klaudia i uśmiechnęła się z takim urokiem, że Ataja rzeczywiście mogłaby być zazdrosna. — Nie o to chodzi. Ale na te swoje dwadzieścia parę lat to chyba jednak wyglądasz — zripostowała Ataja. — Więc chyba Slim trochę przesadza. — Przesadzasz, Slim? — zagadnęła zalotnie Klaudia, przebijając znowu Ataję na skali czarowności uśmiechania się. Przy tym jednak, trzeba to powiedzieć, jej uśmiech był tak piękny, tak boski, że jego ewentualny erotyczny podtekst usuwał się na niewidocznie daleki plan. To samo zresztą dotyczyło „siostry Lizy” czyli Atai. Jej uśmiechy były boskie, a przez to w jakimś sensie nie tylko teatralnie niewinne. Miałem zresztą w ogóle wrażenie, że one obie promieniują jakoś inaczej, mają jakąś inną aurę, i że — z jakiegoś niewiadomego powodu — są mi serdecznie oddane. Było to trochę tak, jakby za darmo oddawały się mi do dyspozycji, wiedząc, że ten ich pełen niewinności urok nie tylko pozostanie przy mnie nietknięty, ale że się nawet w mojej obecności zintensyfikuje; tak jakbym był dla niego jakimś niewidocznym katalizatorem. Nie odpowiedziałem więc Klaudii na pytanie, lecz zamiast tego po raz pierwszy od dawna roześmiałem się prawie, spontanicznie reagując na te ich dobre prądy. Przyprawiło mnie to zresztą o spory atak nieprzyjemnego kaszlu. Kiedy Klaudia jeszcze raz się pożegnała i wyszła, Ataja znowu się uśmiechnęła i powiedziała: — Potem ci to wszystko wytłumaczę. Wiem, że masz wiele pytań, ale teraz jest najważniejsze, żebyś stąd jak najszybciej wyszedł. Na razie powiem więc tylko, że jesteśmy kimś w rodzaju twojej osobistej ochrony. — Mojej ochrony? — Tak, Slim. Jak by ci to wytłumaczyć?... Jesteś nośnikiem energii. Ziemia wchodzi w zakres nowego uniwersum, a ty jesteś strażnikiem tego procesu. Jego współtwórcą na tym poziomie rzeczywistości. Słowem — bez ciebie ani rusz. Nie mogliśmy wcześniej ci pomóc, bo przejście nie Strona21 było jeszcze gotowe. Przejście między… naszymi rzeczywistościami. Od paru dni mamy do dyspozycji ten kanał. Już nie jesteś sam. To znaczy… nigdy nie byłeś sam. Ale teraz jesteśmy przy tobie… fizycznie obecni. Ryzyko było za duże, żeby… cię zostawić własnemu losowi. Ale wraz z nami… przez ten nowy kanał… mają do ciebie dostęp międzygalaktyczne bandy różnego pochodzenia. I to się tak objawia, że oni tobie, te bandy, te negatywne siły, które są tobą zainteresowane, posyłają ci niechcianych gości, jak ten tu… — kiwnęła głową w stronę osiłka, nie mogąc znaleźć właściwego słowa. — Palant — podpowiedziałem, posługując się powiedzeniem Klaudii. — Palant — powtórzyła bez emocji, jakby w ogóle nie wyczuwając negatywnego znaczenia tego słowa. — Te siły rzucają ci więc niejako kłody pod nogi. Bo wiedzą, że… Że pomagasz przejść Ziemi na wyższe piętro. I boją się, że nie przejdą wraz z nią. Że, by tak powiedzieć, odpadną od tego drzewa jak nikomu niepotrzebne pasożyty. Bo oni… boją się dojrzeć. Boją się światła. Są więc jak pasożyty, jak grzybowate narośla, które tylko w ciemności mogą się rozwijać. A na Ziemi… panują jeszcze ciemności. Dlatego jest tu ich tak dużo. I dlatego jest tak trudno tu przejść. I tu żyć. — Trochę to skomplikowane. — To nie jest skomplikowane, tylko ja widzę to z innej perspektywy, z innego wymiaru. Ale w tym wyższym wymiarze to ty jesteś władcą. I to ta część ciebie, której ty nie jesteś obecnie świadomy, zaaranżowała to wszystko. Można by powiedzieć — twoje wyższe ja. I to twoje wyższe ja, ty sam wyższowymiarowy posłałeś mnie do siebie w dół. Ale ja i Klaudia, i paru jeszcze innych przyjaciół, jesteśmy tylko, nazwijmy to, żołnierzami w twoim królestwie. Jesteśmy twoimi żołnierzami, których sam do siebie posłałeś, aby ocalić porta tempora, jak to nazywamy, czyli przejście w inny wymiar, także do twojego własnego… kraju rodzinnego. Ten twój kraj, ta twoja ojczyzna z innego wymiaru, to jest tak zwane trzynaste królestwo. Królestwo, o którym pozostałe dwanaście królestw zapomniało. I kiedy wyczerpały już one swoje siły, swoje kosmiczne akumulatory, kiedy poddały się negacji, wtedy właśnie ty albo raczej twoje królestwo obudziło się z długiego snu i przenikło za pozwoleniem Najwyższego do wielu wersji ziemskich rzeczywistości, czyli inaczej mówiąc, do wielu okresów historycznych, do wielu epok. Przenikło pod Strona22 różnymi postaciami, na przykład w postaci różnych wersji ciebie samego i… I nas oczywiście, twoich innowymiarowych współziomków. Mówią o tobie trzynasty apostoł. Mówią o tobie Slim Morano. Jesteś dla nas, w swoim królestwie, naszym ukochanym nauczycielem. Bo wchodzisz w inne światy i walczysz. Walczysz… światłem. I przez to kreujesz te światy na nowo, pociągasz je do zmiany kierunku rozwoju. Jesteś więc jednym z kreatorów. Ale nie mogłeś do tej pory zdać sobie z tego wszystkiego sprawy, żyjąc w tej rzeczywistości. Bo obecny biologiczny poziom rozwoju ludzi na Ziemi nie daje ci jeszcze takich możliwości. Twój mózg, czyli twój biologiczny odbiornik informacyjny, to taki prymitywny jeszcze serwer, który nie ogarnia twojej własnej wielowymiarowości i tym bardziej wielowymiarowości połączonej z nią sieci. Ale to był twój własny wybór. Na wzór Najwyższego stałeś się mały, aby innym pomóc stać się większymi. Innymi słowy, opuściłeś się w tę rzeczywistość, aby z punktu widzenia rozwoju biologicznego ludzi żyjących w tym czasie, dokonać skoku w ewolucji. Ponieważ udało ci się poszerzyć twoją świadomość do odpowiedniego zakresu, umożliwiłeś nam, a właściwie sobie samemu, przybycie ci z pomocą. Otworzyłeś nowy kanał. Ale oni, ci żyjący w ciemności, wcale nie śpią, jak się domyślasz. I ponieważ boją się tego skoku w ewolucji — jako pasożyty boją się odpaść od drzewa i stanąć na własnych nogach — przeszkadzają ci jak mogą, zakłócają ci twój kanał. Ten tam — Ataja wskazała na osiłka — to też jest takie zakłócenie. — Yhym, fajnie — podsumowałem mocno już zmęczony wsłuchiwaniem się w ten przydługi, filozoficzny wywód. — I co dalej? — Muszę go trochę opatrzyć — Ataja znowu wskazała na mojego sąsiada spod okna, który teraz leżał jak trusia. — Musimy mu założyć gips na nogę, żeby się nie mógł swobodnie poruszać. I muszę mu jeszcze… coś wytłumaczyć. A dla ciebie mam taką tabletkę… ziołową. Od nas. Będziesz się po niej jutro dużo lepiej czuł. Nabierzesz sił. I lepiej ci się będzie spało. Chodź, pomogę ci zażyć. — A jeżeli wy chcecie mnie otruć? I jeżeli to wy sami jesteście… — nie mogłem skończyć, bo znowu dostałem nieznośnego ataku kaszlu. Ale Ataja oczywiście wiedziała, o co mi chodzi. — Masz rację. To my możemy być tymi złymi. Ale ja… znam tajemnice twojego serca. Czy myślisz, że ci źli też ją znają? — Na przykład? — powiedziałem. — Pytaj, o co chcesz. Strona23 — Przedstawiłaś mi się jako siostra Liza. Ale ja nazywam cię w myślach inaczej. Już wtedy cię tak nazywałem, kiedy byłaś jeszcze inna. Wiesz jak? — Jak mnie nazywałeś? Wiem. I nawet wiem, co do mnie powiedziałeś, kiedy byliśmy po raz pierwszy przez chwilę sam na sam. Spojrzałem na nią pytająco, bo trudno by mi było teraz nawet sobie samemu to przypomnieć. — Powiedziałeś do mnie, po tym, jak mi zareklamowałeś ten nowy film, który wszedł właśnie na ekrany: „Szukam tak wspaniałej kobiety jak pani. Czy poszłaby pani ze mną na ten film do kina?” A ja odpowiedziałam: „Nie wiem, co powie na to mój chłopak.” A ty udałeś, że nic nie wiesz o tym, jakobym miała chłopaka, i powiedziałeś: „Ma pani narzeczonego? To niech pani idzie z nim.” A ja na to: „Ale przecież możemy spotkać się tak…” Miałam na myśli w kawiarni. A ty do mnie: „Ja nie szukam takiej kobiety, która…” I wtedy do busika wszedł nowy pasażer i nie mogliśmy dalej rozmawiać. — Nie chciałem cię urazić. — Miałeś rację. — To znaczy… — Nie chodziło mi o ciebie. — Tylko o nią? — Tak. Teraz wiedziałem już z całą pewnością, że to ona była tamtą dziewczyną z busika, jedną z moich tragicznie wielkich miłości. Jakże jednak musiała się zmienić, skoro tak otwarcie się przyznawała, że nie chodziło jej o mnie, tylko „o nią”, czyli o tamtą dwudziestoośmioletnią kobietę, która we mnie się kochała i o którą Ataja była wtedy tak zazdrosna, że chyba by mnie dla niej otruła. Spytałem więc: — Otrułabyś mnie dla niej? — Wtedy?... Wtedy może tak. — A teraz? — A teraz nie. — Dlaczego? Nie jesteś już… — urwałem. — „Lesbijką” chciałeś powiedzieć? — Nie. Nigdy nie uważałem cię za lesbijkę. Chciałem powiedzieć „trans”. — To to samo — skwitowała. Strona24 — I to się zmieniło? To się w ogóle może zmienić? — W zasadzie nie może. Ale… ze mną to co innego. To bardzo długa historia. Kiedyś się jeszcze dowiesz. — Kiedy? — Jak stąd wyjdziesz. Będziemy mieli jeszcze czas. — Czy ty mnie?... — zamierzałem powiedzieć „kochasz”, ale słowo to utkwiło mi w gardle. Ataja domyśliła się jednak. — Slim, ja jestem teraz inna. Ja jestem tak jakby… „Święta” to jest właściwie zły wyraz. Stoję ponad tym. Mam do wykonania pewne zadanie, i to jest wszystko. Reszta się nie liczy. — No tak. Ale ja właściwie nadal nie mam powodu, żeby ci ufać. — To wymyśl coś. Musisz mi jakoś zaufać. — Mam — powiedziałem. — Znasz moje myśli, tak? — Niezupełnie. Ale wiem o tobie więcej, niż możesz przypuszczać. — Jesteś podejrzanie tajemnicza… Mówiłaś, że wiesz, jak cię w myślach nazywałem. Ale ty jako tamta dziewczyna nie mogłaś tego wiedzieć. I mimo to wiesz jak? — Tak, wiem. Spojrzałem na nią pytająco. — Ataja — odpowiedziała. To mi wystarczyło. Przeszedł mnie dreszcz do szpiku kości. To mógł wiedzieć tylko ktoś, kto miał dostęp do moich myśli. Siostra Liza była więc — nie tylko z wyglądu — tą samą dziewczyną, którą była Ataja, ale jednocześnie nią nie była. O moich obawach mogłem w każdym razie zapomnieć, choć tak szczerze mówiąc, gdyby Ataja zechciała się na mnie z jakiegoś powodu po paru latach zemścić i mnie otruć, byłoby to mi w moim położeniu prawie że na rękę. — To jak ty się w końcu nazywasz? — spytałem, gdy tylko połknąłem tabletkę. — Siostra Liza czy siostra Ataja? Muszę przecież wiedzieć, jak mam się zwracać do moich własnych ochroniarzy. Uśmiechnęła się. — To zależy od ciebie. Możesz mnie nazywać, jak chcesz. Ale póki jeszcze jesteśmy w szpitalu, mów do mnie siostra Liza. — Okay, siostro. — Śpij dobrze. Muszę na chwilę wyjść, ale zaraz wrócę do niego. Pewnie będziesz już spał. Strona25 Cicho wyszła z pokoju, a po paru minutach wróciła z powrotem. Słyszałem jeszcze niczym przez ścianę, jak do niego coś mówiła. Potem jęknął nagle z bólu, jakby go rzeczywiście ktoś ścisnął za… ym, ym. A potem już zasnąłem. Następnego dnia, wbrew oczekiwaniom Atai i Klaudii, nie chciano mnie wypisać ze szpitala. Atai nie było — miała wczoraj nocną zmianę; a Klaudia, która przedstawiła się jako moja siostra, nie mogła jakoś przekonać personelu szpitalnego, że przychodzi mnie odebrać, gdyż — jak twierdziła — poinformowano ją wczoraj telefonicznie, że ma to uczynić. I choć rzeczywiście, jak się później przekonałem, w aktach figurowała jako moja siostra (Klaudia Adamski) i dysponowała dokumentami na to moje „ziemskie” nazwisko, nie mogła jakoś dyżurnego lekarza przekonać, żeby mnie wypuścił. Tłumaczyła mi to tak: — Wychodziłam z założenia, że mi się uda. Gdyby nie ta francuska biurokracja… Jak ty się czujesz? Lepiej? — Tak — odpowiedziałem i odkaszlnąłem. Tabletka Atai faktycznie postawiła mnie na nogi. W ciągu jednej nocy. Gorączka mi przeszła, gardło już nie bolało, miałem tylko jeszcze lekką chrypkę. — Co to była za tabletka? — Jaka tabletka?... Ach, ta, którą wczoraj od nas dostałeś? Inna technologia. Wpływa wprost na spektralno-energetyczną strukturę komórek i stymuluje natychmiastową poprawę. — Aha — wyjąkałem głupio. — Słuchaj, Slim — Klaudia przybliżyła się do mnie i mówiła ciszej, chociaż nikogo w pobliżu nie było. — Nie możesz tu zostać. Za jakąś godzinę rozwalą tę budę. Nie chcę cię straszyć, ale to nie przelewki. Mają na ciebie oko. — Kto? — Oni. Potem się dowiesz. Musisz się jakoś stąd zwinąć. Ten lekarz, który cię nie chce wypuścić, to może być ich człowiek. Moglibyśmy cię stąd wydostać siłą, ale nie chcemy na ciebie niepotrzebnie zwracać uwagi. — Aha — przytaknąłem znowu, nie bardzo właściwie wiedząc, czy jeszcze coś mi się śni, czy jestem już na jawie. — Niestety, nie możemy też użyć naszej techniki — tłumaczyła się dalej. Strona26 — Aha… Dlaczego właściwie nie? Możesz mi to trochę dogłębniej wyjaśnić? — Spróbuję… „Technika”, którą my dysponujemy, nazwijmy to, jest niekompatybilna z tym odcinkiem rzeczywistości, w którym się znajdujesz. Tak samo jak niekompatybilna jest z nią wiedza magiczna, którą cywilizacje przedpotopowe władały w zakresie, jakiego wy sobie dzisiaj nawet w przybliżeniu nie potraficie wyobrazić. Niestety wojna tych dobrych z tymi złymi — którzy zresztą początkowo mieli jednego, wspólnego wroga w postaci potomków starego wężownika — zakończyła się wyzwoleniem tak potężnych dawek skumulowanej energii plazmowej, że zakłócona została sfera grawitacyjna całego Układu Słonecznego, a większość pralądów na planecie rozpadła się na mniejsze wysepki bądź zupełnie zniknęła z powierzchni ziemi. Ta wojna trwała zresztą dziesiątki pokoleń, a będący jej efektem proces rozpadu cywilizacyjnego i geologicznej erupcji dziesiątki tysięcy lat. Dane te trzeba jednak zrelatywizować, bowiem czas biologicznej egzystencji ówczesnych istot ludzkich na planecie był mniej więcej dziesięciokrotnie dłuższy niż przeciętna długość trwania życia dzisiejszego wiejskiego mieszczucha ze „spokojnej” francuskiej prowincji. Bo… zostaliście po potopie przekodowani. — To znaczy? — nalegałem, chcąc chyba usilnie się przebudzić. — To znaczy, że Stwórca odebrał wam możliwość władania mocami, które kiedyś zostały wam jako gatunkowi ludzkiemu powierzone, gdyż doprowadziło to do umocnienia się władzy czarnych. Spowinowacili się oni bowiem z gatunkiem ludzkim i praktycznie odebrali potomkom Jedynego Prawa władzę na planecie, niejako wziąwszy całą ludzkość jako zakładników. Ten kidnaping zakończył się, jak wiesz, potopem, ale niestety czarni odrodzili się pod auspicjami cesarstwa rzymskiego na nowo. Wszystkie niemal przedrzymskie cywilizacje, które wyrastały jak grzyby po deszczu wszędzie tam, gdzie pojawiali się spadkobiercy przedpotopowych kultur, Rzym sobie podporządkował, przy okazji pozbawiając je jednocześnie ich prakorzeni, ich własnej, prastarej wiedzy na temat metafizyki procesów, rządzących waszą trójwymiarową rzeczywistością. Królowa się temu wówczas nie sprzeciwiała, ponieważ niektórzy próbowali nadal wykorzystywać tę prahistoryczną, przedkabalistyczną wiedzę magiczną niezgodnie z jej przeznaczeniem. Zostaliście więc wszyscy, cała ludzkość, z tej wiedzy ogołoceni, z waszych Strona27 umiejętności posługiwania się magią. Rządy na planecie przejęli już w czasach przedpotopowych czarni, skorumpowawszy podstępnie całe życie publiczne i sprzeniewierzając się świętemu prawu miłości bliźniego, jakie jest podstawą wszelkiej, zainicjowanej w kosmosie przez Najwyższego Stwórcę hierarchii władzy. Cesarstwo rzymskie przejęło od tych niedobitków starych kultur przedpotopowych wprawdzie wiele z ich zdobyczy cywilizacyjnych, ale potem całkowicie je wypaczyło, nie będąc w stanie pojąć ich pryncypiów i prakosmicznego rodowodu. Boskie prawa, które stworzyły kosmos, i kulty życia religijnego, zostały im udostępnione w wersji home premium i odcięte od swojego własnego źródła mocy, a język, którym się posługiwali, łacina, i cały łaciński alfabet można porównać do jednego jedynego cytatu z księgi przeznaczenia, zawierającej miliardy i miliardy miliardów stron. Jak więc chcesz pogodzić dostępne nam techniki z możliwościami, jakie macie na planecie? Umowa, zawarta na czas nowej ery, datującej się od potopu do czasów apokalipsy, umowa zawarta między dobrymi i złymi pod presją wysłańców Najwyższego, odbiera wam wszelką sposobność do posługiwania się wiedzą magiczną. Najwyższy nie pozwoli, żebyście wybudowali drugą Wieżę Babel — przynajmniej do czasu, kiedy mieszkańcy Ziemi nie będą stali na tak wysokim stopniu duchowego rozwoju, że stosowanie tej wiedzy, tych tajnych nauk metafizycznych, nie będzie stanowiło zagrożenia dla pokoju na planecie, w Słonecznym i w całej Drodze Mlecznej, i nie będzie skierowane przeciwko prawom, jakie są etyczną podstawą zachowania przy życiu i dalszego duchowego rozwoju kosmicznej rasy zwanej człowiekiem. Rozumiesz więc teraz, że gdybyśmy my użyli tej tajnej „techniki”, to i czarni mogliby użyć swojej, co byłoby sprzeczne z wolą Najwyższego i Królowej i czego by planeta w swoim trójwymiarowym wariancie kontinuum… — Kontinuum? — Tak, to znaczy na swoim obecnym etapie rozwoju cywilizacyjnego, w swoim trójwymiarowym wariancie rzeczywistości, w którym ty żyjesz. Planeta by tego nie wytrzymała. — Nie wytrzymała? — Tak. Zakłócona mogłaby zostać ta niewidoczna dla was jej struktura grawitacyjno-czasoprzestrzenna, czy też, upraszczając, po prostu jej energetyczny kościec, który kreuje i harmonizuje waszą rzeczywistość albo, inaczej mówiąc, programuje ją i nią steruje. I uleglibyście Strona28 rozpadowi, tak jak rozpadowi uległa Atlantyda i inne prahistoryczne krainy i cywilizacje, o których istnieniu nie macie dziś zbyt wiele pojęcia. — Yhym… Chwilę się zastanawiała, po czym wróciła do rzeczy: — Słuchaj, Slim, mamy dwie możliwości. Albo wymkniesz się stąd niepostrzeżenie, albo… powiedzmy, w sposób widoczny dla wszystkich. Mamy mało czasu. — A nie mogę tu naprawdę zostać chociażby jeszcze do jutra? — Nie wierzysz mi? Nie wierzysz, że znajdujesz się w wielkim niebezpieczeństwie? — Trudno mi w to uwierzyć, jeśli mam być szczery. A poza tym… A poza tym wielokrotnie znajdowałem się w moim życiu w jeszcze większym niebezpieczeństwie. — Nie sądzę, żebyś kiedykolwiek znajdował się większym niebezpieczeństwie. — Być może. Ale… poza tym nie mam zaufania do kobiet twojego typu. — Mojego typu? — przerwała mi. — Co masz na myśli? — Kobiety trans. — Ja nie jestem trans. — Chcesz przez to powiedzieć, że jesteś hetero? — Nie, Slim. Myślisz jeszcze z nawyku zbyt ograniczonymi kategoriami… — Zbyt „ziemskimi” chciałaś chyba powiedzieć? — Może. Ale u nas wszyscy są, nazwijmy to, zespoleni. — Zespoleni? Co to znaczy? — Po prostu zintegrowani. Ty też się zintegrowałeś, tylko na razie o tym do końca nie wiesz, bo ten proces jeszcze w tobie trwa. Ale jako jednostka zintegrowana stałeś się w tym świecie niebezpieczny. Wyzwoliłeś się z ułudy cielesności, jak można by to nazwać. — Masz na myśli mój stosunek do kobiet? — Nie tylko. Ale to również. Nauczyłeś się kochać, nie pożądając. Wiemy, ile się przy tym nacierpiałeś. Niewielu jest takich na planecie… — Wybacz, ale chyba mnie od tej strony jeszcze nie znasz… — Znam. I to nie tylko ja, ale my wszyscy. Kiedy mówię „nie pożądając”, nie zarzucam ci, że jesteś eunuchem, mam tylko na myśli sposób, w jaki kochasz kobiety. Wielu ludzi ma swoje centra energetyczne Strona29 na bardzo niskim poziomie, mężczyźni najczęściej na poziomie pierwszej, a kobiety na poziomie drugiej czakry. Każdy człowiek automatycznie szuka partnera, zdolnego do przeżywania miłości przynajmniej na porównywalnym poziomie jakościowym. A to oznacza w twoim wypadku lot na bardzo dużych wysokościach, co powiązane jest z ryzykiem, na które wiele kobiet podświadomie nie jest gotowych. Bo czują, że być może by tego napięcia na dłuższą metę nie wytrzymały. Nie bez znaczenia jest również fakt, że takie wysokie loty możliwe są tylko dla bardzo kochających się partnerów… I że czarni nie mogą sobie wyobrazić żadnego gorszego scenariusza, jak wyzwolenie się ludzi z tego przywiązania do zaspokajania swoich potrzeb miłosnych na niskich poziomach energetycznych… — Znowu mówisz „czarni”? — przerwałem jej. — Kto to są „czarni”? — Czarni to oni. — To znaczy? — Slim, mówię w sposób uproszczony. Na razie nie mogę ci tego inaczej wytłumaczyć. To nie jest takie proste. To nie jest tylko czarnobiałe. Rozumiesz? Uśmiechnęła się do mnie tak słodko i życzliwie, jakby była moją kochającą mnie ponad wszystko, dużo starszą siostrą. Trudno mi się było jej oprzeć, co stanowiło także dowód na to, że tak do końca z moich pożądań nie jestem jeszcze wyzwolony. — Rozumiem, siostrzyczko — odparłem zatem z przekonaniem. — Masz taki miękki, aksamitny głos. Trudno ci nie ufać. Westchnąłem głęboko. — Co, zakochałeś się? — A przyzwyczajona jesteś, że ludzie się w tobie zakochują? — odpowiedziałem pytaniem. — Właściwie nie. Mam wgraną pamięć wielu wcieleń, ale tego nie mogę sobie przypomnieć. — Masz wgraną pamięć?... Chcesz przez to powiedzieć, że jesteś automatem? — Nie to. Jestem tworem biologicznym. Ale też eksperymentem. Jestem jednorazowa… w tym wycinku rzeczywistości. — A w innym? — zagadnąłem prawie zalotnie. — A w innym mam parę siostrzyczek — uśmiechnęła się znowu niezwykle uroczo. Strona30 — Genialnie się uśmiechasz. — Żebyś się nie zakochał, mówię ci. — Podobno jestem wyzwolony? Wyzwoleni też się zakochują? — Nie wiem. Myślę, że tak. Ale inaczej. Zastanowiłem się. A po chwili skwitowałem na zakończenie: — Ja też tak myślę. Plan Klaudii był prosty. Miałem się ubrać, na ubranie założyć długi szlafrok, jaki tu dostałem do swojej dyspozycji (gdyż własnego nie miałem) i po cichu się wyśliznąć w kierunku wyjścia, a następnie, już bez szlafroka, jak gdyby nigdy nic, udać się niby to na przechadzkę. Zaplanowane — zrobione. Gdyby nie ten typ, który palił papierosa w poczekalni dla matek z dziećmi, sąsiadującej zresztą z głównym wyjściem. Klaudia go poprosiła, żeby zgasił papierosa. — Na twojej cipie? — wymknęło mu się nieopatrznie. Nie minęło więcej jak pięć sekund i leżał na podłodze z tlącym się papierosem w nosie, prawą ręką złamaną w nadgarstku i swoimi własnymi, obciętymi jajami w gębie. Kiedy Klaudia poprosiła siostrę z recepcji o pomoc lekarską, okazało się, że jedną z czekających matek (w ciąży) była partnerka tego typa, który obecnie wykasływał z siebie krew po wyplutych, własnych organach rozrodczych, podczas gdy te nadal krwawiły obok niego bezwolnie na kamiennej posadzce, podobnie zresztą jak i rana, widoczna przez rozszarpane na strzępy na wysokości krocza spodnie i otoczona już sporą, czerwoną kałużą. Biedak ów nie wiedział jeszcze, co się z nim właściwie stało, ani ból, ani rozmiar jego własnych okaleczeń nie dotarły w tak krótkim czasie w pełni do jego świadomości, jego zaś partnerka, dużo młodsza z wyglądu kobieta, przyklęknąwszy obok niego bezradnie na jednym kolanie, spoglądała w osłupieniu to na mnie, to na Klaudię, to na jego spodnie, zupełnie nie wiedząc, co począć. Myślę, że do niej także jeszcze nie dotarło, że już nigdy nie będzie z nim mogła mieć dzieci z naturalnego poczęcia. Kiedy chcieliśmy wyjść, jedna z matek czekających w poczekalni powiedziała do stojącej już przy nas pielęgniarki, wskazawszy na Klaudię: — To ona go pobiła. — Ona? — siostra spojrzała z niedowierzaniem na Klaudię. — Tak — poświadczył ktoś inny. Strona31 — Wszyscy widzieliśmy — dorzucił jakiś starszy, grubawy mężczyzna z dużą glacą. — W takim razie musi tu pani zostać — powiedziała siostra do Klaudii. — Bardzo mi przykro, ale nie mogę — odparła Klaudia i obróciwszy się w kierunku drzwi wyjściowych, dała mi znak, żebym szedł za nią. Siostra jednak wybiegła za nami na korytarz i, kiedy już właśnie wychodziliśmy na zewnątrz, wezwała porządkowego, który rozmawiał właśnie w korytarzu z jakimś bodaj pielęgniarzem. Na swoje nieszczęście obaj zagrodzili Klaudii drogę, co zakończyłoby się dla nich nawet dosyć ulgowo, gdyby, mimo jej ostrzeżeń, nie zaczęli się stawiać. Przy czym trzeba obiektywnie dodać, że Klaudia dała im jeszcze jedną szansę. — Macie do wyboru albo zejść mi z drogi, albo przez parę następnych tygodni chodzić w gipsie — oświadczyła spokojnie. Ale oni jakby jej nie uwierzyli. — Tylko nie jaja — wtrąciłem po francusku w obawie, że i ta scenka może mieć krwawy przebieg. Klaudia krótko na mnie spojrzała, a ten, który był ochroniarzem, spytał: — Jakie jaja? — Twoje — odpowiedziałem w imieniu Klaudii. I dodałem, żeby go odstraszyć: — Ona wyrywa facetom jaja, jeżeli są niegrzeczni. Spojrzał krótko Klaudii w oczy i jakby w nich coś dostrzegłszy, może jakiś rodzaj determinacji, sięgnął szybko do pasa i wyciągnął pistolet. Klaudia obserwowała go spokojnie z wyrazem dość krytycznego współczucia na twarzy, on zaś tymczasem, zrobiwszy mały krok do tyłu, odblokował i położył palec na cynglu, a następnie wymamrotał z zadowoleniem, że tak udało mu się ją zaskoczyć: — Wariatów też tu obok mamy. Jestem z nimi obyty. Klaudia spojrzała na niego ponownie z lekkim politowaniem, kiwnęła sceptycznie głową, jakby chciała powiedzieć „no trudno, nie ma innej rady”, wykopała mu z ręki błyskawicznym ruchem pistolet, po czym uderzyła go nogą w kolano, tak że padł jak długi, skowycząc z bólu. Jego kompanowi, który chciał podbiec po pistolet, w podobny sposób złamała nogę w kolanie, a leżącą na ziemi pukawkę podniosła, opróżniła magazynek, wysypując naboje, i oparłszy ją jednym końcem o ścianę, a Strona32 drugim o podłogę, wygięła ją uderzeniem buta na tyle, że nie nadawała się już więcej do użytku; i podeszła do wijącego się z bólu ochroniarza. — Jak nie umiesz się z tą zabawką obchodzić, to przeczytaj instrukcję obsługi, zanim jej następny raz użyjesz — poinstruowała go z anielskim spokojem. A do przyglądającej się tej scenie w osłupieniu pielęgniarki powiedziała: — Ty idziesz z nami do wyjścia. Grzecznie przodem, jakby nigdy nic. Wyjęła jeszcze ochroniarzowi zza pasa jego telefon, zgniotła go, po czym popchnęła naszą „przewodniczkę” lekko do przodu i wytłumaczyła jej, że ma nas wyprowadzić bocznym wyjściem na parking. Potem pozwoliła jej powrócić, zaaplikowawszy jej krótkim psiknięciem małą porcję czegoś, co wyglądało jak jakiś malutki dezodorant. Już przedtem rozpylała z tej puszeczki parę razy w powietrzu jakąś niewidoczną substancję, a kiedy ją teraz zapytałem, co to jest, wyjaśniła mi krótko: — Zacieracz śladów. — Aha. I jak to działa? Byliśmy już w samochodzie, który zostawiła na parkingu. Zapalała silnik. — Jakby ci to powiedzieć? To zagina indywidualną czasoprzestrzeń. Działa na ciało astralne danej osoby lub danych osób, które masz jakby mentalnie na celowniku, i wymazuje z ich pamięci pewien odcinek czasowego kontinuum, w którym żyją. — Czyli cofa ich pamięć do momentu jakby przed tym, co się wydarzyło, tak? — Tak. Tak to można w przybliżeniu określić. — A na mnie? Działa też to na mnie? — A co, chciałbyś coś zapomnieć? — Nie, dlaczego. Tylko się pytam. — W porządku, możesz pytać, ile chcesz. Ale pamiętaj, że nie wszystko da się tak szybko wytłumaczyć. Niektóre rzeczy musisz sam przeżyć, żeby je zrozumieć i uwierzyć. — Dobrze, ale powiedz mi, czy to na mnie też działa. — Mogłoby. Ale ten — nazywam go „tipex” — jest tak zaprogramowany, że na twoje spektrum astralne nie działa. Twoja pamięć jest bardzo ważna, nie możemy ci jej poszatkować. — Moja pamięć? Dlaczego? Strona33 — Ze względu na pamiętnik. — Pamiętnik? — Tak, pamiętnik. Zrozumiesz to potem. Po następnych trzech minutach rozmowy nie pytałem jej już o nic, ponieważ każde kolejne pytanie rodziło konieczność zadawania następnych pięciu, a te z kolei pociągały za sobą odpowiedzi, których i tak do końca nie rozumiałem. W milczeniu więc, które Klaudia bardzo skutecznie witalizowała błądzącym po jej twarzy, ledwo widocznym, ale frapująco tajemniczym uśmieszkiem, jechaliśmy dalej — do mnie. Nie dziwiłem się już nawet, że gdzieś po kwadransie od zakończenia naszej rozmowy byliśmy na miejscu. Czyli szybciej niż taksówką. Ale cóż, może ich tam na Marsie i w tym zakresie odpowiednio przeszkolili. U mnie przeżyłem kolejne zaskoczenie, kiedy w mojej budce zastaliśmy Ataję. Miała u mnie dyżur, jak to sama skomentowała. A poza tym gdzieś musiała się wyspać po nocy spędzonej pracowicie w szpitalu (była więc do tej pory bezdomna?). Choć bardzo by mnie ucieszyło, gdyby Ataja zechciała u mnie pomieszkiwać, to jednak nie wyobrażałem sobie, jak można by ten mój kawałek podłogi podzielić na dwa jeszcze mniejsze od niego. Zarówno Ataja, jak i Klaudia zdawały się mieć mi na ten temat coś do powiedzenia, bo po krótkim, porozumiewawczym spojrzeniu, postanowiły — jakby na usprawiedliwienie swojej obecności u mnie — coś mi wyjaśnić; i Klaudia oddała prawie niewidocznym gestem głos Atai, która następnie odezwała się w te słowa: — Jak już wiesz, Slim, nie możemy cię zostawić samemu sobie. Szpital, w którym byłeś, wyleciałby w powietrze, gdybyś w nim został. Obecnie znajduje się tam właśnie miejska ekipa pogotowia gazowego, ponieważ cała piwnica śmierdzi ulatniającym się gazem. Gdybyś tam został, byłoby tam już tylko tlące się rumowisko. Uratowałyśmy więc nie tylko twoje życie, ale i życie wielu pacjentów i pracowników personelu. — Aha, i dlatego Klaudia tak skopała tego typa? Bo palił papierosa? — Tak — odpowiedziała Klaudia. — Ale nie tylko dlatego. Takich podpalaczy było tam więcej. — To znaczy, że to był agent jakiegoś, nazwijmy to, wywiadu? — I tak, i nie — odparła znowu Klaudia. — Oni wpływają na ludzkie decyzje w ten sposób, że każdy może stać się w dowolnej chwili ich agentem. Do niedawna byłeś dla nich nie tak ważny. Ale od kiedy otworzyła się twoja górna, siódma czakra… Strona34 — Skąd ty to wiesz? — spytałem. — Przed paroma latami ktoś mi o tym powiedział. Ktoś też mówił, jakiś handlarz artykułami ezoterycznymi podczas festynu w Bois de Boulogne, że mam wielką białą aurę nad głową. Popukałem się na to po czole i sobie pomyślałem, że chce mi sprzedać jakiś kamyk albo amulet ze swojej kolekcji... — My to widzimy — przerwała mi Klaudia. — Dla nas i dla niektórych istot z innych wymiarów ludzie są przede wszystkim tym, czym jest ich świetlne spektrum. Twoje spektrum zwraca na siebie uwagę, jest wyjątkowo bogate. Widać, że masz bezpośredni kontakt z praźródłem. Dlatego walczy o ciebie, o kontrolę nad tobą, wiele istot, dobrych i złych. — Złych to znaczy czarnych? — Tak. Choć czarni to uproszczenie. Oni nie są czarni w dosłownym znaczeniu. Ale są czarni, bo odcięli się od źródła, próbując się od niego uniezależnić. I oni właśnie, to znaczy wszystkie rodzaje istot, które odcięły się od źródła, oni próbują odessać z was, istot ludzkich, energię praźródła. Pozwalają wam jednak na nieświadomy z nim związek, na ładowanie się energią, ale tylko po to, żeby potem ją z was odessać. Pasożytują na was, ale wy nie zdajecie sobie z tego sprawy. Nie widzicie ich i nie czujecie. Gdybyście jednak odkryli wasz aktywny jeszcze związek z praźródłem i świadomie w nim trwali, nie mogliby was tak bez pardonu wykorzystywać. Ty odkryłeś ten związek i dlatego musisz zacząć pisać pamiętnik — aby dać w nim świadectwo prawdzie. I to jest twoje zadanie: odkryć na nowo prawdę. Prawdę, która na nowo musi rozpowszechnić świadomość, że jedyną metodą przetrwania was jako gatunku ludzkiego jest utrzymanie kontaktu z praźródłem. — Mogłabyś wykładać na Sorbonie. Nieźle, jak na te twoje piętnaście lat — skomentowałem, mając jeszcze w pamięci wykład, który zrobiła mi już wcześniej, w szpitalu. Klaudia się uśmiechnęła, jakby mój komplement sprawił jej dużą przyjemność. — Dwadzieścia trzy, nie piętnaście — zaoponowała pół żartem Ataja. Ale Klaudia zignorowała jej prowokację i znowu dała mi do myślenia: — Ja? Ja przecież jestem tylko aspektem twojej świadomości. To ty piszesz ten pamiętnik. To ty wkładasz mi te słowa w usta. To ty powołałeś mnie do życia. — Ja ciebie powołałem do życia? O czym ty mówisz? I jaki pamięt- Strona35 nik? — Slim — przemówiła do mnie prawie że matczynym głosem Ataja — to jest twoje zadanie. Niedługo zaczniesz pisać pamiętnik, aby w nim dać świadectwo prawdzie. Narodziłeś się po to, aby stać się szczęśliwym. I właśnie o tym, jak można stać się na tej planecie szczęśliwym, o tym będzie mówił twój pamiętnik. Trzeba jednak dodać, że słowo „szczęście” może być bardzo różnorako rozumiane. — Czy wy nie macie za dużo wyobraźni? — Wyobraźni? — powtórzyła z lekka pokpiwającym tonem Klaudia. — To fakt, że wyobraźnia w tym wymiarze nie jest identyczna z procesem stawania się… — Ale wszystko, co odkrywasz w swojej wyobraźni — przerwała jej Ataja — istnieje gdzieś naprawdę. Tylko że kiedy masz kontakt ze źródłem, przestajesz odkrywać na zewnątrz, bo jesteś obecny od środka. Jesteś obecny intensywniej. Jesteś „w”. Przecież znasz to uczucie. Przytaknąłem nieśmiało. Bardzo dobrze je znałem, choć właściwie nigdy nie udało mi się go świadomie w sobie wywołać. — No więc właśnie — kontynuowała Ataja — mógłbyś cały czas pozostać w tym „w”, ale masz jeszcze pewne zadanie do wykonania. — Tylko jedno zadanie? — Dokładnie — wtrąciła Klaudia. — Aha… I potem… — zawahałem się przez chwilę — umrę? Po wykonaniu zadania? Pałeczkę przejęła znowu Ataja: — Sam sobie odpowiedz na to pytanie. Ale pamiętaj: przyszłość jeszcze nie istnieje. Westchnąłem. One traktowały mnie, jakbym już nie żył, jakbym już był gdzieś po drugiej stronie, po ich stronie. Ale ja jeszcze żyłem. Jeszcze dychałem. Umarłbym wprawdzie z rozkoszą. W każdej chwili. Ce n’est pas probleme. Zawsze czułem, że moja ojczyzna jest tam, w tej nieistniejącej przyszłości, a nie tutaj. Więc moja własna śmierć to byłby tylko powrót na łono. Pragnąłem zatem umrzeć. Nie tyle jednak dlatego, że byłem taki nieszczęśliwy, ile dlatego właśnie, że poznałem to ich „w”. I kiedy w nim czasem przebywałem, zanikała różnica pomiędzy moim biologicznym i duchowym „ja”. I byłem zawieszony. W próżni? W jakiejś kosmicznej wacie? W jakimś wewnętrznym przejściu, które zresztą — Strona36 choć to paradoks — zdaje się być wyjściem na zewnątrz, na jakąś całkowicie otwartą przestrzeń, gdzie poczucie bycia wolnym graniczy ze stanem jakiejś nieopisanej rozkoszy, szczęścia, jakiegoś… wniebowzięcia? Nie wiem, jak to nazwać. — Narodziłem się więc tylko po to, żeby… napisać jakiś pamiętnik? — Slim — zaczęła znowu Ataja. — Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że ten wasz obecny świat jest wypaczeniem tego, co nazywacie Królestwem Bożym, i że jego dzisiejsze przykre położenie zawdzięczacie faktowi, że egzystujący w innym wymiarze, samozwańczy władcy tego waszego obecnego świata… odsysają z was energię życiową, którą w każdej stającej się mikrosekundzie za darmo otrzymujecie z praźródła. Energia ta ma zupełnie niewyobrażalne dla was napięcie, ale jej natężenie, jej widoczna tkanka, równa jest niemal absolutnemu zeru. Gdybyś chciał sobie wyobrazić kabel, którym ta energia jest przesyłana, musiałbyś sobie wyobrazić niewiarygodnie cienką nitkę, tak cienką, że jej istnienia nie są w stanie wykryć najwydajniejsze nawet ziemskie mikroskopy elektronowe. Ten kabel, to połączenie jest jednak niezrywalne, dopóki jesteście jeszcze przy życiu. Ci, którzy was z tej przesyłanej wam energii okradają, posługują się niemniej bardzo wyrafinowanymi metodami i mają do dyspozycji specjalne „złodziejki”, a wam usiłują jednocześnie wmówić, że wszystkie tego rodzaju spekulacje na temat ich istnienia to jest zwyczajna bzdura i wymysł chorych umysłów. Bo gdyby tylko wyszło na jaw, że jesteście przez nich okradani, pozbylibyście się ich bez pardonu. Dlatego stoją oni na straży waszego prostackiego, pseudologicznego sposobu myślenia, abyście czasem nie wpadli na pomysł, że ponad wami istnieje jeszcze inna, wyższa inteligencja, i że macie możliwość bezpośredniego z nią kontaktu; i że to ona, wasza kosmiczna matka, zaopatruje was bez ustanku w potrzebną wam życiową energię; i że to ona, owo ponadprzestrzenne i ponadwymiarowe centrum energetyczne, stos atomowy tego wszechświata, jest samoistnym źródłem i stwórcą, bez którego nie istnieje żadne życie i żaden ruch, i żadne, ani organiczne, ani nieorganiczne formy materii. Ale ci, którzy was okradają i których Klaudia nazywa „czarnymi”, pochodzą z niskogatunkowych, pasożytniczych nanoprzestrzeni. Są to niskie, niematerialne wymiary, w których zadomowiły się niezliczone, zwyrodniałe formy energetycznych pasożytów. Wy, ludzie, jesteście dla nich organiczną tkanką energetyczną, czymś w rodzaju ruchomych słupów sieci wyso- Strona37 kiego napięcia, z których odciągają oni przekazywaną wam z praźródła, tej nadkosmicznej elektrowni Najwyższego, energię. Energia ta jest wam posyłana, ponieważ Najwyższy postanowił uczynić człowieka istotą doskonałą i nie zamierza od tego planu odstąpić. Chwilowo jednak ludzkość jest poddawana pewnego rodzaju próbie generalnej i przez to czarnym udało się przejściowo osiągnąć swój cel — udało im się wam wmówić, że nic poza wami nie istnieje, że nie ma żadnego świata nadprzyrodzonego, żadnych innych wymiarów, że jesteście najwyższą formą inteligencji w kosmosie, że nie ma w nim żadnych innych form życia, że świat kończy się i zaczyna tam, gdzie kończy się i zaczyna wasza tkanka mózgowa. Ale w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. W kosmosie i w innych, nieznanych wam „kosmosach”, egzystują inteligencje, o których nie potraficie sobie zrobić nawet najmniejszego wyobrażenia. Egzystują w nich także istoty ludzkie, którymi wy sami staniecie się w przyszłości. Stamtąd właśnie przychodzimy do ciebie. Ty jesteś zaś we współczesnym świecie jednym z głównych kanałów energetycznych, jednym z transformatorów dla tego boskiego napięcia, które następnie się z ciebie rozchodzi i przerzuca na innych, dając im częstokroć możliwość odczucia na własnej skórze mocy tej boskiej energii miłości. I teraz chodzi o to, żebyś ty, który na swojej własnej skórze od twoich najmłodszych lat odczuwasz obecność rzeczy i zjawisk, które, wedle opinii wielu zwykłych ludzi, ale też wielu autorytetów naukowych, nie mają prawa w waszym świecie istnieć, żebyś ty w swoim pamiętniku to opisał. Musisz dać świadectwo wielu „prawdom”, które mają fundamentalne znaczenie. Musisz innym przypomnieć, że śmierć to jest tylko takie przejście do tego czy innego wszechświata, gdzie wszystko zaczyna się od początku. I to jest twoje zadanie. Poświadczyć to w twoim pamiętniku. To i parę innych rzeczy. Ale to, co nastąpi potem, kiedy już wykonasz swoje zadanie, jest niewiadomą. Nie zapominaj, Slim, że nawet najbliższa przyszłość jeszcze nie istnieje. Ostatnie słowa Atai — „przyszłość jeszcze nie istnieje” — pobrzmiewały mi jeszcze w uszach, kiedy usłyszeliśmy (a właściwie to one usłyszały na długo przedtem, zanim cokolwiek dało się słyszeć) dobiegający z zewnątrz jakby chrobot. Klaudia otworzyła drzwi i zawołała: — Ataja! Szybko! Ataja do niej podbiegła i po chwili obie były już na zewnątrz. Wyjrzałem i zobaczyłem pędzący w stronę mojego żebraczego domostwa Strona38 ogromny buldożer. To, co zaś po chwili rozegrało się przed moimi oczami, przeszło wszelkie moje wyobrażenia. Najpierw Klaudia wypchnęła mnie z budki i kazała mi stanąć w dużej odległości od linii natarcia buldożera. Potem pociągnęła jedną ręką, bez większego wysiłku zresztą, zatknięty na metalowej sztandze, drogowy znak zakazu postoju, który stał w pobliżu i był dociążony przynajmniej pięćdziesięciokilogramowym obciążnikiem, podczas gdy Ataja pchała właśnie, stojącą sobie do tej pory spokojnie w pobliżu, kamienną ławkę, jakby to był jakiś kuchenny stolik. Kierowca buldożera nie reagował jednak na te podchody, wychodząc zapewne z założenia, że wszystko i wszystkich, co znajduje się w zasięgu jego trajektorii, jest w stanie bez wysiłku staranować. I to był jego błąd. Gdy podjeżdżał bowiem do ławki, która znajdowała się teraz w odległości około trzydziestu centymetrów od toru przemieszczania się jego lewej gąsienicy, Klaudia i Ataja położyły mu przed nią ukośnie jeden koniec sztangi, a drugi, ten z obciążnikiem, oparły jednocześnie o wysokie na jakieś czterdzieści centymetrów siedzenie ławki, co w efekcie spowodowało, że buldożer, najechawszy na sztangę, wykatapultował się dosłownie z toru swojej jazdy, a następnie, przechyliwszy się gwałtownie na prawą burtę, przewrócił się na bok i znieruchomiał. W czasie tego wyskoku zawadził jednak lekko o mój wóz Grzymały, co wystarczyło, żeby ten ostatni się wywrócił i żeby jego wschodnia ścianka, złamawszy się na pół, przypieczętowała jego smutny, ale równie nieodwołalny koniec. Plan kierowcy buldożera (jak się później okazało — przedstawiciela właściciela gruntu, który walczył z administracją ogródków działkowych o odzyskanie swojej działki budowlanej) przynajmniej częściowo się więc zrealizował — ja pozostałem wprawdzie cały i zdrowy, ale moje domostwo stało się bezużyteczną ruiną. Gdy po chwili zdałem sobie sprawę, jak szybko i precyzyjnie została przez moje obrończynie zaplanowana i przeprowadzona ta kontrakcja, ogarnęło mnie lekkie przerażenie. Działały bowiem we dwójkę skuteczniej, niż pięćdziesięciu super agentów najlepszego wywiadu razem wziętych. Ich intuicja była tak rozwinięta, że ich ruchy i działania wyprzedzały upływ czasu. Były aktywowane przez bodźce, dochodzące do nich z jakiejś zaprzyszłości, w której one zdawały się równolegle z czasem teraźniejszym przebywać. Sprawiało to wrażenie, jakby wiedziały, co za chwilę nastąpi, jakby reagowały szybciej niż myślały, bo myślały w Strona39 odgraniczonej niewidoczną kotarą przyszłości, a reagowały w teraźniejszości. Następnie sprawy potoczyły się szybko. Jeszcze tego samego dnia wieczorem przeprowadziłem się do hotelu, a po paru dniach do dwupokojowego mieszkania w Quartier Latin. Drugie piętro, ładny widok, centralne ogrzewanie, własne, wygodne łóżko, biurko z komputerem, regały na książki — w ciągu paru następnych tygodni zorganizowały mi moje opiekunki życie na nowo. Nie pytałem, z czego miały na to środki, z czego zapłaciły ekipę remontową, meble, czynsz, bo na pewno nie mogłyby mi odpowiedzieć, że z pracy własnych rąk. Takie powszednie sprawy załatwiały po cichu i traktowały je jako wydarzenia trzecioplanowe. A to, że jakiś nadziany jubiler nagle odkrywał, że w jego sejfie brakuje paru bransoletek, nie powodowało u nich żadnych pospolitych wyrzutów sumienia. Żyły bowiem tak czy siak na usługach innej, wyższej moralności, i to, co brały na swoje sumienie, to było ich poświęcenie dla sprawy. Strona40 styczeń 2000 Nie pomyślałem o tym, żeby Klaudii i Atai sprawić jakiś prezent na Mikołaja. Trochę mi więc było głupio, gdy szóstego grudnia rano odkryłem przy moim łóżku małą paczuszkę. Kiedy jednak zajrzałem do środka, poczułem od razu ulgę, gdyż jej zawartość była nie tylko skromna, ale świadczyła wręcz o tym, że Mikołaj to osoba wyjątkowo skąpa i pełna sarkazmu. W środku znajdowała się bowiem pojedyncza dyskietka. Zwykła, standardowa, komputerowa dyskietka. Żeby to chociaż było dziesięć nowych dyskietek w normalnym, sklepowym opakowaniu. Ale nie. Jedna jedyna, samotna dyskietka. Po chwili zapomniałem o tym „prezencie”, ale nie żebym był taki niewdzięczny, lecz z całkiem innego powodu. Był to mianowicie poniedziałek, a w poniedziałki, jeszcze zanim moje opiekunki poznałem (powiedzmy, nie w każdy poniedziałek, ale w dwa, trzy poniedziałki miesięczne), miewałem takie dorywcze zajęcie — znowu jako kierowca. Podobnie jak przedtem, tak samo i teraz przewoziłem przesyłki bądź pasażerów między filiami tego dużego banku, z tą jednak różnicą, że nie byłem w nim bezpośrednio zatrudniony, ale w małej firmie szoferskiej, która na rzecz tegoż banku wykonywała prace zlecone. Mój pracodawca, monsieur Jetain, nie wiedział, że egzystuję jako SDF (bezdomny), bo w dowodzie miałem jeszcze mój stary adres i miałem też numer telefonu (komórka na kartę), więc kiedy mnie potrzebował na jakieś zastępstwo, stała między nami umowa, że zawsze może na mnie w poniedziałki liczyć. I właśnie kiedy się odwracałem na drugi bok, aby się inaczej ułożyć w łóżku, kątem oka dostrzegłem moją własną, leżącą pod nim, czyli na swoim miejscu, komórkę, taki starszy model Nokii. Miałem w niej ustawiony na siódmą trzydzieści budzik i kiedy dzisiaj włączył się alarm, wyłączyłem go dość brutalnie. I być może przy okazji skasowałem powiadomienie, że Jetain do mnie dzwonił. Kiedy sobie to skojarzyłem, szybko zajrzałem do komórkowej listy nieodebranych telefonów: Jetain był na pierwszym miejscu. Dzwonił wczoraj wieczorem. Ale się nie dodzwonił. Bo od czasu pobytu w szpitalu miałem komórkę ustawioną na wibrację. Wyskoczyłem z łóżka i zapukałem do nich. — Proszę — usłyszałem głos Klaudii i wszedłem do ich pokoju. Jak zwykle był tu porządek, wszystko schludnie leżało na swoim miejscu. A Klaudia, swoim zwyczajem, siedziała z nogami opartymi na Strona41 taborecie i czytała gazetę. Choć bez przerwy szemrała pod nosem, że jak ludzie mogą czytać takie bzdety, to sama godzinami nie robiła nic innego: studiowała stosy gazet i czasopism. Może z obowiązku?... To jednak, czego szczerze nienawidziła, to była telewizja; co mogłem zresztą bez trudu przeboleć, bo raz, że nie byłem przyzwyczajony, a poza tym telewizja mnie męczyła. Kiedy bowiem przystawałem od czasu do czasu w jakimś sklepie albo przy oknie wystawowym przed ekranem telewizora, czułem się prawie wręcz natychmiast chorobliwie zmęczony. I zastanawiałem się, jak ludzie mogą godzinami oglądać telewizję. Natomiast dość często słuchałem radia, co moje towarzyszki, wprawdzie z lekkim bólem brzucha, ale jednak jakoś tolerowały, mimo że miały tak niezwykle wyostrzony zmysł słuchu i zawsze czatowały na jakieś potencjalne niebezpieczeństwo. — Słucham, Slim — powiedziała jakby z odcieniem lekkiego zniecierpliwienia Klaudia. Stałem bowiem przez chwilę nieruchomo, nie wiedząc, jak zacząć. — Dziękuję za prezent — wybąkałem w końcu. — Niestety zapomniałem o czymś dla was. Postaram się odwdzięczyć na Boże Narodzenie. — Nie szkodzi, Slim — uśmiechnęła się nieco rozbawiona, choć dziś wyglądała na tyle poważnie i dojrzale, że ten uśmiech trochę do niej nie pasował. Wydawało mi się przez chwilę, że stara się coś przede mną ukryć. Zdjęła nogi z taboretu, wstała i do mnie podeszła. — Wygląda na to, że rzeczywiście jesteś zakłopotany. Ale, po pierwsze, my nie jesteśmy przyzwyczajone do otrzymywania prezentów od Mikołaja, a po drugie ten prezent to ty sobie właściwie sam zrobiłeś. — Ja sobie?... Chcesz przez to powiedzieć, że jestem lunatykiem? — Masz rację, to trzeba by sprawdzić. Od jutra będzie stała przed twoim łóżkiem balia z zimną wodą. Ale tak na serio… Na tej dyskietce znajduje się twój własny pamiętnik. Twój własny pamiętnik z przyszłości. Z przyszłości, która, miejmy nadzieję, nie będzie żadną realną kontynuacją panującej wokół nas teraźniejszości. Ale to zależy w dużym stopniu od ciebie. — Ode mnie? Co masz na myśli? — Przeczytasz, to zobaczysz. — Dobrze, to idę czytać. — Coś jeszcze, Slim. Strona42 — Tak. — Nie możesz tak siedzieć w domu. — To znaczy? — Musisz się… uzewnętrznić. — Uzewnętrznić?... — Tak. Rozmawiałyśmy już z tobą na ten temat. Chodzi o to, że jesteś, jak wiesz, bardzo ważnym kanałem energetycznym dla energii praźródła. Jednym z najważniejszych na planecie. Musisz przebywać wśród ludzi, zwłaszcza teraz, kiedy los planety nie jest jeszcze przesądzony. — To znaczy… że moja intuicja, że to już koniec… — To nie koniec. To żaden koniec świata. Ty też przynajmniej tych parę lat masz jeszcze przed sobą. I planeta też. Ale chodzi o zbiorową świadomość. O jej przekształcenie. — Właśnie — wpadła nam w pół słowa Ataja, która stanęła ni stąd ni zowąd w progu drzwi od strony korytarza. Nasze pokoje miały bowiem oprócz wspólnych, łączących je drzwi, osobne wyjście na korytarz. — Skąd wy to wszystko wiecie? — spytałem, nieco przesadnie akcentując moje zdumienie. — Slim — zaczęła Ataja — nie możesz o czymś zapominać. My jesteśmy… W rzeczywistości jesteśmy kimś innym, niż jesteśmy. Ty też. Znasz mitologię grecką, prawda? Miała o tyle rację, że już jako dziecko fascynowała mnie mitologia, podczas gdy historia raczej tylko nudziła. Zwłaszcza zaś interesowały mnie wszelkie wątki i okoliczności, dotyczące ingerencji „boskich mocy” na planecie, tak jakbym miał jakieś powiązane z tym przeżycia déjà vu. Nie pytałem już nawet, skąd ona wie o tych moich zainteresowaniach. — To prawda — potwierdziłem. — Ale szczególnie interesowała mnie zawsze ta… zapomniana historia. Byłem przekonany, że mitologia ukrywa najważniejsze wątki historyczne praludzkości. — Bo takie było twoje przeznaczenie. Zdobyć wiedzę, potrzebną ci do wykonania twojej misji. — Wiedzę, którą wy obie i tak już a priori posiadacie. — To nie jest tak. My mamy po prostu także swoją misję do wykonania. Strona43 — Misję?... A co to właściwie znaczy? Że takie jest wasze… — szukałem właściwego odpowiednika po polsku, bo nasuwało mi się francuskie „destin”. — Przeznaczenie — skończyła za mnie Ataja. — W takim razie pytam się, po co ja wam jestem jeszcze potrzebny. Nawet polski macie lepiej opanowany niż ja. Przy swoich dwudziestu paru latach. A francuski? Też? W odpowiedzi obie kiwnęły spokojnie głowami; jakby to było najzupełniej oczywiste. — A na klawiaturze potraficie też tak szybko pisać jak Supermen? — dorzuciłem już chyba nawet więcej niż z przekąsem. I tym razem pokiwały głowami, ale poniekąd z wyrazem przeprosin na twarzy. Tak jakby im było głupio, że i pod tym względem przewyższałyby nie tylko mnie czy wszystkie inne żyjące na planecie istoty ludzkie, ale także i wiele kultowych postaci literackich czy filmowych. — Ale to ty masz napisać pamiętnik z perspektywy twoich doświadczeń i my nie możemy go napisać za ciebie. I dlatego łatwiej by mi było — kontynuowała Ataja — odwołać się do mitologii greckiej i na jej przykładzie uzmysłowić ci wagę twojej misji. Ta mitologia, którą ty sam dziś na co dzień przeżywasz i kreujesz, to nic innego, jak realizacja tego procesu stawania się świata wedle założeń pewnego już od dawna istniejącego planu. Planu, który jest ciągle na bieżąco zmieniany i doskonalony. Jak wiesz, historia lubi się jednak powtarzać. Co znaczy, że my sami jesteśmy powtórnymi wcieleniami czy też inkarnacjami pewnych bóstw. Ich… synostwami. I żyjąc ponownie teraz, naprawiamy swoje własne błędy i realizujemy swój własny plan przywrócenia światu jego boskiej szczęśliwości. Większość przychodzących dziś na ten świat ludzi o tym nie wie, nie pamięta. Ludzie zapominają o tej prostej, lecz przecież bardzo logicznej prawdzie, że sami są swoimi potomkami — bo odcięli się w wyścigu o dobra tego świata od swoich korzeni, od swojej boskości. Zapomnieli, że to oni sami byli potomkami bogów, którzy ich samych na swoje podobieństwo stworzyli. Ale wielu z nich zostało tam na górze, niejako w rezerwie. I to oni, nasi boscy bracia i siostry, którzy w swoim majestacie pozostali nietknięci, starają się teraz do nas przemówić, starają się nam przypomnieć, że i my jesteśmy synami i córkami swojej własnej boskości. Strona44 — Aha — skwitowałem, nie mogąc powstrzymać igrającego po mojej twarzy uśmieszku. — To… z kim mam przyjemność? — Jestem nową Ateną, tak jakby sklonowanym na nowo jej biologicznym prototypem. Spojrzałem na Klaudię. Skłoniła się w moją stronę, wykonując nieznaczny ruch głową. — Artemida, córka Temidy — przedstawiła się. — I twoja siostra. — Siostra? Jestem więc twoim bratem?... Kto był bratem Artemidy? Już nie pamiętam. Chyba nie Apollo? — Trafiłeś w dziesiątkę. — Ach — powiodłem spojrzeniem po swoich rękach i torsie — muszę się chyba w takim razie przejrzeć w lustrze. Żeby sobie przypomnieć, jak wyglądał Apollo… Jesteś więc naprawdę moją siostrą? — rzuciłem do Klaudii, zupełnie oczywiście w to nie wierząc. — Jestem twoją siostrą — potwierdziła Klaudia z naciskiem. — Już zawsze byłam twoją siostrą. Ale… nie jedyną siostrą. Masz jeszcze wiele sióstr i braci. Tyle że… już bardzo dawno żadne z nas nie żyło na tym trójwymiarowym planie rzeczywistości. Bardzo rzadko schodzimy na dół. Należymy do drużyny do zadań specjalnych. Ty też oczywiście. Ale w górze pędzimy życie podobne do żywotów anielskich. Pracujemy w jednej z kuźni Najwyższego. W kuźniach tych wytwarza się… światy. Ci bogowie Olimpu, którzy byli naszymi idealnymi prototypami, ci sami bogowie stali się potem aniołami w mitologii chrześcijańskiej. Część z nich pozostała u góry, część zaś, pod postacią jakby swoich własnych reprodukcji, inkarnowała się potem na przykład jako święci czy też inne osobistości do zadań specjalnych. Jako mniejsi i więksi, znani i nieznani. Apollo na przykład narodził się jako swój własny prototyp w postaci świętego Jerzego. Ale, jak wiesz, wszystko płynie. Więc nigdy nie stajesz się dokładnie tym, kim już byłeś. Możesz nawet od tego wcześniejszego samego siebie bardzo znacząco się różnić. Tam na górze istnieje tylko twój archetyp. — I kiedy się rodzi ktoś taki jak ty — wtrąciła się Ataja — żyje on nadal jedną nogą na planie tej wyższej rzeczywistości, z której pochodzi. I tu na dole jest jakby otoczony skorupą chroniącej go od skażenia wyższej wibracji. — A Jezus? — spytałem. Strona45 — Jezus jest jednorazowym wcieleniem najwyższej energii praźródła — usłyszeliśmy nagle głos, dochodzący od strony uchylonych drzwi. — Jest on tą niewiadomą w równaniu na nieskończoność, której wszyscy poszukują — kontynuował ów dobywający się z próżni głos. — Tutaj, tutaj jestem — doszło ponownie naszych uszu nawoływanie od strony drzwi. — Czyżby nikt z was nie widział dalej jak na dwa metry? Klaudia jako pierwsza spojrzała w dół i wskazując palcem ku podłodze, rzuciła cicho: — Tutaj… W progu drzwi, w jego zacienionej, źle widocznej części stało na podłodze małe małpiątko. Miało może około czterdziestu centymetrów wysokości. Przyglądaliśmy się tej istotce z dość dużym zdziwieniem. A zwłaszcza chyba ja. Mówiące zwierzęta? Jeszcze tego mi brakowało. — Z kim mamy przyjemność? — zareagowała w końcu przytomnie Ataja. — Nareszcie jakieś rozsądne pytanie — odparła ze scenicznym zadowoleniem małpka. — Jestem wyższym wcieleniem Slima. — Slima? — spytała Klaudia. — Tego Slima? — powtórzyła, wskazując na mnie. — A widzisz tu jakiegoś innego Slima? — rzuciła butnie w odpowiedzi małpka. I po chwili dodała: — Jestem Su. Su, wyższe wcielenie Slima Morano. „Morano”? Dlaczego „Morano”? — pomyślałem. Ale Klaudia i Ataja zdawały się tą dziwaczną zmianą mojego nazwiska wcale nie być zaskoczone. — I… jak możemy ci pomóc? — zapytała Klaudia. — Wy mi pomóc?... Ja pęknę ze śmiechu! A w czym ty mi możesz pomóc, zastanów się? — No nie wiem, może na przykład jesteś głodna? Co małpy… właściwie jedzą? Marchewkę? Małpka pokręciła z teatralnym niedowierzaniem swoją małą główką i odparła: — Po pierwsze różnica pomiędzy mną a małpą jest niebotycznie większa, niż między tobą a tym wymierającym, nieudanym gatunkiem stworzenia… Strona46 — Chcesz przez to powiedzieć, że ja jestem bardziej podobna do małpy… — Nie przerywaj, kiedy mówią starsi! — nie dała jej dokończyć małpka. — A ty, Slim, już raz ci w innych okolicznościach zwracałam na to uwagę, nie pisz o mnie w swoim pamiętniku „małpa” albo „małpka”, tylko nazywaj mnie po imieniu. — Ja jeszcze słowa o tobie nie napisałem! — zaoponowałem zgodnie z prawdą. — Napisałeś! — zripostowała z wielką pewnością siebie. — Nie zapominaj, że wszystko dzieje się równocześnie. Kiedy ty opisujesz jakąś sytuację, ona gdzieś się staje. A to, co się staje, jest zawsze we wszechpamięci rejestrowane i nigdy nie ulega zapomnieniu… Ale co to ja chciałam? Gdzie mi przerwaliście? — To jak się w końcu do ciebie zwracać? — spytałem dla pewności. Małpka zatoczyła łapką szerokie półkole i odparła: — Sławny, wszechwiedzący Slim… I on nie wie, jak nazywa się jego wyższe „ja”, jego najwierniejszy towarzysz! Albo ja się pomyliłam — chociaż przecież ja się nigdy nie mylę — i ty nie jesteś żaden Slim, albo masz coś z pamięcią i wymagasz natychmiastowej pomocy lekarskiej. Słyszałyście? Halo! On potrzebuje pomocy! Przesławna Ataja, postrach potworów najdzikszej maści, i Klaudia, najzdolniejsza agentka wywiadu Białej Floty! Słyszycie?! Slim potrzebuje waszej pomocy! Umyjcie mu przynajmniej uszy, jeśli na nic innego was nie stać. — Słuchaj, Su — przerwała jej Klaudia, mając najwyraźniej coś ważnego do powiedzenia, ale Su nie dała jej dojść co słowa. — To ty jednak wiesz, jak ja się nazywam? — spytała, niby to bardzo zaskoczona. — Brawo! Moje gratulacje za genialną pamięć. To może mnie przedstaw? Może wspomnij o mnie tym dwóm niedowiarkom?... — Skończyłaś? — zaintonowała całkiem na poważnie mocno zniecierpliwiona już Klaudia. — Mamy ważne sprawy do omówienia. — Aha, a to nie jest ważne? To że wyższa świadomość samego Slima Morano do was przemawia? O tak! To jest bardzo ważne. Dużo ważniejsze niż ta cała wasza mitomańska paplanina. Wiecie, dlaczego się tu pojawiłam?... Bo sytuacja stała się krytyczna. Zeszliście z tematu. Slim to nie jest Apollo. Ataja to nie jest Atena; a Klaudia to nie jest Artemida. Ale wasze czcze gadanie zawiera jeszcze pewne ziarnka prawdy, których nie zdążyły przefiltrować wasze nieświadome rzeczy umysły. Na Strona47 przykład zbieżność, polegająca na tym, że obraliście sobie wszyscy imiona, rozpoczynające się na „a”: Apollo, Atena, Artemida… I jeszcze jedna, której brakuje do kompletu: Astarte; którą Slim nazywał już w innych okolicznościach również Astart albo, częściowo mylnie, Astrid… — Albo Aiysha — wtrąciła Klaudia, ale Ataja, spojrzawszy na nią wymownie, ostro ją skarciła: — Nie wymawiaj na darmo tego imienia! Wykrzyczawszy zaś te słowa, co było u niej czymś niespotykanym, wyszła z pokoju, ze złością zatrzaskując drzwi. Su i Klaudia spojrzały na siebie tak, jakby wiedziały, w czym rzecz. — O co chodzi? — spytałem więc, chcąc się także czegoś dowiedzieć. — Musisz przeczytać pamiętnik z tej dyskietki — odpowiedziała mi Klaudia. A Su dodała: — Aiysha jest królową. — Królową? — Tak, królową w twoim własnym królestwie — uzupełniła. — Aha. A kim ja jestem? — Braki w pamięci? — odpowiedziała zaczepnie Su. — Królem! Jesteś królem. Przecież mówimy o twoim!... królestwie. A ja jestem twoim pierwszym doradcą. Twoją intuicją. Twoim wyższym ja. Musisz przeczytać swój własny pamiętnik albo przynajmniej te jego fragmenty, które chociaż w jakimś sensie kompatybilne są z rzeczywistością, w której obecnie żyjesz. Strona48 Kronika z lat 2357-2386 Zapytałem kiedyś Hermana: „Co to jest wolność?” Odpowiedział mi: „Wolność jest drogą, po której idziesz. I jest ona twoją latarnią. Im dalej sięga twoje spojrzenie, tym szersza jest twoja droga. Jest ona pomostem, który obmywają miękkie morskie fale, i jest ona piaskiem pod twoimi stopami, który przyjazna bryza chłodzi swoim najłagodniejszym dotykiem. Wolność rozmywa granice pomiędzy tym, co jest w tobie i co jest na zewnątrz…” Strona49 marzec 2385 Tym razem inkarnowałem się na Ziemi w roku 2385. Była to jednak wersja rzeczywistości, będąca kontynuacją dawnej historii tej planety, kontynuacją zresztą liniową. W swojej wersji nieliniowej Ziemia przeewoluowała w wyższy wymiar, stając się jedną z ostoi Królestwa. Problem jednak polegał na tym, że wielu mieszkańców tejże liniowej wersji rzeczywistości było wysłannikami królestwa. I że nie mogli do królestwa powrócić bez pomocy z zewnątrz, gdyż rzeczywistość ta okradała ich z ich życiowych wibracji: już od wczesnego dzieciństwa była im wpajana nienawiść do płci przeciwnej. Tutejszy system wychowania opierał się bowiem na pobudzaniu najniższych instynktów i absolutnym braku jakichkolwiek skrupułów w prześladowaniu i wyżywaniu się na innopłciowcach. Byli oni postrzegani jedynie jako element prokreacyjny i służyli drugiej stronie jedynie za dostarczycieli materiału genetycznego i ewentualnie jeszcze jako chłopcy do bicia albo jako króliki doświadczalne. Wysłannicy królestw, którzy więc ugrzęźli w tej rzeczywistości, nie byli w stanie ponownie osiągnąć poziomu wibracji, umożliwiającego im powrót do swojej ziemi ojczystej. Po odrzuceniu bowiem po śmierci ciała fizycznego, mieli tak niski poziom wibracyjno-energetyczny, że nie mogli się zinkarnować w królestwie, ale jedynie w jednym z niższych światów, często tak niskich, że na zawsze tracili już szansę powrotu do góry. Ta więc wersja rzeczywistości, do której obecnie i ja zostałem posłany, znana była z zatrważająco niskiej statystyki powrotów. A mówiąc całkiem szczerze — praktycznie nikt z niej nie powracał. Moim (niekarmicznym zresztą) powołaniem było zmienić ten stan rzeczy, głównie poprzez rozpowszechnienie wyższych wzorców wibracji. I to nie tylko w celu uratowania od niechybnej zguby wielu tu zreinkarnowanych wysłanników Królestwa, ale także możliwie wielu wysłanników innych światów, zagubionych i zdegenerowanych niskimi wibracjami tego podświata. Wykonywalne to było jedynie poprzez odnalezienie możliwie wielu agentów Królestwa, którzy zresztą najczęściej zapominali o swoim pochodzeniu, i podwyższenie przy ich jednoczesnym udziale ogólnego poziomu wibracji planety. Jak jednak rozpowszechniać ideały moralne w świecie, w którym życie polityczne jest zdominowane przez zwalczające się gangi lesbijek i gejów, a zakaz miłości pomiędzy kobietami i mężczyznami jest równie powszechny, jak najokrutniejsza Strona50 bezwzględność i najbardziej podstępne metody w dążeniu do władzy i kontroli nad zasobami energii i produkcją żywności? To wszystko jednak było niczym w porównaniu z kontrolą poczęć. Ponieważ naturalne związki heteroseksualne były praktycznie niemożliwe do zawarcia i utrzymania, a teoretycznie całkowicie niedozwolone — potomków swoich (przynajmniej według oficjalnych danych) produkowano wyłącznie w laboratoriach. Nie to jednak było jeszcze tak przerażające, jak fakt, że w celu uzyskania odpowiedniego materiału genetycznego posuwano się na co dzień do zbrodniczych napadów i rabunków, których ofiarą mógł być każdy, kto stał nieco powyżej przeciętnego poziomu atrakcyjności. Taki człowiek bowiem stanowił wyższy jakościowo materiał genetyczny. Jeżeli więc ktoś grzeszył ponadprzeciętną urodą i, nie daj Boże, do tego jeszcze odpowiednim osobistym urokiem i powabem, mógł być bardzo atrakcyjnym reproduktorem. Jego bezpośrednio bądź w krzyżówkach powieleni potomkowie stanowili najcenniejszy środek płatniczy. Mieszkańcy tego świata za najwyższą bowiem formę szczęścia uznawali posiadanie na własność takiej reprodukcji, która byłaby żywą kopią odpowiadającego ich potrzebom osobnika płci żeńskiej lub męskiej, sporadycznie obojnaka. Kopie te — żywe lalki — mogły charakteryzować się przeróżnymi właściwościami, na przykład mieć zmodyfikowane narządy płciowe, zmienione usposobienie lub rysy twarzy, najważniejsza jednak była należyta jakość, to znaczy odpowiednia spolegliwość i zwłaszcza spowolnione procesy starzenia — po to, aby możliwie długo zachowywały urodę i cechy wieku, w jakim zostały oddane do użytku. Najchętniej nabywano reprodukcje w wieku od dziesięciu do czternastu lat, gdyż były one już dobrze rozwinięte, a jednocześnie jeszcze bardzo bezradne wobec zadawanego im cierpienia, i przynosiły przez to swoim posiadaczom najwięcej satysfakcji. Reprodukcje wysokiej jakości odznaczały się także ponadto rozwiniętymi właściwościami samoregeneracyjnymi, to znaczy, że zadawane im w czasie zabaw zewnętrzne i wewnętrzne obrażenia potrafiły się same goić lub też dawały się reperować w czasie procesów regeneracyjnych u producentów. Najtrudniejsze do uleczenia były wewnętrzne uszkodzenia mózgu. Ich zadawanie należało jednak do najbardziej ulubionych form wyżywania się na reprodukcjach, gdyż wyzwalało to w nich najbardziej spontaniczne formy cierpienia i tym samym wywoływało u ich posiadaczy najintensywniejsze przeżywanie rozkoszy i najwyższe poczucie zaspokoje- Strona51 nia, co równoznaczne było w powszechnym mniemaniu z poczuciem szczęścia. Oczywiście byli i tacy, którzy posiadali na własność całe zastępy reprodukcji. Decydowała o tym głównie pozycja w hierarchii społecznej, środki płatnicze bowiem, takie jak pieniądze, w ogóle nie istniały. Pozycję w społeczeństwie określał stopień przystosowania do panujących warunków życia. Przystosowanie zaś do życia polegało w głównej mierze na przynależności do jakiejś grupy. Utrzymanie się przy życiu w samotności bądź niezależności od innych było praktycznie niemożliwe. Ja miałem o tyle szczęście, że przyszedłem na świat jako bardzo cenna męska krzyżówka. Dwa największe, zwalczające się obozy, Lesbos i Homos, toczyły pomiędzy sobą wiele walk i nieustannie organizowały napady, których celem było wykradanie sobie najcenniejszych krzyżówek-reproduktorów. I mnie wykradziono; a mianowicie Lesbos wykradły mnie z Heterolandii, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Byłem bowiem pochodzącą z jedynej w swoim rodzaju krzyżówki matrycą, czyli reprodukcyjnym pierwowzorem (oryginałem), przez co traktowany byłem w sposób szczególny i należałem przez lata do absolutnych pupili przywódczyni partii Lesbos, Atai. Ataja była przepiękną blondynką, krzyżówką swojej słynnej z urody matki, Benai Suneze, i legendarnego wodza Homos, Monogata Tareze. Ja sam byłem krzyżówką, pochodzącą z heteroseksualnego związku, i wiadomo mi było tylko tyle, że moją matką była legendarna, heteroseksualna piękność z Heterolandii, Rawa Ssemane. Gnieżdżący się w Heterolandii Heteros, najsłabsza z trzech oficjalnych sił politycznych Ziemi, byli nacją zredukowaną do roli wasala Homos i Lesbos i tolerowaną tylko dlatego, że niektóre krzyżówki, pochodzące z jej zasobów, były zbyt cenne, aby z nich zrezygnować. Heteros znajdowali się jednak praktycznie pod całkowitą kontrolą Lesbos i Homos i byli zdani na ich łaskę i niełaskę. Ich kolonie rozciągały się na terenie byłej północno-wschodniej Azji, która, po gigantycznych trzęsieniach ziemi w dwudziestym pierwszym wieku, była nie tylko przedzielona wpół na dwa lądy, ale była też lądem o zupełnie inaczej przebiegających granicach i innej topografii, niż przez ostatnich wiele tysięcy lat. Zarówno Homos jak i Lesbos w poszukiwaniu nowych, cennych krzyżówek podejmowali ciągłe wyprawy na teren Heterolandu. Łupem tych wypraw padały najczęściej dzieci i noworodki, jeśli odpowiadały pewnemu minimalnemu standardowi genetyczno-reprodukcyjnemu. Strona52 Ponieważ przywódcy Homos i Lesbos bali się, aby żyjące w ich społecznościach osobniki heteroseksualne nie zaraziły się bakcylem heteroseksualnej miłości lub też w ogóle dowiedziały się o możliwości naturalnej prokreacji, przedstawiano w ich krajach Heteros jako zbuntowanych dzikusów, jako barbarzyńców, których należy przetrzymywać na terenie zamkniętych rezerwatów, aby uniknąć z ich strony zagrożenia. Ataja, regentka Lesbolandu w miejsce swojej własnej matki, przez wiele lat bardzo mi sprzyjała i strzegła mnie jak oka w głowie. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że była córką okrutnej Benai Suneze, która od dziesięciu lat pędziła swój żywot w specjalnie strzeżonym łagrze więziennym na wyspie Scotlandos, powstałej w dwudziestym pierwszym wieku nieco na zachód od zatopionej Wielkiej Brytanii, na wysokości Szkocji. Obóz ten strzeżony był przez Homos ich doborowymi jednostkami i był praktycznie nie do zdobycia. Dlatego też Lesbos nigdy się nie udało odbić ich przywódczyni. Było natomiast wiadomo, że Homos wykorzystywali ją do wielu krzyżówek, z których najwartościowsze przetrzymywali u siebie jako matryce do reprodukcji, setki zaś innych wymieniali z Lesbos lub rozprowadzali wśród siebie. Dlaczego wśród siebie? Dlaczego Homos rozdzielali wśród siebie kobiece reprodukcje? Czyniono to pod pretekstem konieczności doskonalenia rzemiosła wojennego. Ideałem byłoby, gdyby każdy Homo posiadał na własność przynajmniej jedną kobiecą reprodukcję jako obiekt do ćwiczeń, służących ulepszaniu techniki walki. Nie każdy jednak należał do kasty wojowników. A ci, którzy do niej należeli, potrzebowali wielu reprodukcji, gdyż w czasie ćwiczeń, nawet jeżeli dana reprodukcja posiadała wysokie walory regeneracyjne, to po iluś ciężkich ranach i okaleczeniach nie dała się już regenerować — w końcu były to żywe istoty ludzkie. Owe kobiece reprodukcje były u Homos przetrzymywane w specjalnych, zamkniętych, na ogół nieinwigilowanych pomieszczeniach, w większości piwnicznych, i teoretycznie służyły tylko jako obiekt do ćwiczeń i rozwijania w stosunku do kobiet wrogich, wojowniczo-sadystycznych emocji. W praktyce wyglądało to tak, że każdy przeciętny gej-wojownik miał do swojej dyspozycji jednostkę mieszkalną o powierzchni około sześćdziesięciu, siedemdziesięciu metrów, podzieloną na część dolno-podziemną, parterową i piętrową. W części piętrowej posiadał męską reprodukcję jako towarzysza na co dzień i obiekt do zaspokajania swoich potrzeb uczuciowych i emocjonalno-seksualnych, na parterze zaś znajdowało się Strona53 pomieszczenia ogólnego przeznaczenia z węzłem technicznokomunikacyjnym i, w zależności od funkcji zawodowej i społecznej, odpowiednie dodatkowe wyposażenie. Nieprzynależni do kasty wojowników posiadali podobne jednostki mieszkalne, o zmniejszonej jednak powierzchni i standardzie. Podział był jednak taki sam: na dole potrzeby sadystyczno-wojownicze, w środku — techniczno-intelektualne, na górze praktyczne i relaksujące. Oczywiście każde domostwo było najdokładniej inwigilowane i kontrolowane, a wszystkie dane gromadzone w centralnej pamięci (wyjątek stanowili tu jedynie niektórzy, o ile wiem, wyżsi rangą wojownicy; czasowo mogli oni wyłączać się spod kontroli). Podobnie wyglądało to w społeczeństwie Lesbos, z tą jednak różnicą, że kobiety wykazywały tendencję do kumulowania się w większe grupy. Ich pomieszczenia mieszkalne stanowiły więc większe budowle, w których występował ten sam podział na dół, środek i górę, z podobnym przeznaczeniem jak u Homos (co podpatrzyły u Homos i z czasem przejęły), ale które zamieszkiwane były przez kilka do kilkunastu kobiet naraz i najczęściej sporą liczbę reprodukcji. Choć reprodukcje te, jak i u Homos, służyły im do zaspokajania wielu potrzeb emocjonalno-seksualno-relaksujących, to nie były one jednak tak ściśle odseparowane od swoich właścicielek i brały częściej aktywny udział w codziennych zajęciach Lesbos. Nie mogły jednak samodzielnie opuszczać górnych pięter budowli mieszkalnych, a już w żadnych wypadku wychodzić na zewnątrz bez towarzystwa swoich mocodawczyń. Nie znaczy to, że traktowano je dużo lepiej niż ich męskie odpowiedniki w społeczności Homos — w końcu były to reprodukcje do zaspokajania głównie instynktownych potrzeb — ale Lesbos częściej niż Homos zaspokajały te potrzeby także pomiędzy sobą, bez udziału reprodukcji. I u mężczyzn nie było to zabronione, ale oni reagowali inaczej. Po prostu, gdy jakiś Homo wpadał im w oko, starali się o uzyskanie jego reprodukcji do własnych potrzeb. Prowadziło to często do tego, że określone, szczególnie atrakcyjne osoby powielane były jako reprodukcje dość masowo. Dopiero dobijając trzydziestki uświadomiłem sobie, jaki największy problem trapił ten homo-lesbijski świat: Nie potrafiono przejąć kontroli nad psychiczną naturą seksualną nowo narodzonych. Innym słowy, czynniki decydujące o tym, do jakiej płci czuł się wewnętrznie przynależny dany osobnik, nie dawały się wcześniej zaprogramować. Co istotne, dotyczyło to zarówno osobników rodzących się z naturalnych poczęć Strona54 (choć w obu społecznościach próbowano usilnie zatuszować fakt, że mają one w ogóle jeszcze miejsce), jak i krzyżówek oraz reprodukcji. Ogólnie rzecz biorąc, krzyżówki, w przeciwieństwie do reprodukcji, były wynikiem zapłodnienia jajeczka przez plemniki w łonie kobiecym (zabronione poczęcie naturalne) lub w laboratorium. Mimo iż wiedziano, że osobniki noszone w łonie matki wykazywały wyższe walory psychiczne, między innymi dużo wyższą odporność na stres, płody usuwano z łona tych niewielu funkcjonalnie zdolnych jeszcze do ich noszenia i ewentualnie też rodzenia matek, aby tylko publicznie nie wyszło na jaw, że tego typu zapłonienia mają gdzieś jeszcze w ogóle miejsce. Wbrew powszechnemu mniemaniu jednak, wiele porodów wśród członków aparatu władzy i wyższych rangą rodzin wojowników odbywało się metodą naturalną; co utrzymywano oczywiście w ścisłej tajemnicy. Tutaj większy problem mieli Homos, gdyż musieli potajemnie zakładać specjalne domy matek, w których przetrzymywano ciężarne i których musieli strzec jak oka w głowie, bo stały one oczywiście szczególnie wysoko na liście napadanych przez Lesbos obiektów. Reprodukcje natomiast stanowiły jedynie powielenie wzorca genetycznego danego osobnika. Hodowano je bezpośrednio z pobranego z tego osobnika materiału genetycznego, z pominięciem sztucznego zapłodnienia. Reprodukcje wykazywały więc na ogół w porównaniu z krzyżówkami niższy standard jakościowy. Stały one emocjonalnie, intelektualnie i uczuciowo na niższym poziomie rozwoju i były w zasadzie — choć czasami bardzo udaną — to jednak tylko namiastką osobników ludzkich, pochodzących z krzyżówek. Tym bardziej zaś, że w celu przyspieszenia wiekowego dojrzewania — nie można bowiem było latami czekać, aż reprodukcje osiągną biologicznie pożądany wiek — hodowano je na skalę masową w specjalnych stacjach czasoprzestrzennych, przyspieszających ich rozwój i poruszających się po terytorium międzyplanetarnym, a zwanych jednostkami-matniami. Nazywano je tak zresztą nie dlatego, że miałyby mieć coś wspólnego z matkami, lecz dlatego, że były dla obu stron nietykalne; jako matnie, służące wytwarzaniu pożądanych przez wszystkich reprodukcji. Owe zaś matnie i ich najczęściej heteroseksualni producenci, były to niemal wyłączne strefy działalności gospodarczej, nie będące pod kontrolą Lesbos i Homos. Dlaczego? Ponieważ czekano na rozwiązanie wspomnianego dylematu: mianowicie planowania poczucia rodzaju Strona55 płciowości reprodukcji; z nadzieją, że rozwiązanie tego zagadnienia u reprodukcji da się z czasem przenieść na krzyżówki i rozwikła największy problem Homos i Lesbos — pełne poczucie przynależności do własnej płci bez jakiegokolwiek zapotrzebowania na kontakty z płcią przeciwną. Była to bowiem największa plaga tego świata — miłość do płci przeciwnej. Tak piękny mógłby on być, ów świat bez miłości do własnych wrogów. Wrogów politycznych, gospodarczych, egzystencjalnych, wrogów pod każdym względem — płci przeciwnej. I to było właśnie coś, za co z czasem zaczęła mnie nienawidzić Ataja. Bo ja byłem sto procent hetero — odczuwałem słabość do płci przeciwnej, nie zaś własnej. Słabość ta zaś oznaczała tęsknotę, potrzebę zjednoczenia się, miłość, ale i miłość erotyczną. Nie potrafiłem być erotycznie czuły dla mężczyzn, tylko dla kobiet. Napawała mnie obrzydzeniem myśl o seksie z mężczyznami. I na moje nieszczęście… kochałem się gdzieś do siedemnastego roku życiu beznadziejnie w Atai. Beznadziejnie, bo Ataja była nie-hetero, co oznaczało, że mogła sobie wyobrazić szczęśliwą miłość erotyczną tylko z inną kobietą, ale nie z jakimkolwiek mężczyzną. Kiedy więc zmiarkowała, jak atrakcyjnym jestem obiektem dla tych kobiet, które od środka są jeszcze hetero, jej przyjaźń i wyrozumiałość, jakimi mnie obdarzała, zamieniły się z czasem we wrogość i cynizm; zwłaszcza zaś po tym, gdy Ataja zaprzestała być samowładną dziedziczką mojego serca, a tym samym utraciła nade mną całkowitą uczuciową władzę. Zaczęło się od tego, że jej serdeczna przyjaciółka z lat dziecięcych i młodzieńczych, pięknooka Aiysha, zakochała się we mnie od pierwszego wejrzenia. Aiysha była młodsza od Atai, podobnie jak i ja, o cztery lata, i Ataja traktowała ją jak swoją młodszą, najukochańszą siostrę. Pech jednak chciał, że Aiysha, wykradziona zresztą jako dziewczynka z Heterolandii, była sto procent hetero, i od kiedy się tylko poznaliśmy bliżej, około szesnastego, siedemnastego roku życia, wpadliśmy sobie dogłębnie w oko. Początkowo nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jest to tak zwana wielka miłość, stanowiliśmy bowiem we trójkę z Atają bardzo zgraną paczkę i nikt z nas nie rozumował kategoriami erotycznymi. Zarówno bowiem Ataja, jak i ja, i Aiysha — narodziliśmy się jako arystokraci ducha i fanatyczni idealiści. Wpadliśmy jednak w fatalny układ „socjoseksualny” i fatalną czasoprzestrzeń geopolityczną. W konsekwencji, kiedy tylko Ataja zorientowała się, że między mną i Aiyshą (a było to, gdy dobija- Strona56 liśmy osiemnastki, około 2375 roku) rozwija się jakaś nić porozumienia, w którym ona, wówczas już dwudziestodwuletnia Ataja, nie ma swojego udziału, zabroniła nam wszelkich kontaktów. Ponadto rozczarowanie, jakie odczuła w stosunku do mnie i Aiyshy, zbiegło się z innym dramatycznym wydarzeniem w jej życiu, mianowicie z porwaniem jej matki przez Homos. Ataja straciła więc w ciągu paru miesięcy matkę i Aiyshę, największą przyjaciółkę swego serca. Jednocześnie została na specjalnym posiedzeniu Zgromadzenia Lesbos wybrana prawie jednogłośnie na tymczasową następczynię swojej matki — była bowiem jednostką wybitną i pomimo swego idealizmu i głębokiej wrażliwości, dysponowała genialnym instynktem przywódczym, czy też raczej wodzowskim, i była przy tym piekielnie inteligentna. Dopiero z wiekiem stała się cyniczna i „homofobicznie” fanatyczna, choć nigdy nie zdała sobie z tego w pełni sprawy, gdyż jej cierpienie, spowodowane jej rozpaczliwie nieodwzajemnioną miłością do Aiyshy, zniekształcało i dysharmonizowało w niej wszystko, jak w krzywym zwierciadle. Gdzieś na początku 2376 roku Ataja postanowiła mnie i Aiyshę raz na zawsze rozdzielić. Aiysha pozostała z nią w jej królewskim pałacu, ja zaś początkowo wylądowałem w pewnej odosobnionej i pilnie strzeżonej jednostce mieszkalnej na południowy wschód od byłego Bajkału, z czasem zaś, gdy Aiysha podjęła parokrotnie próby skontaktowania się ze mną, zostałem przeniesiony do łagra więziennego dla Homos na Kamczatce, a jedynym powodem, dla którego zachowywano mnie jeszcze przy życiu, i to w nie najgorszych warunkach, była wartość mojego kodu genetyczno-reprodukcyjnego i moja pamięć astralna (o czym dowiedziałem się zresztą dopiero w wiele lat później). Moja aura była bowiem niemierzalna dla dostępnych Lesbos urządzeń pomiarowych, a to był jeszcze jeden powód dla Atai, żeby być w stosunku do mnie nie tylko ostrożnym i podejrzliwym, ale także dobry pretekst, aby — także w oczach Zgromadzenia — uznać mnie za niebezpiecznego dla całej społeczności. Niebezpieczeństwo, które mogło się z czasem nawet przyczynić do rozniecenia czegoś, co mogłoby się przerodzić w epidemię heteroseksualizmu, a więc absolutnie w tym świecie zakazaną formę objawiania się aktywności miłosnej. Strona57 maj 2385 Muszę uważać, albowiem pamiętnik ten piszę na własne zamówienie, na własne i istot z wyższego wymiaru, i musi on zostać napisany, aby stał się świadectwem tych czasów i przestrogą dla żyjących w innych czasach. Jak mi to potem wyjaśniał mistrz Herman: „Ci, którzy cię tu posłali, i ty sam, Slim Morano w postaci swego wyższego ja, towarzyszą ci w tym procederze, w stawaniu się tej historii, którą masz nie tylko opisać, ale i zmienić przez samą swoją obecność, przez wprowadzenie w tę odczłowieczoną rzeczywistość kodu wyższego człowieczeństwa. Zostałeś tu posłany jako trzynasty apostoł. Jako ściana światła w murach ciemności. Jako świadek zupełnie zapomnianego wymiaru — wymiaru szczęścia. Powinieneś więc stać się dla tego świata ostatecznym antidotum na jego drodze do krainy wiecznych ciemności. Ale nie tylko ty. My wszyscy — rycerze światła — my, niepokonani, gotowi na wszystko, musimy się zjednoczyć, bez względu na swoją płeć i swoje wewnętrzne poczucie płciowej przynależności. Na górze jesteśmy ze sobą zjednoczeni. Więc choćbyśmy żyli na przeciwległych krańcach tej planety, we wrogich obozach, musimy wykroić dla siebie jakiś niekontrolowany przez negatywnych cichociemnych kawałek czasoprzestrzeni i pokornie i wzniośle dać się pokierować strugom niewidocznej światłości, jedynej formie łączności z Królestwem, jaka nam stoi do dyspozycji.” Ale gdzie są moi sprzymierzeńcy, gdzie są synowie i córki światła, którzy mają wraz ze mną powrócić do ich królewskiej ojczyzny? Nie zostałem posłany do tej rzeczywistości z napisem „Slim Morano, wasz wybawca i apostoł Najwyższego” na czole. Więcej! Kiedy sam stawałem przed lustrem, także nie widziałem żadnego napisu nad moimi brwiami, żadnego błysku w oku, żadnej świetlistej aury. A ich lustra magnetyczne, przed którymi Lesbos mnie tak często stawiały, także im nie zdradzały żadnej tajemnicy. Natomiast jedno było dla nich pewne — byłem trucizną dla ich heteroseksualnych kobiet. Miałem w sobie coś, co, ku ich rozpaczy, potwierdzało, że w tym lesbijsko-transseksualnym społeczeństwie nie tylko że nie wyjątkowo, ale wręcz masowo obecne są jednostki heteroseksualne. Masowo, bo w niektórych grupach ich populacja dochodziła do pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, a nawet siedemdziesięciu procent. I choć Ataja wybierała do pilnowania mnie najbardziej doświadczone i najlepiej wyszkolone wojowniczki, nigdy nie mogła być Strona58 pewna, że któraś z nich nie ulegnie swojej skrzętnie przed innymi ukrywanej, heteroseksualnej naturze, i nie stanie po mojej stronie. Mimo iż żyłem więc w absolutnym odosobnieniu, stanowiłem dla tego społeczeństwa niebywałe zagrożenie, zagrożenie, że na nowo w nim odżyje mit heteroseksualnej miłości między kobietą i mężczyzną. Ataja najchętniej by mnie zabiła, mnie — najcenniejszy oryginał pierwowzór, rozdrapałaby mnie na kawałki, nawet gdyby Zgromadzenie miało ją wskutek tego pozbawić władzy i całkowicie zdegradować. Ale… Ataja dobrze wiedziała, że Aiysha by jej tego nigdy nie wybaczyła, że raz na zawsze utraciłaby u niej nie tylko jakiekolwiek względy, ale i jakąkolwiek możliwość porozumienia się z nią. I że wbiłaby ją w przepaść rozpaczy, uśmierciłaby ją na żywo. Powodowana więc miłością do Aiyshy, największego skarbu jej demonicznego i dumnego serca, zapowiedziała mi kiedyś, po latach odwiedzając mnie w mojej celi: — Czy ty ją nadal…? Chcę, żeby cię odwiedziła. Robię to dla niej, a nie dla ciebie. Była tak piękna, że w pierwszej chwili zapomniałem o istnieniu Aiyshy. Olśniła mnie całkowicie. Jej olbrzymie, przypominająca dwa szarobłękitne oceany oczy, miały jakąś nadludzką naturę. — Jesteś piękna — powiedziałem. — Wiem o tym. Nie jestem tutaj, żeby wysłuchiwać twoich komplementów. — To nie zmienia faktu, że jesteś piękna. Piękniejsza niż cię kiedykolwiek znałem. — Piękniejsza od niej? — Masz na myśli Aiyshę? Kiwnęła tylko nieznacznie głową. — Nie wiem. Nie widziałem jej od siedmiu lat. Dzięki tobie. — Wiesz sam, dlaczego, nie muszę ci mówić… — głos uwiązł jej w gardle. — Zmieniłaś się… Ataja nie wiedziała chyba, jak zareagować. Od jakichś dwóch lat nie raczyła mnie choćby na krótko odwiedzić, a wieści, które do mnie o niej docierały, opisywały ją jako krwawą, bezwzględną wojowniczkę, na samą myśl o której Homos wpadali w przerażenie. Z wyglądu znana była prawie im wszystkim, bo relacje o niej rozpowszechnione były w sieci, a jej reprodukcje nad wyraz często przetrzymywane były jako dziewczynki Strona59 do bicia (a może nie tylko do bicia) w piwnicach ich domostw. Niemniej jej zła sława już obecnie, choć Ataja ukończyła dopiero co trzydzieści dwa lata, miałaby przyćmić wśród Homos i Heteros złą sławę jej matki, przetrzymywanej przez Homos od dziesięciu lat w łagrze na Scotlandos. — Czy jesteś taka bezwzględna, jak o tobie mówią? — spytałem. — Kto mówi?... — spojrzała na mnie z mieszaniną pogardy i czegoś w rodzaju współczucia. A nie doczekawszy się żadnej reakcji z mojej strony, odpowiedziała: — Może? Każdy ma swoje zadanie do wykonania. Ty też. — Co masz na myśli? — Chcę odzyskać moją matkę. — Matkę?... — wyjąkałem tylko, bo w tej samej chwili dotarło do mnie, co to może mieć ze mną wspólnego. Ataja nie odpowiadała, więc dodałem po chwili zduszonym głosem: — Za mnie? Przytaknęła tylko spokojnie głową. — Ale przecież ja… Przecież ja nie jestem dla nich żadną przeciwwagą dla sławnej Benai Suneze. Nie wymienią jej na mnie. Twoja matka jest legendą. Ataja chwilę odczekała, po czym wyszeptała ze spokojem: — Ty też. — Ja? Przecież trzymasz mnie od dziesięciu lat na tym pustkowiu. — A twoje reprodukcje? — Reprodukcje? Znowu przytaknęła. — To był bardzo dobry interes. Musisz mit to wybaczyć. — Chcesz przez to powiedzieć… — Jesteś sławny — wyjęła mi z ust. — Co drugi Homo ma twoją reprodukcję u siebie w saloniku. „Dlaczego tylko co drugi?” — chciałem już zripostować, bo nie dowierzałem jej w duchu i podejrzewałem raczej, że kryje się za tym raczej jakaś intryga, jakaś całkiem inna historia, którą Ataja chciała przede mną przemilczeć. — Nie wierzę ci — powiedziałem jednak tylko. — Mało mnie to interesuje, wybacz. Zostaniesz wymieniony na moją mamę. Ona jest już bardzo stara i chciałabym ją jeszcze zobaczyć, zanim będzie za późno. Strona60 — Yhym… A co ma z tym wspólnego Aiysha? Dlaczego właśnie teraz mam się z nią zobaczyć? — Nie ty z nią, tylko ona z tobą! Robię to dla niej, a nie dla ciebie, mówiłam ci już! — Aha, więc to ma być dla nas takie pożegnanie… — Coś w tym guście. Kiwnąłem w zamyśleniu głową. Więc jednak! To miało być moje ostatnie spotkanie z Aiyshą. Po prawie dziesięciu latach, dzielących nas od rozłąki, i po siedmiu latach od ostatniego potajemnego widzenia, zobaczyć ją na parę minut tylko po to, żeby nie widzieć jej już do końca życia. Ale dla Atai była to jedyna metoda, żeby się mnie pozbyć — pod pretekstem wymiany na własną matkę — i jednocześnie jedyna metoda nie narażająca jej na całkowitą utratę wiarygodności w oczach Aiyshy. — A co będzie — powiedziałem — jeżeli ja się nie zgodzę? — A na co ty się możesz nie zgodzić? — w jej głosie zabrzmiał ton zbyt daleko posuniętego lekceważenia. Nasza dalsza rozmowa nie miała żadnego sensu. W tydzień później zobaczyłem na własne oczy Aiyshę. W towarzystwie Atai. Wyglądała prawie jak jej córka. Nie jakby miała te swoje dwadzieścia osiem lat, ale co najwyżej dwadzieścia dwa, trzy. Nie mogłem się do niej przytulić i to nie tylko dlatego, że towarzyszyła jej Ataja, ale głównie ze względu na dzielącą nas wirtualnie (i niestety również dosłownie) szybę. Ataja postarała się więc już o to, żeby nasz kontakt nie był zbyt intymny. Dla zasady. Bo przecież gdyby tak naprawdę chciała dla Aiyshy szczęścia, wywiozłaby nas gdzieś do Heterolandu i zostawiła w spokoju. Ale jej egocentryzm, jej zranione śmiertelnie serce, jej urażona duma, duma carycy Lesbolandu, oślepiały ją i obezwładniały, jak przebitą włócznią w polowaniu sarnę, która nie ma ani siły, ani możliwości, żeby się wyszarpnąć tej ogarniającej ją niemocy konania. A jedną jedyną rzeczą, która pozwoliłaby jej jeszcze o owej bolesnej i krwawiącej ranie zapomnieć, byłby galop na oślep, galop ku dolinie śmierci. Ataja była więc jak Herkules, który zgładziwszy w porywie własną żonę i dzieci, pragnął nie pamiętać, zmazać swą winę, oddając się do dyspozycji bogów, którzy władni byli odciążyć wagę jego sumienia. Różnica polegała jednak na tym, że Ataja nie uznawała żadnych bogów. I że włócznia, który tkwiła w jej ranie, ciążyła jej więcej niż wszystkie wyrzuty sumienia, gdyż za swą niedolę, niedolę niemiłości, obwiniała wszystko i Strona61 wszystkich, ale nie samą siebie. Stąd też wszystko i wszystkich traktowała jak winnych jej nieszczęścia, prawie jak zbrodniarzy, którzy wpychają jej tę włócznię tak boleśnie i głęboko. A na pierwszym miejscu listy tych zbrodniarzy nie stał kto inny, jak ja. Cała jej idylla młodzieńczego wieku, cała jej nadzieja, aby być szczęśliwym, kończyła się i zaczynała na Aiyshy. I teraz jedyną ulgą od tej własnej rozpaczy, jedynym hamulcem z tego pędu na oślep, pędu ku dolinie śmierci, w czasie którego chciała jednak przecież jakoś zgubić tę raniącą ją śmiertelnie włócznię, było niszczyć tych, o których sądziła, że najboleśniej jej ją wbijają. Doprowadzając więc do mojego spotkania z Aiyshą, umyśliła sobie tym nas (a głównie mnie) jak najboleśniej dotknąć i zademonstrować nam na sobie samych to, co można by nazwać „władzą niemiłości”. Plan ten wcieliła też w życie z sadystyczną perfekcją. Pozwoliła nam w siebie wpatrywać się poprzez wirtualną szybę przez dobrą godzinę, nie dając nam możliwości zamienienia choćby słowa ani żadnej okazji, żebyśmy się mogli przez chwilę dotknąć, choćby musnąć, choćby poczuć swój zapach. Ale ta godzina, godzina wpatrywania się w oczy, to była także godzina ładowania się energią, o której istnieniu Ataja z praktyki zapewne niewiele wiedziała. Sądziła zapewne, że przenikające nas podniecenie, nie znajdując upustu w kontakcie cielesnym, nie będzie nas teraz miesiącami opuszczać, nie dając nam spać i nie dając nam zachować wewnętrznego spokoju oraz nie dając o sobie zapomnieć. Ataja rozumowała bowiem (na obecnym etapie swojego życia) kategoriami pierwszej i drugiej czakry, zamykając sobie przez swój cyniczny egocentryzm i zabójczo ślepy egoizm pomost na wyższe piętra energetycznej spirali rozwoju. Nie wiedziała, że naszych siedem przycielesnych czakr otwartych jest na oścież i że mamy ze sobą kontakt na nieznanych jej piętrach duchowości. Okazało się bowiem, że to, co mnie łączy z Aiyshą, jest czymś całkowicie uniwersalnym i wibruje gdzieś ponad czubkami naszych energetycznych ciał, zasuplając nas tak wysoko, że żadna siła na tym padole łez nie była w stanie tej więzi nie tylko rozerwać, ale, podobnie jak my sami, w ogóle pojąć. Byliśmy ze sobą zjednoczeni w jakiejś całkiem innej przestrzeni. Energia, płynąca do mnie z oczu Aiyshy, rozgrzała mnie tak, jakby w moim brzuchu wybuchła jakaś supernowa, a następnie poczułem, jak ta fala uderzeniowa, zamiast opaść w dół, w kierunku podbrzusza, wznosi się w górę, do serca, potem do szyi i do czubka głowy, a następnie jak się faliście wokół rozchodzi, niczym kręgi na wodzie, gdy ktoś Strona62 wrzucił w nią ciężki kamień. Miałem wrażenie, że Aiysha przeżywa podobne uniesienie, a kiedy dotknęła swojego ciała na wysokości serca w tym samym momencie, w którym i ja poczułem to uszczęśliwiające ciepło, stało się dla nas znowu przez chwilę strzeliście jasne, że to, co nas łączy, ma boską, wyższą naturę. Wiedzieliśmy, że to był akt zjednoczenia się poza czasem i przestrzenią, poza ciałem i psyche… Energia ta wzbiła nas w krąg wyższych wibracji, staliśmy się lżejsi i wolniejsi. Staliśmy się potężni. Narodziliśmy się znowu całkiem na nowo. Strona63 (czerwiec 2385 roku, jakieś dwa tygodnie później) Niecałe dwa tygodnie później zostałem pod nadzorem specjalnej, dowodzonej przez Ataję eskorty, dowieziony do punktu docelowego. Te docelowe punkty wymiany krzyżówek to były zazwyczaj miejsca pustynne. Najtrudniej było tam wpaść w jakąś nieoczekiwaną zasadzkę, gdyż na otwartym terenie lepsza była widoczność i tym samym sytuację było łatwiej kontrolować. Nie mieliśmy jednak tym razem szczęścia (jeśli w moim położeniu można było w ogóle mówić o jakimkolwiek szczęściu), bo nas zaskoczyła jedna z tych potężnych burz, które mogły wywoływać nieliniowe przesunięcia w kontinuum, a których pochodzenie tak często nie miało naturalnego charakteru, lecz było przejawem obecności ludzi Owena, potężnego gangu, zajmującego się produkcją, handlem i przemytem reprodukcji. Wywoływane sztucznie burze służyły im głównie za rodzaj zasłony dymnej, spoza której zakłócali czasoprzestrzeń, wykrzywiając ją w taki sposób, że prowadziło to między innymi do chwilowego chaosu w szeregach przeciwnika. Można się jeszcze było ratować szybką ucieczką, ale Ataja była desperatką i rzadko komu schodziła z drogi. Może gdyby przy sobie miała swoją matkę albo Aiyshę… ale przybyliśmy tu wcześniej, niż się umówiliśmy z poselstwem Homos, które miało mieć przy sobie matkę Atai, zatem jej matka nie znajdowała się w polu rażenia Owena, i Ataja poszła na całość (informacje te przekazano mi dopiero dużo później, w czasie trwania tej akcji o niczym jeszcze nie miałem większego pojęcia). Ludzie Owena wytworzyli jednak wiele fatamorgan swoich jednostek (byli w tym mistrzami) i fatamorganę jednostki macierzystej, i kiedy Ataja ze swoimi amazonkami na tych ich niedościgle zwrotnych skuterach powietrznych wściekle się na nich rzuciły, zostałem po cichu wessany do jakiegoś małego przegubowca transportowego, najwyraźniej zdalnie sterowanego, i już po chwili znalazłem się w statku macierzystym. „Owen” (co oznaczało tyle, co koncern czy też konsorcjum Owena) nie tylko, że był największą organizacją mafijną w Słonecznym, ale dysponował też najszerszym zapleczem naukowym i laboratoriami, o jakich inni mogli tylko pomarzyć. Mimo swej potęgi nie posuwał się jednakowoż na ogół, z całkiem racjonalnych zresztą i taktycznych względów, do otwartych napadów na poselstwa. Preferował zdecydowanie przeprowadzanie korzystnych interesów. Ten napad więc był czymś wyjątko- Strona64 wym, trickiem, na który Ataja nie była przygotowana. Zawdzięczać to mogła jedynie jakiemuś raptownemu pogorszeniu się stosunków z Owenem lub też wyjątkowej opłacalności pójścia w tym wypadku ze strony Owena na ryzyko. Ataja chyba zbyt dalece zlekceważyła fakt, że szło tu przecież o mnie, oryginał najpopularniejszej reprodukcji w Słonecznym, którego zdobycie było dla Owena na tyle ważne, że uznał chwilowe pogorszenie się jego stosunków z Atają za mniejsze zło albo wręcz zło konieczne. Potem się dowiedziałem (co dopisuję do pamiętnika, podobnie jak cały ten ustęp, w odległej przyszłości), że Owen na parę tygodni przedtem odmówił dostarczenia Atai najnowszego modelu interlotni, choć jej to wcześniej obiecał. Jako sankcję Ataja zablokowała mu dostęp do najatrakcyjniejszych lesbiańskich krzyżówek-reproduktorów z ostatniego kwartału, podczas gdy wytwarzanie z nich na bieżąco reprodukcje było dla Owena jednym z głównych „narzędzi sprawowania władzy”. Strona65 luty 2386, Mars Owen okradł mnie ze wszystkiego, odebrał mi nawet mój osobisty komunikator, co nie dlatego było tak złe, że oczekiwałbym skrycie na kontakt z kimkolwiek lub na jakiś „ratunek”. Ważniejsze było dla mnie, że w jego pamięci zapisywałem sobie wiele ważnych informacji bądź przemyśleń do pamiętnika, aby móc je odtworzyć w bardziej może sprzyjających okolicznościach i opublikować — jako przestrogę dla tych, którzy nadchodzą z przeszłości i przyszłości. Owen przetrzymywał mnie w osamotnionej, dużej celi, w jakimś tam zakątku Marsa. Znajdowało się tu dokładnie tyle tlenu, ile trzeba go było, żeby nie umrzeć. O światło dzienne nikt się na Marsie nie dopytywał, bo po pierwsze prawie całe życie skupiało się tu w podziemiach bądź światłoszczelnych budowlach naziemnych (poza paroma wyjątkami, jak na przykład promienioszczelna hala głównego dworca i dromu), po drugie zaś Mars był czymś w rodzaju wolnej strefy, gdzie, hipotetycznie, nie rządziła żadna siła polityczna, ale gdzie każdy mógł rozwijać dowolnego rodzaju działalność gospodarczą i handlową. Przeważały jednak centra rozrywki. Były to całe miasta i kompleksy, obsługiwane przez dziesiątki tysięcy zamieszkujących marsjańskie slumsy, wypaczonych i zdegenerowanych krzyżówek i reprodukcji, które jednak jeszcze miały tyle cech ludzkich, że nadawały się do pracy w sektorze publicznym. Owen i paru innych pomniejszych, gospodarczych mafioso (dziwnie jednak z Owenem powiązanych czy też od niego zależnych) panowało tu niepodzielnie nad sytuacją i jednostki niepotrafiące bądź też niechcące się dostosować do warunków życia, panujących w tym marsjańskim piekle, były po prostu eliminowane. Mars był bardzo często odwiedzany przez Ziemian i właściwie to już dawno utracił status kolonii badawczej na rzecz „neutralnego” politycznie, gigantycznego, turystyczno-rozrywkowego centrum. Exodus ten rozwinął się na masową skalę zwłaszcza od czasu, kiedy Owen wpadł na pomysł organizowania masowych wycieczek do marsjańskich dzielnic rozrywki. Ponieważ większość reprodukcji była wytwarzana na krążących w okolicach Marsa satelitach-latoratoriach (zwanych matniami), wobec tego repliki reprodukcji były tu dostarczane klientom prawie że natychmiast. Ponadto panujące na Marsie warunki — z pozoru bowiem nikt nie był tu śledzony ani obserwowany — sprzyjały uprawianiu naj- Strona66 dzikszych swawoli. Jednym słowem, była to planeta rozpusty i całkowitej swobody obyczajowej, co przyciągało coraz więcej przesiedleńców, mimo panujących tu o wiele jeszcze trudniejszych warunków bytowo-klimatycznych niż na Ziemi. Jaką Owen miał z tego korzyść, skoro nie istniały żadne środki płatnicze, którymi można by mu było jego usługi wynagradzać? To proste — jego zarobkiem było przejmowanie kontroli. Każdemu bowiem, kto tymczasowo bądź też na stałe przebywał na Marsie, wszczepiano dodatkowy mikrochip. Z pozoru chodziło tylko o statystykę, gdyż pozwalało to odpowiednią podażą reagować na ciągle się wzmagający ruch turystyczny. Dlaczego jednak specjalne chipy wszczepiano na stałe również tym, którzy przebywali na Marsie tylko jednorazowo i nie mieli zamiaru — wedle wszelkiego prawdopodobieństwa — już nigdy tam powracać? Albo na stałe Mars zamieszkującym, których nie można było przecież zaliczyć do kategorii turystów? Tego pytania nie zadawali sobie ci, którym Owen oferował swoje darmowe usługi. Nie wiedzieli (a może było im to obojętne), że uwalniająca się w trakcie ich aktywności emocjonalno-seksualnej energia życiowa była gromadzona — i to nie przez tego osobnika, który na Marsie uchodził za Owena, ale przez kogoś znacznie potężniejszego niż on sam. Mikrochipy zaś ułatwiały kontrolę przepływu tej energii, minimalizowały straty i ułatwiały kontrolę stanu świadomości miejscowych „niewolników” i odwiedzających Mars petentów. Może jeszcze będę miał czas trochę szerzej o tym potem napisać. PS. Mój komunikator Owen mi zwrócił. Ale od momentu, kiedy mi go odebrał, nawiązałem coś w rodzaju jeszcze intensywniejszego kontaktu z moim tak zwanym wyższym ja, ażeby dokładnie zapisywało wszystkie moje myśli i posyłało mnie do tych wersji mnie samego, które żyły w innych kontinuach czasoprzestrzennych. Od tej pory pamiętnik mój stał się multidymensjonalnym zapisem medialnym, dostępnym tym moim wersjom praktycznie w nieograniczonym zakresie. Z góry muszę przeprosić jednak za ewentualne zakłócenia w odbiorze. Jeśli więc wersje mnie samego z dwudziestego pierwszego stulecia oraz z trzeciego wiecza kolonizacji Marsa z nieco innej perspektywy spoglądają na te same wydarzenia, nie miejcie do mnie o to pretensji. Nie tylko bowiem ich uwarunkowania kulturowe, ale i ograniczenia ich doczesnych umysłów sprawiają, że opisy te nie mogą być identyczne. Toteż całkiem świadomie pozostawiam im pewien margines swobody na tym polu, Strona67 prosząc tylko o jedno: wszystkie te moje przeżycia powinny być publikowane tylko pod jednym wspólnym tytułem: Pamiętnik Slima Morano. Chodzi bowiem o to, żebyście uzyskali możliwie spójny obraz całości. Całości — w sensie całości moich przeżyć i doświadczeń w poznanych przeze mnie światach. Strona68 kwiecień/maj 2386 Uciekłem Owenowi! Z początku wcale mnie to jednak nie ucieszyło, bo nie wierzyłem już, żeby w tym świecie dwudziestego czwartego wieku żyło mi się lepiej niż delfinowi na wydmach. I i tak było mi już wszystko jedno. Mimo to cały ten czas jakaś wewnętrzna siła prowadziła mnie po nieznanej mi ścieżce, zdając się jakby od góry otaczać mnie jakimś niepostrzegalnym dla biologicznych zmysłów, energetycznym kręgiem. Ale do rzeczy! Oto jak do tego doszło. Owen chciał podobno zrobić świetny interes i na jakichś bardzo korzystnych warunkach wymienić mnie z Homos na kilkaset innych krzyżówek-matryc. Było to możliwe, gdyż, jak potem doszło moich uszu, Rwados Queen, nowy przewodniczący Zgromadzania Homos, chciał mnie mieć do osobistej dyspozycji; mnie, oryginał dla najbardziej rozpowszechnionej w Słonecznym reprodukcji. Nie wiem jednak, czy Owen byłby gotów mnie, ów oryginał, rzeczywiście na cokolwiek wymienić, faktem jest natomiast, że postanowił przed dokonaniem tej wymiany wprowadzić na rynek, przy uczestnictwie całego zespołu naukowego, jeszcze doskonalszą wersję mojej reprodukcji; na ile możliwe, jak mi to potem tłumaczył, nie różniącą się od oryginału. I w tym celu byłby zgoła gotów nawet mnie, oryginał, udoskonalić, aby w czasie transakcji handlowych moje bardziej nieskazitelne cieleśnie reprodukcje nie robiły na pierwszy rzut oka lepszego wrażenia niż ja, ich matryca. Ponieważ zaś mój wygląd zewnętrzny pozostawiał w owym czasie wiele do życzenia, gdyż marsjańskie, podziemne powietrze wyraźnie mi nie służyło, a podawane mi codziennie preparaty mineralne i witaminowe nie przywracały mi pełni sił życiowych i odpowiednio zadowalającego wyglądu, Owen postanowił poddać mnie całkowitej odnowie biologicznej. Chodziło mu o to, żeby jego nowi, możni klienci mieli możliwość porównania mnie, oryginału, z nabywaną reprodukcją; i abym w tym porównaniu, jak mówił, nie wypadł gorzej od moich kopii, gdyż nikt nie dałby wtedy wiary, że to ja osobiście jestem sławetnym Slimem Morano. Mimo bowiem ogromnego rozwoju w ostatnich stuleciach czegoś, co można by nazwać naukowym okultyzmem, materializm, a zwłaszcza jego aspekt ludzkocielesny, stał u szczytu powszechnie akceptowanego systemu wartości tego oweno-lesbo-homoidalnego uniwersum, w którym jedynym od- Strona69 stępstwem od normy była jeszcze tylko Heterolandia albo raczej niektóre jej regiony. Owen dyplomatycznie przyznał, że choć moja zadziwiająca, dziecięca młodzieńczość, nadludzki urok i boska charyzma są i tak nie do podrobienia, to chodzi mu przynajmniej o to, żeby nabywca mojej udoskonalonej reprodukcji (chodziło tu o mającą wejść na rynek najnowszą wersję) nie był w stanie jej zewnętrznie odróżnić od oryginału. Mimo że ja też nie wiedziałem, skąd się ta młodzieńczość i czar u mnie brały, nie mówiąc już o charyzmie, to jednak ów tajemniczy związek, owa reakcja, zachodząca pomiędzy mną mentalnym i mną wewnętrzno-czującym, zdawała się z miesiąca na miesiąc intensyfikować (także w celi u Owena) — głównie zresztą za sprawą, jak sądziłem, mojego wewnętrznego związku z Aiyshą. Miłość do niej bowiem tkwiła w moim sercu, jak przysłowiowa strzała, ale owa strzała była jakby jednocześnie przekaźnikiem pewnej tajemnej, niezwykłej siły witalnej, która zdawała się mnie z jakąś profetyczną konsekwencją, każdego dnia, ożywiać i odmładzać. Ponieważ Owen nikogo tak dobrze jak mnie nie traktował, musiałem zapewne być w jego mniemaniu niezwykle zadowolony ze stworzonych mi przez niego warunków bytowych, zwłaszcza zaś teraz, kiedy miał mnie za darmo „odnowić”. Nie przychodziło mu nawet do głowy, że przy pierwszej lepszej okazji uciekłbym z jego pieleszy w podskokach, tym bardziej, że moje serce, jeśli biło jeszcze dla jakiejś istoty ludzkiej na tym wszechświecie, to była to Aiysha, i byłem gotów zrobić wszystko, aby ją odszukać i, nie tylko dla siebie, ale i dla niej samej, i dla dobra ludzkości, ją ocalić. Tak też się stało — moja ucieczka doszła rzeczywiście do skutku. Po kilkutygodniowej kuracji, w czasie której poddano mnie wielokrotnie wszelkiego rodzaju masażom magnetycznym, terapii świetlnej i wodno-molekularnej, które nie tylko że przywróciły mojej skórze zdrowszy wygląd, ale i usunęły ze mnie liczne objawy fizycznego zmęczenia, Owen (o tyle, o ile był to tak zwany Owen, o ile zaś tylko jego fizyczna projekcja zmysłowa) poinformował mnie osobiście, acz bardzo zwięźle: — Twoja nowa reprodukcja jest gotowa. Możemy być z siebie dumni. Jesteś nie do odróżnienia. — Ale tylko fizycznie — niby to niefrasobliwie zaoponowałem. Strona70 — To fakt. Ale nowe reprodukcje zostały tak zaprogramowane, żeby same miały się za ciebie. Każda z nich jest przekonana, że jest tobą naprawdę. — To znaczy, że ja właściwie nie jestem ci już potrzebny… — Chwilowo nie. Więc chcę cię na jakiś czas na kogoś wymienić. — Na jakiś czas? — Na jakiś czas. Zawsze znajdę sposób, żeby cię odzyskać. — A na kogo chcesz mnie wymienić? — Mam na oku pewną kobietę. — Kobietę?... Znam ją? — Może? Nie wiem. Spędziłeś prawie całe życie u Atai, musiałeś ją chyba znać. Padł na mnie blady strach. Czyżby chodziło o Aiyshę? Ale przecież Ataja nie oddałaby jej nikomu za żadne skarby. A nawet gdyby przeżywała jakiś swój kolejny fanatyczno-schizofreniczny odjazd, nie wymieniłaby jej na mnie! Po co ja byłbym jej potrzebny? Chyba że… Chyba że nie odzyskała jeszcze swojej matki i chciała spróbować ponownie ją na mnie u Homos wymienić. — A kto to jest? Możesz mi powiedzieć? — zapytałem go wprost. — Ach, to nie ma znaczenia. — No to mi powiedz. Dlaczego nie możesz mi powiedzieć? — nalegałem niezbyt przebiegle. — Bo nic z tego bym nie miał. Ja jestem człowiekiem interesów, a ty jesteś już kupiony. W jakim celu mam ci udzielać informacji, które i tak nie mogą ci się na nic przydać i za które nie możesz mi się w żaden sposób odpłacić? Postanowiłem dać spokój. Nie chciałem, żeby się domyślił, że gdyby to była Aiysha, gotów byłbym na wszystko. Ale po chwili zaświtało mi, że chyba posiadam jednak w ręku jakiegoś nieznanego mi asa, gdyż Owen najwyraźniej nie miał zamiaru spasować: — A co, kogoś szukasz? Miałem już na końcu języka: „A kogo ja mogę szukać?”, ale rzuciłem tylko krótko: — Może?... — A kogo? — Po co chcesz to wiedzieć? — Może mogę ci pomóc? Strona71 — Ty mi pomóc? Przecież właśnie zamierzasz mnie wymienić na jakąś obcą mi kobietę. Uśmiechnął się tylko z lekka, jakby miał we mnie do czynienia z jakimś niedojrzałym chłystkiem. Nie mogłem go dobrze wyczuć i przez to nie byłem do końca pewien, czy jest hetero. Jako hetero mogłoby mu osobiście zależeć na wejściu w posiadanie oryginału Aiyshy. I tego bardzo się obawiałem. Żeby go więc lepiej wyczuć, zapytałem wprost: — Czy ty jesteś właściwie hetero? — Interesują cię takie rzeczy? Jestem bi — odparł bez mrugnięcia okiem. — Nie ma bi — zaoponowałem. — Masz rację, nie ma bi. Ale ludzie myślą, że ja jestem bi. Bo jest coś takiego, jak fałszywe poczucie, że jest się bi. — Zdaje się, że jesteś nie tylko biznesmenem, ale i psychologiem — rzuciłem na przynętę. A on, zdaje się, połknął haczyk, bo jego głos przybrał nagle bardziej rzeczowy ton. — W moim zawodzie to konieczne. Gdybym nim nie był, miałbym stosunkowo niewielkie szanse przeżyć następny dzień. — Jesteś naprawdę taki podły, jak o tobie mówią? Mnie jest bardzo trudno dostrzec w kimś zło. — To jest tylko inny konieczny warunek przetrwania. Gdybym taki nie był, dawno by mnie już nie było. — Przesadzasz. Każdy ma wolną wolę. — Nie moralizuj, ja się nie zmienię. Mnie się ten świat podoba. — Ale mnie nie. Nie chcę żyć w tym „twoim” świecie. Jak więc możesz mi pomóc? Co możesz mi zaofiarować i czego oczekujesz ode mnie w zamian? — Ja jestem człowiekiem interesu. Chcę cię zaprezentować jednemu z moich najmożniejszych klientów. On jest gotów ofiarować mi coś, co bardzo chciałbym posiąść. Coś, na czym wyjątkowo mi zależy. Ty musisz być przy nim tylko bardzo grzeczny. Musisz zachowywać się przy nim, jak twoja własna reprodukcja… najnowszej generacji. — Jesteśmy ponoć nie do odróżnienia… — Fizycznie tak, jak sam to zauważyłeś. Ale psychicznie… musisz być bardziej uległy. Robisz wrażenie anarchisty, rebelianta… Zrozum, nikt nie chce mieć anarchisty we własnym łóżku. — Nawet jeśli jest przykuty do niego łańcuchami? Strona72 Wiedziałem coś niecoś o degeneracko-sadystycznych praktykach tego świata, choć wychowywałem się u boku Atai, nie mając z tego rodzaju procederami przy świadomych zmysłach w ogóle do czynienia. — Ach, przestań — żachnął się. — Mój klient to koneser, znawca sztuki, mecenas spektakli. On działa na zlecenie Rwadosa Queena, przewodniczącego Zgromadzenia. Ale… ja nie mam zamiaru się ciebie pozbywać. Dostanie ode mnie twoją reprodukcję, będąc przekonanym, że to jesteś ty osobiście, Slim Morano. To jednak człowiek z wielką kulturą, wyczuciem smaku, wrażliwością… Żadna twoja kopia nie ma twojego uroku osobistego ani blasku twoich oczu. Chcę mu więc ciebie osobiście jako obiekt wymiany przedstawić, ale przy samej wymianie… dostanie ten najnowszy model reprodukcji. — A ja? Co ja od ciebie dostanę? Będę coś z tego w ogóle… — Wolność — wpadł mi w pół słowa. — Będziesz wolny. — Mówisz tak tylko, nie wierzę ci, jesteś zawodowym oszustem. — Jak chcesz, ja od niego i tak te jego córeczki wydobędę. Jak nie tym, to innym sposobem. — Jesteś bandytą. — Biedaku, gdybyś wiedział, że on hoduje je na wymianę… Porwał kiedyś u Heteros pewną piękną dziewczynę, potem ją zgwałcił, mimo że sam jest homo i nie trawi kobiet, zwłaszcza pięknych kobiet, zgwałcił ją, bo chciał mieć do swojej dyspozycji pięknego młodzieńca, który byłby jego własną krzyżówką z tamtą dziewczyną. Zresztą nie ją jedną zgwałcił. Porwał i zgwałcił wiele innych pięknych kobiet, tym razem jednak z tego „poczęcia” zamiast syna przyszły na świat dwie dziewczynki, bliźniaczki dwujajowe o niezwykłej urodzie. Ponieważ ta porwana dziewczyna nie urodziła mu syna, jak tego oczekiwał, przekształcił ją w dzieło sztuki, wypełniając ją po trochu — na żywo — pewnym rodzajem chłodnego, wolno się zestalającego tworzywa, wpiąwszy ją uprzednio w ramy obrazu. Była przebojem targów sztuki u Homos szesnaście lat temu. Konała w bólach przez tydzień. Dawkowano jej dożylnie substancje odżywcze, a także środki pobudzające, gdy traciła przytomność. McDocka, bo tak się ów koneser nazywa, chwalono potem za prostotę pomysłu. Dostał złoty medal, mimo iż nie jest artystą, a jedynie, jak o sobie powiada, skromnym kolekcjonerem. — Rzeczywiście, wrażliwy na sztukę człowiek. Strona73 — Jest też jednym z najstarszych członków Rady Nadzorczej Zgromadzenia Homos. Ale mniejsza o to… On chce się ich pozbyć, tych swoich córeczek. A ja mam na nie wielką ochotę, jak wiesz. — To zapewne lesby — wtrąciłem dla niepoznaki, bo cały ten jego wywód zbyt daleko odbiegał od tematu naszej rozmowy, a tym samym wydawał się niewiele mieć wspólnego z jego rzeczywistymi intencjami. W duchu najbardziej się obawiałem, że zależy mu przede wszystkim na „wejściu w posiadanie” Aiyshy i że usiłuje użyć mnie jako pewnego rodzaju przynęty, a te wszystkie jego dygresje służą mu tylko do zamydlenia mi oczu. Ale słuchałem spokojnie dalej. — No i? Tym lepsza zabawa — kontynuował. — Widziałem je kiedyś. Są w sobie po uszy zakochane. Takie nierozłączki, jedna czarna, druga blond. Praktycznie wszystko można na nich wymóc, jedna dla drugiej zdolna jest do wszystkiego. Kiedy już mi się znudzą, zostaną odpowiednio przebadane i wypuszczę je na rynek jako reprodukcje. To będzie przebój sezonu: Anita i Benita, bliźniaczki. Jego zwierzeniom przysłuchiwałem się w coraz to bardziej pochmurnym zamyśleniu. Nadal zastanawiałem się, po co on mi to wszystko opowiada. Po chwili Owen sam mi to niby wyjaśnił: — Teraz wiesz, że mi na nich naprawdę zależy. I może rozumiesz, że chwilowo na tobie nie. Nie będziesz mi przez najbliższy czas do niczego potrzebny. Ale jeżeli one obie wpadną mi w ręce, nagrodzę cię potrójnie. Po pierwsze odzyskasz wolność. Będziesz mógł iść, gdzie cię oczy poniosą. Dostaniesz do dyspozycji najnowszą jednostkę i możesz polecieć, gdzie chcesz — do Atai, do Heteros, do Homos — jako wolny człowiek. Po drugie, musisz wiedzieć, że ja należę do ludzi najlepiej poinformowanych w całym Słonecznym. Więc także dobrze wiem, kogo szukasz. Osobę tę… wykradłem podstępnie z Lesbolandu, oszukawszy Ataję. Atai powiedziałem, że mam jej matkę, chociaż, nie wiem, czy o tym wiesz, jej matka już dawno nie żyje. Była tak potworną zołzą, że poprzedni przewodniczący Zgromadzenia Homos, mimo że był to spokojny człowiek, osobiście odciął jej język i wetknął jej go do gardła, żeby nie mogła już z siebie wydusić ani słowa. Matka Atai, piękna Benai Suneze, wpadła bowiem w kompletne rozstrojenie nerwowe i była już nawet zmorą dla klawiszy więziennych na Scotlandos. To tylko szczęście dla Atai, że nie zobaczyła swojej matki w tym stanie. Ale miałem bardzo do- Strona74 brą reprodukcję podstarzałej Benai. I Ataja zgodziła się na tę wymianę: Aiyshę za matkę… Owen urwał. Zapewne, żeby zaobserwować moją reakcję. A mnie przeszył co prawda wewnętrzny dreszcz, kiedy powiedział, że znalazł „tę osobę”, mając na myśli Aiyshę, ale ponieważ w zasadzie spodziewałem się, że to całe spotkanie to może być pewnego rodzaju test, jak na Aiyshę reaguję i na ile czuję się z nią związany, zdołałem i teraz na tyle nad sobą zapanować, że Owen poczuł się chyba lekko zawiedziony. Po chwili kontynuował: — Zaryzykowała. Nie była gotowa oddać mi Aiyshy, a jednocześnie chciała odzyskać swoją matkę. I w swoim histerycznym samozaparciu postawiła to sobie za cel. To desperackie zacietrzewienie mało co nie kosztowało jej życia. Chciałem bowiem przy tej okazji nie tylko Aiyshę, ale i ją samą, Ataję Suneze, sobie… — szukał odpowiedniego słowa. — Przywłaszczyć — skończyłem za niego. I pomyślałem sobie, że Ataja nigdy by nie naraziła na niebezpieczeństwo Aiyshy. Chociaż po tych przejściach… może było jej już wszystko jedno? — Niech będzie — potwierdził. — Ale jej nie doceniłem. W walce jest niepokonana. Była oczywiście dobrze przygotowana. Nie ufała mi po tym incydencie z tobą. I rozwaliła mi siedemnaście jednostek. Ona ma to swoje laserowe lasso. Wiesz coś o tym? Dziwne pytanie, jak na najlepiej zorientowanego szpicla w Słonecznym — pomyślałem. I pod niewłaściwym adresem. Bo nawet gdybym coś wiedział i zechciał go o tym poinformować, to wartość moich doniesień na tematy zbrojeniowe, jako zupełnego dyletanta w tym zakresie, o czym Owen musiał dobrze wiedzieć, była równa zeru. Ponadto nigdy nie widziałem Atai w ogniu walki, nawet wtedy, kiedy mnie Owen porwał jej wprost sprzed nosa. Wiedziałem tylko, że krążyły o niej legendy. Po co więc Owen zadał mi to pytanie? Znowu chciał osłabić moją czujność? Zaprzeczyłem więc tylko nieznacznie głową. — Dobrze, że mnie tam osobiście nie było — kontynuował, tym razem wyrysowując na swojej przypominającej płaskorzeźbę fizjonomii minę, jaką mógłby zrobić stary weteran wojenny na myśl o najważniejszej zwycięskiej bitwie w swojej wojskowej karierze. — Jeszcze mogłoby mi się dostać. Ale Aiyshę miała ze sobą. Trochę zraniło ją w tej potyczce. Teraz jest już po rekonwalescencji. Ma tylko jeszcze pewne problemy z prawym kolanem. Jest trochę sztywne. Ale poza tym jest okej. Strona75 — Nie wierzę ci. Nie wierzę ci, że masz Aiyshę. — Nie?... Możesz ją zobaczyć. Osobiście. Możesz z nią spędzić nawet cały tydzień. Oczywiście pod moim nadzorem. Na razie jeszcze nie wykupiłeś się na wolność… Nie wierzyłem mu i tak, więc kiedy spytał ponownie, czy chcę z Aiyshą spędzić parę dni, przytaknąłem wprawdzie, ale byłem święcie przekonany, że coś symuluje i że to jakaś nowa pułapka. Nie wiedziałem tylko jeszcze wtedy, że to pułapka na niego samego. — Dobrze, więc jeżeli naprawdę chcesz się z nią zobaczyć… musisz mi jeszcze — i to jest warunek — coś poprzysiąc. Zrobił krótką przerwę. — Musisz mi przysiąc — zaakcentował bardziej zdecydowanie — że w swoim pamiętniku nie zgotujesz mi żadnego złego losu. Musisz, słowem, wykreować mnie na zarządcę całego imperium. Tak, jak sobie to umyśliłem. — Zaskoczyłeś mnie — rzuciłem niezbyt radośnie. — Czegoś takiego… nie oczekiwałem. Chcesz, żebym w moim pamiętniku opisał jeszcze nie istniejącą rzeczywistość w taki sposób, aby stała się ona tąże rzeczywistością? Rzeczywistością pożądaną przez ciebie? — Dokładnie tak. Chcę, żebyś mnie na władcę całego imperium w niej wykreował. — Ale przecież… jeżeli mogę ciebie wykreować na władcę, to chyba również mogę wykreować… moje spotkanie z Aiyshą bez twojego udziału. — Nie możesz. O ile wiem. — Dlaczego tak uważasz? — Nie znasz tej zasady? Jeszcze się nie domyśliłeś? Twój własny świat jest sumą tego, co cię otacza, sumą osobistych światów innych ludzi. Nie możesz więc zaczynać od siebie. — Rozumiem. Inaczej mówiąc, dopóki ty nie będziesz obsłużony, nie nadeszła jeszcze moja kolejka. — Na to wygląda. Ale to ty jesteś podłączony do źródła. Niestety. I kreujesz ten sektor rzeczywistości. Mam takie informacje. A moje informacje są dosyć pewne, jak wiesz. — I… czego w takim razie ode mnie oczekujesz? — Chcę się od ciebie uniezależnić. Więc proponuję ci ten układ: ty jako kreator wykreujesz mnie na niezależnego kreatora własnego impe- Strona76 rium. To leży w granicach twoich możliwości. W zamian za to dostaniesz Aiyshę. — To znowu jakiś twój podstęp. — To nie jest żaden podstęp. A poza tym — co masz do stracenia? Powiedziałem mu, że muszę się jeszcze zastanowić. Miałem jednak poważne opory, aby przyczynić się do jego śmierdzącego interesu z siostrami, a mówiąc szczerze, zastanawiałem się, czy jakimś fortelem nie udałoby się może ich uratować. Nigdy bowiem nie powróciłyby już do jakiejkolwiek psychicznej równowagi, gdyby Owen naprawdę przepuścił je przez ten sadystyczny młyn swoich najniższych instynktów. Jego zdegenerowany sadyzm przekraczał wielokrotnie granice przyswajalności pojedynczej jednostki ludzkiej. To, o czym później dowiedziałem się w Heterolandzie, zaczynałem już teraz na dobre podejrzewać, a mianowicie, że ten mój „unitypalny” Owen-rozmówca jest tylko odnogą jakiejś dużo potężniejszej, galaktycznej organizacji pod zarządem właściwego Owena; ten zaś tutaj był tylko jego ludzko-biologiczną macką, podczas gdy Owen właściwy musiał być czymś w rodzaju demiurgicznej matni, która jako innowymiarowa istota o niedającym się myślą objąć zasięgu wpływów, odżywiała się emocjami swoich agentów na innych poziomach egzystencji. Ale mimo że istota ta bądź też ów monstrualny stwór zatrzymał się w swoim rozwoju emocjonalnym na bardzo niskim poziomie, i mimo zła, jakie sobą reprezentował, dysponował zupełnie niewyobrażalnym zakresem władzy, także czarnomagicznej władzy spirytualnej czy też duchowej. Władza ta zaś kończyła się dopiero tam, gdzie natrafiał na nieprzystosowujące się do jego emocjonalnych potrzeb osobniki. Jako że byłem zaś jednym z tych osobników, demiurg ów próbował mnie wszelkimi sposobami zwieść z mojej prawej drogi — lub, o ile można by ją też tak nazwać, drogi wyższej moralności — i podtykał mi wtyczki w rodzaju Owena, jednego ze swoich biologicznych respondentów w Słonecznym, abym popełnił jakiś etyczny błąd, przekroczył pewien istotny nakaz, co mogłoby z kolei pozostawić pewną rysę na mojej duchowej „powierzchowności” i w jakimś stopniu umożliwić mu dostęp do świata moich emocji. Dodałem więc niby to całkiem szczerze: — Nie wiem, czy będę miał sumienie poprzeć twój plan co do Anity i Benity. Po prostu wątpię, żebym był w stanie się na to zdobyć. — To mogę cię uspokoić. Gdyby taki ktoś jak ty dostał się w ich ręce, z sadystyczną precyzją zamęczyłyby go na śmierć. One nie tolerują Strona77 facetów, którzy mają wzięcie u kobiet. Nienawidzą ich. Tak jak Ataja. A taki piękniś jak ty to jest już dla nich ostateczność, niemający w tym świecie prawa egzystencji wybryk natury. Wiesz też chyba, że Ataja najchętniej wbiłaby cię na pal i przeznaczyła głodnym szczurom na pożarcie… I że już dawno by to zrobiła, gdybyś nie był dla ich Zgromadzenia zbyt cennym zakładnikiem na wymianę. Nie zaprzeczałem Owenowi, to nie miało sensu. Gdyby rzeczywiście miał w swoich rękach Aiyshę, argumentowałby inaczej. Takie miałem wrażenie. Ale ponieważ ponownie mi obiecał, że się z nią zobaczę, na razie zgodziłem się zatem, że trochę „poćwiczę”. Miałem spotkać się parę razy z moją najnowocześniejszą reprodukcją i postarać wychwycić różnice w jej zachowaniu i postępowaniu w stosunku do mnie samego. Wszystko to zaś po to, żebym dostosował się do jej poziomu emocjonalnego, który cechowała przede wszystkim dużo większa powściągliwość reakcji, i tym samym stał się dla innych nie do odróżnienia: ja od mojej reprodukcji. Po dwóch dniach tych moich „rekolekcji” Owen chciał zrobić pierwszą próbę i pojechaliśmy marsjańską nawierzchniową kolejką podciśnieniową (w skrócie NKP) z wizytą do pewnego handlarza reprodukcji, oczywiście w asyście odpowiedniej obstawy. Owen chciał się praktycznie przekonać, czy jestem jeszcze do odróżnienia. Zamierzał temuż handlarzowi przedstawić mnie i moją kopię jako dwie reprodukcje, między którymi występowałoby tylko parę drobnych różnic. A ten znajomy handlarz miał mu — o całym podstępie, jak się Owenowi wydawało, nic nie wiedząc — pomóc w ocenie, która z prezentowanych dwóch reprodukcji robi lepsze wrażenie i którą należałoby zatem przeznaczyć do produkcji seryjnej. Moim zadaniem było specjalnie się nie wychylać i tylko uparcie twierdzić, że jestem oryginałem. Bo tak też była zaprogramowana ta najnowsza seria: każda kopia uważała się za oryginał, choć oryginał, hm, był tylko jeden. Zostaliśmy zaproszeni do dużej, znajdującej się na zapleczu, specjalnie dla nas wynajętej sali w pewnym bardzo znanym lokalu, wraz zresztą z paroma innymi osobistościami ze świata biznesu. Zadbano oczywiście nie tylko o odpowiednią atmosferę, ale zwłaszcza o stronę kulinarną, tak jakby od tego było zależne, czy Owenowi się naszych gości odpowiednio uda wyprowadzić w pole. Po raz pierwszy miałem okazję zakosztować takich przysmaków jak wspaniale przyrządzone kartofle kukurydziane w sosie własnym czy też (super soczyste) liście palmo- Strona78 we z kruszonką bananową. Dania te i wiele innych przysmaków, jakie nam podano, były, nie tylko zresztą na Marsie, czymś wielce wyszukanym, z czego, jak sądziłem, można było wnosić o niezwykłej randze tego bądź co bądź półprywatnego spotkania. W pewnym momencie musiałem skorzystać z toalety, która znajdowała się w holu po lewej, przed naszą prywatną salą jadalną, a ponieważ paru innych zaproszonych uczyniło to już przede mną, można było moją reakcję uznać za hipernaturalną, gdyż reprodukcje miały zbliżone do ludzkich potrzeby biologiczne. Ja sam również jeszcze niczego nie podejrzewałem i wybrałem się po prostu do toalety. Towarzyszył mi pewien bysio z osobistej obstawy Owena, jako że było powszechnie wiadome, że reprodukcjom nie wolno samodzielnie się poruszać poza ich siedliskami mieszkalnymi. Kiedy wychodziłem z toalety, spoza drzwi sąsiadującej po prawej z holem sali wyparowała nagle na nas młoda kobieta i zanim mój stójkowy zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, obezwładniła go bezgłośnie i z taką łatwością, jakby był jakąś małą, nakręcaną zabawką, a jednocześnie tak skutecznie, że zdawał się nie okazywać żadnych oznak życia, a następnie, wciągając go za nogi do toalety, rzuciła do mnie krótko: — Moment, zaraz wracam. Po parunastu sekundach wyszła z toalety, rozwinęła szybko jakiś ciemnobeżowy płaszcz z lekkiego tworzywa, podała mi go i powiedziała: — Jesteś wolny. Narzuć to na siebie. Mamy mało czasu. Wejdziesz za mną do tej sali — w tym momencie zrobiła lekki ruch ręką ukośnie na lewo od moich pleców. — Pozostaniesz za mną w odległości około czterech metrów. Podejdę do stolika i usiądę. Ty wyjdziesz na zewnątrz. Gdyby się ktoś ciebie czepiał, nie bój się, mam na zewnątrz i w środku paru swoich ludzi. Jeden z nich podejdzie do ciebie, gdy będziesz na zewnątrz, i powie: „Slim, mam dla ciebie pamiątkę z wycieczki na Jo. Chodź ze mną.” Wtedy odejdziecie razem. Nie byłem wcale taki pewny, że teraz, kiedy istniał cień nadziei, że rzeczywiście mogę odzyskać Aiyshę, powinienem uciekać Owenowi. Z drugiej jednak strony mu nie ufałem, a skoro zostałem porwany, nie mógł przecież mieć do mnie pretensji o „zdradę” albo nielojalność. Ta ucieczka zaś to mogła być także szansa, żeby się czegoś o mojej sytuacji dowiedzieć. I o sytuacji w ogóle. I oczywiście, a może przede wszystkim, czegoś o Aiyshy. Poza tym ta dziewczyna bardzo mi zaimponowała. Z jednej strony była całkowicie bezpretensjonalna i traktowała całą tę ak- Strona79 cję jak chleb absolutnie powszedni, jak jakąś typową, rutynową zagrywkę, z drugiej zaś wzbudzała moje zaufanie swoją bezpośredniością i powściągliwością oraz, jak wynikało z jej zachowania, zadziwiającą znajomością mego położenia. — Kim ty właściwie jesteś? — spytałem. — Mów mi Klaudia. Na razie musi ci to wystarczyć. Następnie odwróciła się i wyruszyła w kierunku wiadomej sali. Po chwili odchyliła do tyłu głowę i rzuciła do mnie krótko: — A teraz policz do dwóch i idź za mną. Klaudia „otworzyła” drzwi (na Marsie najbardziej rozpowszechnione były drzwi, rozsuwające się odśrodkowo po wpływem dotyku pola magnetycznego zbliżającej się osoby lub grupy), lecz kiedy drzwi się za nią już zasuwały, za moimi plecami wynurzył się nagle Owen i jego dwóch ochroniarzy. Drzwi już właśnie zaczęły się ponownie przede mną otwierać, ale zanim się otworzyły, obydwaj ochroniarze stali już przy mnie. W tej sytuacji ujrzała mnie Klaudia, czekająca, wbrew umowie, tuż za drzwiami. — Czułam coś — powiedziała i, nazwijmy to tak, wkroczyła do akcji. Trwało to może niecałą sekundę, i obaj ochroniarze leżeli na ziemi. Jeden z rodzajem płaskiego szpikulca w oku, drugi z głęboko rozciętą krtanią i na pół odciętą głową. Owen zdążył tylko krzyknąć „Znowu ona!” i skrył się co tchu za rogiem. Klaudia natomiast pociągnęła mnie za rękę do tej głównej sali restauracyjnej, której progi przekroczyć miałem w nieco mniej podejrzanych okolicznościach, i szybko zmierzając do głównego wyjścia z lokalu, w którym zresztą nikt nie zdawał się tego, co się działo, zauważać, rzuciła jeszcze poufnie w progu do młodego, najwyraźniej będącego jej człowiekiem mężczyzny: — Żadnych świadków. Na pobliskiej stacji NKP wsiedliśmy do metra. Klaudia zaleciła mi możliwie spokojnie się zachowywać. — Nie każdy może sobie pozwolić na taką dobrą reprodukcję Slima Morano. Miałam dla ciebie przebranie, ale mój plan nie wypalił, więc jesteś teraz dla wielu ludzi na ulicy przedmiotem pożądania. — Dokąd jedziemy? — spytałem rzeczowo, ignorując jej spekulacje co do mojej osoby. — Zobaczysz. Musimy wydostać się z Marsa. Owen ma tu wszędzie swoich ludzi. Strona80 — Dlaczego powiedziałaś do tego młodego człowieka „żadnych świadków”? — Do Johna. To moja prawa ręka. Nie mogę sobie pozwolić, aby rozpoznawano mnie na ulicy. — Ale Owen cię widział. Powiedział nawet „znowu ona”. — To nie był Owen, tylko jedna z jego atrap. Prawdziwego Owena nikt nie widział. A ten, z którym tam byłeś, już nie istnieje. Mam nadzieję w każdym razie. — Ale on już cię kiedyś musiał zobaczyć. — Nie musiał. Kolejne wersje Owena, i nie tylko Owena, mają wszczepiane w pamięć pewne bloki pamięciowe. Mogą też być w stałym kontakcie z bazą, która im na bieżąco przekazuje pewne sugestie lub też nawet całkowicie przejmuje nad nimi kontrolę i niejako mówi ich ustami. A w tej zbiorowej pamięci ich bazy jestem z pewnością od dawna zarejestrowana. Ale ja też nie jestem pojedyncza. To znaczy krążą różne moje podobizny po okolicy. — Reprodukcje? — W naszym przypadku są to tylko reprodukcje, a nie inne wersje nas samych, jak jest to w przypadku Owena. Nawet właśnie w tej chwili krąży po Marsie kilka moich atrap z paroma różnymi kopiami Slima Morano. Słuchaj, teraz coś ważnego — zmieniła nagle temat. — Wiesz, gdzie ci wszczepili chip? — Chyba tu — podniosłem rękę do prawego ucha. — Nie rób takich gestów… Żadnych gestów. Za uchem? To typowe. Zbyt typowe. Ale może Owen nie liczył się z tym, że mu znikniesz wprost sprzed nosa. To był dobry numer. Ale teraz muszę cię sprawdzić. Zanim przesiądziesz się na mój wózek. — A czy… ludzie Owena nas nie śledzą? Nie wiedzą, gdzie jesteśmy? — Usiłują. Ale ja mam przy sobie zagłuszacz. I John też. Więc jeżeli jesteś bezpośrednio w naszej okolicy, nie mogą cię kontrolować. Mam nadzieję, że nie. Dojechaliśmy do ostatniej stacji, po czym Klaudia zaciągnęła mnie w holu wyjściowym w jakiś ciemny kąt i nie zważając na zerkających na nas od czasu do czasu przechodniów, powiedziała, wepchnąwszy mnie za jakąś ściankę w wąskim przejściu do przebiegającego obok równolegle tunelu komunikacyjnego: Strona81 — Odwróć się tyłem. Nikogo nie interesuje, co my tu robimy, dopóki nie jesteśmy groźni dla otoczenia. Ale gdyby jakiś wścibski agent albo urzędas chciał się upewnić, czy jesteś legalną reprodukcją Slima, możemy mieć niepotrzebne kłopoty. Sprawdziłam cię, masz dwa chipy, oba za uszami. Muszę cię teraz trochę znieczulić. Podniosła mi od tyłu koszulę (nazwa „koszula” jest bardzo stara i zachowała się głównie na Marsie; oznacza ona każdy rodzaj nakrycia wierzchniego, nakładanego na górną część ciała), dotknęła jakimś niewielkim przedmiotem moich pleców na wysokości krzyża, mówiąc jednocześnie „teraz ci wyłączam na chwilę akumulator”, w następstwie czego poczułem coś w rodzaju krótkotrwałego bezwładu wszystkich członków, a po chwili było już po krzyku. — Poczekaj, muszę ci jeszcze przypudrować te zranienia przy uszach… — Przypudrować? — Tak się mówi. To znaczy… zakleić. Bo nie mam przy sobie regeneratora. Ale te ranki są minimalne. Chodzi tylko o to, żebyś nie nabawił się jakiejś marsjańskiej zarazy. Po chwili powiedziała: — Gotowe. Bolało? — Trochę. — Nie jestem medykiem. Ani nawet chyba nie mogłabym nim być. Ale nie mogliśmy czekać. — Dlaczego? Ten chip to taki sygnalizator? — Nie tylko. Lepiej byłoby powiedzieć „kontroler”. — A twój zagłuszacz? Nie mogłabyś mnie cały czas zagłuszać? — Mogłabym. Ale nie będę z tobą chodziła cały czas za rączkę, nie jestem twoją mamusią. Raczej odwrotnie. — Co masz na myśli? — Potem się dowiesz. Ale na Lolę nie mogłabym cię z tymi chipami zabrać. Bylibyśmy dla Owena samonaprowadzającym się celem… — Na Lolę? Powiedziałaś „na Lolę”… — Tak, to mój wózek. Zobaczysz. — A co z moimi chipami zrobiłaś? — Zdezaktywizowałam je. Potem dostanie je być może kto inny. — Kto na przykład? Strona82 — A co, jest ci nieswojo, wszczepić ci je z powrotem?… — zakpiła sobie. — Zachowujesz się, jakbyś spadł z Księżyca… Te wszczepy może dostać ktokolwiek, jakiś człowiek na ulicy w czasie jakiejś akcji. Albo jakaś twoja reprodukcja. Dla zmyłki. Albo nikt ich już nie dostanie. Też możliwe. Szliśmy szybko po ruchomym chodniku, ciągnącym się daleko, w głąb bardzo długiego i przestronnego holu, mijając co jakiś czas innych, znajdujących się w drodze. Ruch jednak nie był tu zbyt duży. — Słuchaj… — zacząłem. — Ja mam jeden problem… — Ja też. I to nie jeden. — Ale ja nie żartuję. Owen ma kogoś, na kim mi bardzo zależy. — Kogo? — Pewną… — Nie ma jej. — Skąd wiesz. — Bo działam na jej zlecenie. — Na zlecenie Aiyshy? — wyrwało mi się. — Zobaczysz. Nie bądź taki ciekaw. — A ty nie traktuj mnie, jak swojego małego braciszka. Mogłabyś być moją córką. — Zdaje się, że trafiłeś w dziesiątkę. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Nic. — Znowu zaczynasz. Musisz być taka tajemnicza? A co będzie, jeżeli wrócę teraz z powrotem do Owena? — Nic nie będzie. — To wracam — powiedziałem i stanąłem w miejscu, na brzegu poruszającego się dywanochodnika. Nie wiedziałem jednak, co dalej zrobić, bowiem chodnik rwał do przodu z szybkością przynajmniej tych trzydziestu kilometrów na godzinę i nie byłoby łatwo z niego zeskoczyć, tym bardziej, że z obu stron okalały go mniej więcej na metr wysokie barierki. Wtedy Klaudia przyparła mnie do tej zewnętrznej poręczy z niesłychanym jak na jej dziewczęcą sylwetkę impetem i wyszeptała mi prosto w oczy: — Nigdzie nie wracasz, jasne? Strona83 Spuściłem tylko wzrok i nic nie powiedziałem. Bo w tym samym momencie przypomniałem sobie tych trzech ochroniarzy Owena, zwłaszcza zaś tego z nożem czy też czymś w rodzaju noża w oku. Po chwili chodnik się skończył i znaleźliśmy się na dużym rondzie, gdzie krzyżowało się ze sobą wiele korytarzy i ruchomych chodników. — Mam sygnał, zaraz tu będą. — Kto? — Moi ludzie. Wepchnęła mnie do jakiejś małej celki, jednej z kilkunastu na lewym skrzydle tego gigantycznego skrzyżowania i krótko skomentowała: — To jest toaleta… — Toaleta? — Tak. Poczekasz tu chwilę na Johna. Tego młodego, z lokalu. Kiedy do ciebie podejdzie, pójdziesz z nim dalej. Nie mogę z tobą jako osoba rodzaju żeńskiego w pojedynkę wejść do stacji lotów, bo wzbudziłoby to być może u co poniektórych zbyt wiele ciekawości. Mimo że jesteśmy na Marsie. Rozumiesz? — Rozumiem… — przytaknąłem bez przekonania. — Ja już idę. Będę was miała na oku. Rozejrzałem się wokoło i doszedłem do wniosku, że to była jakaś najnowsza, nieznana mi jeszcze generacja toalet. Ale byliśmy na Marsie… Zanim zdążyłem się nad swoją sytuacją przez chwilę głębiej zastanowić, stało się, jak mówiła Klaudia. John podszedł wprost do mojej „wnęki”. Nie wiedziałem wprawdzie, jak mnie odnalazł, skoro miałem być niewidoczny od zewnątrz, ale pomyślałem, że może Klaudia założyła mi na miejsce starego jakiś nowy chip, żebym im gdzieś nie przepadł. John stanął tak, jakby chciał mnie zakryć w momencie, kiedy będę z mojej toalety wychodził. Był wysoki, dobrze zbudowany, dosyć przystojny, ale przede wszystkim emanował jakąś wielką wewnętrzną równowagą, opanowaniem, mimo swojego bardzo młodego wyglądu (szacunkowo jakieś dwadzieścia sześć lat). Po chwili kiwnął mi, żebym wyszedł i do mnie powiedział: — Zachowuj się, jak byś był moją własnością, moją prywatną repliką Slima Morano. Idź koło mnie spokojnie i nie rób gwałtownych ruchów. Może się zdarzyć, że ktoś nas zaczepi, jakiś agent Owena. Nie odzywaj się. W ogóle i pod żadnym pozorem. Gdyby doszło do jakiejś scysji Strona84 z agentami, chowaj się zawsze za moim plecami. Nie próbuj też uciekać, żywego cię i tak im nie oddamy. — Czy wy nie jesteście czymś w rodzaju brygady terrorystycznej? — Na to pytanie nie mogę ci dać teraz precyzyjnej odpowiedzi. Musisz mieć jeszcze trochę cierpliwości. Z kolejnego korytarza weszliśmy właśnie do gigantycznej, kopulastej hali dworcowej, do której zewsząd dochodziły podobne do naszego korytarze z chodnikami i inne hole. Panował tu ogromny ruch. Po prawej, do wysokości czterech, pięciu pięter wznosiły się podłużne platformy, osiągalne za pomocą licznych, niewielkich wind oraz pewnego rodzaju wąskich, ruchomych schodów. Środek był zdominowany przez inne ruchome schody, szerokie chyba na dwadzieścia metrów i przypominające z wyglądu bardziej jakąś w górę płynącą rzekę, która wznosiła się do poziomu trzeciego piętra i przechodziła w olbrzymią, owalno-łukowatą bramę, a potem w jakąś kolejną, ogromną halę. Ponadto wszędzie były widoczne, na wszystkich piętrach i wysokościach, setki węższych korytarzyków i przejść. Szczęśliwie dotarliśmy windą do najwyższego poziomu, weszliśmy w jeden z łukowatych, wysokich gdzieś na trzy metry korytarzy, czy też raczej tuneli wyjściowych, i kiedy dochodziliśmy już do hangaru parkingowego, w którym stały setki najdziwaczniejszych, w większości latających pojazdów, podszedł do nas ubrany w czarny, obcisły strój jegomość. John zdążył tylko jeszcze wyszeptać, że to strażnik, zanim tamten zwrócił się do nas: — Mój szef poszukuje zaginionej reprodukcji, identycznej z tą tutaj. Czy mogę wykonać pomiar? — Możesz — odpowiedział szybko John, jak gdyby nigdy nic. Gość wyciągnął z kieszeni rodzaj małego, okrągłego czujnika, podobnego trochę do urządzenia, jakie widziałem u Klaudii i jakim mnie potem „znieczuliła”. Cofnąłem się więc odruchowo. John jednak uspokoił mnie zza jego pleców ruchem ręki. — W porządku — skwitował przeciągle strażnik. Ale John nie dał mu wiary. I w tym samym momencie, rozejrzawszy się uprzednio dyskretnie, skręcił mu dosłownie w ułamku sekundy kark, jednocześnie natychmiast nakłuwając mu jakimś szpikulcem szyję. Następnie wyjął zza pasa coś, co wyglądało jak jakiś pojemnik na osobiste drobiazgi, jaki to wielu przybyłych na Marsa nosiło przy sobie, przystawił mu wystającą z Strona85 niego małą rurkę do tkwiącego w szyi szpikulca, i wtedy gość ów na moich oczach rozpadł się na pył, który John tym samym urządzonkiem, niczym odkurzaczem, wciągnął do środka. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Uświadomiło mi to jednocześnie, jak mało znane mi były techniczne „nowinki” cywilizacji, w której, choć przez większość mojego życia niemal całkowicie odizolowany od otoczenia, przecież jednak żyłem. — Czy zamierzacie ze mną zrobić coś podobnego? — spytałem kpiąco. — Reprodukcji się nie neutralizuje — odpowiedział, uśmiechając się przyjaźnie. — Na ogół nie ma takiej potrzeby. Ponadto reprodukcje posiadają wbudowane fabryczne identyfikatory, rodzaj rdzeni rozpoznawczych, które nie podlegają tak łatwo procesowi neutralizacji. Ale teraz… musimy się pospieszyć, bo przy następnej takiej okazji może już nas ktoś zdążyć namierzyć. Na razie dla ich systemów kontroli jakby nie istniejemy, bo nie mamy zainstalowanych żadnych czujników nadawczych. — Masz na myśli te chipy, które mi Klaudia wyjęła zza uszu? — Tak, to też były czujniki. Po paru minutach wchodziliśmy już na pokład Loli. Był to stosunkowo mały wózek, ale nie jedyny tego rodzaju w hangarze. Miał kształt mocno spłaszczonej kuli, około dziesięciu metrów średnicy w poziomie i około sześciu w pionie. Na obwodzie, gdzieś w połowie wysokości zwężał się w ostry, wąski brzeg, co robiło wrażenie, jakby otaczał go wokół szarometalowy pierścień. Szeroki, dwumetrowy właz znajdował się tuż przy powierzchni dromu, jak nazywano tu na Marsie wszystkie pokłady startowe. Weszliśmy do środka. — Wszystko w porządku? — spytała Klaudia. — Tak, musiałem tylko jednego zneutralizować. — Gdzie? — Przy wejściu do dromu. — Wtedy już was straciłam z oczu. Widział was ktoś? — Chyba nie. — Nie mów do mnie „chyba”, John. Wiesz, jak tego nie lubię. John spojrzał krótko w dół, lojalnie niejako przyznając się do błędu. — Pegi, gramol się stąd — rzuciła następnie Klaudia do pulchnej rudzielicy o dość jasnej, sympatycznej karnacji. Osoba ta zdawała się Strona86 mieć pod swoją opieką coś w rodzaju pulpitu sterowniczo-komunikacyjnego. Jak wynikało z reakcji Pegi, „gramol się” oznaczało tyle co „startuj”, gdyż w chwilę potem unieśliśmy się z wolna, wlecieli w otwierającą się przed nami śluzę wylotową, która się po chwili od dołu zamknęła, aby od góry się z kolei otworzyć. Poszło to bardzo sprawnie. Znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni. Nad nami jaśniało lekkim przedświtem nocne jeszcze niebo. — Teraz czadu — powiedziała Klaudia do Pegi. — Zanim się kapną. — Może się w ogóle nie kapną — odparowała dzielnie Pegi. — Właściwie nie mają prawa się kapnąć — poparła ją Klaudia i spojrzała w moją stronę, tak jakby chcąc dać mi do zrozumienia, że te słowa przeznaczone są tak naprawdę dla mnie. — Wszędzie mamy swoich ludzi: takie państwo w państwie. Ale do końca nigdy nic nie wiadomo. Klaudia, wypowiadając jeszcze tę kwestię, podeszła do mnie. — Mamy cię — rozpromieniwszy się w czarującym uśmiechu, podała mi rękę. — Klaudia. Klaudia Kekkingave. — Slim Morano — rzuciłem skromnie, nie mogąc jednak jej uśmiechu nie skontrować czymś w rodzaju jego lustrzanego odbicia. Do uśmiechania się miałem jakiś dar. — Nie małpuj — powiedziała. — Jestem twoją pierwszą kobiecą krzyżówką. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Nic, tatusiu. Tylko tyle, że moja matka, Benai Suneze, która zresztą, jak może wiesz, nie lubiła facetów i używała ich tylko jako atrapy do osiągania mechanicznego orgazmu, wiedziała od początku, co z ciebie za jeden, i skrzyżowała cię ze sobą. Nosiła mnie w swoim brzuchu. Jestem więc z naturalnego poczęcia. I choć jestem przyrodnią siostrą Atai, jestem od niej dużo młodsza. Jest niemniej faktem, że pochodzimy z jednego łona. Tyle że ja swoje dzieciństwo spędziłam z Heteros. Najpierw porwali mnie co prawda Homos, ale potem z kolei wymienili mnie z Lesbos na pewnego typa, na którym im bardzo zależało. A potem, kiedy udało im się jakimś cudem uprowadzić z Lesbolandu Aiyshę, Benai zaoferowała im, że mogą zażądać od niej, kogo tylko chcą, byle tylko Aiyshę oddali jej z powrotem. — I? Oddali? — przerwałem jej odruchowo, żeby to, co właśnie usłyszałem, mogło mi się jakoś ułożyć w głowie. I żeby nie przegapić czegoś ważnego, co mogłoby dotyczyć mnie i Aiyshy. Strona87 — Tak. W czasie tej transakcji znalazłam się obok dobrych dwóch setek facetów, którzy, najczęściej jako więźniowie z lesbiańskich obozów pracy, poszli na wymianę. Było też tam sporo kobiecych oryginałów, których Homos sobie od Lesbos w zamian za Aiyshę zażyczyli. Aiysha powróciła więc do Lesbolandu po bardzo krótkim czasie i zajęła ponownie miejsce u boku Atai, ja zaś znalazłam się wśród Heteros, którzy odzyskali mnie wkrótce potem od Homos w czasie jakiejś kolejnej wymiany na wysokim szczeblu, podając się oczywiście za agentów Owena. Wychowałam się więc tam, w Heterolandzie. I nie marnowałam czasu tak jak ty i Aiysha u boku Atai. — Nazywasz to marnowaniem czasu? Prawie dziesięć lat siedzenia w osamotnieniu w tej kamczackiej twierdzy pod najściślejszą ochroną? — Nie to miałam na myśli. Miałam na myśli twoje młode lata u boku Aiyshy. — Czyli że chcesz przez to powiedzieć, że los pozbawił mnie mojej córki tylko po to, żebym mógł „nacieszyć się” swoją… narzeczoną? — Nie komentuję. — Ile masz lat? — A na ile wyglądam? — Na piętnaście. — Jestem parę lat starsza, jak się może domyślasz. — To znaczy? — To znaczy, że jestem twoją córką, prawdziwą córką. — Co to znaczy „prawdziwą”? — To, co myślisz. — Ile miałem wtedy lat? — Trzynaście, byłeś wcześnie dojrzały. O ile sobie przypominasz, nie rosłeś od czternastego roku życia. Już wtedy miałeś te swoje sto osiemdziesiąt centymetrów. — Skąd ty to wszystko wiesz? — Od Aiyshy. — Od Aiyshy? Przytaknęła w milczeniu, ale poza tym pary z ust nie puściła. Nie wytrzymałem więc i zapytałem w końcu wprost — moją córkę o moją narzeczoną: — A gdzie ona jest? — U nas. Strona88 — Co to znaczy „u nas”? U Heteros? — Zobaczysz. Trochę cierpliwości. Są Heteros i Heteros. Może wiesz coś o tym. Pokiwałem tylko głową. Bo oczywiście chwilowo mało mnie interesowało cokolwiek poza Aiyshą. Dla niepoznaki jednak powróciłem do poprzedniego wątku naszej rozmowy. — Nie przypominam sobie, żebym jako chłopiec był zgwałcony przez Benai Suneze. — W twoim wypadku to nie był gwałt. Raczej rodzaj inicjacji. Ale dostawałeś zapominajki. Dlatego nie możesz sobie przypomnieć. Poza mną… masz jeszcze wiele dzieci. Byłeś dość intensywnie eksploatowany. Pokiwałem z niedowierzaniem głową. — Na dziś ci chyba wystarczy. Popatrz sobie na gwiazdy. Na tym wyświetlaczu — wskazała unoszącą się ponad pulpitem w powietrzu trójwymiarową projekcję — możesz zobaczyć prawdziwe niebo. Pegi — zwróciła się do rudzielicy — pokaż mojemu tacie, co tam w próżni piszczy. A do mnie dodała: — Za dwie, trzy godziny będziemy na miejscu. Strona89 maj 2386 Wychowałem się wśród Lesbos. Od dziesięciu lat przebywałem w niewoli — najpierw w łagrach na Tybecie i na Kamczatce, potem porwany u Owena — i nie miałem możliwości przekonać się osobiście, jaki ten świat naprawdę jest. Znałem go z lektury, ze szkół dla męskiej młodzieży w Lesbolandzie (specjalne programy dla przebywających u nich w niewoli Homos), oczywiście w czasie, kiedy byłem jeszcze bardzo młody i żyłem na wolnej stopie; z opowiadań innych. Przybywszy jednak do krainy Heteros w byłej północnowschodniej Azji, przekonałem się, że Heteros to społeczeństwo bardzo wielowarstwowe. Obok bowiem wszystkim znanej Heterolandii istniała tu cała nielegalna cywilizacja, przygotowująca następne pokolenia do przejęcia władzy na Ziemi i rządzenia nią wedle kosmicznych, odwiecznych praw. Odnalazłem tu tych, których właściwie przez dwadzieścia osiem lat swego życia szukałem; tych, którzy żyli w świetle, mimo iż zdawały się otaczać ich ciemności; i tych, którzy posiadali tak niewiele, ale zdecydowani byli na wszystko. I odnalazłem też ją, Aiyshę. Aiysha uciekła Atai w czasie jej nieobecności. Była to akcja, którą osobiście zaaranżował i przeprowadził Magan Laj, szef, nazwijmy to, wysoce tajnej siatki kontrwywiadowczej Heterolandczyków. Mieli oni od pewnego czasu paru ludzi (parę przedstawicielek płci żeńskiej) w najbliższym otoczeniu Aiyshy w Lesbolandii i zasymulowali w czasie nieobecności Atai napad rabunkowy ze strony Owena. Aiyshę udało się im jednak wywieźć na Marsa tylko dzięki temu, że owe kobiece agentki mogły nawiązać z nią, przebywając w jej pobliżu, osobisty kontakt i przy jej bezpośrednim udziale całą tę akcję zaplanować. I rzeczywiście, Aiysha mało co nie znalazła się w rękach Owena. Zdarzyło się to na Marsie w trakcie przypadkowej kontroli ze strony jednego ze stróżów bezpieczeństwa, jak po ojcowsku byli oni przez Owena i jego popleczników nazywani. W czasie tej akcji Aiysha rzeczywiście pośliznęła się i złamała sobie nogę, odnosząc przy tym także parę innych powierzchownych obrażeń. Owen był naturalnie wściekły, że mu się w końcu wymknęła, bo już od dawna miał na nią oko. Wiedział przecież, że gdyby Aiysha dostała się w jego ręce, mógłby na mnie i na Atai wymóc wszystko, a w dodatku miałby do swojej dyspozycji najpiękniejszą (chyba nie tylko z mojego punktu widzenia) kobietę w Słonecznym. W międzyczasie Aiysha zdążyła się już Strona90 przed paroma tygodniami znaleźć w Heterolandii, w rejonie oddzielonym niedostępną dla niewtajemniczonych śluzą czasoprzestrzenną (określaną w syntetycznym języku heterolandzkim jako, w tłumaczeniu, strefę „porta tempora”). Śluza ta w normalnych warunkach zaginała wokół siebie kontinuum, przybliżając do siebie znajdujących się w jej pobliżu „swoich”, a oddalając na kilometry niepowołanych; mogła ona też jednak pod wpływem okoliczności do minimum redukować pole swojego działania. Aiysha w ciągu tych paru tygodni doszła już do siebie i bardzo niecierpliwie na finał tej akcji pod Arsenałem czekała. Akcja ta, mimo mojego wielkiego respektu dla tych najwspanialszych pod słońcem chłopców i dziewcząt z Powstania, o których do dziś mówi się w wielu sferach i wymiarach z wielkim poważaniem i z których zresztą wielu żyło we współczesnych mi reinkarnacjach w Heterolandii jako członkowie struktur jej tajnego kontrwywiadu, przy całym więc szacunku dla nich, akcja pod Arsenałem była błahostką w porównaniu z odbiciem mnie Owenowi. Kiedy potem się dowiedziałem, jaką tradycję miała i na jaką skalę zakrojona była działalność tegoż kontrwywiadu, która to działalność od lat stawiała sobie za główny cel odbicie mnie i Aiyshy z rąk „niewiernych” (w znaczeniu niewiernych Prawom Królestwa), dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z posłanniczej wagi tego przedsięwzięcia o wymiarze, można by powiedzieć, globalnym. Przykładowo — ten znajomy handlarz Owena, który od dzieciństwa był przygotowywany do tej roli, i nikomu, żadnemu ostatniemu oprychowi albo mafioso na Marsie, nie przyszłoby w najśmielszych oczekiwaniach do głowy, że może on mieć coś wspólnego z heterolandzką siatką wywiadowczą. Jak mi potem mistrz Herman opowiadał, nawet Ataja, córka diabła, jakby się wielu wydawało, miała karmiczne zadanie, z którego sobie oczywiście świadomie nie zdawała sprawy, tak długo trzymać mnie w swojej niewoli, jak długo wszystkie przygotowania nie zostaną zapięte na ostatni guzik i nie zajdą odpowiednie okoliczności, umożliwiające przesiedlenie mnie i Aiyshy do Heterolandii. Aiyshy, która, tak jak i ja, o tej innej Heterolandii nie miała żadnego pojęcia. Było to więc dla nas obydwojga zupełnie nowe odkrycie: świat Heterolandii z pogranicza Porta Tempora. Nie dziwota więc, że nasz pobyt rozpoczął się od udziału w licznych, regularnych szkoleniach, w całym, obliczonym na nasz użytek, programie edukacyjnym, który zresztą sami, w miarę naszych postępów, współtworzyliśmy na Strona91 bieżąco. Ale o tym może jeszcze potem. Najważniejsze było przecież dla mnie zobaczyć się z Aiyshą. Z Marsa wróciłem późno w nocy, z dwunastego na trzynastego maja. Zaprowadzono mnie jakimś korytarzem do mojego tymczasowego pomieszczenia mieszkalnego, dość schludnie urządzonej podziemnej kajuty z normalnym łóżkiem (miałem już dosyć tego magnetycznego, polosiłowego tapczanu na Marsie). Spałem jednak nie więcej niż pięć, sześć godzin, czyli i tak długo, bo gdyby nie to, że byłem bardzo zmęczony, w ogóle bym nie zasnął, jako że wewnętrzne napięcie na myśl o spotkaniu z Aiyshą nie opuszczało mnie ani na chwilę. Strona92 14 czerwca 86 Minął miesiąc od czasu mojego spotkania z Aiyshą. Otworzyły się przede mną nowe światy, ale nic, na co nie byłbym przygotowany. Wszystko jakbym już wiedział wcześniej. Aiysha była dokładnym odzwierciedleniem mojego ideału kobiety, choć z wyglądu mogłaby być trans. Jej lekko skośne, ciemne oczy zdradzały już przy pierwszym wzrokowym kontakcie pewien rodzaj determinacji, wyrażającej coś na kształt bezapelacyjnej pogardy dla ludzi, którzy byliby gotowi zrezygnować ze swoich ideałów dla jakichś bieżących korzyści. Ta determinacja, ten nieznoszący sprzeciwu, wynikły jakby z jakiejś wrodzonej odporności na wszystkie cierpienia i niewygody, świadomy i głęboki idealizm, przywołujący każdego, kto rozpoznał go w jej spojrzeniu, do szacunku dla niej i czci nieomal — bywał też natychmiast równoważony przez jakąś królewską hojność jej dobrotliwego i ujmująco czarującego uśmiechu i przez naturalną lekkość i jakby jakąś napowietrzną grację jej ruchów, wywołującą złudzenie, że jej ciało zbudowane jest nie z fizycznej, ale z jakiejś innej, eteryczno-duchowej tkanki. Ta jej idealistyczna wierność własnemu sercu i królewska charyzma, ale także pokora, pokora z miłości, i jej królewska godność sprawiały, że zaskarbiała sobie z miejsca wielką sympatię, niemalże uwielbienie. I to nie tylko moje. Aiysha miała wysokie i gładkie czoło, które okalały długie, brązowo-kasztanowe włosy, przeplatane trochę ciemniejszymi, naturalnymi kosmykami, oraz królewsko, nieco do tyłu wydłużoną czaszkę, jak starożytno-egipska, arystokratyczna piękność Nefretete. Twarz jej jednak, mając w sobie pewien bardzo zdecydowany, amazońsko-wojowniczy rys, podzielona była długim, szlachetnie wydatnym nosem na dwa płaskie, pozbawione wszelkiej powierzchownej zmysłowości policzki, i uwieńczona dużymi, zdającymi się nieprzerwanie lśnić w jakimś niebiańskim, wewnętrznym uśmiechu ustami. Zaskakiwał przy tym kwadratowo-owalny, łagodny kształt jej podbródka, jak gdyby skrywał się w nim sam Księżyc i swoim miękkim i spokojnym blaskiem rozjaśniał jej, falujące w ciągłych, oczarowujących uśmiechach i półuśmiechach, ciemnoróżowe wargi, które przez swoją ruchliwość co moment odsłaniały rzędy bielusieńkich zębów, skromnie pozostających zawsze na drugim planie. Dodatkowo zaś — obok tejże księżycowej jasności i nadobności — ów z Strona93 lekka groźny rys jej twarzy łagodziły, co chwila wyłaniające się w kącikach pięknych ust, dwa przeurocze dołki i pogodnie odchylona do przodu, wydatna dolna warga, przydając jej tak pełnej surowości i powagi, jednak zarazem ruchliwej i żywej fizjonomii, ten dziecięco-spontaniczny wyraz, odsuwający na najdalszy plan jakiekolwiek wątpliwości co do absolutnej szczerości jej intencji. Całość dopełniały pełne, naturalnie zwężające się na zewnątrz, wyraziste brwi. Kiedy zaś dziewczęco odgarniała sobie włosy, ukazywały się śliczne, regularne, ani nazbyt małe, ani nazbyt płaskie uszy. Nie była więc żadną tanią pięknością, nie miała też w sobie cienia taniego erotyzmu czy jakiejkolwiek frywolności, a mimo to była kobietą magicznie pociągającą i uniwersalną, o jednorazowo rzadkiej, nadprzyrodzenie nietypowej urodzie, co przy jej, rzecz istotna, jednoznacznej heteroseksualności, czyniło z niej wyjątek w całym Słonecznym. Był to też jeden z powodów, dla których repliki jej reprodukcji należały do tak wielce rozpowszechnionych: wszędzie miała swoich fanów. I wrogów. Posiadała też cechy charakteru i usposobienia, których żadna reprodukcja, to przecież oczywiste, nie była w stanie w pełni oddać. Przede wszystkim skromność i ta, tak pełna czaru i witalności, pozbawiona jakiegokolwiek wykalkulowania, tak jakby pozorna oszczędność ruchów — pozorna, gdyż krył się za nią pełny potencjał owej zawsze zdolnej do zachwytu, dzięcięco-niewinnej spontaniczności — ta zatem skromność i pełna samokrytycznej kontroli oszczędność ruchów świadczyły tylko o tym, że nie chciała swoim boskim wdziękiem nikogo prowokować, bo jeśli już ktoś dostępował z jej strony tego zaszczytu, zaszczytu ujrzenia jej w stanie nieskrępowanej, nieprzytłumionej radości lub gniewu, lub jakiejś innej, podobnej chwili, ten nie mógł się już nigdy otrząsnąć z wrażenia, jakie pozostawiły na nim jej doładowujące w jednej chwili tą jej uszczęśliwiającą energią spojrzenia i uśmiechy, i anielsko słodka, bezwiednie przykuwająca spojrzenie mimika jej twarzy. Jak się z czasem przekonaliśmy — my, czyli ja i Aiysha — Heteros posiadali dobrze funkcjonujące organizacje (nie chcę używać słowa instytucje), o których można by powiedzieć, że miały charakter podziemny, a nawet że związane były z czymś w rodzaju bardzo świadomego swoich celów ruchu oporu. Trudno mi powiedzieć, na ile Lesbos i Homos było to wiadome, nie mieli jednak tego zjawiska albo za zbyt niebezpieczne, albo za niemożliwe w łatwy sposób do zwalczenia, albo też, co Strona94 uważam również za przekonywające, gdzieś tam po cichu liczyli się z Heteros jako ze sprzymierzeńcami w walce, i to nie tylko z mafią Owena. Prawdopodobnie jednak wszystkie te czynniki i oczywiście fakt, że Heterolandia była niezastąpionym dostarczycielem świeżego materiału genetycznego, rozszerzały granice tolerancji, z jaką Lesbos i Homos traktowali Heterolandczyków. Oczywiście nie powodowała nimi w stosunku do nich żadna litość, lecz, nazwijmy to, jakaś szczątkowa strategia gospodarczo-rozwojowa, bo Heterolandia była dla nich wszystkich, także dla Owena, czymś w rodzaju gigantycznego, ziemskiego zoo albo też rezerwatu, gdzie w naturze prokreowały się egzemplarze, jakich w laboratoryjnych warunkach nie można by wyhodować. Żadne jednak prawo ani żadna umowa nie chroniły Heterolandczyków przed innymi i traktowani byli oni jak bezbronni Indianie przez białych kolonizatorów, z tą tylko różnicą, że nikt z białych nie zamierzał się tu osiedlać, lecz jedynie łupić, pozwalając sobie na wszystko. Wielokrotnie porywano z Heterolandii nie tylko sympatyczniejsze dzieci czy też niemowlaki, ale już młode mamy w ciąży. Oszczędzano tylko tereny rolnicze i infrastrukturę Heterolandii, a nawet udzielano czegoś w rodzaju pomocy gospodarczej, oczywiście aby zapewnić sobie łupy na przyszłość. Heterolandczycy powinni więc rozmnażać się na potęgę — nie obowiązywał tu bowiem zakaz heteroseksualnego kontaktu cielesnego — a jednocześnie, pozostając tą niekontrolowaną strefą kwitnącego heteroseksualizmu, stanowić coś w rodzaju naturalnego laboratorium a także zaplecza dla nowych, naturalnych krzyżówek. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Bo Homos, Lesbos i Owenos, jak nazywano czasem ludzi Owena i pokumane z nim gangi, znajdowali się w stanie ciągłej wojny i sami wydzierali sobie z rąk co wartościowsze krzyżówki-oryginały. I to niejednokrotnie w dosłownym znaczeniu tego słowa. Było na przykład niemalże regułą, iż jeżeli w jakiejś potyczce, dajmy na to, Homos utracili w walce z Owenos jakąś krzyżówkę, próbowano tę stratę przynajmniej częściowo zrekompensować i usiłowano przeciwnikowi odstrzelić porwaną ofiarę. Najczęściej nie udawało się jej wprawdzie nawet zranić, gdyż porwanych strzeżono jako niezwykle cenny łup wszystkimi środkami, ale chciałem w ten sposób ukazać, że oficjalnie, to znaczy w ramach oficjalnie obowiązujących przepisów, nie miano dla wykradzionych krzyżówek, jako dla autonomicznych istot żywych, żadnej litości; były one — oficjalnie — tylko kosztownym towarem Strona95 i niczym więcej. Zostało to zresztą w urzędowym prawodawstwie jeszcze dobitniej usankcjonowane: jakakolwiek litość dla wroga — a wykradane krzyżówki jako plugawe nasienia heteroseksualizmu były oczywiście elementem wrogim — jakakolwiek więc litość wobec nich, mając status niedopuszczalnej słabości, była surowo karana. Odwrotnie było u Heteros. Byli oni narodem pacyfistów i ofiar. Z pozoru. Pod pozorem swojej bezradności starali się bowiem ukryć to, co najważniejsze — skrzętnie przygotowywaną rewolucję. Miała ona w ich społeczeństwie wiele swoich ogniw, większość Heterolandczyków żyła jednak normalnym, choć często bliskim ostatecznej granicy ubóstwa życiem. Ja i Aiysha, jak z dnia na dzień coraz jaśniejsze się to dla nas stawało, należeliśmy jednak do elity tej społeczności, a wkrótce uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy jej bodaj najważniejszymi członkami. To i jeszcze parę innych rzeczy przyswoiliśmy sobie wstępnie w ciągu pierwszego miesiąca. Zrozumieliśmy także, jak przejawiała się działalność Heterolandczyków w zewnętrznym świecie. Otóż wielu konkurentów, ale i także współpracujących na wolnym rynku z Owenem mafioso, miało swoje korzenie w Heterolandzie, i w gruncie rzeczy stanowili oni wszyscy, choć często pod postacią drobnych handlarzy, przewoźników i temu podobnych, jedną potężną organizację. Organizację, która co prawda nie mogła z dnia na dzień złamać potęgi Owena, ale która była nośnikiem wartości, jakie nie dawały temu światu tak do końca się zdeprawować. Strona96 wrzesień 2386 Zostaliśmy częściowo wtajemniczeni. Ale w czasie wolnym od zajęć trzymano nas rozdzielnie. Tłumaczono nam, że najpierw musimy przejść odpowiednie szkolenie i podnieść swoje wibracje, a dopiero potem, w tym nowym stadium rozwoju, możemy zdać się na naszą nową, pobudzoną, już wtedy wyższą wolę; gdyż dopiero wtedy, w stanie tych podwyższonych wibracji, będziemy zdolni do podejmowania stosownych decyzji. Nasza świadomość będzie bowiem wówczas zdolna funkcjonować na poziomie theta, a nawet delta. Staniemy się niejako świadomie wielowymiarowi. Co przy naszym potencjale, jak nas zapewniał mistrz Herman, w idealnym zaś układzie — zjednoczonym potencjale — będzie miało ogromny wpływ na dalsze losy całego Słonecznego. I nie tylko. Ale tego już nikt dokładnie nie wie. Co dokładnie nastąpi, jaki będzie miało przebieg — owiane jest tajemnicą. Bo to będą zmiany, wprowadzające Ziemię i Słoneczny w wyższy wymiar, a konkretnie — wprowadzające przetrwałe w nim po wcześniejszych zmianach klimatologicznych i kataklizmach formy życia na wyższe piętro spirali; spirali nieuchronnego rozwoju i ewolucji form biologicznych wedle scenariusza, który dalece przekracza wszelkie wyobrażenia i przewidywania naukowców z ZPP (Zespołów Planowania Przyszłości, naukowej organizacji pod wodzą Owena). Proces tych przemian zapisany jest już bowiem od dawna (przy czym „od dawna” oznacza tu z ludzkiej perspektywy praktycznie: wiecznie) w sąsiadujących z naszymi kontinuach hiperczasoprzestrzennych. I czeka na realizację. I na realizatorów. A ponieważ my, ja i Aiysha, mamy w sobie tę pierwotną nieskalaność, tę nierozdwojoną boską pełnię osobowości, której prototyp nigdy się nie rozcząstkował, nie rozmienił, nie skarmizował, i dzięki temu czerpie tę nieskalaną, anielską energię życiową wprost z praźródła — z tego względu jesteśmy głównymi aktorami tego scenariusza w danej nam pod opiekę wersji rzeczywistości, choć byśmy sobie z tego nie zdawali sprawy. Ale nie tylko w tej wersji. Wszystko bowiem łączy się ze sobą i się przenika — i dlatego musimy być gotowi na „odskoki” do innych systemów czasoprzestrzennych, czyli do innych wersji rzeczywistości. Przy czym właściwie inne wersje rzeczywistości tak naprawdę nie istnieją, istnieje tylko jedna rzeczywistość, rozwijająca się w następujących po sobie kontinuach (czasoprzestrzennych, podczasoprzestrzennych i nadczasoprzestrzennych), choć trzeba Strona97 przyznać, że logika tego rozwoju bardziej przypomina labirynt, w którym wypróbowuje się kolejne drogi powrotne do źródła, niż, jak my to sobie w naszej zbiorowej świadomości wyobrażamy, następujące po sobie fakty i epoki historyczne. Co to dla nas oznaczało praktycznie? Ponieważ zaszliśmy w ślepą uliczkę, musimy przenieść się teraz do innego kontinuum, które zresztą z naszym obecnym łączy się w jedną całość w trudny dla nas chwilowo do zweryfikowania sposób. Po prostu rzeczywistości te mają wiele dziur, poprzez które mniej lub bardziej twórczo albo destrukcyjnie się łączą. I teraz jest ważniejsze, żeby zatkać pewną starą, newralgiczną dziurę, która dała początek tej, w której my sami się aktualnie znajdujemy; wiele negatywnych mocy ma przez nią dostęp do tej właśnie rozpadającej się na naszych oczach pseudo cywilizacji. Dlatego musimy przenieść się w inne kontinuum, aby tam wraz z innymi uaktywnić pewne procesy, które odpowiednio zmienią świadomość zbiorową. Jak można by to prościej nazwać? No cóż, inni nazywają to: być dobrowolnie przygotowanym na śmierć. Bo przecież musieliśmy dobrowolnie, choć może tylko fizycznie umrzeć, niejako ofiarowując swoje własne szczęście na rzecz dobra ludzkości. Ładna historia, nieprawdaż? Tego się z Aiyshą nie spodziewaliśmy. Bo kto by się tego spodziewał? I chociaż mogliśmy ze sobą codziennie przebywać, dyskutować oraz wspólnie poddawać się tym wszystkim szkoleniom, głównie zresztą w zakresie osiągania odmiennych stanów świadomości, to jednak byliśmy cały czas obserwowani, żeby nie powiedzieć — kontrolowani. Pozwalano nam bowiem wprawdzie, jak już pisałem, ze sobą być, ale traktowano nas jak nastolatki, które nie powinny sobie sprawić potomstwa, a przynajmniej na razie jeszcze nie. Nasze wibracje i spektra były więc tak kształtowane, czy też raczej modyfikowane, abyśmy nasze instynktowne zapotrzebowania, niczym stary program komputerowy, przeprogramowali na wyższy poziom jakościowy, chociaż przecież ten reprezentowany przez nas był — jak nas chyba nie tylko grzecznościowo zapewniano — już bardzo wysoki. W praktyce przekładało się to na bycie ze sobą jak dzieci. Albo jak kochający się braciszek i siostrzyczka. Seks był aut. Jedzenie bardzo skromne. Przede wszystkim dyscyplina i — podróże do światów wewnętrznych; precyzyjnie zaś się wyrażając — podróże do światów, do których wrota otwierają się tylko z wewnątrz. Otrzymaliśmy na ten te- Strona98 mat tyle informacji… Przekazano nam wręcz całą naukę. Zapomnianą naukę. A choć mistrz Herman nie raz nas uprzedzał, że jego wejrzenie w te odwewnętrzne światy jest bardzo ograniczone, to jednak przekonaliśmy się w tym stosunkowo krótkim czasie, że należał on do kategorii najgłębiej wtajemniczonych. Jego wiedza była jak klejnot, którego wprawdzie nie nosił, ale który emanował z niego na cały ten osuwający się nieodwołalnie w jakąś gigantyczną kosmiczną przepaść świat. Myślę jednak, że aby wyłożyć tę naukę, aby o niej w tym pamiętniku opowiedzieć, muszę jeszcze trochę poczekać. Poczekać, aż mi się w głowie ułoży jakiś bardziej całościowy obraz. Strona99 marzec 2837 Przyzwyczailiśmy się do siebie. I byliśmy właściwie przekonani, że potrafimy nad sobą zapanować. Postanowiliśmy więc zwrócić się do Hermana z prośbą, abyśmy mogli ze sobą również w nocy przebywać. Wtedy przeżyliśmy szok. Okazało się bowiem, że jesteśmy… — Jesteście rodzeństwem… — Rodzeństwem?! — wycedziliśmy niemal równocześnie przez zęby, zanim do nas jeszcze w ogóle w pełni dotarło, co to może oznaczać. Herman przytaknął spokojnie. — To znaczy? — zaintonowaliśmy znowu zgodnie po chwili. — To znaczy, że jesteście bratem i siostrą. Zostaliście jako dzieci przez Lesbos wykradzeni z Heterolandu. Ale do tej pory nikt wam jeszcze nie opowiedział prawdy. Sama… — Mama Atai? — wtrąciła się nagle Aiysha, chyba trochę poddenerwowana, że Herman implikuje nam takie rujnujące całą naszą nadzieję na szczęście nowości, jakby chciał nas właśnie zachęcić do wymiany starej tapety w naszej nieistniejącej sypialni. Herman objął ją spojrzeniem, które pytało, od kiedy to umie ona czytać w jego myślach. — Tak. Sama Benai Suneze kierowała tym napadem. Nie zostaliście porwani przypadkowo. Lesbos dobrze sobie zdawały sprawę, kogo mają w ręku. — A kogo miały w ręku? — spytałem sceptycznie, bo wydawało mi się, podobnie jak i Aiyshy zresztą, że Herman trochę przesadza z tym ciągłym podkreślaniem naszej szczególnej roli. — Was — odpowiedział znowu bardzo banalnie. — To znaczy… — pozostawałem przy swoim. — To znaczy — powtórzyła jak echem Aiysha — kogo? Nas, to znaczy kogo? — Slima Morano i Aiyshę Ssemane. — Ssemane? — zaintonowaliśmy znowu w chórku, z dużą dawką niedowierzania zresztą. Ssemane to przecież było nazwisko rodowe mojej matki. — Tak. Tłumaczę wam… że pochodzicie z jednego łona. — Ale przecież — zacząłem, byłem jednak tak zszokowany, że nie mogłem się skupić. Strona100 — Ale przecież — kontynuowała za mnie Aiysha — jesteśmy co prawda w tym samym wieku, ale zupełnie do siebie zewnętrznie niepodobni! Jakże więc nas mama… Slima…? — I twoja — dodałem z pewnym sarkazmem. — I moja… — powtórzyła bez przekonania Aiysha. — Jak więc to możliwe? Musiałby być między nami przynajmniej rok różnicy. — Jesteście bliźniętami. Poznaliście się już w łonie swojej matki. Mimo to… Mimo to macie dwóch ojców. — Przecież to niemożliwe — nasze głosy znowu nałożyły się na siebie i spojrzeliśmy sobie z nutą nowej nadziei w oczy. — Możliwe jest wszystko, nie zapominajcie o tym. Nie osądzajcie także swojej matki. Bardzo was kochała. — Ale jak możemy mieć dwóch ojców, skoro jesteśmy bliźniętami? — poddała znowu w wątpliwość Aiysha. — Jesteście bardzo rzadkim przypadkiem bliźniąt dwujajowych, pochodzących od dwóch ojców. Wasza matka zaś… Wasza przepiękna matka przeżyła wielką tragedię. Zakochała się na śmierć i życie w Rawanie Morano. Ale Rawan miał brata bliźniaka. W przeciwieństwie jednak do was, byli to bliźniacy jednojajowi. Nie do odróżnienia. I na nieszczęście brat Rawana, Lawan, kochał waszą matkę tak samo jak Rawan. Gdy jednak wyszło na jaw, że są niedającymi się odróżnić egzemplarzami tej samej osoby, mama wasza wpadła prawie w obłęd. Jak byśmy tego nie nazwali, była to dla kogoś takiego jak ona, osoby o najczystszych intencjach i osoby stojącej na najwyższym podium hierarchii moralnej, była to dla niej sytuacja bez wyjścia. Sytuacja ta jednak w krótkim czasie rozwiązała się sama. Wasza mama zdążyła spędzić z każdym z nich tylko jedną noc, a ściślej mówiąc, dwie kolejne noce, pierwszą z Rawanem, drugą z Lawanem, lub odwrotnie. I potem… już nigdy nie zaznała ich miłości. Obaj zginęli w czasie, dowodzonego przez Benai Suneze, napadu Lesbos. Musicie bowiem wiedzieć, że matka Atai, Benai Suneze, kochała się absolutnie nieopamiętale w waszej mamie. Wasza matka, Rawa Ssemane, była jej wielką miłością. I nie należy się temu dziwić: była bodaj największą pięknością swoich czasów w całym Słonecznym i okolicy. Benai zrobiłaby dla niej wszystko. Wszystko oznaczało jednak również, że zgładziłaby bez skrupułów każdego, kto by jej stanął na drodze do Rawy. W parę dni po tych, jak można by je nazwać, dwóch kolejnych nocach poślubnych, w czasie których poczęło się w jej łonie wasze życie, Strona101 los sam w sposób jednoznaczny rozwiązał pułapkę karmiczną, w jaką wpadła wasza matka. Otóż bowiem kiedy Lesbos, pod wodzą Benai, chciały wam wykraść waszą matkę, obaj bracia, Rawan i Lawan, wasi rycerscy ojcowie, stanęli, gotowi na wszystko, w jej obronie. I obaj zginęli. Waszej mamie udało się jednak wówczas jeszcze zbiec. Nie na długo. Benai bowiem postawiła sobie za swój cel życiowy zdobyć dla siebie Rawę. I konsekwentnie ponawiała napady; wysyłała szpiegów; przeczesywała całe połacie Heterolandii. To była już prawie stała okupacja. Aż w końcu udało jej się. Odnalazła waszą matkę i uprowadziła ją. Wraz z wami. Poprzysięgła jednak jej przy tym — ponieważ wasza matka zagroziła jej, że prędzej wam i sobie odbierze życie, niż wpadnie w niewolę — że nikomu, ani wam, ani waszej mamie włos z głowy nie spadnie. Byłem osobistym świadkiem tych wydarzeń. W pewnym sensie nawet… Nie osądzajcie mnie, ponieważ nie było innego wyjścia. Kiedy nie było się już gdzie przed okrutną Benai Suneze schować, wasza mama podjęła decyzję, że odda się w jej ręce. Gdyby się na to nie zdecydowała, po Heterolandii pozostałyby tylko zgliszcza. Ja zaś… pomogłem jej w podjęciu tej decyzji. I poprzysiągłem, że gdyby jej, Rawie Ssemane, miało się kiedyś coś złego przydarzyć, uczynię wszystko, abyście mogli żyć znowu na wolności. I oto… Herman zdawał się być bardzo poruszony. Na moment ukrył twarz w dłoniach. Obserwowaliśmy go w milczeniu, nie śmiejąc chwilowo spojrzeć sobie w oczy. Herman wkrótce kontynuował: — I oto… jesteście. Po ponad dwudziestu pięciu latach. Jesteście znowu… Znowu u siebie. Ale… nie jestem do końca pewien, dlaczego Benai zataiła przed wami prawdę. Prawdopodobnie, gdybyście się dowiedzieli, że jesteście bratem i siostrą, wydałoby się także z czasem, w jaki sposób dostaliście się w jej ręce. A tego chciała zapewne uniknąć, aby w waszych oczach nie uchodzić za… — Hermanowi zabrakło odpowiedniego słowa. — Morderczynię naszej mamy — podsunąłem mu. — Niezupełnie. Bo musicie wiedzieć, że wasza mama, Rawa Ssemane, była nie tylko dla Benai tak łasym kąskiem. Także Owen miał na nią oko. I gdy Benai najmniej się tego spodziewała, tuż po uprowadzeniu was i waszej mamy, kiedy byliście już w drodze do Lesbolandu, cały wyborowy oddział jednostek Owena napadł na kordon Benai. Wywiązała się krwawa walka, w czasie której… wasza mama straciła życie. Benai Strona102 udało się jednak wraz z wami zbiec. Mieliście wówczas po trzy lata. Od tego czasu wychowywaliście się wśród Lesbos. Byliście oczkiem w głowie Benai, a potem, kiedy i ona została porwana przez Homos, staliście się oczkiem w głowie Atai. Ty, Slim, byłeś jedynym mężczyzną, który był traktowany przez Lesbos na równi z kobietami. — Do czasu — wtrąciłem. — To znaczy? — spytał Herman. — Do kiedy Ataja nie zakochała się w Aiyshy. I nie stwierdziła, że stoję na drodze do jej szczęścia. — Nie można stać się szczęśliwym, niszcząc innych. Kiedyś wszyscy muszą to zrozumieć. Trzeba odkryć w sobie te wewnętrzne światy i nauczyć się być szczęśliwym bez uzależniania od siebie innych. I wy też wcześniej czy później musicie się tego nauczyć. Rozumiesz? Herman popatrzył mi prosto w oczy. — Niezupełnie — powiedziałem. — Czasami dzieją się rzeczy, których nie rozumiem, bo się chyba jeszcze nikomu nie przydarzyły. Czy po to przeżyłem te wszystkie męki i po to włóczyłem się przez dwanaście lat po tych wszystkich obozach karnych, żeby teraz się okazało, że największa miłość mojego życia jest moją siostrą? — Nie całkiem. To jest twoja pół-siostra. Mówiłem wam już. Zrobiliśmy po waszych narodzinach szczegółowe badania genetyczno-porównawcze… — I co? — zainteresowała się jakby z odrobiną nadziei w głosie Aiysha. — Z całą pewnością macie dwóch różnych ojców. Jedno z was pochodzi od Rawana, drugie od Lawana. — Kto od kogo? — rzuciła jakby od niechcenia, znów wyraźnie zgaszona. — Ty od Lawana. Rawan jest ojcem Slima. — Skąd ty to wszystko wiesz? — zapytała tonem lekkiego niedowierzania Aiysha. Była, tak jak i ja, nadal wytrącona z równowagi. Perspektywa bycia jedynie moją siostrą, choćby i tą mniej spokrewnioną, przyrodnią, była dla niej nie do przyjęcia. — Skąd ja to wszystko wiem? — odparł z namysłem Herman. — Musicie wiedzieć, że… — urwał na chwilę, jakby się bał, żeby się nie przejęzyczyć. Strona103 — Że jesteś naszym dziadkiem, ojcem naszych ojców — zawyrokowała już na poły złośliwie Aiysha. — Prawie. Ale tak całkiem serio — byłem wielkim przyjacielem Rawana Ssemane, waszego dziadka od strony mamy. — Rawana? — Tak. Rawan to, jak może zauważyliście, bardzo rozpowszechnione w Heterolandii imię. — I stąd wiesz to wszystko? — Zgadza się. Wiem o was naprawdę wszystko. Wszystko, co dotyczy waszej rodziny i jej dziejów w Heterolandii. Wobec waszego dziadka, który był moim przyjacielem i moim nauczycielem, a jednocześnie, o czym nikt zapewne do tej pory wam nie mówił, przez całe lata duchowym i świeckim przywódcą Heterolandii… — Dziadek… — wymawiając to słowo z wyraźnym, ironicznym powątpiewaniem, Aiysha spojrzała w moim kierunku, jakby chciała, żebym i ja ją upewnił, że to był nasz wspólny dziadek. Ale ponieważ jakoś głupio mi było mówić „dziadek” o kimś, kogo w ogóle nie znałem, zmarszczyłem moją fizjonomię tylko dość sceptycznie. Znowu jakby tym pocieszona, Aiysha kontynuowała: — Dziadek… — chwilę się zastanowiła — Dziadek był więc starszy od ciebie, tak? — Tak — odrzekł spokojnie Herman. — O ile starszy? — O dwadzieścia lat. — I jak długo on już nie żyje? — Dziesięć lat. Prawie dziesięć. Zginął w 2378 roku w czasie wielkiej obławy. — Wielkiej obławy? — Tak. Wasz… — Herman popatrzył na nas w tym momencie z lekkim współczuciem, ale po chwili powtórzył to „wasz” z naciskiem, jakby chciał sceptycyzm, który wykazywała jeszcze Aiysha, do końca uziemić. — Otóż „wasz” dziadek, Rawan Ssemane, był czymś w rodzaju Salomona naszych czasów. W czasie swoich pokojowych rządów prowadził tak roztropną politykę, że bliski był już zawarcia paktu pokojowego z Lesbos i Homos. W jego czasach wielu mieszkańców obu tych landów przeszło na naszą stronę. Bez względu na rodzaj swojej płciowości przyjmowani Strona104 byli z otwartymi rękami. Na przykład John Tesko, prawa ręka twojej wybawicielki i córki jednocześnie… — Córki?! — Aiysha powiodła po nas wielce zdziwionym spojrzeniem. — Ja to „córki”? — Nie mówiłeś jej jeszcze? — zdziwił się, patrząc w moim kierunku Herman. — Jeszcze nie zdążyłem — powiedziałem bardzo cicho i pokiwałem ukorzająco głową. Herman westchnął. — Przepraszam — rzucił bardziej do mnie niż do Aiyshy, chociaż do niej się teraz odwrócił. — Benai Suneze nie przepuszczała żadnemu mężczyźnie, jeżeli uważała go za tak wyjątkowo wartościowy materiał genetyczny jak na przykład Slim. Była matką przynajmniej dziesięciorga dzieci z naturalnych poczęć. Slima zgwałciła, kiedy miał bodaj trzynaście… — spojrzał na mnie pytająco. — Trzynaście lat. Ale ja nic o tym nie wiedziałem. Dostawałem środki ogłupiające i nic z tego nie pamiętam! Chyba mi wierzysz? Aiysha spuściła wzrok i westchnęła. — Wierzę — powiedziała po chwili. — Ale myślałam, że ty jesteś… Że chociaż ty jesteś… — była bliska załamania. — Aiysha — chciałem jej dotknąć, ale odchyliła się odruchowo do tyłu. — Aiysha, przecież ja nic o tym nie wiedziałem. One to robiły, kiedy byłem pod wpływem środków odurzających. — One?! — Aiysha wyglądała teraz o dziesięć lat starzej i zdawała się zapadać w jakąś otchłań. — Jak to „one”? To ile ich było? — Spokojnie! — powiedział zdecydowanie Herman. — Możesz powiedzieć o sobie — zwrócił się do Aiyshy — z całą pewnością, że ty jesteś nietknięta? — Ja? — zdziwiła się. — Ja nie byłam nigdy z żadnym mężczyzną. — A skąd to wiesz? — skontrował. — Slim dostawał głupie jasie lub inne środki odurzające. Dopiero tutaj, ode mnie i od Klaudii się dowiedział, że te praktyki miały w ogóle miejsce. Nie wspominał ci o tym, bo zapewne nie chciał cię niepotrzebnie urazić. Za bardzo cię kocha. A poza tym trudno chyba, żeby sobie wyrzucał coś, w czym nie miał żadnego świadomego udziału. Nie uważasz? Aiysha była kobietą nie tylko niezwykle uczuciową, ale i niezwykle mądrą. Zrobiło jej się więc natychmiast bardzo głupio, że tak dalece Strona105 utraciła nad sobą kontrolę. Przytuliła się do mnie teraz, położywszy mi głowę na ramieniu, i prawie że wyszeptała: — Wyobrażam sobie, co przeszedłeś. Przepraszam, że jestem taką egoistką. Ale… sam wiesz, co dla mnie znaczysz. Więc zdajesz sobie sprawę, co by to dla mnie było, gdybyś… Moje całe życie… bezgranicznie ci ufałam. Zawsze wierzyłam, że kiedyś będziemy razem. Znowu westchnęła i jakby na przekór Hermanowi i całej sytuacji, przytuliła się teraz do mnie już całą niemal połową ciała. Tak blisko jeszcze do tej pory nie byliśmy. Całowaliśmy się już w policzki, krótko przytulali na pożegnanie, ale to, co stało się teraz, to wykraczało już dalece poza narzucony nam przez Hermana regulamin i poza role, jakie kazał nam odgrywać los. Byliśmy do tej pory dziecięco naiwni w naszych wyobrażeniach o czekającej nas przyszłości. Niemniej czuliśmy przecież, że to, co nas łączy jako kobietę i mężczyznę, to jest też coś całkowicie wyjątkowego. Czy mogliśmy jednak jako brat i siostra (choćby i przyrodni) założyć kiedyś rodzinę i żyć ze sobą? Po chwili, pod wpływem bliskości Aiyshy, przestałem się nad tym wszystkim zastanawiać. Jej ciepłe ciało wypromieniowywało z siebie coś, jakąś energię, która zdawała się opływać mnie jakby miękką łuną, w której czułem się zanurzony jak dziecko w łonie matki albo jak w jej pierwszym, najcieplejszym objęciu nowonarodzonego. Herman nie mówił nic, tylko przyglądał nam się prawie z rozczuleniem. — Też kogoś tak kochałem — powiedział. — Kogo? — spytała bez pardonu Aiysha, wciskając się we mnie tak, jakby chciała się rozpłynąć. Herman nie odpowiadał — może nie mógł albo nie chciał — a ja sobie pomyślałem, że kochał tak naszą wspólną mamę, Rawę Ssemane, bo zawsze, kiedy nam coś o niej opowiadał, wydawał się być wielce poruszony. Aiysha zadarła do góry głowę i krótko spojrzała mi w oczy, i byłem niemal pewien, że o tym samym pomyślała. Herman tak jakby sobie coś przemyślawszy, odezwał się teraz cicho: — Istnieje jednak dla was pewien cień nadziei. — Nadziei?... Na co? — spytała Aiysha, nie odrywając głowy od mojego ramienia. — No na… — zaczął niepewnie Herman. — No żebyście się połączyli. Strona106 — Chciałeś powiedzieć, żebyśmy mogli robić to, czego wedle heterolandzkich norm kulturowych i etycznych nie tylko siostra z bratem, ale także niezwiązani przeznaczeniem kobieta i mężczyzna robić nie powinni — wyrzuciłem z siebie zwięźle. Kiedy wypowiadałem te słowa, Aiysha wpatrywała mi się z psią szczerością w oczy, a nawet z pewnym rodzajem zachwytu, jaki mógłby wdzięczny pies okazać swemu panu, kiedy ten z najściślejszą dokładnością odgadywałyby słowa, jakich psina z wiadomych względów w ludzką mowę obrócić nie może. — Tak, tak — przytaknął szybko Herman, jakby nie chciał, żeby sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. — To właśnie chciałem powiedzieć. — I co to jest? — przynagliła go Aiysha. — Co nas może jeszcze uratować… — Spokojnie — odparł Herman. — Musisz mieć jeszcze sporo cierpliwości. — Cierpliwości? — spytała znowu dość posępnie Aiysha. Herman przez chwilę nie odpowiadał. Spojrzałem w dół, na twarz Aiyshy, i zobaczyłem toczącą się po jej policzku łzę. W chwilę potem Aiysha łkała już cichutko. Mimo to emanował z niej jakiś stoicki spokój. Tak jakby nie wierzyła, jakby naprawdę nie wierzyła, że może nas coś rozłączyć. — Rozumiem twój smutek lepiej niż myślisz — zaczął znowu Herman. — Smutek? — powtórzyła jakby ze zdziwieniem przez łzy. — Ja wcale nie jestem smutna. Ja jestem szczęśliwa. Szczęśliwa, że jestem ze Slimem. Nie możesz nas rozdzielić. Nic nie może nas rozdzielić, nawet śmierć. — Ale śmierć może was połączyć! — zripostował zdecydowanie Herman. — Połączyć? — spytałem. — Co masz na myśli? — Musicie przejść w inny wymiar. — Inny wymiar? — Tak, nie przesłyszałeś się. — A jak się to robi? — wtrąciła się Aiysha. — Chcę ci to wytłumaczyć. Strona107 Aiysha usiadła wyprostowana obok mnie, ramię przy ramieniu, splótłszy palce swojej lewej dłoni z moją dłonią i przylegającą do niej na całej długości ręką. Wyraźnie poprawił jej się nastrój. — Słucham — powiedziała do Hermana całkiem przytomnym już głosem. — Jestem gotowa na wszystko. Możesz nas rozstrzelać. Co chcesz. — Wiesz, że w twoich żyłach płynie królewska krew? — zwrócił się do niej Herman. — Nie wiedziałam. Ale już wiem — odpowiedziała, uśmiechając się sympatycznie. — A w moich? — spytałem, mimo że ze względu na moje pokrewieństwo z Aiyshą w moim przypadku nie mogło być inaczej. — Właśnie. A w jego? — dodała zaczepnie Aiysha, jakby od tego miało zależeć, czy jestem w ogóle godny o nią się starać. Herman spojrzał na mnie trochę sceptycznie. — Jesteś ciężkim przypadkiem, Slim. Nie ma w tobie nic szczególnego. Twoje widoczne spektrum nie wykazuje żadnych odstępstw od przeciętności. Ale niewidoczne… jest nienamierzalne. Jakby go nie było. — Może go nie ma? — Może? Ale ty się nazywasz Slim Morano. I to nie jest żadna diabelska sztuczka. Herman spojrzał na mnie tak, jakby się spodziewał z mojej strony potwierdzenia wygłoszonej właśnie dopiero co przez siebie tezy. — Nie jest — potwierdziłem więc na pół serio. — W takim razie — kontynuował — nie mogę się mylić. Co jednak ciekawe, Aiysha ma ten sam problem. W was obydwojgu płynie królewska krew, ale nie posiadacie żadnych spektralnie namierzalnych królewskich insygniów. Słyszeliście już kiedyś o dwunastu apostołach? — Apostołach? Nie — odpowiedziałem. — Ja chyba też nie — dodała za siebie Aiysha. — Tak też myślałem. To jest jednak o tyle zabawne, że ty sam jesteś trzynastym. Jesteś trzynastym apostołem, Slim. — Aha. To znaczy? — To długa historia. Zostałeś już kiedyś ukrzyżowany. Wraz z Aiyshą. W imię Jego. — W imię jego? Co masz na myśli? Strona108 — W imię Zbawcy. Księcia pokoju, który dał się uśmiercić na krzyżu, aby uratować ludzkość od zagłady. Został do niego przybity i zamęczony na śmierć. On był synem Boga. — Synem Boga? Przecież sam nam tłumaczyłeś, że wszyscy jesteśmy potomkami praboga i prabogini, którzy wraz z otaczającą ich światłością tam u góry tworzą jedno, nierozdzielne, wieczne Bóstwo. Wszyscy więc jesteśmy córkami i synami Boga. — O tak. Ale on był synem pierworodnym. Pierwszym, który narodził się z miłości. I tym, do którego u końca dziejów wszystko powróci. Wszystko się w nim ponownie zjednoczy, wszystkie pokolenia. Tak samo ty i Aiysha jesteście tam u góry jedną i tą samą osobą. Tutaj dzielą was od was tylko… wasze ciała. I dlatego… — I dlatego?... — powtórzyła bezwiednie, aczkolwiek z pewną dozą niecierpliwości Aiysha. — I dlatego musicie się połączyć. — No właśnie, musimy — twarz Aiyshy rozpromienił najpiękniejszy u uśmiechów. Herman spojrzał na Aiyshę z wielką powagą. Trochę nie pasowało to do sytuacji. — Wiedziałem, że nadejdziecie. Wiedziałem, że musicie nadejść. I właśnie po to narodziliście się w tej niechcianej przyszłości, żeby ją zmienić, odchodząc ponownie w przeszłość. I dać przestrogę tamtym pokoleniom, zaświadczając, do czego ludzkość doszła. Pytanie tylko, czy ktoś wam uwierzy. Ale wtedy jeszcze… każdy znał imię Zbawcy. I tam właśnie musicie się przenieść. Na początek dwudziestego pierwszego wieku. To był decydujący moment. A twój pamiętnik, Slim, będzie dowodem. Będzie świadectwem tych naszych czasów. Wszystko, co w nim opisujesz, przypomni ci się w odpowiedniej chwili. Herman spojrzał teraz na nas z jeszcze większą powagą. — To był decydujący moment. Albo może on stać się decydującym. Pod warunkiem, że przezwyciężycie swój dualizm. Jesteście jednym i tym samym, lecz narodzicie się ponownie jako dwie osobne istoty. Istotę kobiecą będzie reprezentowała wasza część zwana Aiyshą. Herman spojrzał teraz w moim kierunku. — A istotę męską część was, zwana Slimem. Waszym zadaniem będzie się odnaleźć i połączyć w tak zwany związek małżeński. Będzie to jednak niemożliwe z punktu widzenia znanego wam Kodeksu Praw, któ- Strona109 ry wówczas był jeszcze rozpowszechniony w formie tak zwanych dziesięciu przykazań oraz tak zwanego nowego przykazania. Bo Slim, zanim cię pozna, będzie już związany z inną kobietą. Związek ten będzie bardzo nieszczęśliwy i ze względu na niezdolność tej kobiety do heteroseksualnej miłości, tak czy siak skazany na niepowodzenie. Ale będzie on formalnie usankcjonowany tak zwanym ślubem kościelnym. Mimo że będzie to niemożliwe z punktu obowiązującego wówczas kodeksu przykazań religijnych, będziecie jakoś musieli zawrzeć taki sam związek pomiędzy sobą. Musicie pozostać przy tym niewinni, prawi. To jest najważniejsze. I musicie też wiedzieć, że wszystkie ciemne siły staną wam w drodze. Wasze połączenie się na stałe, spirytualne połączenie, oznaczałoby dla nich bowiem koniec ich egzystencji. — Spirytualne? — zapytała Aiysha. — Tylko spirytualne? — Nie bądź dzieckiem, Aiysha. Nie wiem dokładnie. Nie znam waszej przeszłości i przyszłości na pamięć. Wiem tylko, jakie macie zadanie, jaką macie misję do spełnienia. A misją tą jest przyczynienie się do zdemaskowania owych ciemnych, demiurgicznych sił, które kształtowały zbiorową świadomość ludzkości w tamtych czasach. Odebranie im kontroli nad rzeczywistością. To będzie dla nich tak, jakbyście dziecku chcieli odjąć od ust pokarm, należny mu od własnej matki. Tylko że to dziecko jest jak niechciany bękart. To jest dziecko, które w swoim tragicznie niespełnionym, monistycznym i mega egocentrycznym zagubieniu znienawidziło swoją własną matkę. I które nigdy nie nauczyło się kochać. I przez to żyło nieprzerwanie w histerycznym strachu, że każdy, kto nie jest od niego krańcowo zależny, jest jego śmiertelnym wrogiem. Ten jego zwyrodniały i pełen narcystycznego obłędu, chorobliwie cyniczny umysł demiurga ciemności rządzi tym zewnętrznym światem; i bojaźliwie wyszywa w ludzkich umysłach swój strach przed otwarciem się na uzdrawiającą energię praźródła. W ten sposób powstaje jaźń zbiorowa, taki pancerz ochronny, zabezpieczający ludzkość przed dopływem łaski miłości. Dotyczy to na równi tego świata, w którym żyjecie, jak i tego, w którym się narodzicie. Jego władca, uzurpator rozporządzający gigantyczną telepatyczną inteligencją, nazywany wówczas szatanem (lub łagodniej upadłym aniołem albo księciem ciemności), postawił sobie za zadanie nie dopuścić w kontrolowanych przez siebie wymiarach szczęścia w miłości. A jak wiecie, najważniejszym warunkiem, aby być szczęśliwym, jest życie w stanie wzajemnej miłosnej adoracji. Cała reszta jest Strona110 tylko fałszerstwem, jest tylko środkiem zastępczym, jaki podsuwa ludziom szatan, aby nie upominali się o ofiarowywaną im łaskę miłości. Bo ludzie staliby się wtedy silni, niezależni od mafijnych układów i pozostawaliby w stałym kontakcie z uzdrawiającą energią praźródła, którą można porównać do dobrej, kochającej wszystkich i spełniającej wszystkie szlachetne życzenia wróżki… Aby więc sobie i innym zapewnić powrót tej łaski do naszej trójwymiarowej rzeczywistości, narodzicie się w przeszłości na nowo. Herman przerwał na chwilę, tak jakby czegoś nasłuchując. Potem dalej snuł swój wywód czy też raczej opisywał nam swoją wersję wydarzeń, które w tak zwanej przeszłości muszą znaleźć sobie jeszcze jakieś miejsce. — Narodzicie się — ciągnął dalej Herman, bacząc, aby docierało do nas każde słowo — jako jednostki w pełni zintegrowane. Ty będziesz miał… — utkwił teraz we mnie swoje wielkie, czarne oczy — będziesz miał ciało mężczyzny, ale w rzeczywistości będziesz zintegrowaną, heteroseksualną istotą męsko-kobiecą. To samo Aiysha: ciało kobiety, orientacja heteroseksualna, zintegrowane wnętrze kobieco-męskie. Powtarzam to wam po raz drugi, bo to jest bardzo ważne. Wtedy ludzkość zaczęła się dzielić na dwa przeciwstawne obozy. Choć nie będziecie pełnili w tym społeczeństwie oficjalnie żadnych ważnych funkcji, to jednak będziecie jako jednostki zintegrowane i heteroseksualne zarazem, będziecie mieli w sobie, na ile tylko będzie to w tamtym świecie możliwe, oba bieguny, plus i minus. Nie znaczy to, że nie będziecie przeżywali namiętności w stosunku do płci przeciwnej. Wręcz przeciwnie, będzie wam bardzo za tym tęskno, bo będziecie o wiele bardziej świadomie, niż większość waszych współbliźnich, odczuwali potrzebę miłości. Ale wasza tęsknota, jak na tamte czasy, osiągnie niezwykle wysoki pułap jakościowy. Poza tym zaś będziecie skazani na życie zgodnie z prawami Kodeksu: nie będziecie po prostu w stanie im się przeciwstawić, co w tamtym świecie zepchnie was na społeczny margines, uczyni z was autsajderów. Mimo to wszyscy ludzie, którzy będą się z wami stykać, będą tęsknili za wami, jak za bóstwami, będą was kochać, ponieważ będziecie, tak jak i teraz, wbrew wszystkiemu, nieskalanymi cząstkami najwyższej świadomości. Ale wszystkie ciemne moce będą przeciwko wam, podkreślam to jeszcze raz. Nie macie jednak powodów do obaw. Za sobą będziecie mieli wielu obrońców spośród obecnie żyjących Heteroland- Strona111 czyków, jeżeli tylko uda im się przejść na tamtą stronę. Może i mnie uda się do was prześliznąć. Aby wam dać w odpowiednim momencie wsparcie. Wasza miłość… musi doprowadzić was na ślubny kobierzec. Połączycie się, ale zostaniecie czyści, czyli uświęceni przez miłość. Na zawsze. Kiedy to nastąpi, wielu pójdzie waszym śladem. Powstanie wiele nowych społeczności, gdzie pokora, czystość i uduchowiona miłość będą się mogły, wbrew całej komercji i degeneracji dotychczasowego świata, swobodnie i intensywnie rozwijać. Z czasem zacznie zanikać dualistyczna umysłowość, postrzegająca wszystko jako oddzielone od siebie i sobie obce. A przez to rozpadnie się też i dualizm tego naszego obecnego świata. Świata, w którym co prawda jeszcze żyjecie, ale w którym… nie macie już nic do szukania. Natomiast w tym nowym świecie dwudziestego pierwszego wieku, w którym się narodzicie, musicie się na najgłębszym poziomie połączyć. — Zakładam się, że nam się uda —powiedziała Aiysha. — Z kim się zakładasz? — Z każdym — uśmiechnęła się nieco bezradnie i wzruszyła ramionami. Po czym dodała: — Razem możemy osiągnąć wszystko. To tylko miałam na myśli. Że nareszcie jesteśmy razem. I że nareszcie możemy zjednoczyć swoje siły. — Księżniczko Aiysho — uroczyście zwrócił się do niej Herman — czy wiesz, jakiej ofiary to już teraz wymaga? Czy wiesz, że właśnie Heterolandia ulega zagładzie? Czy wiesz, że właśnie zjednoczone siły Homos, Lesbos i Owenos pod wodzą Atai zrównują z ziemią całą naszą ojczyznę? I wiesz dlaczego?... Aby was posiąść. Piękną Aiyshę i Slima, jedynego żyjącego jeszcze na wolności księcia nieskalanej miłości. Jesteście parą książęcą, ponieważ temu światu nie udało się was zepsuć. To jest cud. Że jako w pełni heteroseksualni kobieta i mężczyzna zostaliście połączeni więzami najgłębszej, braterskiej miłości i przez tyle lat jej nie skonsumowaliście. Oczywiście dopomógł wam przypadek albo to, co postrzegamy jako przypadek, a co jest działaniem kierowanym od góry i jak najbardziej celowym. I oto stoicie przed wyborem: możecie jeszcze to zrobić, jeszcze fizycznie się połączyć i zaznać tej ludzkiej, erotycznej miłości, o którą wszyscy walczą i zabiegają całe życie, tracąc z oczu cały ocean szczęścia, ukrytego w każdej mijającej sekundzie, przeżytej bez tego bielma cielesnego dualizmu, bez tego złudzenia, że wszystko ist- Strona112 nieje oddzielnie. W każdej tej szczęśliwej sekundzie, przeżytej w owym wewnętrznym poczuciu, że jest się zjednoczonym ze wszystkim, co jest. A zatem doskonale wolnym. Wolnym jak ten, kto nie ma już żadnych doczesnych trosk, bo wie, że jest tylko cząstką całości… I nie ma już żadnych pragnień, oddzielających go od całości i nakazujących mu walkę o byt na koszt innych. Ktoś nam już kiedyś pokazał tę drogę. Ktoś, kto swoją bezinteresownością, dobrocią, altruizmem zbawił świat. I ktoś, kto ukazał nam jedynie prawą drogę — drogę służenia innym. Możecie więc — i to jest alternatywa dla tej pierwszej drogi, drogi własnego szczęścia — pójść jego śladem i złożyć swoje życie w ofierze idealizmu, któremu nieprzerwanie byliście dotąd wierni. Wówczas czeka was niewola i wydanie się na łaskę tych, którzy was tak bardzo kochają, że zapragnęli was za wszelką cenę posiąść na własność. Bo wydaje im się, że to ich wreszcie zaspokoi, że ich żądza zostanie nasycona. Ale na to, co was czeka, na to byliście gdzieś od środka już zawsze przygotowani. Wręcz po to się narodziliście, aby dać świadectwo, jaki ten świat jest. Abyście o tym wy, czystego serca, mogli Temu, który was posłał, zaświadczyć. Jesteście więc jakby świadkami, jakby narzędziem w rękach Boskiej sprawiedliwości. Ale wasz wybór — to, jak teraz postąpicie, na co się zdecydujecie, czy zechcecie wypełnić waszą misję czy też będziecie woleli zaznać tej odrobiny ludzkiego szczęścia, o którym wszyscy tak marzą — pozostawiony jest wam. Herman dał nam chwilę do namysłu. Jego słowa położyły się na nas jakimś czarnym, burzowym cieniem i zapadły się w nas gdzieś bardzo głęboko. Czuliśmy się teraz tak, jakbyśmy w swoich wnętrzach, w swoich dwóch jednoczących się wnętrzach już od zawsze wiedzieli, co nas czeka, ale jakbyśmy dopiero teraz zdali sobie z tego jasno sprawę. I jakby nagle do nas dotarło, że od tej czarnej smugi nad naszymi głowami właściwie nie ma już ucieczki. — Możecie, i macie na to jeszcze około jednej doby — kontynuował — przedostać się przez Porta Tempora do krainy, do której wasi prześladowcy nie mają i być może nigdy nie będą mieli dostępu. Bo prawdopodobnie nigdy nie uda im się tego przejścia odnaleźć. Zasłużyliście sobie na to i nikt nie będzie miał do was o to pretensji. Możecie też jednak pozostać tutaj i oddać się w ich ręce, wypełniając swoją pierwotną misję. Wybór należy do was. Od teraz pozostawiam was samych sobie, zda- Strona113 nych wyłącznie na siebie. Moja rola na tym się zakończyła. Nie mam wam nic więcej do powiedzenia. Herman pożegnał się z nami, przytulając nas po kolei do siebie, jakby chciał nam jeszcze dodać trochę odwagi, i całując nas po ojcowsku w czoło. Zostawił nam tylko jeszcze kopertę z jakąś modlitwą, której powinniśmy według niego się nauczyć i codziennie ją powtarzać — bez względu na to, jaką podejmiemy decyzję. Przejście do Porta Tempora znaliśmy na pamięć. Znajdowało się ono w jaskini, wejście do której było praktycznie nie do odkrycia, jeżeli ktoś nie został wcześniej odpowiednio wtajemniczony. Jaskinia zaś była oddalona może o dziesięć minut drogi od naszej „lepianki”, w której pozostaliśmy teraz, zdani na siebie samych. Po tym, jak Herman odszedł, siedzieliśmy jednak jeszcze bardzo długo przytuleni do siebie i milczeliśmy. Głowa Aiyshy, najpiękniejsza i najcenniejsza dla mnie głowa, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia, leżała w bezruchu na moim ramieniu i zdawała się mieć do rozwiązania największy swój życiowy problem; stojąc w obliczu niezwykle trudnej do podjęcia decyzji. Moja głowa znajdowała się w podobnym bezruchu, żeby nie powiedzieć, w bardzo głębokim zamyśleniu, i zdawała się mieć do rozwiązania ten sam problem. Czas nam mijał, jakby go nie było, jakby nagle przestał istnieć. Zastygnięci w bezruchu, zatraciliśmy poczucie jego upływu. Nie mieliśmy siły ani najmniejszej ochoty, żeby cokolwiek przedsięwziąć lub żeby w ogóle się poruszyć. Tak zakończyło się dla nas coś, co się właściwie nigdy nie zaczęło. I to są moje ostatnie słowa. Sam chciałbym już teraz się dowiedzieć, co będzie dalej. Ale może to, co będzie, nie jest przeznaczone dla żadnych ludzkich uszu? Ani dla żadnych oczu? Albo może teraz jest jeszcze za wcześnie i jeszcze trzeba poczekać, dopóki nie nastąpi coś innego, coś, co musi nastąpić, zanim nastąpi to, co ma nastąpić teraz? Bo czyż nie wszystko jest ze sobą niewidocznie powiązane? I czyż nie wszystko jest tylko jednym, wielkim, niepojętym misterium przeznaczenia? Jedną, wielką, nieskończoną, mistyczną kawalkadą? Strona114 Kronika z lat 1999-2001 (ciąg dalszy) Zapytałem kiedyś Hermana: „Kto to jest szatan? Czy on naprawdę istnieje?” Odpowiedział mi: „Szatan twierdzi, że nie istnieje. Na tej samej zasadzie, na jakiej nie istnieje nic poza Najwyższym. Ale ponieważ pokoje mają ściany, a myśli ubieramy w słowa, dlatego również zło ma swoje oblicze, choć tak bardzo stara się je przed nami zamaskować.” Strona115 styczeń 2000 — c.d. Kiedy tego samego dnia skończyłem czytać swój pamiętnik z lat osiemdziesiątych dwudziestego czwartego stulecia, pragnąłem wiedzieć tylko jedno: Gdzie jest Aiysha! Zwróciłem się więc z tym zapytaniem do Klaudii, choć była już druga w nocy. Klaudia odpowiedziała: — Aiysha nie przeszła. — Co to znaczy? — To znaczy, że plan się do końca nie udał. — Dlaczego, co się stało? — Nie potrafię ci odpowiedzieć. Może kto inny potrafi? Może Su? A może ktoś inny? Poznasz jeszcze parę innych osób. Wymawiając te słowa, podkreśliła to „osób”, jakby to słowo oznaczało coś więcej niż tylko „osoby”. — Su też należy do tych „osób”? — Su? Nie wiem. Su to chyba jakby program kontrolny, który sam do siebie posłałeś z tak zwanej przyszłości. Zdaje się on posiadać zdolność materializowania się w dowolnym czasie i w dowolnych okolicznościach. — A Aiysha? Co stało się z Aiyshą? — Nie wiem. Prawdopodobnie nie mogła przejść. I o ile mogę sobie wyobrazić, znajduje się w innym przedziale kontinuum. Ale zanim do niej się udasz, musisz skończyć pisać pamiętnik. Tyle jest mi wiadomo. — Ale czy ona wie o mnie? — Chyba tak. Prawdopodobnie czeka tam na ciebie. — A wy… Ty mi mówiłaś, że nie jesteś trans. Ale wtedy byłaś. I Ataja też. — Wtedy? W dwudziestym czwartym stuleciu? Wtedy byłam, to fakt. Ale… nie podejmowałam żadnych stosunków na rzecz zaspokojenia moich potrzeb erotycznych. Żyłam, jakbyś to nazwał, dla idei, w stanie łaski; byłam jakby święta. I całkowicie oddana Hermanowi. — I byłaś moją córką. Nie siostrą. — Mentalnie byłam twoją siostrą. Ale w tamtej kompletnie zdeformowanej rzeczywistości, która matematycznie, jakby powiedzieli wasi fizycy, w ogóle nie dałaby się przewidzieć, nie istniały żadne powtarzalne metody reinkarnowania się. Ty i Aiysha byliście dla niej czymś w rodzaju do białości rozpalonych filarów anarchizmu. Po cichu wszyscy Strona116 chcieliby być na waszym miejscu, bo byliście czyści i wolni od środka. Ale jednocześnie byliście pierwszym celem na muszce, ponieważ byliście w tej rzeczywistości zjawiskiem niedopuszczalnie absurdalnym: idealistami, żyjącymi dla miłości. Byliście dla niej największym niebezpieczeństwem, a jednocześnie jedynym powodem, dla którego nie została ona jeszcze przez Najwyższego unicestwiona. Mieliście wokół siebie skupić wszystkich szukających powrotu do swoich królestw. I mieliście tego dokonać przez swoje idealistyczne poświęcenie i ofiarę. Czy wam się to do końca udało, tego nie wiem. — Nie wiesz też, co stało się z Aiyshą, z tobą i z Atają po moim przejściu? I czy Heterolandia ocalała? — Nie wiem, do końca nie wiem. — Dlaczego? — Nie wiem, dlaczego. Moja pamięć się urywa. Tak jakbym… — nie dokończyła. — Tak, jakbyś umarła, tak? Zginęłaś w obronie Heterolandii? — Slim, to ty piszesz pamiętnik. I to ty powinieneś wiedzieć to najlepiej. — Ale nie wiem. — Bo może jest jeszcze za wcześnie. Może nie możesz jeszcze tego wiedzieć. Może zanim nastąpi to, co ma nastąpić, coś innego musi nastąpić gdzie indziej. Sam to powiedziałeś. — Napisałem, nie powiedziałem. — To to samo. — Znowu mnie pouczasz. — Taką mnie stworzyłeś. Ja też jestem tylko programem, który ty sam gdzieś i kiedyś napisałeś. I teraz wracam do ciebie w potrzebie. Mówię „program”, chociaż ja nie jestem programem, już ci mówiłam. Tylko to słowo zdaje się mieć odpowiednią wymowę — zrozumiałą dla stanu masowej świadomości na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. — Dlaczego ty wiesz to wszystko, a ja, twój… — Król. Czyli kreator. W swoim pamiętniku masz władzę absolutną. — Powiedzmy. Ale dlaczego ja to wszystko zapomniałem? — Bo ty, jako król, masz trudniejsze zadanie. Musiałeś bez racjonalnej pomocy z zewnętrz dojść do pewnego stadium rozwoju świado- Strona117 mości. W momencie, kiedy ci się to udało, zaktywowałeś pomoc z zewnętrz. Bardzo na czasie. Bo… czas to takie święte drzewo. Kiedyś przestanie rosnąć i ukrzyżuje świat. I chodzi o to, żeby w tym momencie na tej ziemskiej łące było wokół niego więcej kwiatów niż chwastów. — Lubisz kwiaty? — Lubię. Jestem kobietą. — Ale mówisz właśnie, jak byś była programem. — Bo nim także jestem. Wszyscy zostaliśmy kiedyś zaplanowani i wszyscy realizujemy wspólny plan. — Jaki plan? — Dobrze wiesz. — Ale chcę, żebyś ty mi to powiedziała. — Boski. — Plan zabawienia? — Istnieje wiele planów, jak to nazwałeś, zbawienia. — Dla każdego inny? — Skoro ty to mówisz, to jest to jedna z możliwości. — Ale mnie się wydaje, że to wszystko jest o wiele prostsze. — To zaplanuj świat, który byłby o wiele prostszy. — Spróbuję. Ale myślę, że musicie mi pomóc. — W jaki sposób? — Myślę, że muszę poznać jakiś inny świat. Realnie się do niego udać. — Nie musisz. Wystarczy to sobie wyobrazić. Wszystko, co jest przedmiotem twoich wyobrażeń, także istnieje. Zostaje to nagrane i kiedyś może zostać odtworzone. Drzwi od mojego pokoju ni stąd ni zowąd z lekka się uchyliły, skrzypiąc przy tym niemiłosiernie. — Mógłbyś naoliwić te drzwi — rzuciła do mnie Klaudia. Było to na tyle nie w jej stylu, że już zacząłem się zastanawiać, o co jej tak naprawdę chodzi. I odchyliłem się do tyłu, żeby zejść z jej pola rażenia, w razie gdyby miało się okazać, że zza drzwi rzuci się ktoś do ataku. — Nie rób w portki, to tylko ja, brakujący ci iloraz inteligencji — usłyszeliśmy nagle głos Su. — Ale tym razem ona ma rację, Slim. Z tym tylko, że to, co ma nastąpić, nie jest tylko wytworem twojej własnej woli, ale także innych, biorących w realizowaniu planu udział. Jest natomiast Strona118 faktem, że niektórzy z nich zachowują się tak, jakby nie wiedzieli, że siedzą na beczce prochu. Nie całkiem a propos: szykuje się nowa afera. Ataja jest w niebezpieczeństwie. Mają ją. — Zaczęło się — rzuciła Klaudia. — Kto ją ma? — spytała, zabarwiając to „ma” na poły ironicznym, na poły niedowierzającym czy też wręcz wzgardliwym tonem. — Nie wiem, jakaś banda. Trzymają ją w piwnicy. — To świadczy tylko o tym — skomentowała Klaudia — że z jakiegoś powodu dała im się złapać. — Co miałaś na myśli, mówiąc „zaczęło się”? — zapytałem. — Har-Magedon. — To znaczy? — Trzecią wojnę. A raczej jej ostatnie stadium. Bo wojna trwa od wielu lat. — Jaka wojna? — Ty powinieneś lepiej to wiedzieć. — Znowu ja? — Bo chyba znowu zapominasz, że jestem tylko aspektem twojej świadomości? — Klaudia uśmiechnęła się z sobie tylko znanym rodzajem uroku. — To nie czas na flirtowanie — przynagliła nas Su. Teraz jest czas na działanie. — Okay, to możesz trochę precyzyjniej określić, gdzie ona teraz jest? — spytała Klaudia. — Nie wiesz? — zdziwiła się Su. — Czyżby jakaś usterka techniczna? A może jednak wy nie jesteście takie doskonałe, za jakie się podajecie? Może czasami zdarzają się wam nawet jakieś drobne wpadki? Klaudia zamiast jej odpowiedzieć, wyjęła z jednej kieszeni rodzaj małej procy, „zabawkę”, którą zresztą często obracała pomiędzy palcami, dziurawiąc nią setki razy niewielką tarczę, zawieszoną w drugim końcu pokoju na ścianie. Tym razem jednak miała do dyspozycji jakieś inne naboje. — Schowaj te pistacje — zwróciła się do niej Su. — Ja nie jestem żadną kupą żelastwa w rodzaju twoich kolesiów z Terminatora, tylko wyższą inteligencją. Rozumiesz? Mnie twoje pociski nie dosięgają, znajduję się poza twoim ograniczonym zasięgiem. W odpowiedzi Klaudia napięła skierowaną na Su procę i spytała: Strona119 — A chcesz się przekonać? — Slim, ona się mnie pyta — zwróciła się do mnie Su — czy ja chcę się przekonać, że na miejscu kamienicy, w której mieszkasz, powstanie wyrwa o głębokości dwudziestu i szerokości mniej więcej pięćdziesięciu metrów. Co ty na to? — Myślę, że masz trochę za dużo wyobraźni. — To fakt — potwierdziła Klaudia. — Ta wyrwa nie byłaby głębsza niż piętnaście metrów. I trochę byłoby szkoda rozwalać taką solidną, secesyjną kamienicę z powodu takiego przemądrzałego małpiska. — Czyli że w zasadzie Ataja nie potrzebuje naszej pomocy? — spróbowałem powrócić do tematu. — W zasadzie nie — powiedziała Klaudia. — Ale musimy trzymać rękę na pulsie wydarzeń. Gdzie ona jest? — to ostatnie pytanie skierowane było do Su. — Jest w drodze do Marsylii. — Do Marsylii? — spytałem, chcąc się upewnić, że się nie przesłyszałem. — Tak. O ile wiem, to międzynarodowy gang — odparła Su. — Stamtąd chcą ją uprowadzić do Afryki. Su była zaskakująco rzeczowa, choć jej głos nie stracił nic z pewności siebie, tak jakby i w tej kwestii była jakąś wyrocznią. — No i co dalej? — rzuciłem, kierując moje pytanie do nich obu. — Moje zadanie na tym się skończyło — odpowiedziała Su. — Na czym? — w moim głosie była nutka drwiny. — Na przedstawieniu wam stanu rzeczy. — A moje? — Niech ci odpowie twoja siostrzyczka — Su wskazała na Klaudię. — Siostrzyczka z innego wymiaru — poprawiłem ją. — Wszystko jest jednym — nie dała za wygraną Su. Jej musiało być zawsze na wierzchu. Ku mojemu rozczarowaniu, Klaudia nie pozwoliła mi jechać ze sobą. Zakupiła na raty (prawdopodobnie, aby nie wzbudzać podejrzeń) jakiś sportowy jednoślad, jak mnie półgębkiem po powrocie raczyła poinformować, po czym dodała, że na moją komórkę, którą wzięła ze sobą ze względu na zakodowane w jej pamięci dane o kartach kredytowych, był osobisty telefon od pana Jetain, właściciela firmy, u którego parę razy w tygodniu miałem to kilkugodzinne zajęcie jako kierowca. Tym ra- Strona120 zem pan Jetain miał dla mnie wolny etat. Pewien starszy kierowca przechodził nieodwołalnie na emeryturę i Jetain zaproponował mi przejęcie jego tury. Moje zadanie polegałoby na tym, aby jeździć pomiędzy dwoma filiami dużego banku jako kierowca minibusika — od poniedziałku do piątku, dziesięć godzin dziennie (czyli to, co robiłem już przedtem, tyle że tym razem odbywałoby się to pod egidą Jetaina; jak się później dowiedziałem, nie zwolniono mnie wtedy z powodu afery z Atają i skargi tej grubaski, ale z powodu restrukturyzacji, której celem było obniżenie kosztów). Miałem więc stałą pracę. I jeszcze miesiąc temu byłbym z tego bardzo zadowolony. Ale teraz? Teraz, kiedy miałem pisać pamiętnik ku „przestrodze ludzkości”… Dlaczego właśnie teraz miałem poświęcić ze swojego cennego czasu pięćdziesiąt godzin tygodniowo (sześćdziesiąt z dojazdami) na tę bezsensowną, i pominąwszy wszystko inne, piekielnie nudną pracę? Pracę polegającą na trzydziestokrotnym przemierzaniu każdego dnia tej samej trasy od punktu „a” do punktu „b”? Ale Klaudia miała i na to odpowiedź: — Popatrz na sprawę realnie, braciszku. Jakie masz kwalifikacje? Masz wykształcenie humanistyczne, jak dziesiątki tysięcy innych bezrobotnych Francuzów. A tu masz spokojną, cichą pracę i do tego twój mózg stoi do twojej własnej dyspozycji. — To znaczy? — spytałem, ale pomyślałem sobie odruchowo, że może Klaudia nie ma jednak wystarczających dochodów, żeby spłacić tę swoją yamachę. — Co masz na myśli? — Że nie jesteś na usługach żadnej mamony i masz czas na tak zwane myślenie. To był argument. Stary jak świat zresztą. Bo faktycznie, było to idealne zajęcie dla ludzi, którzy potrzebują więcej czasu na tak zwane myślenie. — I to jest powód, dla którego nie mogę się z tobą wybrać na odsiecz Atai? — skwitowałem jeszcze dla pewności. — Między innymi. Nie zapominaj też, że każdy ma swoje zadanie do wykonania. Poza tym to dopiero początek naszej… działalności. Jeszcze parę razy będziesz miał okazję być w opałach. A ta nowa praca to z drugiej strony nie jest znowu chyba taka igraszka. Czuję, że nie będzie to taka idylla, jak ci się może wydaje. Ten bank, dla którego Jetain prowa- Strona121 dzi serwis szoferski, ma bardzo podejrzane kontakty, między innymi z mafią. — Przecież to bank państwowy. — Nie państwowy — narodowy. Ale „narodowy” to on ma tylko w nazwie. W rzeczywistości jest to bank prywatny, cicho popierany przez niektórych urzędników państwowych. — To dlaczego państwo popiera ciemne interesy? — Państwo nie popiera ciemnych interesów. Ale ten bank przynosi duże dochody także państwu i państwo musi go popierać, aby sobie zapewnić te dochody także na przyszłość. Poza tym chodzi o miejsca pracy. Ten bank ma ich w samym Paryżu ponad siedem tysięcy. Gdyby ich nie było, państwo musiałoby, jak wiesz, zapewnić tym ludziom pomoc socjalną. Słowem — ten bank nie ma prawa zbankrutować. Wszystko jedno, jakim kosztem. — Także kosztem kontaktów z mafią? — W takim świecie żyjesz. Sam sobie wybrałeś. Nic dodać, nic ująć. Byłem u siebie. W swojej, nazwijmy to, przeszłości. Strona122 wiosna 2000 Tymczasem ogarnęła mnie teraźniejszość. U Jetaina zacząłem pracować tuż po świętach. W okresie między świętami i sylwestrem busik (albo „chattele” od angielskiego „shuttle”, jak go niektórzy od nazwy amerykańskiego promu kosmicznego nazywali, wdrapując się tym samym na wyżyny swoich urzędniczo-twórczych możliwości) musiał także kursować, mimo że prawie wszyscy byli na urlopach. Jeździłem więc codziennie od 730 do 1715, robiąc szesnaście kursów w jedną i szesnaście w powrotną stronę. Ale w ciągu tych paru dni do sylwestra miałem w sumie może osiemdziesięciu pasażerów, podczas gdy przeciętna dla jednego dnia wynosiła pięćdziesiąt do stu osób. Najwięcej ludzi jeździło w czasie przerwy obiadowej, bo umawiali się wtedy na spotkania w pobliskich knajpkach bądź w kantynach jednej z obu filii banku, pomiędzy którymi kursowałem. W pozostałych porach dnia jeździłbym przez połowę kursów na pusto, gdyby nie fakt, że… miałem swoich opiekunów. Klaudia co prawda pozostawiła mnie swemu losowi, jeśli chodzi o zdobywanie środków na własne utrzymanie, ale nie, jeśli chodzi o ochronę osobistą. Byłem więc chroniony przez całą sieć agentów. Ja — takie sobie absolutnie nic, kierowca paroosobowego busika, do niedawna jeszcze lump z paryskiego przedmieścia, znajdowałem się pod ochroną zastępu kosmicznych agentów, z których każdy, pojedynczo, byłby w stanie bez trudu w ciągu paru minut obezwładnić nowocześnie uzbrojoną kompanię wyborowych komandosów; agentów, którzy szkoleni byli w innym wymiarze, gdzie zadawanie choćby najszybszych i najsilniejszych ciosów czy też wynalazki naszej techniki wojskowej, byłyby bronią równie bezskuteczną, jaką byłaby próba powalenia z nóg słonia przez dwuletniego bobasa. Tam decydowała bowiem o wszystkim intuicyjna umiejętność skupiania energii, jedność ze wszystkim, to poczucie balansowania na linii czasu, bycia „w”, a nie tak zwana technika bądź też fizyczna siła, czy też refleks — choć i w tym względzie Atai, Klaudii i innym spośród nich nic nie brakowało. Klaudia tłumaczyła mi, że one i ich kompani posiadają umiejętność regulowania gęstości swoich ciał fizycznych, do czego jest potrzebna znajomość „długości medium i klej”, jak to nazywała. Objawiało się to w ten sposób, że stawali się oni czymś w rodzaju zjaw, przez które można było przechodzić jak przez mgłę, lub całkowicie znikali z pola widzenia i nagle pojawiali się w innym miejscu. Żadnego więc ro- Strona123 dzaju pociski, środki wybuchowe czy też ciosy nie mogły ich w tym stanie zaniżonej gęstości dosięgnąć, o ile nie zakłócały one ich pola grawitacyjnego. Pole to zaś mogłaby zakłócić na przykład broń nuklearna. Z tych właściwości pozwolono im korzystać tu na dole tylko pod warunkiem, że będą ich używać do mojej ochrony i ochrony „multidymensjonalnego” zjawiska, zwanego „Pamiętnik Slima Morano”. Musi on się przyczynić do realizacji planu duchowego rozwoju ludzkości i musi zostać napisany, aby „prawda zalała świat”, jak wyraziła się kiedyś Su. I aby dzięki temu dusze oddelegowane z Królestwa, a właściwie z wielu królestw, aby dusze te — czyli indywidualne aspekty wibracji praźródła — mogły, wzbogacone o odpowiednie doświadczenia, powrócić na swe wyższowymiarowe pielesze. Problem jednak polegał na tym, że o dusze te toczyła się szczególnie zaciekła walka, ponieważ dla czarnych, którzy na wszystkich pozostałych duszach pasożytowali, dusze te były jedynym niepozwalającym się bezprawnie doić źródłem energii życiowej i w dodatku mogły się stać wzorem postępowania dla innych, którzy — nieświadomi faktu, że czarni podstępnie wysysają z nich energię — żyli w złudzeniu, że sami o sobie stanowią. Aby jednak wejść w posiadanie jakiejś duszy lub się do pola jej energii jakoś dossać, czarni musieli jakoś ukrócić jej świadomy kontakt z praźródłem; nie tyle go przerywając, ile przejmując go pod swoją kontrolę. Było to więc trochę tak, jakby ktoś, założywszy podsłuch telefoniczny, mógł nie tylko podsłuchiwać, ale także mieć czynny wpływ na myśli obu rozmówców i na przebieg rozmowy. Najpewniejszą gwarancją na ograniczenie ich ingerencji w czyjeś życie było trwanie w kontakcie z praźródłem, co, inaczej mówiąc, oznaczało życie wedle zasad prawa kosmicznego, które nie było niczym innym, jak próbą przetłumaczenia emanacji praźródła na kategorie, przystępne świadomości istot z trzeciego wymiaru, czyli z trójki, jak skrótowo ten nasz zakres widma nazywała Su i Klaudia oraz inni agenci. Każda litera tego kosmicznego prawa była „jak gwiazda, jedna z tych odwiecznych gwiazd prawdy” — jak wyraziła się kiedyś Su — „i odcinanie się od niej było jak schodzenie z drogi i wchodzenie w gęsty, coraz gęstszy i ciemniejszy las”. Moim zadaniem było „rozpalić ognisko w tym lesie i zwołać wszystkich królewskich posłańców do kupy”. O tym wszystkim ludzie z ulicy nie mieli oczywiście żadnego pojęcia. I naturalnie pasażerowie mojego busika także nie. Z niektórymi z Strona124 nich snułem wprawdzie od czasu do czasu krótkie pogawędki, ale gdybym wspomniał komuś słówko o tym, że ja, nieposiadający z ich punktu widzenia żadnych zawodowych kwalifikacji kierowca minibusika, jestem królem w tak zwanym Trzynastym Królestwie, który się inkarnował na planecie, aby na niej coś bardzo ważnego ocalić… Ocalić poprzez podniesienie poziomu zbiorowej świadomości ludzkości albo, jak nazwała to Klaudia, „poziomu wewnętrznej świadomości zbiorowej”. W rozmowach z moimi pasażerami nawet nie poruszałem takich nieziemskich tematów. Nie milczałem też jednak. Nie milczałem, bo nie mogłem milczeć; musiałem się bronić. Bronić się, stawiając przed sobą barierę wyidealizowanej, wyższej moralności, która nie odrzucała niczyjej miłości, ale rozbijała ją o siebie, jak metalowa tarcza rozbijałaby baloniki, napełnione wodą. Dlaczego? Dlaczego tak musiałem się bronić? Jak już wspomniałem, moim głównym problemem życiowym była moja nad-uroda. Nie mogłem się opędzić od kobiecych i pedalich zalotów. Kiedy żyłem jeszcze w mojej budce jako żebrak, miałem całą twarz porośniętą długim zarostem, pod którym jej rysy udawało mi się jeszcze jako tako skrywać. Ale od czasu przeprowadzki do mojego nowego lokum, Klaudia i Ataja wymogły na mnie zmianę. „Musisz się otworzyć” — tłumaczyła mi Klaudia. „Jesteś jednym z kanałów, przez który duchowe światło praźródła w tym świecie rozchodzi się na zewnątrz. Musisz nim promieniować. A to oznacza, że zarówno mentalnie, jak i w sposób widoczny dla innych musisz być otwarty. Ludzie, z którymi codziennie wchodzisz w kontakt, muszą się poczuć dotknięci tą hiperczęstotliwością, którą całkowicie im nieznana, najwyższa kosmiczna inteligencja raczy cię napełniać. Jesteś jej przekaźnikiem. Problem polega jednak na tym, że wielu odczuwa ten kontakt z tobą, to wejrzenie w twoje wnętrze — w twoje wnętrze, rozpalające tą tak zwaną przez niektórych (nazwa dość nieudolnie zresztą przejęta z hinduizmu) energią kundalini — otóż ludzie odczuwają ją jako rodzaj energetycznego ataku na ich podbrzusze, a często i splot słoneczny, na ich sferę seksualną i emocjonalną. Najpierw połykają więc to twoje spojrzenie, po chwili zaś odczuwają to jako silny bodziec seksualny lub emocjonalny, wzmocniony jeszcze siłą twojej charyzmy i urody. Niektórym robi się pod wpływem twojej obecności nagle gorąco, inni czują napływ ciepła w podbrzuszu, jeszcze inni reagują gwałtowną erekcją. To, że ludzie tak reagują, to jest normalne, nie całkiem normalne jest tylko to, jak sobie to tłumaczą. A tłumaczą to Strona125 sobie faktem, że tak reaguje ich instynkt seksualny, libido. Czyli popełniają ten sam błąd, jaki popełnił ten wasz Zygmunt Freud, który powinien się zająć pisaniem horoskopów w tygodnikach dla gospodyń domowych albo układaniem krzyżówek i rebusów, ale nie psychologią. Niestety, stało się. Sprowadził on wszystkie żywe istoty w zachodnim kręgu kulturowym do wspólnego mianownika o nazwie: burżuazyjni erotomani. I w sposób zupełnie nieproporcjonalny rozdmuchał wraz z innymi znaczenie waszych trzech ego: ego erotyki, ego chemii i ego cielesności. To jest może dziesięć procent was samych. Reszta was jako przedstawicieli gatunku homo sapiens kryje się w waszych wielowarstwowych, niewidocznych dla was ciałach astralnych, duchowych. Problem jednak w tym, że wrażliwość współczesnego człowieka na bodźce o charakterze sakralno-spirytualnym opadła do poziomu niemalże zerowego, gdyż jest on za sprawą czarnych nieustannie bombardowany szkodliwymi odpadkami z tego stosu, z tego otaczającego was erotomańskiego i elektryczno-magnetyczno-informatycznego smogu, i nie jest w stanie na te subtelniejsze, podskórne bodźce się otworzyć — dopóki nie przeżyje odpowiedniego psychicznego szoku. Dla wielu ludzi ty właśnie jesteś takim szokiem, ponieważ otwierając się na ciebie, na twoją zewnętrzność, czując się poruszonymi twoim „wyglądem”, otwierają się również na ciebie wewnętrznie, stają się bardziej wrażliwi na subtelniejsze zakresy spektrum; i ich własne spektra z czasem się otwierają, robią się w nich mentalno-astralne dziury, ich własna częstotliwość zostaje zakłócona i nie pozwala im dłużej w spokoju żyć w tym starym zakresie świadomości. Czasem są to procesy długotrwałe i ty sam nie możesz ich u innych bezpośrednio zaobserwować; ale ludzie ci, nawet jeżeli ich stosunek do ciebie był lub z czasem stał się wrogi, są w pewnym sensie twoimi wyznawcami, bo poczuli oni dotykający cię Majestat z innego wymiaru i poczuli, że to jest to, czego im brakuje. Można powiedzieć, że przesadziło ich to na inną glebę. Albo na inne drzewo, drzewo krzyżowe zresztą; i że stali się niejako przez to jego spadkobiercami. Nie wszyscy są ci za to wdzięczni, ale takie jest twoje zadanie. Sam je sobie wyznaczyłeś. Nie możesz więc być duchowym mistrzem Zen, żyjącym gdzieś u podnóża Himalajów albo Fudżijamy. Ale tu, gdzie żyjesz, musisz zadziwiać, musisz oddziaływać, nie możesz trwożliwie chować głowy w piasek. I musisz na tyle zadbać o swój „image”, żeby przynajmniej schludnie wyglądać. Żeby się ogolić, potrzebne ci są trzy minuty. A dobrze byłoby, Strona126 żebyś do tych dwudziestu jeden minut tygodniowo dołożył jeszcze dziesięć minut na strzyżenie. Powinieneś nosić krótkie włosy, żeby twoje królewskie rysy były dla wszystkich widoczne. Poza tym krótkie włosy to sprawa bardzo praktyczna, zwłaszcza w twoim przypadku.” Dostosowałem się więc do ich poleceń. Nie nosiłem zarostu i co parę dni strzygłem włosy na bardzo krótko, na jakieś sześć milimetrów. Poza tym jednak ubierałem się bardzo skromnie i zwyczajnie: zwykłe, tanie dżinsy, koszulka flanelowa lub koszulka polo z krótkim rękawem. Jeśli sądzić więc po moim ubiorze, byłem kimś bardzo zwykłym. Ale właśnie przez to miałem więcej zalotnic i zalotników. Takiego kogoś zwykłego jak ja łatwiej było zagadnąć. I w nim się… zakochać. Wyobrazić sobie, że przecież ktoś tak mało znaczący nie będzie trudnym do zwerbowania partnerem. Partnerem na resztę życia, partnerem do łóżka, partnerem w jakiejś romantycznej przygodzie. Wiele z tych kobiet i gejów, którym się zdawało, że mogliby wreszcie być ze mną szczęśliwi, gotowych byłoby prawie z miejsca porzucić swoje własne rodziny i zaryzykować swoją własną karierę zawodową, byleby tylko mieć mnie dla siebie. Mnie — kopciuszka o królewskich rysach i jakimś mnie samemu nieznanym, kosmicznym rodowodzie. I mnie — mężczyznę, po wejrzeniu w oczy któremu wiele kobiet przeżywało ze swoim (bardzo często także homoseksualnym) małżonkiem po raz pierwszy od wielu lat orgazm; a wielu gejów, wyobrażając mnie sobie pod postacią swojej kobiecej nałożnicy, podejmowało nagle i ochoczo współżycie płciowe w swoim małżeńskim łożu — przynajmniej do czasu wytrzeźwienia z tego erotycznego transu. Z transu bycia napromieniowanym jakąś otaczającą moją skromną osobę, charyzmatyczno-apollińską aurą. Jednym z moich zalotników — z podkategorii gejowskich fanów, którzy chcieliby koniecznie mnie dla siebie posiąść — był pewien dobrze mówiący po francusku, młody jeszcze (przed trzydziestką) Marokańczyk. Człowiek ów, o którym nic nie wiedziałem, nawet jak się nazywa, znał mnie już od paru lat, gdyż bywał moim pasażerem już wcześniej, w czasie kiedy jeszcze pracowałem dorywczo, zanim Jetain zaproponował mi pełny etat. Kiedy jego polubowne zaloty spełzły na niczym, postanowił włączyć w to Le Parda. Le Pard było to przezwisko pewnego niebezpiecznego, międzynarodowego mafioso. Jak się później okazało, to on właśnie uprowadził Ataję. Dlaczego właśnie Ataję? Bo wziął ją za moją Strona127 dziewczynę czy też za narzeczoną. Obserwowali nas od pewnego czasu, o czym zresztą Klaudia i Ataja wiedziały, i kiedy tylko nadarzyła się okazja… porwał Ataję. Biedak! Nie wiedział jeszcze, że Ataję można tylko wtedy porwać, kiedy jej samej na tym bardzo zależy. Następnie sprawy potoczyły się bardzo szybko. Kiedy w drugi poniedziałek stycznia zaparkowałem busik po całym dniu pracy, jak zwykle na drugim piętrze wielokondygnacyjnego garażu, wyrosło mi nagle przed oczyma dwóch typów. Jeden z nich powiedział: — Dzień dobry, monsieur Adamski. Zaskoczony, w pierwszej chwili nie odpowiedziałem. — Jest pan zaskoczony? I do tego może trochę smutny? Może samotny? — O co… chodzi? — spytałem, nieco z trudem przełykając ślinę. — Nie cni się panu… do kogoś? „Ataja” — pomyślałem. „To oni mają Ataję.” — Macie Ataję? — Ataję? — spytał z odcieniem lekkiego zdziwienia. — Tak nazywasz swoją narzeczoną? — Narzeczoną? — zripostowałem. I zastanowiwszy się chwilę, dodałem: — Chyba macie na myśli moją przyjaciółkę? — Jak go zwał, tak go zwał. Żeby sprawę skrócić: albo udasz się z nami dobrowolnie na jej odwiedziny, albo… pod przymusem. W pierwszej chwili chciałem już ich spytać — sposobem Klaudii — czy preferują jaja na miękko, czy na twardo. Rozsądek podpowiedział mi jednak inną możliwość; spytałem mianowicie, czy mógłbym zadzwonić. — Chcesz zadzwonić? — zapytał niby to przymilnym tonem ten sam z nich, który przed chwilą wdał się ze mną w rozmowę, będąc najwyraźniej odgórnie upoważnionym do prowadzenia „pertraktacji”. Był to rosły i nieporadnie surowy, zarazem jednak bardzo pewien siebie typ, któremu nie można było odmówić pewnego rodzaju charyzmy, jaką mają ludzie, którzy są w posiadaniu tajemnej listy wpadek swojego — w ich mniemaniu wszechwładnego — szefa, a przez to zdają się, przynajmniej do czasu, cieszyć się jego głębokim zaufaniem. — Chcesz się z kimś pożegnać? — ciągnął tonem niby to pełnym zrozumienia. — A może chcesz komuś złożyć życzenia urodzinowe? Strona128 Oczywiście. Proszę bardzo. Tylko my nie lubimy, kiedy gliny depczą nam po piętach. — Mamy taką alergię — odezwał się po raz pierwszy ten drugi, który w porównaniu ze swoim kompanem był przynajmniej o te dwie głowy niższy i do tego dość mikrej budowy. — Ale ja nie chcę… — słowa uwięzły mi w gardle, bo tak naprawdę nie wiedziałem, czego należy od nich oczekiwać. Obawiałem się poza tym, żeby nie przyszło im do głowy, aby porwać jeszcze jakieś inne bliskie mi (wówczas jeszcze) osoby. Wolałem też nie myśleć o tym, jak zareaguje Jetain, kiedy nie pojawię się jutro w pracy. Powiedziałem więc: — Muszę zadzwonić do mojego szefa, że jutro mnie nie będzie. — Do szefa?... A kto jest twoim szefem?... Nie wiem, czy ci jest wiadome, że od dzisiaj masz nowego szefa. — Można nawet powiedzieć — dodał ten drugi — że od dzisiaj mamy wspólnego szefa. Do dzisiaj był to tylko nasz szef, ale teraz to się zmieniło. — A kto jest waszym szefem? — Dowiesz się. Trochę cierpliwości. — A teraz chcemy cię poprosić, żebyś się do nas przysiadł. Zapraszamy cię na przejażdżkę. Podprowadzili mnie do dużej limuzyny peugeot. Kierowca wysiadł i otworzył mi tylne drzwi po lewej, co moich opiekunów chyba trochę zaskoczyło. I kiedy żaden z nich tego nie widział, puścił do mnie oko. Czyżby mój kolejny agent? Czy też tylko zwykły homozalotnik? Następnego dnia wieczorem byliśmy już w Maroku. Le Pard przywitał mnie osobiście. Od razu wyczułem, że jest homo. Miał jednak pewną klasę. Był dość niskiego wzrostu, bardzo zadbany i bardzo elegancko ubrany. Wyglądał na przedsiębiorczego człowieka interesów. Do swojej dyspozycji dostałem z wielkim uczuciem urządzony, przestronny apartament. W ciągu następnych paru dni Le Pard odwiedzał mnie kilkukrotnie. Wspólnie jedliśmy posiłki: tylko on i ja. Najwyraźniej czekał na jakiś gest z mojej strony. Przeszedł ze mną delikatnie na „ty”. Na imię miał tak trochę z francuska, Robert. Wychował się w okolicach Marsylii. Jego ojciec był znanym biznesmenem. Tak przynajmniej on sam się o nim wyraził. Kiedy spytałem go o powód, dla którego zostałem uprowadzony, odpowiedział, że szuka przyjaciela. I że wydaje mu się, że znaleźlibyśmy Strona129 ze sobą wspólny język. Nie potwierdzałem jego oczekiwań, ani im nie zaprzeczałem. Nie chciałem też wspominać o tym, jak znalazłem się w Paryżu, o mojej pracy i tak dalej. Bo po nitce do kłębka i mógłby wpaść na trop mojej żyjącej w Polsce córki Natalii, jeżeli do tej pory o jej istnieniu jeszcze nie wiedział. Mimo iż wierzyłem Klaudii, że Natalia ma zapewnioną ochronę, nie chciałem jej ani mojej eks w to wplątywać. To byłoby to ostatnie, czego bym sobie życzył. Trzeciego dnia, kiedy siedzieliśmy po południu na tarasie, położył mi rękę na mojej opartej o stół dłoni. Cofnąłem ją spokojnym, ale zdecydowanym ruchem. Spojrzał krótko gdzieś w dół i rzucił dość złowieszczo: — Taa… Rozumiem. A po chwili, niby to już całkiem odprężony: — Tak właściwie… najważniejszy powód, dlaczego cię tu zaprosiłem, to coś całkiem innego. — Jaki to powód? — zapytałem w końcu po chwili, bo on zrobił pauzę, jakby chciał wyczuć „częstotliwość” mojej ciekawości. — Chcę wam urządzić wesele. Ślub i wesele. I wspaniałą noc poślubną. — Co to znaczy „nam”? — Tobie i twojej... narzeczonej. Wiesz przecież. — Narzeczonej? — No tak. Jak ona się właściwie wabi? Najchętniej walnąłbym go za to „wabi” w mordę, ale odpowiedziałem tylko spokojnie: — Ataja. Ale tak naprawdę to my nie jesteśmy jeszcze oficjalnie zaręczeni. — Nie szkodzi. Szczęście trzeba szybko łapać za nogi. Inaczej może jeszcze umknąć. Na jutro zarezerwowałem wam termin w urzędzie stanu cywilnego. — Tutaj w Maroku? — Tak. W naszym uroczym... Ach, nieważne jest gdzie. Liczy się wasze szczęście. Sam burmistrz będzie obecny. Zrobimy wam wielką galę. Bardzo ją kochasz? Chwilę się zastanowiłem. Gdybym zaprzeczył, mogłem się z Atają już nigdy nie zobaczyć. Ponadto Le Pard mógłby mnie wtedy uznać za Strona130 wartego dalszych zalotów z jego strony, na co nie miałem najmniejszej ochoty. — Tak — powiedziałem więc, choć może nieco za cicho. — Długo się już znacie? — Nie tak długo. Parę miesięcy. — Gustujesz w blondynkach? — To nie ma znaczenia. Kolor włosów... nie jest dla mnie taki ważny. — A ja tak. Uwielbiam blondynki. Naprawdę ci zazdroszczę. To piękna kobieta. Na tym nasza pogawędka się zakończyła. Poprosił mnie tylko jeszcze, żebym nie szedł zbyt późno spać. Bo jutro przed nami bardzo napięty program. O piętnastej (co było jak na Maroko raczej dość nietypową porą; ale tu była przecież „zima”) miał odbyć się nasz ślub. Cywilny i kościelny za jednym zamachem, bo miał też być obecny katolicki ksiądz. Le Pard ustalał ze mną wcześniej, jakiego jestem wyznania, i nie interesowało go to, że w oczach Kościoła jestem jeszcze związany z moją eks. „Nasz ksiądz jest bardzo postępowy. I za jednym zamachem unieważni twój poprzedni związek” — wyjaśniał. Le Pard miał być także, jak się dowiedziałem, moim świadkiem. Następnego dnia wszystko odbyło się według planu. Zajechaliśmy jakąś piękną, białą, amerykańską limuzyną przed niewielki, uroczy pałacyk. Swoim zewnętrznym wyglądem nie tak całkiem przypominał on urząd stanu cywilnego, ale w środku było wszystko tak urządzone, jak w jakimś pałacu ślubów właśnie, niemal świątyni. Sprawiało to tak realne wrażenie, że przez chwilę poczułem się wielce poruszony. Można chyba było sądzić, że spełnia się moje najskrytsze marzenie. W chwilę potem pojawiła się Ataja. Była bajecznie piękna. Miała wspaniałą, białą, sięgającą ziemi suknię, z maleńkimi, wpiętymi w wielu miejscach bukiecikami różnokolorowych kwiatów. Gdyby ktoś zawyrokował, że to jakaś słowiańsko-chrześcijańska bogini wiosny przywdziała na siebie swoją ślubną szatę, nie można byłoby mu zaprzeczyć. Przez to, że była — bardzo starannie zresztą — umalowana, wyglądała o te parę lat dojrzalej niż w rzeczywistości. Tej dojrzalszy wygląd przydawał jej jednak jeszcze więcej kobiecości i powabu. Zachowywała się spokojnie i „godnie”, ale jednocześnie tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, jak bar- Strona131 dzo mnie kocha. Podjąłem więc grę, tym bardziej, że Ataja dała mi wkrótce jednoznacznie do zrozumienia, żebym zachowywał się spokojnie i okazywał duże zadowolenie, tak jakbyśmy rzeczywiście obydwoje przeżywali długo oczekiwaną chwilę. Nie miałem nic przeciwko temu, byłem samotnym, heteroseksualnym mężczyzną, Ataja zaś rzadko spotykanym ideałem kobiecej urody. Ponadto odbierałem to jako wyraz opatrzności boskiej w moim życiu, tej samej opatrzności, która z bardzo trudnych dla mnie do zrozumienia powodów najpierw wpędziła mnie w tragicznie nieszczęśliwy związek z kobietą trans, a teraz w jakiś sposób próbowała mi to wynagrodzić. Trudno mi oczywiście było uwierzyć, żeby Le Pard chciał tak po prostu naszego szczęścia. Faceci homo jego typu nienawidzili kobiet, a jedyną „satysfakcjonującą” emocją, jaką w stosunku do nich mogli odczuwać, był sadyzm. Teoretycznie było jednak możliwe, że Le Pard zachował jakąś resztkę człowieczeństwa i że stać go na ten wielkopański gest: podarowanie nam — w jego mniemaniu długo oczekiwanego — szczęścia. Wieczorem odbyło się w willi Le Parda nastrojowe przyjęcie. Zostawiono nas nawet prawie na godzinę sobie samym. Przesiedziałem i przetańczyłem tę godzinę z Atają. Było to bardzo piękne uczucie — mieć Ataję w swoich rękach. — Wiesz, nie jesteś w moim guście, ale jesteś nieziemsko piękna — powiedziałem do niej, kiedy zaczęliśmy tańczyć. — Dziękuję, Slim. Czy można powiedzieć, że się we mnie kochasz? — Ataja, ciebie nie można nie kochać. Jesteś tak piękna i pociągająca, a jednocześnie… naiwna. Emanuje z ciebie siła i ta macierzyńska, kobieca moc… a przy tym jesteś taka niewinna i wesoła, jak mała dziewczynka. To jest po prostu piękne. I niespotykane. — U nas wszyscy są tacy. — A my nie jesteśmy u nas? — Slim… Ja widzę twoją aurę. I wiesz co? — Co?... — Jesteś światłem. Jesteś światłem na tym padole. — Szkoda, że ja nie widzę twojej aury. — Moja aura łączy się z twoją. I się nią wzmacnia. — Moja aura wzmacnia twoją? — Tak. — A nie odwrotnie? Strona132 — Nie. Spojrzałem na nią z niedowierzaniem, pomyślawszy sobie, że pewnie chce mnie tak „pokrzepić na duchu”. Miała tak piękne, wielkie, niebieskie oczy, iż odnosiło się wrażenie, że się w nich tonie ze szczęścia. — To dlaczego — zacząłem znowu — działasz na mnie tak podniecająco? A ja na ciebie nie. — Bo moje fizjologiczne reakcje zostały jakby sztucznie odmienione, przeewoluowały dalej. A twoje jeszcze nie. Jesteś jeszcze ogniwem w ewolucji. A ja już nie. Ja pochodzę z przyszłości. Nie znaczy to, że nie jestem zdolna do odczuwania tak zwanej rozkoszy. Ale zrozum, ja jestem cały czas jakby w stanie rozkoszy. Moje centrum energetyczne nie schodzi nigdy poniżej pewnego poziomu… drgań. Jestem cały czas w stanie łączności z pramatką. To uczucie rozkoszy, zanurzenie w absolucie — jakbyś to sam nazwał — trwa u mnie niemal nieprzerwanie. Ale… — Ale co? — ponagliłem ją po chwili, bo ni stąd, ni zowąd się zawahała, jakby się zastanawiając, czy to, co miałaby mi teraz do powiedzenia, byłoby właściwe dla moich uszu. Spojrzała mi przeciągle w oczy, jakby chciała w nich dostrzec coś, co nawet dla niej nie byłoby widoczne na pierwszy rzut oka, i kontynuowała: — Ale na tej planecie… czy też w tym wymiarze, ta jedność z absolutem, ta łączność z praźródłem się rozdwaja. Po prostu… Wyobraź sobie spiralę, prawoskrętną, świetlistą spiralę. Masz? Masz ją przed oczami? Kiwnąłem głową, którą znowu trzymałem lekko opartą na jej lewym ramieniu, po czym podniosłem na nią wzrok. Znajdowaliśmy się jeszcze w pozie tanecznej, ale praktycznie zamarliśmy w bezruchu. — I teraz wyobraź sobie obok drugą, taką samą spiralę, tylko że lewoskrętną. Masz? Znowu przytaknąłem. — To teraz nałóż je na siebie. — Próbuję, ale… Czekaj, to nie jest takie proste, sobie to szczegółowo wyobrazić. — To chodź, narysuję ci. Chodź, na chwilę usiądziemy. — Szkoda. Tak mi z tobą tu dobrze. — To bardzo miło usłyszeć od ciebie taki komplement. Strona133 Ataja narysowała na serwetce moim służbowym (z busika) długopisem dwie nachodzące na siebie spirale. Połączone ogniwa obu spirali wyglądały jak rodzaj łańcuszka. — O ten łańcuszek chodzi — powiedziała. — Jego symbolem, symbolem krzyżujących się spirali, jest krzyż. Ale to jest jeszcze trochę bardziej skomplikowane, więc mniejsza o to. Tutaj, w tej rzeczywistości, jest normalne, że te spirale się rozchodzą. W momencie, kiedy zaś na siebie nachodzą, twoje ciało eteryczne, twoja dusza łączy się w idealnym zespoleniu z ciałem fizycznym. Rozumiesz? — Chyba rozumiem. — I teraz chodzi o to, że normalnie jest dla dziś tu żyjących ludzi rzeczą prawie niemożliwą, żeby także spirale dwojgu bliskich sobie ludzi się na siebie nałożyły. Ale to następuje w czasie aktu seksualnego i ma optymalny przebieg w sytuacji, kiedy obydwoje partnerzy przeżyli jednocześnie orgazm. I właśnie na ten krótki czas trwania orgazmu zasysają w siebie energię praźródła. — Co rozumiesz pod pojęciem „energii praźródła”? — Sprawczą energię wszystkiego. Niezakłóconą świadomość prastwórcy. I tak dalej. Rozumiesz? — Ale że ty mi to tłumaczysz. To jest niezwykłe. Dodaje ci to tyle uroku… Robisz to z takim zaangażowaniem… Jak byś była tym prastwórcą. — Prastwórczynią. — Prastwórczynią? — Jeśli ci to nie sprawia różnicy?... Stwórca ma podwójną naturę. Albo raczej jedną, zespoloną. Najlepiej symbolizuje go matka w ciąży albo z synkiem na ręku. Są właściwie jedną istotą. Jej synek jest jednocześnie jej ukochanym mężem i najczulszym ojcem, jej świetlistym wnętrzem, jej największym skarbem. Księciem jej serca... — Dobrze, ale dlaczego, skoro to ty jesteś zjednoczona z praźródłem, a nie ja, dlaczego to mnie tak wyróżniacie? Ja jestem przecież przy tobie… szczeniakiem. I trochę mi jest nawet z tego powodu smutno, że ci w niczym nie dorównuję. — Nie, nie, to nie jest tak. Ja przybyłam z wyższego szczebla rozwoju. Ale w tym wieku duchowym, w którym ty obecnie jesteś… — Co masz na myśli, kiedy mówisz „wieku duchowym”? Strona134 — Mam na myśli to, że każda dusza — ale nie tylko dusza, cała twoja duchowość… Dla uproszczenia powiedzmy jednak „dusza”. Więc każda dusza ma swój wiek. Kiedy moja dusza była w wieku twojej obecnej, stała o wiele niżej w rozwoju. I w przyszłości, kiedy twoja dusza osiągnie wiek mojej obecnej duszy, będziesz stał u szczytu tej drabiny rozwoju. Oczywiście kiedy mówię o przyszłości, mam na myśli stopień rozwoju. Bo przyszłość tam na górze nie istnieje. To tylko z waszej czy też z obecnej ziemskiej perspektywy można widzieć to jako przyszłość. Ale rozwój nie następuje liniowo lub też… nie musi liniowo następować. — Ataja. Proszę, przestań. Jesteś za mądra jak na… Nie chcę powiedzieć, jak na kobietę, ale… jak na człowieka. Zrozum to, że jesteś piękna, pełna uroku, dobra jak anioł i do tego mądrzejsza od Salomona i świętego Augustyna razem wziętych. Wprowadzasz na tym świecie za dużo zamieszania. Wierzę wprawdzie w twoją teorię o rozwoju, ale liczą się fakty… — Slim, a co to są fakty? Faktem jest, że ja, tak jak i Klaudia, jestem tylko aspektem twojej świadomości. Choć na to nie wygląda, to moja świadomość jest podzbiorem twojej, a nie odwrotnie. To samo dotyczy innych agentów. I w ogóle wszystkich. Prawie wszystkich. — Prawie wszystkich? Prawie wszyscy są podzbiorem mojej świadomości? — Tak. Ale z drugiej strony, wszystko łączy się w jedno. — Jednym słowem, wszyscy są wszystkim. — Tak. — A Aiysha? — Dlaczego… nagle wpadła ci do głowy Aiysha? — Chyba wiesz dlaczego… Aiysha miała ze mną przejść. I nie przeszła. Ale ja mam jakieś dziwne wrażenie, że ona gdzieś tu jest. Gdzieś niedaleko. I że ty możesz mieć z tym coś wspólnego. Wiesz, co mam na myśli? Ta twoja dziwna reakcja, kiedy Klaudia wspomniała o Aiyshy. Pamiętasz? Wyszłaś raptownie z pokoju i trzasnęłaś drzwiami. — Tak. Bo Klaudia nie powinna nadmieniać przy mnie słowem o Aiyshy. Taka była między nami umowa. — Umowa? Dlaczego? — Przepraszam, ale chciałbym was poprosić o chwilę uwagi — usłyszeliśmy nagle za naszymi plecami głos Le Parda. Całkiem nas to zaskoczyło. Ale cóż było robić? Musiałem powstrzymać moją ciekawość. Strona135 Le Pard poprosił, abyśmy osobiście pożegnali pewną opuszczającą już przyjęcie parę — rzekomo jego wpływowych przyjaciół. Myślę jednak, że bardziej chodziło mu o zwrócenie na siebie naszej uwagi, jakiej on, nasz dobroczyńca, z naszej strony zbyt długo uchodził. I o postawienie tym samym kropki nad „i” w akcie jego oskarżenia: „Przyłapałem was na gorącym uczynku — mógł teraz powiedzieć. — Zachowywaliście się rzeczywiście jak para narzeczonych. Teraz już nie możecie temu zaprzeczyć.” „Nie możemy” — chciałoby się powiedzieć w akcie jakiejś samoobwiniającej obrony, mając nadzieję, że w ten sposób uda się jeszcze złagodzić wymiar czekającej nas kary. Ale szkoda było trudzić sobie język. Nasz los był w jego oczach z góry przesądzony. Pamiętam jeszcze, że pokazał nam naszą sypialnię — pięknie, przestronnie urządzony, ogromny pokój z łożem, w którym wygodnie mogłoby spać z pięć osób. A potem film mi się urwał. Następnego dnia obudziłem się z bólem głowy. Leżałem tuż przy Atai, z ręką opartą o jej lewy bok. Ona sama leżała w podwyższonej pozycji, z plecami opartymi na poduszce i głową na szczytowej, drewnianej obudowie łóżka. Wpatrywała się we mnie bardzo smutnym wzrokiem. Jej piękne, niebieskie oczy wydawały mi się być jeszcze większe niż zazwyczaj, ale jednocześnie jakoś nienaturalnie przygaszone, jakby pozbawione swojego blasku. Dopiero po chwili stwierdziłem, że jej twarz nosiła w wielu miejscach ślady świeżych zadrapań. Poniżej ucha miała na szyi duży siniak. Jej włosy były całkowicie zmierzwione. Odkaszlnąłem i spytałem z lekka jeszcze zachrypniętym głosem: — Co się stało? Dopiero teraz poczułem, że piecze mnie cała okolica odbytu, a moje genitalia zdają się być jakoś nieprzyjemnie podrażnione. Ataja zamiast mi odpowiedzieć podniosła spokojnym ruchem koszulę nocną i wskazała wzrokiem na pobliże swojego łona. W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co jej chodzi, ale kiedy poszedłem za jej spojrzeniem, ujrzałem przerażający widok. Włosy w jej kroczu były jakby całkowicie wypalone, a skóra czerwona i częściowo poraniona, jak po ciężkim oparzeniu. Kiedy koszulę podniosła wyżej i pokazała mi swoje piersi, łzy stanęły mi w oczach. Wprawdzie prawa pierś miała tylko kilka czerwonych plam, jak po świeżych poparzeniach, lewa jednak była tak zniekształcona i poraniona, że swoim wyglądem bardziej przypominała Strona136 kupkę różowo-czerwonego mięsa niż pierś. W jej okolicy miała też mnóstwo większych i mniejszych ranek. Trudno sobie w ogóle było wyobrazić, jak mogły powstać takie okaleczenia. — Czy to boli? — spytałem, ledwo dobywając z siebie głos. Kiwnęła nieznacznie przytakująco głową. — Dlaczego się nie broniłaś? — Bo byś mi nie uwierzył. — W co nie uwierzył? — W to, jaki jest Le Pard. — To był Le Pard? Nic nie pamiętam. — Bo dostałeś pigułkę gwałtu. — Pigułkę gwałtu? — Tak. Kiedyś się mówiło „głupiego jasia”. — To znaczy? — Rodzaj narkotyku. Żebyś nie oponował i nie pamiętał. — I… ja ci to zrobiłem? — Ty właściwie nie. — Co to znaczy „właściwie”? — Najpierw byłam z tobą w tym łóżku. Kiedy potem już zupełnie straciłeś panowanie nad sobą… — Co to znaczy? — To znaczy, że przestałeś się kontrolować. Pod wpływem tych środków. I reagowałeś na bodźce natury erotycznej bez żadnego zażenowania czy oporów… — I na ciebie też? A ty? — Co ja? — Ty też dostałaś… tę pigułkę? — Ja nie. — Dlaczego? — Bo… — Co? Ataja najwyraźniej usiłowała coś przede mną ukryć. — Bo co? — Nie mogę ci powiedzieć. Nie teraz. — Rozumiem — skomentowałem, choć nie rozumiałem. I nawet nie usiłowałem zrozumieć. Oczy miałem już tak załzawione, że co chwila musiałem je przecierać, żeby w ogóle coś widzieć. Strona137 — A ja na ciebie… Reagowałem na ciebie bez zażenowania? — Na mnie też. Ale ja byłam tylko, że się tak wyrażę… To była noc poślubna Le Parda. Le Parda z tobą. A ja… Moje… łono służyło mu tylko jako środek do mechanicznego osiągnięcia orgazmu. Bodźcem erotycznym byłeś ty. — I… jak to wyglądało? Moje łzy utworzyły strużkę na jej poranionym brzuchu. — Oj przepraszam — powiedziałem i wytarłem je moją piżamą, a Ataję z powrotem delikatnie okryłem aksamitną nocną koszulą, jaką jej zapewne szczodrobliwie Le Pard podarował, bo Ataja nie miała tu przecież swojej ze sobą, a poza tym sama z siebie przebierała się zawsze na noc w standardową, flanelową piżamę, a nie w aksamitną bieliznę. — Leżałam podkulona na piersiach, z wypiętą… — Pupą — skończyłem za nią. — Pupą — powtórzyła, a na jej twarzy pojawił się lekki, przyjazny uśmieszek. — I on to robił, a mnie kazał przy tym… bo ty siedziałeś z przodu, przed moją głową… — Ataja pokazała mi to miejsce z przodu łóżka. — No i co? Co on kazał? — Ach… Mniejsza o to, Slim. — Chcę wiedzieć. Powiedz mi. — Ale żebyś potem nie żałował. — Ja nie będę żałował. Ja go po prostu zabiję. — Ty go zabijesz? — powtórzyła cicho. — Chyba że ty to zrobisz przede mną… Co on ci jeszcze zrobił? Co ci kazał? Powiedz mi. — Kazał mi… kiedy leżałam tak wypięta na łokciach, zrobić to u ciebie ustami. On chciał cię widzieć w konwulsji orgazmu w momencie, kiedy sam go przeżywał. — Gwałcąc cię jednocześnie od tyłu. — Tak. — Dlaczego się na to zgodziłaś? — Po pierwsze: musisz coś wiedzieć, czego jeszcze nie wiesz. Ja jestem zależna od ciebie, od twojej woli, od… stanu twojej świadomości. Gdy przestajesz nad sobą panować, gdy bierze w tobie górę pierwiastek zwierzęcy ludzkiej natury — ja tracę moc. Po drugie: mogłabym w ogóle Strona138 nie dopuścić do tego całego porwania i tej farsy ze ślubem, weselem i tym… Tym, co stało się dziś w nocy… — Tym, co stało się w naszą noc poślubną. — Właśnie. Ale to było moje zadanie. — Dobrze, ale… Co się stało potem? Kto cię tak poranił? Le Pard? — Nie Le Pard osobiście. Kiedy mnie zgwałcił… — Na moich oczach i z moim udziałem. Nigdy sobie tego nie wybaczę. — Przestań, Slim. To nie twoja wina. — Może i nie moja. Ale jest mi strasznie smutno i czuję się fatalnie. Kto cię tak pokaleczył? Czy to też odbyło się przy moim udziale? Potrzebujesz natychmiastowej pomocy… — Pomoc jest już w drodze. A to — powiodła wzrokiem po swoim do niedawna jeszcze tak pięknym ciele — nie byłeś ty. Kiedy to się ze mną działo, ciebie przy tym nie było. Ty zostałeś tutaj sam na sam z Le Pardem. A mnie Le Pard oddał swoim ludziom. — I co? — No i dopiero wtedy się zaczęło. To ludzie pozbawieni jakichkolwiek skrupułów. Gwałcić i mordować to ich hobby. To, co ze mną tam zrobili, to robią z innymi na co dzień. Oni torturują i gwałcą bezbronne dzieci. Widziałam może czternastoletniego chłopca, którego powiesili na jego własnych genitaliach za karę, że nie chciał dobrowolnie wziąć udziału w gwałcie jego własnej, porwanej z nim siostry. — I co się z nim stało? — Nie wiem. Ale co się mogło stać? Wykrwawił się pewnie i w mękach umarł. — Nie mogłaś zareagować… — Slim, ja nie mogę w pojedynkę ocalić całego świata. Przynajmniej jeszcze teraz nie. Moim zadaniem jest chronić ciebie. Po to, żebyś dał świadectwo i żeby ten świat był kiedyś inny. — A co oni… zrobili potem z tobą? — Zrobili ze mnie tarczę, w którą celowali tymi lotkami, zakończonymi metalowymi szpikulcami… — Rzutkami do darta? — Tak, chyba tak. Środkiem tarczy była moja lewa pierś. Ale ponieważ mam — jak się wyrazili — zbyt jędrną skórę, musieli ją zmiękczyć. Wylali na moją pierś parę litrów wrzątku, a potem urządzili sobie Strona139 zawody. Zawody o mnie. Ten, któremu by się udało wbić jak najwięcej lotek w mojego sutka lub w jego najbliższą okolicę, ten miał mnie dostać na resztę nocy… — I kto cię dostał? — szybko zadałem jej następne pytanie, aby ukryć przed nią moje wzrastające roztrzęsienie i histerycznie powzięty plan, żeby Le Parda spalić natychmiast na stosie z jego własnym penisem, wetkniętym w jego własny odbyt. Od ataku wściekłości albo jakiegoś nagłego spazmu powstrzymywał mnie jedynie spokój Atai, jej równowaga — tak jakby omawiała ze mną właśnie listę zakupów na weekend. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak ją kocham. — Taki wielki grubas — odparła po chwili spokojnie. — Pewnie będziesz miał okazję go jeszcze spotkać. — I co on ci zrobił, oprócz tego, że cię zgwałcił? — Najpierw wypalił mi włosy w kroczu, a potem, kiedy już mnie raz zgwałcił, zaczął mi przypalać skórę, co do tak podnieciło, że znowu brutalnie mnie zgwałcił. Potem już chwilowo nie mógł, więc wpuścił dwóch innych typów, a potem zaczął mnie bić bez powodu i znowu zgwałcił. — I ty mówisz to wszystko tak spokojnie? Nie zwijając się z bólu? — Po pierwsze dali mi po tym wszystkim silne środki przeciwbólowe i uspokajające, żebym w ogóle mogła zasnąć i żebyś mnie, swoją narzeczoną, jak im się wydaje, znalazł koło siebie w łóżku. Wiesz, taka niespodzianka dla ciebie. Ty zresztą zapewne również dostałeś środki uspokajające. — A po drugie — kontynuowała — jak może się orientujesz, potrafię świadomie wpływać na moje odczucia, również na ból, zwłaszcza kiedy ty jesteś w okolicy. Muszę jednak przyznać, że rozmiar ich zbrodni, ich niepohamowany sadyzm… mnie też zaskoczył. Byłam w pewnej mierze przygotowana na to, co się stanie, wiedziałam, że to banda przemytników i handlarzy ludźmi, zwłaszcza dziećmi, ale nie spodziewałam się wśród nich takich skrajnych psychopatów i sadystów. Myślałam już, że nie wytrzymam i w pewnym momencie chciałam uciec. To nie są zwykli mężczyźni. To są zbrodniarze, wśród których prym wiedzie Le Pard. Jego filozofia jest prosta: kto pracuje na jego zlecenie, temu nie wolno kochać. Nikogo. Wolno bić, wyżywać się, gwałcić, torturować, ale nie wolno się zakochać. Jakąkolwiek oznakę współczucia można przypłacić natychmiastowym wykonaniem na sobie wyroku. Tylko on, Le Pard, ma prawo do współczucia. I okazuje je czasem innym mężczy- Strona140 znom. Ma do swojej dyspozycji paru chłopców, którym dobrze czyni, jak mu się wydaje. I dlatego… ta cała farsa. Ma nadzieję, że może stanie się teraz twoim pocieszycielem… Zresztą nie jestem pewna, co on zamierza. Ale jak myślisz, dlaczego ktoś morduje swoją własną matkę? Nie tylko Le Pard jest homo, również jego matka. — Homo? Matka homo? — Tak. To znaczy nie-hetero. Myślę, że ta kobieta nigdy nie okazała mu miłości. Nigdy go nie przytulała. A jedyną metodą jej wychowania była zimna kalkulacja. Nie usprawiedliwia jej jednak fakt, że od środka sama była facetem. Każda matka ma obowiązek kochać swoje dzieci. Ale jego matka traktowała go w gruncie rzeczy jak macocha. Z kolei jego ojciec całe życie mu wpajał, że kobiety są jedynie koniecznym złem na tym świecie. I wpajał mu pogardę dla jakichkolwiek uczuć. Wszystko było u niego podporządkowane interesom, a sfera uczuć ograniczała się do folgowania swoim sadystycznym kaprysom. Jego syn nigdy nie cierpiał w samotności, zawsze miał na swoje usługi grono dziewcząt i chłopców, w którym szkolił się w roli cynicznego herszta i gwałciciela. Bardzo wcześnie spostrzegł, że woli facetów. I kiedy razem z grupą kolesiów zgwałcił swoją własną siostrę, a matka stanęła potem w jej obronie, osobiście poderżnął jej gardło. Ten sam los spotkał jego siostrę. Potem jego ojciec, Le Pard senior, wszystko zatuszował. Znalazł wśród swoich ludzi ofiarę, kogoś, kto poszedł za jego synalka siedzieć. Poza tym… Le Pard junior musiał dawać sobie radę sam. Ojciec wychowywał go wedle słusznej poniekąd zasady, że po dwudziestce musi się już jakoś samodzielnie utrzymać. Z rozboju i przemytu. — Dobra — przerwałem jej dość niecierpliwie. — Resztę opowiesz mi potem. A teraz… musisz iść do szpitala. I to jak najszybciej. Coś musimy zrobić. — Slim, to chodzi o ciebie. Czy myślisz, że pozwoliłabym na to wszystko, gdyby to nie chodziło o ciebie? Teraz mają cię w swoich rękach: homo-psychopata Le Pard i jego banda. Po pierwsze muszę cię więc stąd wydostać… — Ty? W tym stanie? — Tych parunastu osiłków to nie jest dla mnie taki problem. Ty jesteś problemem. Bo to ciebie chce mieć dla siebie Le Pard. I to ciebie nie będzie tak łatwo wydostać z jego łap. Strona141 Mówiła teraz bardzo cicho. I choć starała się to przede mną ukryć, mówiła z wielkim wysiłkiem. Najwyraźniej nie była w szczycie swojej formy. Nawet gdyby jej się tak wydawało. — A po drugie? — spytałem spokojnie po krótkiej przerwie. — Po drugie?... No tak, z Le Pardem musimy zrobić porządek. Trzeba ich zrównać z ziemią, ponieważ to bardzo niebezpieczni przestępcy. — Mówisz o przyszłości, a ja o tym, co będzie za chwilę. Co będzie, jeżeli oni będą cię chcieli zatorturować na śmierć? Nadal nie będziesz się bronić w imię moje? — Muszę być ostrożna, dopóki ty znajdujesz się w niebezpieczeństwie. Kiedy kończyła wypowiadać te słowa, rozległ się gong, po czym otworzyły się drzwi i w środku naszego „salonu” znalazł się potężny i mocno grubawy typ, którego już przedtem parę razy przelotnie widziałem. Spojrzał na Ataję i niemal krzyknął: — Ach, tu jesteś!... Dzień dobry — spojrzał teraz też na mnie. — Jak ci się spało? Czekaliśmy w milczeniu na dalszy ciąg. — Wiesz, André, że ona ci przyprawiła rogi? W noc poślubną! Kiedy ty poszedłeś spać, wlazła mi do łóżka. Ona jest niewyżyta. Gdybyś ją widział wczoraj w akcji! Najpierw zabrała się do ciebie, a kiedy miałeś już dosyć, dobrała się do mnie. Więc dziś znowu przychodzę ci na ratunek. Następnie bez pardonu ściągnął z niej kołdrę, pociągnął ją mocno za rękę, tak że wypadła na podłogę, po czym, kiedy się podniosła, położył jej swoją wielką łapę na podbrzuszu i powiedział: — Choć, pokażemy André, jaka naprawdę jesteś. Wtedy ja również wstałem, podszedłem do niego z ukosa od tyłu i z całej siły kopnąłem go w siedzenie. Jako że prawie nie drgnął, podszedłem szybko do krzesła, stojącego przy małym stoliku pod ścianą, walnąłem nim o podłogę, a następnie, wziąwszy w rękę jedną z jego ciężkich, drewnianych nóg, zacząłem zmierzać w jego kierunku. Odchylił się nieco do tyłu, ale rękę nadal trzymał na brzuchu Atai. — Zabieraj od niej te łapy! — krzyknąłem. A ponieważ nie zareagował, uderzyłem go w bark trzymaną w prawej ręce nogą od krzesła. Spojrzał na mnie, jakbym wyrządził mu ja- Strona142 kąś całkiem niezasłużoną krzywdę, po czym złapał Ataję za włosy i uderzając nią z całej siły o ścianę, powiedział: — Z powodu tego kawałka ścierwa? W chwilę potem wparowało do pokoju dwóch uzbrojonych typów. A zaraz po nich Le Pard. Ataja siedziała na podłodze pod ścianą z rozkrwawionym teraz jeszcze dodatkowo nosem. — Cały i zdrowy? — zwrócił się do mnie Le Pard. — To zdążyliśmy jeszcze zapobiec nieszczęściu. Co ona ci zrobiła, ta dziwka! W noc poślubną! Obsłużyła wszystkich moich ludzi. Aż trafiła kosa na kamień — aż trafiła na mnie. Le Pard, wypowiadając te słowa, podał mi rękę (ja jemu oczywiście nie), a następnie podszedł do Atai. — Ze mną ci się nie udało, co? Musiałem się bronić siłą. Le Pard mówił tak przekonująco, był tak dobrym aktorem, że gdyby Ataja nie zrelacjonowała mi wcześniej przebiegu wypadków, gotów byłbym mu uwierzyć. — Zabierzcie ją stąd! — zwrócił się do swoich ludzi, stojąc jeszcze koło Atai. — Nie! — krzyknąłem. I podszedłszy szybko do niego, pchnąłem go mocno na ścianę. — Zostaw ją w spokoju! Niemal natychmiast dryblas rzucił się na mnie i złapał mnie od tyłu, wykręciwszy mi ręce. Na to Ataja podniosła się powoli i bezgłośnie, jak czający się do skoku tygrys, i zanim tych dwóch uzbrojonych typów zdołało rozeznać się w sytuacji, złapała Le Parda i pociągnęła do siebie za szyję, jakby to był mały chłopczyk, po czym tak go przydusiła, że natychmiast zaczął tracić oddech. Powiedziała: — Jeden nierozsądny ruch i złamię mu kark. Le Pard próbował jej się wyrwać, chaotycznie wywijając przy tym w powietrzu rękami, ale z powodu swojego bardzo małego wzrostu i trzymającej go od tyłu prawą ręką pod podbródkiem Atai, wisiał na poły w powietrzu. Usiłował przy tym, stając na palcach, podciągnąć się do góry, chcąc w ten sposób jakoś przeciwstawić się sile jej obezwładniającego uchwytu. Kiedy jednak ponownie się podkurczył, zgiąwszy kolana, i próbując prawdopodobnie całym ciężarem swojego ciała zawisnąć na ręce Atai, którą to rękę usiłował jednocześnie swoimi nieproporcjonalnie dużymi dłońmi odciągnąć od własnej szyi, wyglądało to trochę tak, jakby natychmiast musiał skorzystać z toalety, tym bardziej, że stał już się Strona143 niemal ciemnoczerwony z wysiłku. W tym momencie dryblas zwolnił mnie więc z uścisku i rzucił się mu na pomoc. Na to Ataja właśnie czekała. Kiedy zbliżył się do niej na odpowiednią odległość, nie wypuszczając Le Parda z uścisku, kopnęła go na wysokości klatki piersiowej błyskawicznym wyrzutem nogi z takim impetem, że odparował od niej jak rakieta na jakieś cztery metry i padł z głuchym łoskotem na podłogę. — Odłóżcie broń — powiedziała do tych dwóch uzbrojonych typów. — Albo policzę do trzech i skręcę mu kark. A ja dodałem: — Połóżcie swoje karabiny dwa metry przed sobą na podłodze. Obydwaj mieli przy sobie jakieś krótkie karabiny maszynowe. Kiedy jednak przez chwilę się wahali, Ataja popuściła Le Parda nieco z uścisku, aby mógł złapać głębszy oddech (martwy Le Pard byłby bezużyteczny), i wtedy, robiąc gest lewą ręką, powtórnie im nakazała, żeby położyli broń na podłodze. W jej geście była jakaś siła, której natychmiast z uległością się poddali. Podniosłem karabiny i podszedłem z nimi do Atai. Jeden z nich wcisnąłem jej do wolnej, lewej ręki, a ona, sprawdziwszy, czy jest odbezpieczony, przyłożyła lufę do głowy Le Parda. — Jak się to obsługuje? — spytałem, pokazując jej trzymany przeze mnie karabin. A ona, odjąwszy lufę od jego skroni, powiedziała: — Tak — i puściła serię w kierunku łoża, w którym jeszcze przed paroma minutami sami się znajdowaliśmy. Leżąca na nim kołdra podskoczyła parę razy konwulsyjnie, jakby była jakąś żywą istotą, a w chwilę potem w powietrzu uniosła się spora chmura pierza. — Puchowa — powiedziałem trochę bez sensu, na co Ataja, uśmiechnąwszy się, odpowiedziała: — To zostawimy mu jedno jajo. Roześmiałem się. — Co dalej? — spytałem. — A jak myślisz? — Przydałby się helikopter. — To jest myśl. Ale najpierw zadzwoń po Klaudię. Jest w okolicy. — To dlaczego sama nie wpadnie na pomysł, żeby nas odwiedzić? — Nie jest telepatką. Poza tym na ogół daję sobie radę bez niej. — Jesteś strasznie blada. — Wiem. Czuję coś. Chyba nie jest ze mną najlepiej. — To dobrze. To znaczy, że jednak nie jesteś jeszcze robotem. Strona144 Przeszukałem kieszenie mojej kurtki, potem torebkę Atai, ale po mojej komórce nie było śladu. — Nie mam. Zabrali mi. — To dość logiczne — szepnęła pod nosem, po czym popuściła Le Parda na tyle z uścisku, żeby mógł swobodnie stanąć na podłodze. — Gdzie są nasze telefony? — spytała i dźgnęła go lufą w policzek. — Nie wiem — wypaplał niewyraźnie, ale być może zgodnie z prawdą. — To daj mi swój — powiedziała, po czym nagle tak osłabła, że popuściła go z uścisku, a jej lewa ręka, trzymająca karabin, niemal bezwładnie opadła w dół. Jednym susem podskoczyłem do nich i zdążyłem jeszcze rzucającemu się do ucieczki Le Pardowi przyłożyć karabin do pleców i powiedzieć: — Ani kroku! A wtedy Ataja osunęła się bezsilnie wzdłuż ściany, przy której stała. Potrzebowałem dla niej natychmiastowej pomocy. Musiałem szybko działać. — Daj mi swój telefon — syknąłem stanowczo do Le Parda. — Nie mam. — To ktoś z nich — wskazałem głową na stojących koło drzwi typów. Bez Atai czułem się niepewnie. Trzymałem co prawda palec na cynglu, ale nie wiem, czy ośmieliłbym się za niego pociągnąć — nigdy nie miałem broni w ręku, przynajmniej nie w tym życiu (nie licząc oczywiście służby zasadniczej ze sprzętami z demobilu). Gdyby więc Le Pard wpadł na pomysł, żeby ode mnie po prostu odbiec, sam nie jestem pewien, co bym zrobił. Na szczęście jednak Le Pard, po tym jak z wściekłością kujnąłem go w plecy lufą, kiwnął na jednego ze swoich ludzi. Ten chciał do nas podejść, ale powiedziałem, żeby się zbliżył co najwyżej na dwa metry i szurnął mi swoją komórkę po podłodze. Podniosłem ją ostrożnie, zginając nogi w kolanach i nie spuszczając palca z cyngla, a Le Parda mając cały czas na lufie. Lewą ręką wybrałem międzynarodowy numer Klaudii (był bardzo łatwy do zapamiętania, znałem go więc na pamięć). — Tak — usłyszałem po chwili jej znajomy, miękki głos. — Jest bardzo kiepsko. Ataja potrzebuje natychmiastowej pomocy. Leży koło mnie nieprzytomna na podłodze. Strona145 — A ty? Co z tobą? — Trzymam spluwę na plecach Le Parda. W pokoju znajduje się jeszcze trzech innych typów. Jeden z nich leży na podłodze i się nie porusza… — Gdzie jest ten pokój? — Jak to gdzie? Tu u Le Parda. — To wiem. Które piętro? — Pierwsze. — Jakie położenie? — To znaczy? — Ty chyba nie byłeś w wojsku… Od ogrodu, od frontu? — Od ogrodu, to jest taka wielka sypialnia albo pokój gościnny… dla narzeczonych. — A ogród jest… od południa? — w głosie Klaudii wyczułem przynajmniej lekkie rozbawienie. — Chyba od zachodu. Albo od południa. Co cię tak bawi? — Ty. — Dlaczego? — Śmieszny jesteś. Wyobrażam sobie, jak wyglądasz z bronią wycelowaną w głowę Le Parda. — W plecy. I ręce o dziwo mi nie drżą. Ale… Ataja. Ona… ona się nie rusza. Leży bezwładnie. — Nie martw się o nią. Zajmiemy się nią. Jej nic nie będzie. Ale pamiętaj, to tobie nie ma prawa się nic stać. Będę tam za dwadzieścia minut. Jesteśmy w drodze. — Jesteście? — zaintonowałem, bo nie wiedziałem, dlaczego mówi w liczbie mnogiej. — Tak, na dziś i tak była zaplanowana obława na Le Parda. Klaudia rozmawiała ze mną po polsku. Nie było więc obaw, że ktoś nas podsłucha. — A gdybyś przypadkowo nie była w drodze? — Nie gdybaj. Ja zawsze jestem w drodze. — To czekam. — Aha, komórka, przez którą rozmawiasz… — Pożyczyłem ją od jednego z tych zbirów… — Pożyczyłeś? — Tak można to nazwać. Strona146 — Postaraj się ją zachować. — Dobra… — Zaraz jesteśmy u was. Nie wiedziałem wprawdzie jeszcze, jak mam ich przez dwadzieścia minut utrzymać w szachu… A przy tym miałem dość nieodparte wrażenie, że życie Atai wisi na włosku. Na domiar złego, kiedy tylko skończyliśmy rozmawiać, dryblas zaczął się przebudzać. Do tej pory, po tym jak Ataja zwaliła go z nóg, leżał nieruchomo jakieś trzy metry przede mną i Le Pardem. Po chwili usiadł i rozejrzał się wokoło. Potem wstał. Jego już dosyć przytomne spojrzenie padło teraz na Ataję. — Co z tą suką? Wywinęła kitę? — wybełkotał. Z pytaniem tym zwrócił się do jednego z tych dwóch rozbrojonych typów, stojących w drugim końcu tej niby sypialni, koło drzwi. Zrobił też krok w ich stronę. — Stój, gdzie jesteś, bo rozwalę mu łeb — powiedziałem. — Okay, nic nie robię. Muszę tylko rozprostować kości. — Jak to się stało? — zwrócił się teraz do Le Parda. Le Pard spojrzał na niego złowieszczo, robiąc lekki, sceptyczny ruch głową, tak jakby chciał powiedzieć „potem się policzymy”, a w odpowiedzi rzucił tylko krótko: — Dowaliła ci. — To ścierwo?! Le Pard nie zareagował. Nie wiedział jeszcze, jak się sytuacja rozwinie, a przed Atają — choć leżała teraz nieruchomo na podłodze — nabrał z pewnością respektu. Nie próbował nawet zerknąć w jej stronę, jakby się obawiając, że mogłoby to wybudzić ją z letargu. Po chwili jeden z tych dwóch rozbrojonych typów odezwał się do mnie: — Ja nie mogę dłużej. Muszę do kibla. Zastanowiłem się chwilę i odparowałem: — Sraj w gacie! — Ja wychodzę! — rzucił odważnie, podchodząc jednocześnie do drzwi i naciskając klamkę. Nie wiedziałem, co zrobić. Gdybym się odważył postrzelić Le Parda (w co wątpię), straciłbym „zakładnika”. Odruchowo więc skierowałem broń na tego śmiałka, który zamierzał opuścić pokój. Strona147 — Stój! — powiedziałem. W tym samym momencie Le Pard rzucił się do przodu i w ułamku sekundy schował na dryblasa. Ten zaś, wykorzystując fakt, że jego szef nie znajduje się już w sytuacji bezpośredniego zagrożenia, błyskawicznie wytrącił mi z ręki karabin i mnie obezwładnił. Byliśmy znowu w ich rękach. Dryblas podszedł do Atai i zaczął z wściekłością kopać jej bezwolne ciało. Połamał jej lewą rękę i obie nogi w kolanie, kopał ją w brzuch, w głowę, w krocze, aż ją tak zmasakrował, że trudno ją było w pierwszej chwili w ogóle rozpoznać. Rzuciłbym mu się pod nogi, ale byłem trzymany przez tych dwóch wcześniej rozbrojonych ludzi Le Parda, więc nie dawało mi to najmniejszych szans na jakąkolwiek ingerencję w obronie Atai. — Starczy — powiedział Le Pard. — Zawieźcie go do El Pain. A ją opatrzcie, jeżeli jeszcze zipie. Chcę ją trochę podtuczyć — podniósł głos i spojrzał na mnie — zanim zaserwujemy ją naszym pieskom. Zasłużyły sobie na to. Ale trzymajcie ją pod ścisłym nadzorem. Ci dwaj popuścili mnie z uścisku i stanęli z gotowymi do strzału pukawkami w pobliżu Atai. Dryblas kazał mi pójść przodem przed sobą w kierunku drzwi. — Zaraz po nią wrócę — zwrócił się do Le Parda. A do mnie powiedział: — Otwieraj drzwi, na co czekasz! Za drzwiami czekała jednak na niego niespodzianka. Stała w nich Klaudia w towarzystwie potężnie, choć na pierwszy rzut oka „niewinnie” wyglądającego faceta w więcej niż średnim wieku. Można by sądzić, że zawodowo trudni się czymś w rodzaju nałogowego przesiadywania za biurkiem w jakiejś małej firmie buchalterskiej albo transportowej, gdzie się cały dzień przegląda papierki i obgryza ołówki. Człowiek ten jednak, przepuszczony do przodu przez Klaudię, zadał z nagła idącemu za mną dryblasowi tak potężny cios w gębę, że tamten nawet nie zdążył mrugnąć okiem, zanim padł jak długi. Już drugi raz dzisiaj. Tych dwóch pozostałych typów także powalił na ziemię, wyrzucając w powietrze krótkim, jednoczesnym ruchem obu dłoni coś, czego nawet nie zdążyłem wzrokowo zidentyfikować. Klaudia zaś także rzuciła coś w kierunku Le Parda; i to coś nie rokowało mu zanadto wielu szans na przeżycie. Strona148 — Pardon Slim, ale nie możemy ryzykować — rzuciła do mnie krótko, jakby chciała mnie przeprosić, gdybym ich metody działania uznał być może za zbyt brutalne. Tym razem jednak nie miałem jej tego za złe. Powiedziała do mnie: — Przedstawiam ci Magana Laja. Poznałeś go jako szefa wywiadu w Heterolandzie. Ale pewnie sobie go z wyglądu nie przypominasz. Magan wyciągnął do mnie rękę, Klaudia zaś podeszła do Atai: — Biedactwo — powiedziała. Po chwili wykonała na niej rodzaj zabiegu, trzymając w ręce jakiś przedmiot, który z wyglądu przypominał coś pomiędzy strzykawką, telefonem komórkowym i małym pistoletem. — Muszę skombinować jakieś nosze — powiedziała. — Okay, poczekamy — rzucił Magan. Klaudia wyszła. — Czy ona to przeżyje? — spytałem go, wskazując na Ataję. — Przeżyje, ale nie bez szwanku. Jeżeli będzie chciała. — Co to znaczy „jeżeli będzie chciała”? — Slim, musisz wiedzieć, my poświęcamy się dla wspólnej sprawy. Ataja wiedziała, co ją tu czeka. Więc jej ciało… nie jest dla niej takie ważne. — Co to znaczy? Że otrzyma nowe ciało? — Teoretycznie byłoby to możliwe. Ale nie jest to konieczne. Ataja chciała się poświęcić dla sprawy. — Bandyci. — To jest tylko czubek góry lodowej. — To znaczy? — To znaczy, że ten świat znajduje się w rękach organizacji mafijnych, które się zwalczają. My wiemy o tym od dawna. Ale tobie… chcieliśmy lepiej to uświadomić. Przy czym za mafijną uznajemy organizację lub instytucję, która nie kieruje się przede wszystkim dobrem ogólnym, lecz swoim własnym. To samo dotyczy ludzi. Mafioso to ludzie nie widzący granicy dla swojego egoizmu… — Ale dlaczego mnie? Dlaczego mnie chcieliście to uświadomić? Dlaczego sobie mnie wybraliście? Jestem zwykłym człowiekiem. I z mojego powodu… — byłem cały czas tak zszokowany tym, co ten dryblas zrobił z Atają, że nie mogłem dalej normalnie rozmawiać, bo nadal znajdowałem się w stanie kompletnego wewnętrznego roztrzęsienia. Pod- Strona149 szedłem teraz do Atai i położyłem się koło jej pokrwawionego ciała. Oddychała prawie że niewyczuwalnie. Objąłem delikatnie jej głowę, jakby chcąc ją przed czymś uchronić. Magan podszedł do mnie i ściszonym tonem kontynuował: — Bo… jakby ci to powiedzieć? Nadchodzi wiosna. Śniegi topnieją. I pierwsze pąki pojawiają się na śpiących pędach. Kto nadal ukrywa się w swojej jaskini, ten nie wie nawet, że wokół wszystko się zmienia. Ty wyszedłeś z jaskini. — Ładnie powiedziane. — Sam to powiedziałeś. — Ja?... Kiedy? — W innym wymiarze. Nazwijmy to — w relatywnej przyszłości. — Dobrze. Powiedz mi, co dalej. Jak potoczą się dalej wypadki? Siedziałem teraz dosyć bezwolnie na własnych piętach, przechylony na bok i podparty prawą dłonią, i wpatrywałem się w twarz Atai, oczekując jakby z jej strony jakiejś oznaki życia. — Teraz — zaczął znowu Magan — jesteś na muszce. — Na muszce? — Tak można to nazwać. Le Pard nie żyje. Ale Le Pard senior ci tego nie wybaczy. Naraziłeś się całemu systemowi władzy. Będą starali się ci zablokować wszystkie przejścia do centrum… — Zaraz, ale przecież… możecie to wymazać z ich pamięci. Mówiła mi Klaudia. I zatrzeć wszystkie ślady. — Nie wszystkie ślady dadzą się zatrzeć. I nie zawsze. — Dlaczego? — Wszystko zależy od woli Najwyższego. — Rozumiem — skwitowałem, chociaż wtedy jeszcze chyba niewiele rozumiałem. — I co dalej? — To początek kosmicznej wiosny ludów. Rewolucja w ewolucji. Ostatnia, decydująca selekcja na ringu przeznaczenia. Ale oni, ci ogoniaści cichociemni, którzy za tym stoją i wszędzie mają swoich przekupionych sędziów, z nami nie wygrają. Mamy nad nimi zbyt dużą przewagę. Przynajmniej taką, jaką oni nad zwykłymi ludźmi. Tylko że oni o tym nie wiedzą. Im się zdaje, że ich władza jest w tym świecie nieograniczona. Nasza bezpośrednia interwencja w tym wymiarze pociągnęłaby jednak za sobą zbyt daleko idące konsekwencje. Otworzyłaby się brama, którą tutaj także inni mogliby otwarcie wchodzić. Nie tylko ci dobrzy. Także Strona150 sprzymierzeńcy Le Parda i innych mafioso. Rozumiesz? My trzymamy najważniejsze przejścia w swoich rękach. Oczyściliśmy je. Ale nie możemy ich jeszcze otworzyć. — Wy — to znaczy kto? — Nie wspominała ci o tym Klaudia?... — Biała flota? — Dokładnie. — A co to jest Biała Flota? — To ty, ja, Klaudia, Ataja w obecnym wcieleniu. To są ci, którzy kiedyś tam poprzysięgli na zawsze wierność Najwyższemu i Królowej. Czyli naszym metafizycznym rodzicom. I protoplastom. My gotowi jesteśmy na wszystko. Bo mamy o co walczyć. — A ja?... Co ja mam z tym wspólnego? Oprócz tego, że mam pisać pamiętnik… — Twoje zadanie polega na neutralizacji negatywnych energii. — To znaczy? — To zadanie jest złożone i bardzo… wielopoziomowe. Najprostszy przykład: przez to, że ludzie czują się poruszeni okalającą cię hiperwibracją, zaczynają tęsknić za innym wymiarem miłości, za tym wymiarem, który jest w tobie. Ty z kolei jesteś chroniony wibracjami Najwyższego, inaczej mówiąc, szczególną łaską. Kiedy ci ludzie się z tobą wewnętrznie wiążą, przechodzą na nich te wibracje, ta łaska. Bo zakochali się w obecnej w tobie i świadomej swojego pochodzenia i związku z Najwyższym wibracji. W Jego rycerzu z jednostki doborowej, w Jego małym księciu z insygniami anioła. I przez to, że uświadamiasz sobie ich istnienie, istnienie tych nadprzyrodzonych — jak to się u was mówi — sił, jesteś jakby detektorem negatywnych mocy. Nie mogą cię posiąść, nie mają się jak w ciebie wśliznąć. — A mnie się wydaje, że ja czuję i wiem tak niewiele… Jak to jest możliwe, że ja się im jestem w stanie przeciwstawić? — To nie ty. Nie ty fizyczny. To twoja świadomość. Poczucie i świadomość związku z energią praźródła. Czyli twoje najczulsze serce, serce otwarte katarktycznym dotknięciem Pana stworzenia… — Dlaczego ja… mam to poczucie? — Bo jesteś czysty. Relatywnie bardzo czysty, nieskażony. Jesteś małym księciem na dworze króla wieczności. I dlatego masz pragnienie życia w czystości. Na tym polega twój paradoks. Ty, który mógłbyś po- Strona151 siąść każdą najpiękniejszą heteroseksualną kobietę, nie możesz sobie wyobrazić życia z nią w nieczystej miłości; czyli w innej miłości, niż miłości bezgranicznej i wiernej. Wyobrażenie tej czystej miłości nosisz w sobie. W swoim sercu. W swoim świętym sercu. Pozostałeś w nim wierny wibracji (albo inaczej mówiąc — duchowi) praźródła. — Co to jest duch… czy też, jak mówisz, wibracja praźródła? — Miłość. I pierwsze i ostatnie przykazanie: kochaj… sercem. Tylko w ten sposób można uratować świat: kochając sercem. A dla tych, którzy tego nie rozumieją, jest kosmiczne prawo. — Kosmiczne prawo? To znaczy… — To proste. Prawo karmy, dziesięć przykazań. Kto ich przestrzega, ten ma władzę. Władzę bycia szczęśliwym. Czyli życia bez ciężaru wyrzutów sumienia. Tak jak ty, Slim… Magan zdusił w sobie ostatnie słowa. Odwrócił się. — Jesteś naszą nadzieją, Slim. Jedynym spośród nas, z naszego królestwa, naturalnie narodzonym w tym świecie i jednocześnie z przekonania i serca sprawiedliwym. A ten świat to jest Sodoma i Gomora. Rozumiesz? Uratowałeś go od zagłady. Teraz jest twój. W nagrodę dostaniesz do zagospodarowania swój własny świat. Z niego właśnie do ciebie przybywamy. Stoimy wszyscy do twojej dyspozycji. Na razie ty potrzebujesz nas, ale później to my będziemy potrzebować twojej pomocy. Dryblas, który przed chwilą zasłabł, zaczął się znowu przebudzać. — Co z nimi? — spytałem. — Niestety, muszą zostać pozbawieni części swoich genitaliów. A ten tutaj — wskazał na dryblasa — za dużo wyrządził ludziom krzywdy. Musimy więc pozbawić go tej możliwości na przyszłość. — Jak… to możliwe? — A jak myślisz? — spytał retorycznie. — Nie wiem — westchnąłem ciężko. Swoimi myślami i całym swoim wnętrzem byłem nadal przy Atai. — Straci wzrok. Zachoruje i straci wzrok. — I jak to zrobicie? — Zrobimy, Slim. Zrobimy — razem. Siedzimy w jednym przedziale, nie zapominaj o tym. — A pociąg pędzi przed siebie w przepaść? — Mniej więcej. Strona152 — Już gdzieś to słyszałem. — I dlatego sprawdzamy bilety. Bilety, które otrzymują tylko ci, którzy nauczyli się fruwać. Wszyscy pozostali to pasażerowie na gapę. Musimy ich zawczasu usunąć, bo stanowią zbyt duży balast. Gdybyśmy tego nie zrobili, nasz pociąg mógłby runąć w przepaść, nie dotarłszy na drugi brzeg. Dryblas już całkowicie oprzytomniał. Jednocześnie powróciła Klaudia, targając ze sobą rodzaj hamaka. Magan podniósł dryblasa z tyłu za spodnie, jakby był ze styropianu, postawił go na równe nogi, i powiódłszy go przed sobą w stronę Atai, zapytał: — Widzisz, co jej zrobiłeś? Potem zaś zaprowadził go w drugi koniec pokoju, tam, gdzie przed chwilą siedział, dał mu do ręki coś w rodzaju długiego, ostrego sztyletu i powiedział: — Jeżeli sam sobie odetniesz jaja, zachowasz jedną nogę i jedno oko. Jeżeli nie, stracisz obie nogi i obydwoje oczu. Kiedy dryblas pojął po chwili, co za propozycję zrobił mu Magan, zawołał za nim z wściekłością: — Ty kurwa twoja pierdolona mać! — i rzucił sztylet, pewną zdawałoby się ręką, w stronę pleców zmierzającego w naszą stronę Magana. Magan złapał nóż lewą dłonią od tyłu, w locie, jakby miał oczy na plecach i, odwróciwszy się błyskawicznie, odrzucił go z takim impetem, że utkwił prawie po rękojeść w lewym ramieniu siedzącego pod ścianą dryblasa, przytwierdzając je do wyłożonej nią boazerii. Dryblas spróbował sztylet po chwili wyciągnąć, ale nie dał rady, bo długie gdzieś na trzydzieści pięć centymetrów ostrze do połowy swojej długości wbite było w ścianę, jakby je ktoś tam niczym eksponat muzealny już przed wielu laty na stałe zacementował. Był wściekły i czerwony ze złości, ale każdy nierozważny ruch przyprawiał go o silny ból, więc w końcu, na ile to tylko było możliwe, wyprostował plecy wzdłuż ściany, starając się przyjąć możliwie bezbolesną pozycję. Kiedy zaś już właśnie ponownie otworzył usta, żeby wyrzucić z siebie jakieś kolejne przekleństwo (albo pogróżkę), jęknął tylko z bólu, przekonawszy się, że ten ostatni nie tylko jego ramię, ale i jego (dodajmy — plugawy) pysk trzyma w szachu. Ataję przełożyliśmy tymczasem delikatnie na hamak. Miała brutalnie połamane nie tylko wszystkie kończyny (oprócz prawej ręki), ale także wiele żeber i palców. Dzięki wcześniejszemu „zastrzykowi” Klaudii Strona153 wyrównał się jej oddech. Jak Klaudia zapewniła, Ataja znajdowała się teraz w stanie głębokiego snu regenerującego i w najbliższym czasie będzie mogła zostać poddana operacji. Technologia tej operacji (czy też tego rodzaju operacji) stoi poza zasięgiem współczesnej ziemskiej chirurgii i w ogóle medycyny. Ale nie może być ona przeprowadzona bez zgody Atai. To ona sama musi rozpoznać swoje położenie w labiryncie przeznaczenia i wybrać optymalną z jej punktu widzenia ścieżkę. Przy tym osobą, która miałaby mieć największy wpływ na decyzję, jaką podejmie Ataja, byłem właśnie ja. Spod willi Le Parda odlecieliśmy jego własnym helikopterem. Mieliśmy na pokładzie dodatkowego pasażera, może dwunastoletniego afrykańskiego chłopca. Spośród kilkunastu kobiet, dziewcząt i chłopców, odnalezionych przez Klaudię i Magana w podziemnej kondygnacji (w której rozmieszczone były nie tyle pomieszczenia piwniczne, ile sale i cele tortur), jedynie on dzisiejszą noc przeżył. Miał między innymi nadcięty odbyt (w wiadomym celu) i groziło mu w każdej chwili zakażenie i wykrwawienie, mimo że został przez Klaudię prowizorycznie podleczony i opatrzony. Wszyscy inni zostali z okazji święta nocy poślubnej najpierw wielokrotnie brutalnie zgwałceni, a potem zamęczeni na śmierć. Później się dowiedziałem, że Le Pard częściej zwykł był urządzać takie noce poślubne. Wychodził z logicznego na pozór założenia, że skoro natura wyposażyła go w penisa zamiast pochwy, to on musi to sobie jakoś zrekompensować. Uprowadzał zakochane pary i urządzał im noc poślubną. Zawsze miało to podobny przebieg, tylko że narzeczona nie zawsze przeżywała piwniczne tortury; więc narzeczony odnajdywał często następnego dnia rano obok siebie w łóżku jej trupa — albo raczej jej okaleczone szczątki. Magan i Klaudia usunęli wszystkim dziewięciu ludziom Le Parda, którzy wzięli udział w nocnych torturach, wiadomą część genitaliów, dryblasowi obcięli ponadto obie nogi. Zainfekowali mu też gałki oczne rodzajem niezaraźliwego dla innych wirusa, który w ciągu następnych miesięcy miał u niego spowodować całkowitą, nieuleczalną utratę wzroku. Przed odlotem wezwali dla nich pomoc, gdyż inaczej towarzystwo by się w krótkim czasie wykrwawiło. Magan zaimplikował im ten sam rodzaj „tipexa”, który stosowała Klaudia, po czym wprowadził ich w stan krótkiej hipnozy, w czasie której wymazał im z pamięci wszystko, co dotyczyło ich powiązań z Le Pardem oraz ich udziału w jego morderczym Strona154 procederze, sugerując im także zakaz wiązania się w jakikolwiek sposób z Le Pardem seniorem. Ma się rozumieć, że pozbawił ich także pamięci o nas i całej tej dzisiejszej akcji, nie uwalniając ich jednak od ciężaru ich bandyckich przewinień. Willa Le Parda juniora została wysadzona w powietrze, tylko zatorturowane kobiety i dzieci wynieśliśmy przedtem na zewnątrz. Magan zadbał o to, żeby wszyscy zostali pochowani. Także Le Pard. Jakiś znajomy ksiądz miał za nich odprawić w Paryżu mszę i zmówić nowennę do Miłosierdzia. Z całej bandyckiej grupy Le Parda bez uszczerbku przeżyła cały ten incydent tylko jedna osoba, a mianowicie kierowca limuzyny, do której zostałem w Paryżu zaproszony „na przejażdżkę”. Puścił wtedy do mnie oko, a ja nie wiedziałem, o co mu chodzi. Teraz się dowiedziałem, że to był John Tesko, agent i bliski współpracownik Klaudii i Magana. Czy to był jednak ten sam John, z którym miałem do czynienia na tej opisanej (ponoć przeze mnie samego) Ziemi dwudziestego czwartego stulecia? Czy my z przyszłości byliśmy wersjami nas samych z przeszłości? Czy może odwrotnie? Nie był to odpowiedni czas, żeby łamać sobie nad tym głowę. A nikt sam z siebie nie raczył mi tego wyjaśnić. Dowiedziałem się tylko, że potrzebowaliśmy go jako ogniwa w siatce powiązań Le Parda seniora. To on miał tego ostatniego powiadomić — jako jedyny szczęśliwie ocalały — co stało się z jego synem, sugerując mu, że była to wendeta innej, konkurującej z Le Pardem na rynku handlu ludźmi i dziećmi organizacji mafijnej ze wschodniej Azji. I to on właśnie pomógł Klaudii i Maganowi dostać się do sypialni, w której z Atają spędziłem „noc poślubną”. Zanim przedostaliśmy się do Gibraltaru, skąd mieliśmy odlecieć do Francji, wylądowaliśmy w pewnym bardzo wysokim i niedostępnym regionie gór Atlasu. Znajdowało się tu tajemne przejście, gdzie nasi sprzymierzeńcy (mówię „nasi” w znaczeniu moi i moich agentów) z innych „czasoprzestrzeni” mogli najłatwiej nawiązywać z nami kontakt. Magan i Klaudia powiedzieli mi, że musimy tam odtransportować Ataję. Dopiero wtedy zadecyduje się, jak dalej potoczy się jej (i mój) los. Kiedy z helikoptera, którym Klaudia wylądowała na małym płaskowyżu skalnym, jak na miękkiej poduszce, wynieśliśmy dogorywające ciało Atai i ułożyliśmy je w jaskini, aby zostawiwszy ją sam na sam ze sobą, odczekać, jaki będzie wyrok przeznaczenia — czyli czy Ataja umrze, czy przeżyje — tknęło mnie coś i poprosiłem ich, żeby zostawili mnie na chwilę z Atają sam na sam. Pochyliłem się nad nią i pocałowałem ją w czoło. Mia- Strona155 ła przemytą przez nas i opatrzoną twarz, bez śladu makijażu — co sprawiało, że mimo zadrapań i opuchlizny była tak piękna i wyglądała tak młodo i niewinnie… Wtuliłem się w nią. Oddychała prawie niewyczuwalnie. W pewnej chwili jakby lekko drgnęła i usłyszałem ciche: — Slim? Teraz to ja drgnąłem, bo odruchowo się zląkłem. Nie spodziewałem się przecież, że odzyska nagle przytomność. Uniosłem głowę i spojrzałem na nią. Miała szeroko otwarte oczy. — Tak — powiedziałem. — Slim… Ja nie wrócę. — Jak to nie wrócisz? Wiesz w ogóle, gdzie jesteś? Zrobiła lekki przeczący ruch głową. — Jesteś w tym przejściu. Mają cię odebrać i wykurować. Wszystko będzie dobrze. — Slim, ja wiem, co mówię. Tak było zaplanowane. Nie mówiliśmy ci o tym, bo byś się nie zgodził, ale… ja nie wrócę. Chciałam się z tobą tylko pożegnać. Znowu byłem zszokowany. Właśnie ożyła we mnie nadzieja i spodziewałem się z jej ust usłyszeć teraz coś całkiem innego. Pogłaskałem ją po jej pięknym, wysokim czole i po głowie. Potem wziąłem do ręki kosmyk jej jasnych włosów i je ucałowałem. Uśmiechnęła się. Przytuliłem się do niej znowu delikatnie, starając się jej nigdzie nie naciskać, bo przecież jej ciało było jedną wielką raną. Powiedziałem cicho: — Kocham cię. — Slim… Byłeś jedynym mężczyzną, którego kochałam… Twoje serce… jest niebiańskie. — Nie przesadzaj. — Nie przesadzam. Poczekaj — odepchnęła mnie lekkim ruchem ramienia, kiedy ponownie chciałem się do niej przytulić. — Chciałam ci coś powiedzieć. W tę naszą noc poślubną wczoraj… Czy przedwczoraj? Straciłam rachubę czasu. — Wczoraj. Z wczoraj na dzisiaj. — Tak… Mówiłam ci, że on chciał, żebym ja to u ciebie robiła buzią, podczas gdy on… — Tak, wiem. Strona156 — Ale ja coś przemilczałam. Nie powiedziałam ci, że najpierw… Najpierw… — łzy, które od dłuższego czasu napływały jej do oczu, teraz zaczęły jedna po drugiej skrapiać jej policzki. Uśmiechnąłem się i delikatnie obtarłem je palcem. Ataja przełknęła z dużym wysiłkiem ślinę i mówiła dalej: — Najpierw… Otóż ja nikogo innego nie miałam przedtem, żadnego mężczyzny. I… miałam jeszcze błonę dziewiczą, kiedy chcieli się do nas dobrać. I powiedziałam mu o tym. — Le Pardowi? — Tak. I on mnie nawyzywał, a potem chciał, żebyś ty to jakoś tak zrobił, ale się nie udało. Więc kazał ci to załatwić… Odbyć ze mną… I zostawili nas na chwilę w spokoju. Teraz mnie zakręciły się łzy w oczach. A więc byłem pierwszym i jedynym — nie licząc jej późniejszych gwałcicieli — mężczyzną Atai? — Naprawdę? — spytałem. — Tak. I ja byłam po tym bardzo szczęśliwa. Było mi tak dobrze, bo właśnie po to się narodziłam, żeby... I było mi wszystko jedno, co oni ze mną zrobią. — Ataja, proszę, zostań. Nie zostawiaj mnie samego. Nie musisz przecież umierać. — Poczekaj, to jeszcze nie wszystko. I… I kiedy to się stało, poczułam w moim brzuchu takie ciepło, inne niż to, które znam, takie wspaniałe ciepło… I wiem, że to jest tu w środku. — Co jest w środku? Co masz na myśli? — Nasze… dziecko. Ono się poczęło. I chciałam ci powiedzieć, że ono nie umrze. Ono się narodzi… w innym wymiarze. Będę tam na ciebie czekała. — Ale… mówiłaś przecież… że Aiysha na mnie czeka… — Slim… Ja jestem Aiyshą. Po tym wypadku, który miałam… Wiesz, w drodze do pracy. Ja wtedy, to znaczy ona wtedy, ta dziewczyna, którą miałeś za Ataję… ona umarła. I udostępniła mi swoje ciało. I ona nie wróciła. A ja… Ja weszłam w jej piękne ciało. To miała być dla ciebie nagroda za bezinteresowną miłość. Za miłość, jaką mi okazałeś. Mnie jako Atai. Byłem zalany łzami. Ataja (a właściwie Aiysha) mówiła z trudem i kiedy z każdą chwilą pełniej docierał do mnie sens jej słów, wpadałem w coraz to większe osłupienie. Więc w jej ciele mieszkała Aiysha. Ataja była Aiyshą. Strona157 — Aiysha — wymówiłem powoli. — Czy jesteś pewna, że chcesz mnie opuścić? Czy musisz umierać? Jaki to ma sens? — Ja będę przy tobie. Tylko moje ciało umiera. A on… Wiem, że to będzie synek… A on… narodzi się na naszej, lepszej Ziemi. Chcę tylko… Będziemy tam na ciebie czekali. Chcę tylko… żebyś powiedział, jak mamy go nazwać… W końcu to ty… — uśmiechnęła się. — W końcu to ty piszesz ten pamiętnik. — Poczekaj… Muszę się zastanowić. — Teraz wiesz, czemu nie chciałam, żeby Klaudia mówiła o Aiyshy. Bo by się wydało, że to ja jestem Aiyshą… I byś się nie zgodził. Nie zgodziłbyś się, prawda? — Nie zgodziłbym się. — Widzisz? A to ty sam wymyśliłeś ten pamiętnik, tę historię. Ale to jest prawda. I potem się spotkamy. Tak mówi pamiętnik, który ja znam z przyszłości. Mamy się spotkać. — Gdzie? — Na Ziemi. Na nowej Ziemi. — Na nowej Ziemi? — Tak. Ale na tej Ziemi, tutaj. To będzie nowa Ziemia. I tam… będzie inaczej. Tam będzie twoje królestwo. — Nasze królestwo. — Nasze — uśmiechnęła się. Wyglądała jak anioł. Z jej olbrzymich, niebieskich oczu ze szczęścia lały się łzy. — Teraz cię mam — zaczęła znowu. — Już na zawsze. Wszedłeś do mnie przez buzię i przez… Czuję cię w sobie. Czuję twoją część, Slim. We mnie. Byłem całkowicie struchlały. Tak jak wtedy, kiedy ten dryblas bił ją pod ścianą i łamał jej kości i żebra, a ja nic nie mogłem zrobić, bo trzymali mnie we trójkę, Le Pard i tych jego dwóch ludzi. I wtedy dotarło do mnie, że ona rzeczywiście sama tego chciała. Była tak zdruzgotana tym, co przeszła, że naprawdę nie chciała już żyć. Miała dosyć tego świata. Mimo że była rodzajem nadczłowieka. A może właśnie dlatego. I umarła na świadectwo. Żebym się przekonał, jaki ten świat jest. Żebym walczył. Żebym się z mieszczuchami i mafiosami nie pokumał. Żebym nie zapomniał, skąd pochodzę. Strona158 Teraz to do mnie dotarło. Pojąłem jej misję. Pojąłem jej wielkość. Pojąłem jej najgłębszą pokorę. Jej absolutną bezinteresowność i odwagę, i jej świętą naiwność. Pogładziłem ją po policzku. Z trudem i powoli uniosła swoją prawą rękę i położyła ją na mojej. Jej dłoń była zsiniała i opuchnięta. Co najmniej dwa palce były złamane. Znowu łzy napłynęły mi do oczu i lały się ze mnie mniej więcej już ciurkiem. Musiałem wysiąkać nos, bo od płaczu miałem już wszystko zatkane i prawie nie mogłem mówić. Wtedy skojarzyłem sobie, jakim jestem egoistą. Przecież Ataja (Aiysha) też musiała mieć od wzruszenia zatkany nos, a mnie nie przyszło do głowy, żeby jej ulżyć. Wziąłem teraz więc jedną z chusteczek, które miałem przy sobie, i przytrzymałem, żeby wysiąkała nos. Spróbowała, ale nie do końca się to udało. Poprosiła natomiast o łyk wody, to znaczy zrobiła ruch ustami, jakby chciało jej się pić. — Chcesz się napić? — Tak — powiedziała i zrobiła jeszcze raz lekko potakujący ruch. — Twoje łzy. Chcę pocałować twoje łzy. Przybliżyłem się na tyle do jej ust, że mogła pocałować mój policzek. Ale ona powiedziała: — Nie, twoje oczy. Zamknąłem oczy i przyłożyłem lewe oko do jej miękkich, napuchniętych warg. Całowała je i oblizywała, jakby rzeczywiście chciała się napić. Po chwili odepchnęła mnie lekko, ale zdecydowanie i pokazała wzrokiem na moje drugie, prawe oko. Całowała je znowu tak naiwnie i chciwie jak dziecko, które miałoby wreszcie okazję napić się jakiegoś swojego ulubionego nektaru. Było to cudowne uczucie. Ale Aiysha (w ciele Atai) znowu mnie odepchnęła i powiedziała: — Pocałuj mnie. Chciałem pocałować ją w oczy, jak ona mnie przed chwilą, bo jej usta były tak napuchnięte, że obawiałem się ich dotknąć, żeby nie zadać jej bólu. Ale ona potrąciła mnie lekko swoim złamanym nosem, i kiedy podniosłem głowę i na nią spojrzałem, nieznacznie poruszyła ustami w moim kierunku. Dotknąłem więc jej ust najdelikatniej, jak tylko mogłem, a ona, powoli i z trudem położywszy mi swoją prawą, „zdrową” rękę z tyłu głowy, nieporadnie przylgnęła do moich warg, zamykając przy tym oczy. Strona159 To był nasz ostatni i jedyny pocałunek. W pewnym momencie drgnęła i nagle jej usta zamarły. Początkowo nie dotarło do mnie jeszcze, że to było jej ostatnie tchnienie. Miałem cały czas nadzieję, że przeżyje. Kiedy stało się dla mnie jasne, że to już koniec, przez dłuższą chwilę pozostałem w bezruchu, aby nic nie uronić z tego jej ostatniego oddechu. Potem położyłem głowę na jej teraz okrytych, choć przecież — miałem to jeszcze w pamięci — prawie całkowicie zmasakrowanych piersiach. Zamknąłem oczy. W pewnym momencie odniosłem jednak wrażenie, że wokoło zrobiło się jakby jaśniej. Ostrożnie otworzyłem więc oczy i, podniósłszy się, zobaczyłem, że otacza nas jakaś światłość. Cała jaskinia wypełniona była srebrno-złotawym światłem, a mały świecznik, który przedtem stał obok nas, gdzieś się po prostu zapodział. Twarz Aiyshy zamarła w anielskim uśmiechu. Nie wiem, jak długo to trwało, ale kiedy światło się rozpłynęło, Aiyshy już nie było. Po prostu znikła. Chwilę siedziałem jeszcze w bezruchu, kiedy nagle usłyszałem wyraźne, choć ciche: — Slim. Rozejrzałem się. Nikogo nie było. — Tutaj — usłyszałem ponownie głos, dochodzący jakby z prawej strony od góry. Jaskinia ciągnęła się dalej w tym właśnie kierunku. Dopiero po chwili oczom moim ukazał się świetlny stożek, w którym zanurzona była Ataja-Aiysha. Miała na sobie białą suknię, bardzo podobną do tej, w którą wczoraj była ubrana. Ale to nie była ta sama Ataja, która przed chwilą leżała koło mnie. Na moich oczach rysy jej twarzy zaczęły zmieniać swój kształt i po chwili ujrzałem przed sobą heterolandzką księżniczkę Aiyshę. Dokładnie niemal taką, jak ją sobie wyobrażałem (albo pamiętałem?), czytając swój pamiętnik. Uśmiechała się do mnie, lewą ręką wskazywała na serce, prawą zaś trzymała na brzuchu. Nie było na niej śladu po jej zewnętrznych obrażeniach i wyglądała tak pięknie, jak wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyłem z bliska jej nieumalowaną twarz, gdy była jeszcze tą dwudziestoletnią dziewczyną, rozpoczynającą — zdawałoby się, że nieuniknioną — karierę zawodową w banku; tyle że tym razem miała mimo to twarz Aiyshy. Twarz, która teraz do złudzenia przypominała tamtą jej inną twarz. Podobnie jak ów stożek światła, w którym teraz stała, był łudząco podobny do tego, który wtedy ujrzałem tym moim wewnętrznym wzrokiem, kiedy ona powiedziała: „Czy mnie się zdaje, czy tu jest tak gorąco?” Nie wiedziała jeszcze Strona160 wtedy, że to światło, które przenika przez nią z góry — a które miało przedziwny związek z otaczającą mnie ponadzmysłowo, jakąś świetlistą tkanką (której obecność od tego dnia ujawnia mi się niezależnie od mojej woli systematycznie do dzisiaj) — wywołuje u niej wrażenie tego gorąca. Nie wiedziała jeszcze nic o świetle praźródła. I gdybym jej wtedy słowo o tym nadmienił, mogłaby sobie pomyśleć, że „temu to nieźle odbiło”. A teraz… Oprócz świetlnego stożka, w którym ona sama cała się znajdowała, otaczała ją całą świetlista, niebieskawo-srebrzysta poświata (z lekkim jakby złotawym odcieniem), a nad jej głową i wzdłuż jej włosów, które anielsko otaczały jej królewsko-dziewicze oblicze, wiła się faliście jeszcze intensywniejsza i jaśniejsza aura, jakby jej znak szczególny, jej dziewicza korona. „Jak długo muszę jeszcze czekać, żeby być z tobą?” — zadałem sobie w myślach pytanie. A ona odpowiedziała: — Tutaj znany ci czas nie istnieje. To potrwa tylko chwilkę. Żegnaj, Slim. Bardzo cię kocham i czekam na ciebie. — Czy ty jesteś Aiyshą czy Atają? — Aiyshą. Ale Ataja stała się w tym życiu moim aspektem. Moim dopełnieniem. Jakby moją bliźniaczą siostrą. Swoim cierpieniem spłaciła nam dług, mnie i tobie. Dług, który u nas zaciągnęła. I powróci dzięki temu do Królestwa. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słowa. — Kocham cię. I bardzo cię potrzebuję — próbowałem jej wytłumaczyć, mając jeszcze cień nadziei na jakiś cud, na to, że powróci. — Będę zawsze przy tobie — powiedziała. — Chciałem jeszcze cię spytać… — naprędce usiłowałem coś wymyślić, żeby choć przez chwilę ją zatrzymać. — Jak… Jak ci tam jest? — Tu wszystko tonie w świetle. Ale kiedyś Ziemia będzie planetą światła. — Kiedyś? To znaczy kiedy? — Teraz. To znaczy teraz. Ta część ciebie, która jest ze mną, może to odczuwać. I ty poprzez nią. Jesteś już z nami, musisz tylko… do końca wyzwolić twoją świadomość. — Do końca? Od czego? — To ty wiesz najlepiej. To ty piszesz tę historię. Strona161 Słowa te zabrzmiały w jej ustach sucho i obco, ale jednocześnie spojrzała na mnie swoimi już nieziemskimi oczami tak pięknie i przyjaźnie, iż nie pozostawiła mi cienia wątpliwości, że to znowu ona ma rację. — Muszę już iść — powiedziała spokojnie. — Czy naprawdę musisz? Czy nie możesz mi chociaż w tym… kształcie towarzyszyć? — Nie mogę, Slim. — Dlaczego? — zrobiłem nieświadomie krok w jej kierunku, nie mogąc się uwolnić od jej fantomicznej, obezwładniającej siły przyciągania. — Stój! Nie podchodź do mnie! Masz za silną aurę. Kiedy ktoś umiera, może mylnie wziąć ją za wyjście z tunelu. Albo za światłość rozświetlającą ciemności. — Ale przecież nie ty! — Ja nie, ale ja cię kocham. Chcesz, żebym w tobie ugrzęzła? — We mnie ugrzęzła? — zapytałem z niedowierzaniem, czując się już prawie winnym, że znowu coś robię nie tak, mimo iż wszystko, co robiłem, wynikało jedynie z tego, co do niej odczuwałem. Westchnąłem więc tylko głęboko, nie doczekawszy się z jej strony odpowiedzi. Było chyba oczywiste, że kto jak kto, ale ja bym jej nie życzył, żeby we mnie „ugrzęzła”, jak się wyraziła, choć ledwo mogłem sobie wyobrazić, co to znaczy, i choć zabrzmiało mi to z jej strony trochę odpychająco, tak jakby rzeczywiście się obawiała, że mogę jej wyrządzić jakąś krzywdę. Przy tym byłem raczej pewien, że tak naprawdę chodziło jej o mnie, a nie o siebie, i że to prędzej ja mógłbym ugrząźć w niej, niż ona we mnie. Wpatrywałem się w nią jeszcze chwilę w smutnym oczekiwaniu, że to już ostatnie sekundy jej widocznej obecności. Jakby na potwierdzenie, uśmiechnęła się do mnie swoim anielskim uśmiechem i wyszeptała: — Będę przy tobie. Stożek światła zaczął się rozpływać, a ona wraz z nim. Zrobiło się prawie zupełnie ciemno. Odruchowo osunąłem się na kolana, z których po chwili bezsilnie opadłem na własne pięty. Nie mogłem się ruszyć z miejsca i nie czułem swojego ciała. Jakbym był przedłużeniem rozciągającej się pod moimi nogami skały… — Slim? — usłyszałem głos Klaudii. Strona162 Rok później Zapytałem kiedyś Hermana: „Czym jest cierpienie? Czyż nie jest ono jawną niesprawiedliwością? Zwłaszcza kiedy dotyka ludzi, którzy niczym nie zawinili, którzy jeszcze w swoim życiu nie zdążyli nikogo skrzywdzić?” Odpowiedział mi: „Cierpienie jest drogą do prawdy absolutnej, do poznania tego, co niepoznawalne. Jest ono takim przedsmakiem szczęścia, taką kałużą na plaży, którą morze wylało z siebie w czasie sztormu. Kto jednak zatrzymuje się w drodze przy kałuży i buduje sobie obok niej zamek z piasku, i otacza go fosą, ten nigdy nie dotrze do celu…” Strona163 To ja jestem autorem pamiętnika. I to ja mam kontakt z nieznanym. I to ja czuję ten związek. Ale to nie ja mam rację. Rację mają ci, którzy by się nigdy nie ośmielili zbliżyć do ogniska z obawy, żeby się nie poparzyć. Albo ci, którzy przekraczają bezpieczną granicę nie żeby się ogrzać i doznać innego stanu, ale żeby mieć pretekst do bycia bezwzględnym dla innych. Zabijają w ten sposób własne cierpienie, z którym nie potrafią sobie poradzić. Zagłuszają się od zewnątrz. Albo w najlepszym razie, jak papa gej polskojęzycznej literatury, uzurpują sobie prawo do wyrokowania o innych, uznawszy swoje cierpienie i konieczność życia w tym świecie tak pełnym kobiet (bądź mężczyzn) za wystarczający powód, aby usprawiedliwić swoje bestialstwo i megalomaństwo, swoją nienawiść do opartego na wzajemnym, głębokim poszanowaniu i miłości, „heteroseksualnym”, chrześcijańskim, w ich oczach utopijnym systemie wartości; i aby usprawiedliwić swój zdradziecki podpis na cyrografie z diabłem, który wyrył na tyle głęboki tatuaż w ich duszy, że nie omieszkują już w młodym wieku (przyjrzyjcie się choćby strojom niektórych młodych wokalistek i wokalistów, a nieodparcie ujrzycie na nich wizerunki bestii…) dawać wyrazu swoim rozgoryczonym tęsknotom i swojej czołobitności wobec bukmacherów zgromadzonych wokół cielca. Na jego byczej skórze wypisane są jednak także imiona Heterolandczyków, którzy zmienili front z dosyć niecnych pobudek… Zło nie jest więc w żadnym wypadku jakimś wyróżnikiem jednostek niesymetrycznie spolaryzowanych. Ale ich cierpienie czyni ich częstokroć bardzo łatwym łupem dla „anioła-przekręta” w kontrolowanej przez niego (z powodu zbyt wielu żyjących tu jego wyznawców) ciężkiej sferze materii. Wierzą bowiem, że to on będzie ich wybawcą, nie zdając sobie zupełnie sprawy, że to właśnie on, szatan, wypłatał im takiego psikusa… Skoro jednak Najwyższy w ogóle do tego dopuścił, to może to jednak także jest jakaś droga do szczęścia? Nie prowadzi ona jednak z pewnością do stacji sadyzm, cynizm, bezwzględność, chorobliwy egocentryzm, pycha, bestialstwo… Tymczasem „przymioty” te stają się dziś w tym świecie nieuchronnie standardami codzienności. To jest objaw zdziczenia. I objaw ostatecznego odcięcia się od energii praźródła. Którego łupem pada w tym świecie coraz więcej niewinnych ofiar. Choć to zabrzmi może banalnie — żadna ofiara nie pozostaje jednak bez echa. I żadna nie jest pozbawiona sensu. Stawka bowiem toczy Strona164 się o dużo więcej, niż o miliony choćby ofiar. Stawka toczy się o przetrwanie ludzkości jako rasy. Rasy, która zdziczała i która musi teraz powrócić do swoich korzeni. „I to właśnie głównie o ewolucję ludzkości jako rasy toczy się walka” — tłumaczył mi kiedyś mistrz Herman (który zresztą zawsze twierdził, że jest tylko jeden Mistrz, do którego on sam się nie może porównać; mimo to Herman zasługiwałby na oddzielny rozdział w tym pamiętniku; być może rozdział ten zostanie kiedyś napisany, ale tak do końca nie można tego zaplanować, przyszłość bowiem… jeszcze nie istnieje). „Walka toczy się o to, żeby ludzie zdali sobie wreszcie sprawę, że tylko z biologicznego punktu widzenia są zwierzętami. Ale że tak naprawdę to wszyscy należą do tej samej rasy aniołów-prabogów, którzy opuścili się w tę trójwymiarową rzeczywistość, aby zdobyć ją dla swych ideałów, aby ją okiełznać światłem; i aby w tej ciężkiej sferze wykazać swoją przydatność do przejścia na wyższe piętra spirali duchowego rozwoju. Owi protoplaści ludzkości stale się odnawiają w na nowo poczynających się pokoleniach i dynastiach, zastępując stare i zdegenerowane, bądź skażone nieczystym nasieniem. Nikt z ludzi nie potrafi jednak odróżnić czystego nasienia od skażonego, bowiem protoplaści narodów lub dynastii wybranych przychodzą na ten świat najczęściej wbrew woli jego świeckiego władcy, który gotów jest nie tylko spalić Rzym albo wymordować całe pokolenia, aby wspomnieć chociażby ofiary mordu tzw. II wojny czy namiestnika Heroda, ale i prześladować je i ich nacje przez całe epoki historyczne, byle tylko się ich pozbyć z ringu, na którym toczy się walka o władzę nad tym światem. Rodzą się oni często jako cudowne dzieci w „normalnych” rodzinach, jako dzieci nieślubne, a nawet jako ofiary gwałtu i przemocy. Zawsze jednak rodzą się jako owoce wielkich namiętności. Drogi, którymi Pan posyła na ten świat tych apostołów Królestwa i protoplastów lepszej ludzkości są jednak często na tyle niekonwencjonalne, że małe rozumki, zamieszkujące organiczne manifestacje waszych ciał, doprawdy nie są w stanie ich ogarnąć. Nie spekulujcie więc na ten temat, bo to wiedzie na manowce i nie stanowi żadnego istotnego wkładu w ewolucję gatunku. Wiedzę o tym, co jest wam potrzebne, aby przetrwać jako rasa, najlepiej obrazują boskie przykazania, owe dekalogi instytucji religijnych, i to nie tylko te judejsko-chrześcijańskie, ale także te zawarte we wszystkich siedmiu wielkich systemach religijnych (o których siedem dokładnie tu chodzi, nie Strona165 wiem na sto procent do dziś). Od kiedy więc rozpoczęły się nowe dzieje ludzkości, czyli po tak zwanym potopie, odtąd chodzi o to, aby zrównać wszystkich w prawie — dusze niewolników i dusze panów. Konkretnie rzecz biorąc, chodzi więc o to, aby wszystkim dać jednakowe szanse na powrót do źródła, wszystkim stworzonym istnieniom zwierzęco-ludzkim. Czas historyczny, w którym dziś żyjecie, jest okresem rozstrzygającym. Na planecie żyją obok siebie na równych prawach dawni mityczni bogowie i niewolnicy — i każdy z nich ma równe szanse powrotu do macierzy, do prapoczątku, do stanu anielskiego.” Rasa ludzka jest więc jedną z kosmicznych ras — ras odzwierciedlających dążenie istot boskich do zaludnienia sobą kosmosu. W przyszłości ludzie mają być inni — nie tylko wyżsi i silniejsi, ale także tacy jak Aiysha: piękni od środka. Zanim to jednak nastąpi, niejeden wysłannik Królestwa musi zejść jeszcze na dół albo raczej — powrócić z przyszłości, będąc gotowym oddać swoje życie za tę najbardziej utopijną z idei. Ideę o istnieniu Królestwa. Z jednej strony było mi to wszystko wiadome, z drugiej jednak… byłem tak zdruzgotany tragiczną śmiercią Aiyshy, że tylko z trudem dochodziłem do siebie. Najchętniej wysadziłbym całe Maroko w powietrze albo wytruł całą tę, powiązaną w jakiś sposób z mafijno-dyktatorską aktywnością, część ludzkości. Ludzkości czy stada człekokształtnych zwierząt? Zwierząt, zatopionych we własnym gnoju i wyrywających sobie zawzięcie sprzed nosa resztki możliwych jeszcze w tych warunkach przyjemności. A co z wysłannikami Królestwa? Siedzą pozamykani w więzieniach? Albo może wszyscy zostali już dawno spaleni na stosie? Także na „stosie wiary we własne możliwości, tej głównej doktryny inkwizycyjnej naszych czasów” (jak mawiał mistrz Herman, mając na myśli dogmat postrzegania świata poprzez pryzmat własnego, małpio racjonalistycznego „ja”). A może… siedzą oni gdzieś w ciemnych zakątkach klasztorów i modlą się za innych, nikomu nie pokazując się na oczy? Tak bardzo pragnąłem znaleźć jakąś bratnią duszę — nie licząc oczywiście moich kompanów do zadań specjalnych, o których można by powiedzieć wszystko, tylko nie to, że byli normalnymi ludźmi. Któregoś dnia na wspomnienie o Aiyshy-Atai, o jej ostatnich godzinach życia, znowu zacząłem bezwolnie pochlipywać. Nie chodziło mi jednak przy tym ani o mnie, ani o nią, tylko właśnie o ludzkość. Czyż na tym świecie nie ma ani jednej ludzkiej istoty, świadomej swojego bo- Strona166 skiego pochodzenia? Czyż nie ma już nikogo, kto zdolny byłby świadomie w sobie odczuwać tę boską moc i „więź ze wszystkim, co jest”? Moc i więź, których nie można doświadczyć, nie znajdując się w stanie uświęcającej pokory. Pokory… Kto rozumie dziś w ogóle jeszcze potrzebę pokory — tej stacji przekaźnikowej dla duchowej mocy i miłości? Ludzie nie wiedzą, co to słowo oznacza. Myślą, że to chodzi o to, że jak się jest grzecznym, to ma się z tego profity. Klaudia, przyłapawszy mnie na moim pochlipywaniu, usiadła kolo mnie na kanapie i siostrzanie się do mnie przytuliła, nic przy tym nie mówiąc. Nie była w stanie do końca zrozumieć mojego cierpienia, bo ona sama, podobnie jak Aiysha, była święta już z założenia i już z założenia pojawiła się na tym świecie z całkowicie altruistycznych pobudek. Traktowała więc wszystko jako przygodę, jako integralny element składowy swojej misji, i nie była z nikim ani z niczym na tym świecie związana — jej większa część szybowała gdzieś w przestworzach nieznanych mi wymiarów. Nie odczuwała zatem tego bólu istnienia tak, jak ja. A choć teraz i ja byłem gotów poświęcić swoje życie na rzecz lepszej ludzkości, to jednak zbyt naiwnie się w duchu łudziłem, że może tę ludzkość i tę planetę da się jeszcze „tradycyjnymi metodami” odmienić i uratować. Klaudia zaś wiedziała, że się nie da. Wiedziała, że obecna Ziemia to rodzaj Alcatraz. I że chodzi tylko o wsparcie i ratowanie wysłańców Królestwa, tych nie-ludzi. Którzy jednak będąc tutaj, zupełnie zapomnieli, że są nie tylko rozumnymi zwierzętami, ale i istotami duchowymi. — Jak tak na was patrzę — usłyszeliśmy nagle pewnego wieczoru głos Su — to i ja zaczynam robić się rzewna. Może i mnie byście przytulili, co? Mówiąc te słowa, Su wskoczyła Klaudii na kolana, rozłożyła się wygodnie na plecach, podkurczając swoje śmieszne nóżki i zakładając nogę na nogę oraz podkładając sobie jedną rękę pod głowę, jakby właśnie zamierzała się trochę poopalać, a następnie, mając tak nasze twarze przed sobą, zaczęła snuć swój monolog: — Wiesz, Slim, Ziemia to jest takie więzienie dla dusz, które w innych sferach nie zrobiły odpowiednich postępów. Zwłaszcza zaś obecna Ziemia. Przy czym dusze te nie muszą koniecznie pochodzić z innych sfer, mogą także pochodzić z innych czasów. Zresztą każdy, kto w jakiś sposób zaangażowany był w historię ludzkości, wcześniej czy później musi tu wylądować — albo jako więzień albo jako strażnik. Bo to życie Strona167 biologiczne w ciężkiej sferze materii to jest dla każdego takie ekstremalne doświadczenie. Ale Ziemia jest jednocześnie wielkim galaktycznym laboratorium biologiczno-chemicznym. Jest laboratorium, w którym istoty boskie również na samych sobie przeprowadzają eksperyment pod nazwą „Człowiek”. Prototypem człowieka doskonałego jest Mesjasz, który przybył spoza wszelkiego czasu i przestrzeni, aby wyzwolić was spod władzy ogoniastego, i cały czas posyłał i posyła wam swoich apostołów. Jest to Mesjasz, który starszy jest niż cały znany wam kosmos i jednocześnie młodszy niż każde nienarodzone niemowlę. Mesjasz ten będzie żył wśród was u końca stworzenia, będzie jego ukoronowaniem, jego człekokształtnym ideałem. I to w nim zakochała się wasza Królowa, pramatka ludzkości. Jemu powierzyła się do końca, aby w niej narodził się jako człowiek i pokonał szatana, jej pierwszego galaktycznego potomka — narodzonego bez udziału miłości w najczarniejszych czeluściach niskogatunkowej czasoprzestrzeni skrytobójcę i władcę królestwa cieni w jednej osobie. Wiesz, co oznacza słowo „człowiek”? Oznacza ono biologiczną istotę boską, pozbawioną cech prazwierzęcych. Oznacza więc ono istotę zwierzęcą o cechach boskich, która w swoim dziejowym rozwoju dąży do osiągnięcia ideału, jakim jest Syn Człowieczy — pierwsza istota, zrodzona z miłości pomiędzy biegunem męskim i żeńskim, światłem i ciemnością. Problem jednak w tym, że zanim uświadomiliście sobie istnienie Najwyższego, zanim dotarła do waszej świadomości ta pierwsza fala światła praźródła, ta destabilizująca ciemności siła sprawcza, ta nadświadomość pierworodnego Syna Człowieczego, zanim to nastąpiło, narodziło się w zamieszkiwanym przez was skrawku czasoprzestrzeni, postrzeganym przez was jako wasza galaktyka i widoczny kosmos, narodziło się w nim zwierzę, które z czasem zdobyło władzę absolutną w otaczającej was, kosmiczno-metafizycznej parafii, i które, wyposażone w trakcie swych narodzin w gigantyczne moce, po dziś dzień pozostało mentalnie tylko zwierzęciem. Wiesz, kogo mam na myśli? To ów demiurg-wichrzyciel, pierwszy metafizyczny stwór w historii tego skrawka kosmosu, prasyn chaosu, któremu musiała przeciwstawić się wasza, pozbawiona jeszcze wtedy świadomości Najwyższego, czyli świadomości Syna Człowieczego, pramatka. Su przełożyła nóżki i chciała się nieco wygodniej ułożyć, ale nie bardzo jej się to udało. Strona168 — Sama skóra i kości — zwróciła się więc do Klaudii. — Czy ty, dziewczynko, w ogóle nic nie jesz? A może ci ci twoi z KGB, czy jak ich tam zwał, wycięli żołądek, żebyś z nadmiaru stresu nie zaczęła włóczyć się po paryskich knajpach? Klaudia uśmiechnęła się tylko, mocno rozbawiona, ale nie odpowiedziała. Chyba jednak miała coś ze współczesnego ideału kobiecości, wzorującego się na męsko-woj0wniczej mentalności kobiety trans, bo, że tak powiem, lubiła być chuda. — Okay, to podłóż mi tę poduszkę, żeby mi kark nie zdrętwiał — zażądała Su. — A teraz do rzeczy… A więc… demiurg był pierwszym dzieckiem stworzenia, pierwszym zrodzonym z łona pramatki metafizyczno-czasoprzestrzennym eksperymentem w tym dostępnej waszej jurysdykcji uniwersum. Ale ponieważ jego pramatka (czy też pramatnia) zrodziła go sama z siebie, był on dzieckiem zrodzonym bez miłości. Inaczej mówiąc, miał on naturę homogenną. Był eksperymentem. Był logiczną zagrywką na polu czasoprzestrzennej szachownicy. I z biegiem czasu sam stał się graczem. Wyśmienitym graczem-oszustem i przewrotnym prawodawcą. I pierwszym wcieleniem grzechu pierworodnego: grzechu niemiłości. Stał się więc diabłem — jednym, jak byście to dziś powiedzieli, jednym z kilku najstarszych programów w pamięci kosmicznego przeznaczenia. Był on też jedynakiem, którym mentalnie pozostał po dziś dzień. Nieuznającym żadnych etycznych norm, egoistycznym, przerażonym po wielekroć swoją samotnością i niemiłością degeneratem; i podstępnym, pozbawionym raz na zawsze czegoś takiego jak skrupuły albo wyrzuty sumienia, mafijnym przestępcą i spekulantem. Opanował prawie cały, znajdujący się w jego gestii skrawek kosmosu i uzyskał w nim nieograniczoną władzę. Aparat tej władzy oparł na zwierzęco-logicznej świadomości. Była więc to władza zupełnie pozbawiona aspektu miłości i współczucia. Wydawało mu się jednak, że słusznie czyni. Z jego punktu widzenia jego postępowanie było logicznym następstwem warunków bytowych, jakie go wychowały, ich logiczną konsekwencją. Su ponownie poprawiła się i przełożyła nóżki, po czym zapytała: — Słuchacie uważnie? — To pasjonujące, co nam opowiadasz. Ale właściwie Klaudia powinna to wszystko wiedzieć — wyrzuciłem szybko z siebie i spojrzałem pytająco na Klaudię. — Nie nudzi cię to? Strona169 — Nie — odparła cicho, jakby zaskoczona, i chciała coś dodać, ale Su dokończyła za nią: — Każdy się dowiaduje o tym, o czym się powinien dowiedzieć, na odpowiednim etapie swojego rozwoju. Jeżeli coś nie jest przeznaczone dla jego uszu, może słuchać i nie słyszeć. To, co mam teraz do powiedzenia, przeznaczone jest głównie dla ciebie, Slim. A wiesz, dlaczego? — Pamiętnik? — Zgadza się. To musi pójść w świat. Wolałem tego nie komentować, żeby jej nie wytrącać z kontekstu; powątpiewałem bowiem po cichu, że kiedykolwiek opublikuję jakiś pamiętnik. Su kontynuowała. — Kiedy pramatka zorientowała się, co się dzieje, było już za późno. Demiurg stał się zbyt silny. Z czasem okoliczny kosmos został przez niego i przez istoty, które sobie bezpośrednio lub mentalnie podporządkował, prawie całkowicie opanowany. Dziś demiurg ma całkowitą władzę nad materialno-racjonalistycznym i instynktualno-emocjonalnym aspektem rzeczywistości. On pisze do niego oprogramowanie i on nim zarządza. Ma więc także władzę nad aspektem biologiczno-płciowym, seksualnym. Władza jego nie dosięga jedynie tych, którzy pozostają w idealistycznoneoplatonicznym kręgu sacrum; a więc tych prawych, o których Mesjasz powiedział, że są ubodzy w duchu. Ubodzy w duchu — czyli uczciwi w sercu i niezdolni do intryg. Tych, u których rozum nie oddzielił się od serca. Oznacza to, że ten, kto realizuje swoją miłość, na płaszczyźnie, nazwijmy to, hiperfizykalnej… — To znaczy? — przerwałem jej. — To cię interesuje, co? — zripostowała Su. — Węszysz w tym znowu jakąś aferę miłosną? — Nie podskakuj, Su. Jesteś tylko aspektem mojej świadomości. — Powiedzmy. Hiperfizykalny… Jak by ci to wytłumaczyć? — Nie musisz mi tego tłumaczyć. Wystarczy, że to inaczej nazwiesz. — Hiperfizykalna płaszczyzna rzeczywistości to jest ta jej bardziej uduchowiona, metafizyczno-witalna płaszczyzna, która znajduje się w relatywnej przyszłości i gdzie zachodzą zjawiska, których w normalnych warunkach nie dają się obserwować. — Czyli cuda? Strona170 Su nie zaprzeczyła. — I nie ma w niej miłości cielesnej, tak? — kontynuowałem. — I tak, i nie. Tam fizykalność w rozumieniu „fizyczność” jest inna, intensywniejsza i lżejsza. Stan hiperfizykalnego uniesienia może jednak zostać też na jakiś czas osiągnięty w waszej rzeczywistości, na przykład w trakcie transcendentnego przeżywania aktu miłosnego dwóch bardzo kochających się ludzi; albo w czasie medytacji lub modlitwy. Zaspokoiłam twoją ciekawość? Tak?... To do rzeczy. Aby uratować więc wszechświat od całkowitej degeneracji, od całkowitej niemiłości, pramatka porodziła nowych synów i córki, o których moglibyśmy powiedzieć, że były to byty anielsko-boskie. Ich zadaniem było przeciwstawić się demiurgicznemu aspektowi świadomości. To on jednak, demiurg, uzurpował sobie prawo do bycia pierworodnym dziedzicem tego świata. I to jego mentalna tkanka rozprzestrzeniła się na świadomość większości istot, zamieszkujących ten dostępny waszym trójwymiarowym umysłom wszechświat. Jednak we wszystkich wymiarach i zakątkach waszej kosmicznej parafii podejmowane były przez pramatkę próby pozbycia się jego rakowatego, zdegenerowanego cielska. Powstały cywilizacje, których członkowie pozbyli się swoich indywidualnych emocji i doznań tylko po to, aby jako świadomość zbiorowa demiurgowi się przeciwstawić. Niektóre z tych cywilizacji na swój sposób uwolniły się od jego macek, ale próby przeniesienia ich doświadczeń na grunt cywilizacji wolnej woli, jaką reprezentuje planeta Ziemia, spaliły na panewce. Aż wreszcie — co jest nieprzeniknioną tajemnicą — z absolutnej zaprzeszłości, wyprzedzając bieg dziejów i wyprzedzając znany wam czas historyczny i prahistoryczny, narodził się z jej łona ten z końca i z początku innego, nieznanego wam czasu, ten spoza waszego zatrutego gazem piekielnych otchłani systemu. Narodził się Syn Człowieczy; i znalazł medycynę, aby wyzwolić was z szatańskiego kręgu przeznaczenia i z życia w zaklętym kręgu cywilizacji niemiłości. Aby tego dokonać, należało oczyścić się ze zrobaczywiałej, demiurgicznej tkanki poprzez życie w czystości. W czystości, która trwale możliwa jest tylko w stanie łaski, będącej płodem miłosnego uniesienia bądź zjednoczenia. Jednakowoż ziemskie dusze, czyli te inkarnujące się z przymusu w ciągle powtarzających się kręgach przeznaczenia, potrzebowały sprawdzonych wzorów, jak tego dokonać. Co nawet dla wysłanników Królestwa nie było to łatwe. Bo kiedy schodziło się tu na dół i żyło jako człowiek, zapomi- Strona171 nało się, jak dramatyczna jest sytuacja ludzkości. I zapominało się, że trzeba samemu żyć w czystości, aby negatywna, złośliwa świadomość demiurga-szatana nie opanowała także tych, którzy przybyli tu, aby pomóc innym. I dlatego Najwyższy pod postacią Syna Człowieczego i Niepokalanej Królowej postanowił stworzyć taki wzór na doskonałość, którego nie przeinaczyłby szatan. Pod wpływem Mesjasza Króla i Rodzicielki Królowej w ramach prawie wszystkich ziemskich społeczności wprowadzono pozwalające na zachowanie życia w czystości systemy, najczęściej systemy religijne. Służyły temu również przykazania i zalecenia religijne oraz instytucje takie jak zakony. Zadaniem ich było, jak mówiłam, przeciwstawienie się — przy wsparciu Najwyższego — wpływowi egoistycznej, destrukcyjnej i niszczycielskiej mentalności demiurga na indywidualną i zbiorową świadomość. Tylko żyjąc wedle pewnych ściśle określonych zasad, które usiłowały zdefiniować między innymi wielkie religie, na przykład w postaci dziesięciu przykazań, miało się szansę na zachowanie czystości i obronę przed razami tego do szaleństwa zrozpaczonego nieszczęśnika, degenerata i, skrywającego się często pod płaszczykiem dobroczynności, cynika w jednej osobie, pana wszystkich tyranów, karierowiczów, ciemiężycieli i innych sprzedajnych inkwizytorów. Czyli szatana. Szatana, który jednak sądzi, że jego zwyrodniałe prawodawstwo jest słuszne. I którego sposobem na zaistnienie w tej — z waszego punktu widzenia — jedynie realnej rzeczywistości, jest wywoływanie odpowiednich stanów świadomości w ludzkich umysłach i duszach. W ten sposób właśnie w tej cywilizacji wolnej woli padają one bardzo często jego łupem; i to już za życia. Teraz uwaga! — Su wzniosła lekko do góry wskazujący palec lewej łapki. — Najskuteczniej można się mu oprzeć, jak mówię, żyjąc w tak zwanej czystości czyli w stanie łaski, w stanie miłosnego uniesienia. Mowa tu o uniesieniu miłosnym, łączącym pojedyncze istoty ludzkie z Bogiem poprzez indywidualne łącze, niezależnie od tego, czy żyją samotnie czy też w przepełnionym wzajemną miłością związku. Nie powinno bowiem już dzisiaj być tajemnicą, że wielu świętych „nagradzanych” było stanami miłosnej ekstazy, jakiej mogliby im pozazdrościć najwytrawniejsi kochankowie. Miłość bowiem i miłosna ekstaza jest sama w sobie święta. To tylko wasze wypaczone przez demiurga umysły sprowadzają ją do bezdusznego spółkowania, do sportowego, sadomasochistycznego, zwierzęco zmysłowego upojenia. Ale jakie zmysły biorą w niej udział, jakie procesy w Strona172 was zachodzą podczas przeżywania stanu rozkoszy? Tego nie wiecie i nie potraficie sobie wytłumaczyć. Podobnie jak dostępne wam metody naukowe. Tymczasem emocje towarzyszące wam w czasie aktywności płciowej to jest najcenniejszy łup dla zastawiających na was sidła kłusowników z innych wymiarów. Wasze emocje ich odżywiają. Ale to, z czego oni was okradają, to jest wasze własne danie główne. To zaś, co pozostaje na waszym talerzu, to są tylko wyplute przez nich odpadki. Dlatego wasza aktywność płciowa potrzebuje odpowiedniego strażnika, blokującego dostęp do waszych pól energetycznych płazowatym, upiornym kłusownikom, wyciągającym po was swoje kleiste macki z innych, demonicznych wymiarów. Seks jest naśladowaniem aktu stwarzania i musi wokół niego panować atmosfera miłosnej akceptacji. Inaczej staje się on misterium zła, procesem osuwającym was na niższe piętra spirali rozwoju, czynnikiem degenerującym wasze duchowe wnętrze i uzależniającym was od zachcianek odsysających z was energię życiową, demonicznych wibracji, będących na usługach ogoniastego. Problem niemniej komplikuje fakt, że tego szkodliwego wpływu nie można w sobie odkryć inaczej, jak poprzez odkrycie prawdy, ku której was prowadzi wasz wewnętrzny głos. Głos, który zawsze wie, co jest dla was lepsze. Głos ten jest jednak bardzo subtelny. I czasem trudno go dosłyszeć. Więc wtedy, kiedy się go nie słyszy, lepiej się zdać na mądrość i prawa, stworzone na użytek religii, bo ich głównym zadaniem jest właśnie poprowadzenie was właściwą drogą: drogą miłości i czystości w celu wyzwolenia was ze zwodniczego pola demiurgicznej świadomości, którym jak siecią opasany jest ten świat. Owa mentalna i zarazem hiperbolicznie realna, nakładająca się na ten świat, kontrolująca wasz kontakt z waszym wyższym „ja”, drobnooczkowa siatka energetyczna rozpowszechnia wśród was świadomość, która wytycza wam drogi życiowe, wpychające was ciągle na nowo w tryby szatańskiego koła karmy. Kto się z niego nie wyzwoli, nie będzie mógł powrócić do Królestwa. I pozostanie na zawsze związany z destrukcyjno-szatańskim poziomem świadomości. Ci zaś, którzy się oczyszczą, powrócą do tej relatywnej przyszłości, w której leży królestwo ziemi obiecanej… — Su urwała. — To wszystko? — spytałem. — Nie, jeszcze coś. Religie, które nie spełniają tego zadania… To znaczy nie prowadzą do wyzwolenia się z koła karmy i nie propagują życia we wzajemnej miłości i poszanowaniu, nie pochodzą od tak zwanego Strona173 „boga prawdziwego”. Wszelkie filozofie i spekulacje, które kwestionują konieczność życia w czystości — czyli w łasce niewinności i w harmonii z przykazaniem miłości — są tylko szatańskim bełkotem umysłów, których zastraszona świadomość dryfuje bezradnie w demonicznych oparach duchowego imbecylizmu i infantylizmu — by to tak obrazowo, ale jeszcze bardzo łagodnie nazwać. — To znaczy, Su? — wtrąciła się tym razem Klaudia. — Możesz to sformułować trochę prościej i bardziej bezpretensjonalnie? — To znaczy, że historia tej cywilizacji dobiega końca i że myślenie w kategoriach „przyszłych pokoleń” zupełnie nie ma sensu. Nie ma tu już żadnej możliwości, aby stać się szczęśliwym i jednocześnie żyć wedle zasad egoizmu ekonomicznego i konieczności wzrostu gospodarczego. To się skończyło. Już zresztą dawno, dawno temu. A na arenę wkracza nowa rzeczywistość. Gdzie szczęśliwym można się stać, tylko rozwijając się duchowo. Należy unikać… nowych pułapek karmicznych. — Chcesz przez to powiedzieć, że dzieci powinny przestać się rodzić i że nie należy już w jakikolwiek sposób ekspandować na zewnątrz? — spytałem. — Nie. Chcę przez to głównie powiedzieć, że nie należy obciążać swego sumienia. Należy słuchać jego głosu. — A co z tymi, którzy popełnili błędy i postąpili wbrew temu głosowi albo wbrew określonym zasadom? — Słuchaj, Slim. Stwórca tak zaplanował ten świat, że każdy człowiek może zrobić milion rzeczy, które mu otwierają drogę do Królestwa, i tylko parę, które mu tę drogę zamykają. Wielu ludzi postępuje jednak tak, jakby było dokładnie odwrotnie. — Jakie to są rzeczy, które zamykają drogę? Postępowanie wbrew przykazaniom? — Oczywiście. Musisz jednak wiedzieć, że Stwórca wie, co czyni. I wie, że jego dzieci na tym planie rzeczywistości są istotami biologicznymi i żyją w warunkach — nazwijmy to delikatnie — walki o byt. Jeżeli jednak ani nie żyjesz w duchu miłości bliźniego, ani nie przestrzegasz przykazań, ani nie masz kontaktu ze swoim głosem wewnętrznym, stajesz się sam dla siebie kłodą u nóg. Nie ma w ogóle innego wyjścia, jak żyć uczciwie i z myślą o swoich współbliźnich. Nie możesz swojego cierpienia przedkładać nad cierpienie innych — bo wtedy uzurpujesz sobie prawo do traktowania innych gorzej niż siebie. Owocem twojego cier- Strona174 pienia musi być miłość do innych cierpiących. A zwłaszcza do tych, dla których cierpienie stało się chlebem powszednim — po to, aby siebie i innych wyzwolić z obłędu. Z obłędu koła karmicznego przeznaczenia. Kapito? — Czy to, co mówisz, nie jest, Su, oczywiste? — O tak! Oczywiste jest również to, co powiedział ten wasz święty Augustyn: kochaj Pana — i rób, co chcesz. Ale kto postępuje wedle tej zasady? Kto ją w ogóle rozumie? — A jak ty ją rozumiesz? — Jeżeli czynisz coś z miłości, z poruszenia serca, z wyciskającego ci łzy zachwytu, ze współczucia — słowem, z miliona tych powodów, które podsycają twój duchowy rozwój i prowadzą cię o krok dalej na drodze poznawania prawdy absolutnej — robisz to z łaski Bożej, dlatego, że jest przy tobie coś, pewien rodzaj energii, który cię czyni szczęśliwym, który podwyższa intensywność twojego doznawania bez konieczności szpikowania się narkotykami, alkoholem czy innymi, skutecznymi na krótką metę używkami. Kochaj to znaczy bądź w drodze, nie próbuj się panicznie zacumować na poboczu, nie zastygaj w jakiejś jednej pozie, która pasuje tylko do tego jednego spektaklu. Kochaj to znaczy otwórz się na przygodę życia wiecznego, nie zamykaj się w swoim oskarżającym o to czynniki zewnętrzne cierpieniu, kapito? — Su — zagadnęła Klaudia — czy ty właściwie studiowałaś filozofię? — Mam cię pacnąć w główkę? — odparła zaczepnie Su. — Ty mnie? — spytała z nutą wzgardy Klaudia i przydusiła Su za szyję do kolana. — Puść! — krzyknęła Su. — Puść mnie! — krzyczała, usiłując się wyrwać Klaudii z uścisku. — Ty chyba nie wiesz, z kim masz do czynienia! — Wiem! Z pewnym bardzo zarozumiałym małpiszonem. — Puść ją, Klaudia — powiedziałem. — Chcę ją jeszcze o coś spytać, zanim straci oddech. — Słyszysz? — powiedziała Su. — Słyszysz, co do ciebie mówi twój żywiciel? — Żywiciel? — spytałem. W tym samym momencie Klaudia zwolniła Su z uścisku, mówiąc: — Tylko dlatego, że Slim to mówi. — Żywiciel? — powtórzyłem. — Co masz na myśli? Strona175 Su zeskoczyła na podłogę, wzięła głęboki oddech, odczekała chwilę i wskoczywszy na kanapę po mojej lewej stronie, gdzie od Klaudii dzielił ją odpowiedni dystans, odpowiedziała: — Ty jesteś autorem tego projektu. Projektu „Pamiętnik Slima Morano”. — Znaczy to, że Klaudia jest zmuszona wykonywać wszystkie moje rozkazy? — W zasadzie tak. Może oprócz tych, które by cię narażały na zbyt duże niebezpieczeństwo. — Czyli można to tak rozumieć, że Klaudia jest czymś w rodzaju mojego giermka… — I siostry. — Siostry? — Tak, mówiłam ci już. Pochodzicie z jednej linii. — To dlaczego ja mam narażać moją siostrę na większe niebezpieczeństwo, niż ona mnie? — Bo ona już wyszła z kręgu karmy, jest już wieczna, zmartwychwstała w przyszłości. I nie może nieodwracalnie umrzeć. Albo raczej, nie musi. — A ja? — To jest twoje ostatnie wcielenie karmiczne. Ale nie jesteś jeszcze poza. Więc trzeba na ciebie uważać. Jesteś, jakby to powiedzieć, jeszcze w zupie, jeszcze na scenie. Klaudia zaś to jeden z członków twojej zakulisowej obstawy. Teoretycznie może dowolnie wchodzić na scenę i ją opuszczać. Ale w momencie, kiedy przydusza mnie — czyli twoje wyższe ja — sprzeniewierza się swoim własnym zobowiązaniom. Jeszcze teraz boli mnie szyja! — Ojojojojoj! — żachnęła się Klaudia. — Ale ty jesteś delikatna! — Dobrze, a Aiysha? Też może się pojawiać i znikać, gdy tylko tego zechce? — wróciłem po chwili do tematu. — Może — tym razem Klaudia wyręczyła Su, która siedziała teraz z podkurczonym kolanem na moim lewym udzie. — Ale nie taki był plan. Su dla potwierdzenia kiwnęła główką. — Dokładnie — wydeklamowała po chwili, posługując się chyba tym najczęściej przez Klaudię używanym wyrazem. — Aiysha jest, jak wy to nazywacie, twoją drugą połową. Ale tak naprawdę, to jesteście Strona176 jednym. Tylko kiedy wyobrażacie sobie siebie jako istoty cielesne lub też posiadające jakiś rodzaj cielesności, wówczas się dzielicie, polaryzujecie. — Czy Aiysha też już była wyzwolona z kręgu karmy, jak Klaudia? — Do momentu swojej przemiany — jeszcze nie. Była jak ty. Miała jeszcze jedno karmiczne zadanie do spełnienia. Kiedy je wykonała — odeszła. To było wtedy, kiedy miała ten wypadek. Ona wtedy umarła. Nazywałeś ją Atają, choć naprawdę jej ziemskie nazwisko było całkiem inne. Atają-Aiyshą stała się dopiero wtedy, kiedy się po tym samochodowym wypadku narodziła na nowo. — Ale kiedy była jeszcze tą… — Lidią Groszek. — Lidią Groszek? — powtórzyłem z niedowierzaniem. Su przytaknęła. — Dlaczego ona się tak okropnie nazywała? — Przypadek. Poza tym chyba jeszcze nie wiesz, że ona była córką polskiego dyplomaty, który, będąc urzędnikiem korpusu dyplomatycznego, zmienił front i przeszedł, jak wyście to wtedy nazywali, na stronę imperialistów. — Kiedy to było? — W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym. — A od kiedy Ataja była w Paryżu? — Wyemigrowała jako czteroletnie dziecko w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim. Rodzice zmienili potem pisownię ich nazwiska i po francusku pisało się to „Grauschec”. — Ale Ataja, pardon, Lidia Grauschec, była trans. Dlaczego? — Nie wiesz? — Chyba wiem — powiedziałem. Bo przecież wiedziałem. — Musisz zrozumieć, Slim, to, co powiedział Mesjasz, nic nie straciło na aktualności. Jeżeli twoje ręka kradnie, odetnij ją; jeżeli twój penis nie daje ci spokoju, musisz odnaleźć w sobie miłość. Życie w czystości, czyli w stanie łaski, łaski miłości, i w prawdzie, czyli w zgodności z własnym sumieniem, to jedyna metoda ewolucji wzwyż. Jedyna metoda odstrzelenia się od demiurgicznego pola świadomości. Posiadanie ciała innej płci niż ta, którą się jest od wewnątrz, to tragedia, która ma wielu z was uchronić od jeszcze większej tragedii: tragedii pogrążenia się na zawsze w destrukcyjno-satanicznym stanie świadomości. To ostateczna próba odcięcia się od zgniłej tkanki tego rakowatego pasożyta. I to jest Strona177 też zobowiązanie na to życie, które sobie te osoby jeszcze przed narodzinami tam na górze narzuciły; zobowiązanie do życia w uświęcającej miłości bliźniego, miłości nieocenzurowanej i niekontrolowanej przez wichrzyciela. Traktowanie tego zobowiązania nie tak całkiem na serio, nie mówiąc o jego ignorowaniu, to ponowne oddawanie się pod kontrolę swoich własnych pasożytów, to rzucanie sobie tylko kolejnych kłód pod nogi, zwalnianie tempa własnego rozwoju, co nikogo od tego rozwoju na płaszczyźnie waszej rzeczywistości nie zwolni, dopóki nie stanie się dla niego zrozumiałe, że główny problem polega na uwolnieniu się od grzechu pierworodnego: każdy musi na poważnie spróbować nauczyć się żyć w czystości i się modlić — aby posyłana wam z góry święta energia życiowa rozprzestrzeniła się w waszych tkankach i spowodowała takie zmiany w waszych organizmach, jakie umożliwią wam rozwój wzwyż, ku wyższej duchowości, ku wpleceniu w wasze życie tych włókien prawdy absolutnej, które pozwolą wam się wreszcie szybciej rozwinąć jako gatunek. — Mogę coś dodać? — spytała Klaudia. — Od siebie? — odpowiedziała pytaniem Su. A widząc, że Klaudia chce ją znowu przydusić, zeskoczyła na podłogę. Następnie zaś, zrobiwszy minę, która miała być wyrazem samozadowolenia z własnej przebiegłości, z bezpiecznej odległości spytała: — Na jaki temat? — Na temat rozwoju. Ale nie ode mnie. Tłumaczył mi to kiedyś pewien… — Klaudia szukała właściwego słowa. — Pewien mistrz. — Który? — rzuciła krótko Su. — Nawaho. — Aa, ten dziadek! — Dobra, Su, to daj mi posłuchać. Jestem ciekaw — powiedziałem. Klaudia opowiedziała krótką historyjkę (szczegółów już nie pamiętam), nawiązującą nieco do przypowieści z Nowego Testamentu o zasianych na różnych glebach nasionach, a kiedy skończyła, Su spytała dość przekąśliwie: — Skończyłaś? — Skończyłam — potwierdziła Klaudia. — Brawo! — Su udała zachwyt. — Jesteśmy zbawieni! A po chwili, zanim zdążyliśmy w jakikolwiek sposób zareagować, dodała: Strona178 — Tylko że parę rzeczy przekręciłaś, dziewczynko. — Na przykład? — spytałem w imieniu Klaudii. — Mniejsza o szczegóły. Od razu widać, że twoja osobista obrończyni nie ma wykształcenia, nazwijmy to, wyższego teologicznego. Miejmy nadzieję, że nie umniejsza to jej wartości jako agenta. Przez chwilę siedzieliśmy w dość niezdarnym milczeniu. Su powiedziała: — Wybaczcie, ale muszę was opuścić. Przez następnych parę lat nie wydarzy się z tobą, Slim, nic szczególnego — w sensie podobnych przygód jak z Aiyshą. Musisz spisać pamiętnik. A potem… — Su zamyśliła się na moment. — Nic, muszę lecieć. Obowiązki. — Nie dokończyłaś — rzuciłem. — Może przy innej okazji. Nie musisz wiedzieć wszystkiego na raz. A poza tym pamiętaj — przyszłość jest niewiadomą, której nie da się obliczyć. Znają ją tylko ci, którzy ją przeżyli. Nawet najlepsi zawodowi gracze nie wiedzą, jaki będzie wynik pojedynku na tej Boskiej szachownicy przeznaczenia. Tylko Najwyższy to wie. Ale On sam tylko raz wziął udział w tej grze. I pokazał wam jeden jedyny ruch, który prowadzi wprost do zwycięstwa. Chyba wiesz, jaki to ruch? Nie dając mi się ani przez chwilę zastanowić, Su rzuciła jeszcze tylko krótko: — Arrivederci! — i swoim sposobem, rozmyła się w powietrzu. A ja? Nie tylko Su, ale i Klaudię widziałem tego dnia po raz ostatni w 2001-ym roku; i, jak Klaudia mi zakomunikowała, miałem się z nią rozstać na dłużej nieokreślony czas. O moje bezpieczeństwo miała dbać w sposób dla mnie niewidoczny siatka odpowiednio przeszkolonych agentów. Ja sam miałem zaś teraz „dojrzewać wewnętrznie”. Znowu. I to przez najbliższych parę lat. Strona179 Kronika roku 2006 Zapytałem kiedyś Hermana: „Co to jest śmierć? Czy śmierć w ogóle istnieje?” Odpowiedział mi: „Dla jednych śmierć jest początkiem, a dla innych końcem wszystkiego. Ale tak naprawdę śmierć to jest taki kopiec, który usypywałeś sobie całe życie. Im wyższa jest ta twoja góra, tym wspanialszy roztacza się z niej widok. Wystarcza teraz tylko na krótko zamknąć oczy i po chwili je otworzyć: I oto masz przed sobą to, co sobie wymarzyłeś…” Strona180 Znowu umarłem. Przyczyną mojej kolejnej śmierci była moja kolejna tragiczna miłość. Miłość do kobiety. Ale właściwie miłość ze współczucia. Niby zakochuję się i niby — jak zwykle — wszystko stawiam na jedną kartę. Tylko tak naprawdę to zakochuję się z posłannictwa. Z posłannictwa ratowania istot kobiecych, które nie wiedzą, co czynią. I moja śmierć za nie — jest moim aktem cierpienia. Cierpienia, które być może jest moim — ale i ich — ratunkiem i ocaleniem. Tak chce Królowa. Królowa Niebios — moja największa miłość. Miłość, dla której umrzeć w mękach, to byłaby błahostka. To byłaby rozkosz. Dlatego, choć to takie ludzko-tragiczne, takie bolesne, dlatego mimo to z taką rozkoszą umieram. Miguela była jedną z tych wielkich duchem istot kobiecych, które tak rzadko spotyka się na drodze życia. Była wysłanniczką z jakiegoś królestwa i miała tę anielską charyzmę, która sprawiała, że w każdym spotykającym ją heteroseksualnym mężczyźnie ożywała nagle cała jego rycerskość i gotów byłby jej poprzysiąc natychmiastową wierność do końca swoich dni. Bo wiedział, że ona by mu wystarczyła. Ona — bogini. Niewyczerpane źródło uszczęśliwiającej energii witalnej. Ale Miguela zbłądziła. Oddaliła się od źródła, odcięła się od niego na skutek doznanego i ciągle na nowo doznawanego cierpienia, na skutek skazującego ją w jej oczach na alienację, na niemiłość, tego wewnętrznego poczucia, że Pan Bóg się pomylił, dając jej na to ziemskie życie ciało kobiety. Bo ona… nie była zdolna kochać mężczyzn tak, jak kochała kobiety. I kiedy jej pomogłem dogłębnie sobie to uświadomić, jej piękne ciemnozielone oczy stały się jeszcze smutniejsze. Więc musiałem się w niej zakochać. Żeby jej moją miłością, moim ślepym oddaniem, moim dla niej zachwytem wynagrodzić to jej cierpienie i przywrócić jej wiarę. I chyba mi się to udało. Tylko za dużą z mojej strony cenę. Może nawet za zbyt dużą… Ale co ja jeszcze miałem do stracenia? Przecież Aiysha odeszła ode mnie, bo sama tego chciała. I zostawiła mnie samemu sobie na tym padole łez. Więc nic nie miałem do stracenia. Bo dla tego świata byłem już przecież stracony. A po tym, co przeżyłem, po doświadczeniu tej tragicznie przez los ukoronowanej miłości — i tak już nie żyłem. I i tak już wyszedłem z kręgu własnego przeznaczenia. I teraz chciałem, żeby Miguela też z niego wyszła. Bo była tego warta. Była tego po stokroć warta. Więc, powiadam, musiałem się w niej zakochać. Po to, żeby ją ocalić. I żeby siebie ocalić. Bo kiedy ocala się kogoś, ocala się też siebie — choćby się miało umrzeć. Tego się nauczyłem. To już wie- Strona181 działem. Więc zakochałem się w niej dla niej samej. Całkiem na trzeźwo i bez znieczulenia. Bo tego bólu nie należy unikać. To musi zaboleć. To musi zaboleć i rzucić na kolana. Tak postanowiła kiedyś Królowa. Wiem o tym. I dlatego siebie nie oszczędzałem. Bo wiedziałem, że stoi za tym Królowa. A może też i Aiysha. I że to ma być kolejny szok. Żeby niemiłość nie przejęła nade mną kontroli. Niemiłość, która mnie już ogarniała. Była to zatem możliwość utraty samokontroli. Samokontroli, żeby nie kochać. Żeby nie umierać. Więc nie zwlekając, rzuciłem się na środek jeziora w czasie sztormu; nie umiejąc pływać. Bo w takich sytuacjach zapomina się, że się umie pływać — żeby nie mieć samokontroli. Mimo że nie po raz pierwszy się to robi. Nie po raz pierwszy umiera się z miłości. Znany już z tego umierania byłem ponoć nawet w innych wymiarach. I wiedziałem z doświadczenia, że nie mam właściwie innego wyjścia. Że nie mam innego wyjścia, żeby z siebie zedrzeć starą skórę. Skórę niemiłości, która się na mnie nawarstwiła. Ale kiedy znowu umarłem i ponownie się narodziłem, znalazłem się na wyższym stopniu spirali — w wymiarze, w którym się już kiedyś wspólnie z Aiyshą narodziłem. Nasz los przejął wtedy nad nami kontrolę. A my staliśmy się jego — widząc sprawę z ludzkiej perspektywy — staliśmy się jego tragicznymi ofiarami. O tym jednak być może kiedy indziej. Bo to znowu wymaga podróży do wnętrza siebie samego. Do wnętrza, które wydaje się być jedynym szlakiem na zewnątrz, jedynym prowadzącym do Królestwa. Do mojego własnego królestwa, do którego muszę przecież jakoś powrócić. A ponieważ teraz znowu umarłem, myślałem, że tym razem może już naprawdę. Że może już nie powrócę. I myślałem, że nie przeżyję pewnej niewielkiej, rutynowej operacji, którą miałem przed sobą. I wtedy, kiedy już napisałem ten fragment pamiętnika, pojawiła się nagle Su — tak jakby przez te parę lat nic się nie stało — i powiedziała: — Plany zostały zmienione. Nie umrzesz w czasie dzisiejszej operacji. Nie skończyłeś jeszcze pisać pamiętnika. Ponadto te nieporozumienia wokół sprawy seksu… muszę ci też jeszcze wyjaśnić. Wpisz to do pamiętnika, bo to ważne. Już wiele razy o tym mówiłam, ale ty jakbyś nie kapnął do końca. I sam się ostatnio zastanawiałeś, czy gdyby Miguela okazała się kobietą o podwójnie spolaryzowanej osobowości, tak jak i ty, ale też podobnie jak i ty, heteroseksualnej płciowości, czy nie powi- Strona182 nieneś, gdyby się wydarzył taki nieprawdopodobny przypadek, czy nie powinieneś się z nią związać i mieć męskiego potomka. I zastanawiałeś się, czy ona jednak, ze swoim idealizmem, tą swoją wewnętrzną uczciwością i tą tak potrzebną każdemu heteroseksualnemu mężczyźnie charyzmatyczną siłą kobiety-matki, nie byłaby właściwą dla ciebie partnerką. Jednym słowem pomyślałeś, że może Królowa, może Najwyższy podsyłają ci jednak kogoś, z kim miałbyś ponownie osiąść na jednym z tych karmicznych poletek koła przeznaczenia. Zastanawiałeś się nad tym, prawda? Su znała moje myśli. Trudno byłoby ich stan jaśniej sformułować. — Ale się zawiodłeś. Już my cię dobrze pilnujemy, nie martw się. Niemniej tak rzeczywiście jest: seks nie jest niezdrowy. Tyle że w obecnej fazie dziejów ludzkości seks jest zdrowy głównie dla ciała, nie zaś dla ducha. Przynajmniej ów seks pozbawiony intencji partnerstwa. Intencji, aby komuś siebie w pełni i bezwarunkowo ofiarować. Musisz bowiem zrozumieć, że akt płciowy został pomyślany przez tych inżynierów kosmicznych, którzy w imieniu Stwórcy projektowali wasz gatunek i w ogóle życie, otóż ów akt został tak pomyślany, że miał być on aktem stwarzania życia, aktem zasysania do minikosmosu kobiecego ciała informacji, które poprzez proces przetworzenia energii praźródła w systemie hormonalnym ciała mężczyzny w spermę, miały dostać się do jednego z obecnych w kobiecym łonie mikroświatów i — naśladując inne akty stworzenia — dać mu światło, czyli przekazać jego biologiczno-materialnej strukturze, reprezentowanej przez jajeczko, informację o wzroście. To tak, jakby ktoś ci w ciemności podał latarkę, źródło światła, abyś zobaczył zgromadzony wokół siebie materiał budulcowy i abyś zaczął budować dom. Męskie nasienie symbolizuje bowiem światło, informację. Czyli uświadamia powstałemu życiu, powstałej ze światła i ciemności, z energii i materii, bosko-ludzkiej istocie — jej położenie. Akt płciowy jest więc aktem stwórczym, aktem stwarzania. Funkcjonuje on na wszystkich poziomach egzystencji, materialnej i niematerialnej, organicznej i nieorganicznej, subatomowej i atomowej, cząsteczkowej i komórkowej. I jest rzeczą oczywistą, że w przyrodzie seks ma miejsce również niezależnie od samego aktu stwarzania życia — ponieważ jest wzorem, zasadą, która nie może ulec zapomnieniu, gwarantuje bowiem prokreację. Niemniej akt płciowy jest szokiem dla ducha, wybuchem, zasila- Strona183 nym z puli stojącej każdej jednostce do dyspozycji energii życiowej. Seks pochłania więc, zużywa wasze ciało eteryczne, wyrywa szczeble w tej drabinie energetycznej, jaka łączy was z Niebem, z energią praźródła. Oczywiście drabinę tę można potem naprawić, zregenerować. Poprzez miłość. A mówiąc dokładniej — poprzez znajdowanie się w stanie miłości, zakochania, oddania, poświęcenia; znajdowania się w stanie twórczego uniesienia. Jaki więc wniosek?... Im więcej kochasz, tym więcej masz życiowej i duchowej energii — pod warunkiem, że kochasz naprawdę. Kiedy zużywasz tę energię na pozbawiony intencji miłosnej seks, regenerujesz wprawdzie na pewnej płaszczyźnie swoje fizyczne i „psychiczne” ciało, ale zużywasz swoją substancję duchową, charyzmatyczną. Kiedy ciągle zmieniasz partnerów, kiedy myślisz tylko o zaspokojeniu swojego instynktu, to jest to dla twojej duszy tak, jakbyś posyłał ją za każdym razem na przedwczesną emeryturę. Jakbyś ciągle rozpoczynał nową budowę, nie ukończywszy poprzedniej. Jednym słowem — za każdym razem bierzesz nowy kredyt i popadasz w kolejny dług. I wtedy panicznie zaczynasz poszukiwać możliwości uzyskania kolejnego kredytu, nowego źródła energii… — Moment — wtrąciłem się. — A te wszystkie na śmierć i życie zakochane pary?... Przecież to też jest miłość. — O tym właśnie mówię. Ale miłość ta trwa, dopóki kochają. A kochać to znaczy odczuwać ten stan czyjejś uszczęśliwiającej obecności, bycia „w”, w kręgu czyjejś aury, która cię ładuje swoim prądem tak długo, jak długo masz jeszcze głód tej energii, tego wzbogacającego twój zakres pasma. Lecz kiedy to przestaje funkcjonować, przestajesz odczuwać ten uszczęśliwiający stan. I wtedy seks jest to już tylko okradanie się; okradanie się w swoim własnym łóżku ze swojej własnej życiowej energii. Czyli degeneracja, która z czasem — gdy twoja aura, twoje ciało eteryczne (zwane duszą) odpowiednio się wykrzywi, gdy jego dodatnia pula się wyczerpie — może również doprowadzić do degeneracji ciała fizycznego, czyli twojego biologicznego organizmu. Oczywiście możesz ciągle na nowo się zakochiwać i znajdować sobie ciągle nowe partnerki. W momencie jednak, kiedy realizujesz się na coraz to nowych płaszczyznach cielesnych, czyli wchodzisz w coraz to nowe związki partnerskie, sytuacja komplikuje się również na płaszczyźnie etycznej i karmicznej. To tak, jakbyś w swojej piwnicy ciągle otwierał Strona184 nowe butelki z winem, wypijał z nich po parę łyków, a potem odstawiał je z powrotem na półkę. Wino w końcu zacznie się w nich psuć. Z czasem zaś zrobi się w twojej piwnicy taki niemiłosierny smród, że już sam nie będziesz mógł tego zdzierżyć. I wtedy będziesz musiał i tak zrobić w niej porządek i spić całe to popsute wino do końca. Wiesz, ile „żyć” będzie ci na to potrzeba? Musiałbyś się dziesiątki razy narodzić, żeby pospijać te wszystkie butelki. Albo stać się alkoholikiem. Lub… narodzić się w nie swojej skórze właśnie. Po to, żeby się nauczyć kochać. Kochać, a nie spółkować. Bo spółkować umie każdy. — Ale chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że im mniej jest się aktywnym seksualnie, tym więcej ma się energii życiowej? — Oczywiście, że nie. Ale każde przebranie miary rodzi kolejny niedosyt. Wchodzisz do kolejnej studni, zwabiony jej słodkim zapachem, i po raz kolejny musisz się z niej wydostać. Potem do kolejnej. I znowu. Od któregoś momentu tracisz już jednak siły potrzebne, aby samemu wydostać się na zewnątrz. I jesteś skazany na pomoc. Albo na błądzenie w sieci podziemnych korytarzy. W końcu przyzwyczajasz się do tej sytuacji i przestajesz odczuwać jakiekolwiek wyrzuty sumienia, nawet jeżeli krzywdzisz innych. Nie wiesz, że jesteś na dnie. Nie wiesz, że jesteś zniewolony. I tracisz zdolność do odczuwania stanu swojego wnętrza. A z czasem także wrażliwość na wyrządzaną innym krzywdę. Tylko wtedy, kiedy sam nie jesteś związany, zniewolony i nie zniewalasz świadomie innych, czyli ani siebie, ani innych nie krzywdzisz, może zrodzić się w tobie to poczucie, że jesteś wolny; że jesteś od środka — na zewnątrz. Zawsze powinno się więc mieć przed oczami swój całościowy bilans energetyczny. Lepiej oczywiście mieć seks i kochać, niż nie mieć i nienawidzić. Ale czystość intencji stoi dziś na pierwszym miejscu. Zresztą nigdy nie było inaczej. Zawsze chodziło o zachowanie harmonii między tym, co dzieje się na zewnątrz i w środku. Im więcej jednak brudów w was wchodzi, tym intensywniejsze musi być pranie. Chodzi więc o niestawianie ciała i jego potrzeb na pierwszym miejscu, co wcale jednak nie oznacza, żeby ciało zaniedbywać. Ale ciało jest tylko doświadczeniem ducha. Doświadczeniem, jakie on sam na sobie robi w tym biologicznym świecie. Najważniejsze jest więc — kochać. Nie bać się platonicznie się zakochiwać. Bo kto nie umie zakochiwać się platonicznie, ten nie może zostać dopuszczony do finału. Ten nie dojrzał do miłości. Nie oczyścił się. Nie zrzucił z siebie starej skóry węża. Każda nowa miłość to jest więc Strona185 taki próbny egzamin dojrzałości. Musisz kochać i cierpieć, aby nauczyć się kochać i nie cierpieć. Kiedy kochasz, gromadzisz energię i wzmacniasz w sobie swoje ciało eteryczne. Słowem „eteryczne” określam tu całe niewidoczne dla was ciało duchowe. Możesz je sobie wyobrazić jako twoją hiperfizykalną rentę, całość twoich metafizycznych oszczędności. Oszczędności, których nie da się zgromadzić na żadnym koncie bankowym. Oszczędności te bowiem robiłeś w eterycznej czasoprzestrzeni, pozwalając twojemu duchowi na ekspansję, rozszerzanie się — czyli kochając. Odjąć od tego tylko jeszcze musisz twoje wydatki, czyli to, co robiłeś nie z miłości i nie z miłością, na przykład zaspokajanie niektórych potrzeb natury czysto organicznej czy też przyczyniających się do odebrania innym dla własnej korzyści jakiejś cząstki władzy… Ważne jest więc, aby się nie przywiązywać do kogokolwiek lub do czegokolwiek, ale aby mimo to — tego kogoś lub to coś — kochać. Przywiązywanie się czyni cię nieszczęśliwym, gdyż jest ono także wynikiem wzięcia w posiadanie, od którego jest już tylko jeden krok do egoizmu, uzurpatorstwa. Musisz się nauczyć być wiernym, ale nie z przywiązania, lecz z miłości. Tylko będąc wolnym, nieprzywiązanym, mając dystans do swoich własnych potrzeb, możesz być naprawdę szczęśliwy. Musisz mieć to wewnętrzne poczucie, że jesteś wolny jak ptak i kochać… z nadmiaru miłości, która się w tobie gromadzi, która — gdy jesteś wolny — ma do ciebie dostęp. Ponadto… Su podrapała się po główce. — Czasy są skomplikowane. Ludzka biologia przechodzi gwałtowną przemianę, bo wchodzicie w nową epokę, gdzie masowo zapanuje inna, bardziej uduchowiona hierarchia wartości. Dlatego część z tego, co do tej pory uznawane było za słuszne i prawidłowe, nie jest już aktualne. Nowy człowiek będzie miał nie tylko nową biologię, ale i doskonalsze, o wiele bardziej wyostrzone zmysły. I będzie miał bardziej bezpośredni kontakt ze sferami ducha, które dziś są dla niego prawie zupełnie niepostrzegalne. Nie wejdzie jednak do tego nowego królestwa nikt, kto się nie oczyścił; kto nie stał się wewnętrznie wolny. Dlatego takie ważne jest nauczyć się dzisiaj kochać — także nie pożądając. Lub przynajmniej kochać, nie redukując miłości do pożądania. Czyli zerwać z siebie te łańcuchy, którymi jesteście przykuci do staroplemiennego, przedchrześcijańskiego koła karmy — czyli do murów waszych cel więziennych. Gdzie waszymi strażnikami są wasze przepisy i obyczaje. Obyczaje, jakie wy- Strona186 muszają na was akceptację dla tradycji i norm współżycia, które są w stanie zaakceptować wasi sąsiedzi, wasi koledzy z pracy, wasi rodzice; i wasi szefowie i szefowe. Ale miłość to nie są normy, to nie są obyczaje, to nie jest skorumpowana plemienna tradycja; to nie jest praca; i to nie jest fitness… Tego nauczał was wasz Pan. Ale czy wyście to zrozumieli? Miłość to jest twórcza namiętność, czułość, poczucie wspólnoty, dążenie do wspólnego dobra, okazywanie innym i sobie wzajemnie głębokiego współczucia. Tego chce dla was Bóg. Wasz Bóg Prawdziwy. Ten od pierwszego i jedenastego przykazania. Ale wam stają w drodze skostniałe tradycje, fałszywe normy, ludzka zawiść. Niestety bardzo często ze strony tych, którzy albo sami was chcą posiąść i zachować tylko dla siebie — jak te najlepsze homo przyjaciółki i homo przyjaciele; albo jak ci pseudo życzliwi rodzice, którzy tak naprawdę nie są w stanie zaakceptować waszej heteroseksualności; albo… homoseksualności. Tacy degeneraci jak Le Pard przyczyniają się jednak również do rozwoju duchowego innych. Ukazują bowiem, czym człowiek się staje, kiedy pozbawia swoje działanie zasady miłości i bazuje jedynie na potrzebach swojego ciała i logicznego umysłu. Ale do tej rezygnacji z własnej uczuciowości usiłuje was właśnie namówić wichrzyciel, niby to pod pozorem konieczności bycia człowiekiem rozumnym. I robi wszystko, żebyście nie zaznali szczęścia w miłości. Uczynił on z waszej płciowości rodzaj groźnego, silnie uzależniającego narkotyku, ale… odbiera wam wasze serca, waszą czułość, waszą emocjonalną wrażliwość. Dlatego tak ważny jest kontakt z muzyką, z miłosną poezją… Starają się one wyrazić to, co niewyrażalne, co łączy jeziora waszych serc z tym kosmicznym oceanem, który was otacza ze wszystkich stron. Oceanem miłości oczywiście, a nie oceanem tępego rozumu, zimnej kalkulacji i „dobrego” seksu. Zresztą żaden seks nie będzie tak dobry, jak seks łączący dwojga namiętnie i autentycznie kochających się ludzi. Taki seks zaspokaja was na wszystkich poziomach energetycznych, łączy wasze siedem cielesnych „czakramów” z galaktycznym i kosmicznym centrum energetycznym. Żadna, nawet najlepsza symulacja nie może tego uszczęśliwiającego stanu zrekompensować. I pamiętaj jeszcze o czymś, Slim. Wszyscy, których kochałeś, staną się kiedyś twoimi sprzymierzeńcami. Jak nie w tym, to w innym życiu i w nowych okolicznościach. Kochaj więc, ile sił i nigdy nie przestawaj modlić się o miłość w swoim życiu i w życiu innych ludzi. I kiedy kochasz i się Strona187 modlisz, nie wymagaj nic za to. To najlepsza recepta, żeby być szczęśliwym. Strona188 grudzień 2006 Tak naprawdę to ten cały wykład Su nie na wiele mi się zdał. Co dla mnie z tego wynikało? Że egzystowanie w tym świecie bez Aiyshy nie ma dla mnie żadnego sensu, ponieważ nie mam już nawet kogo platonicznie kochać? I ponieważ nie byłem gotów odebrać sobie życia, a jednocześnie nie miałem już siły żyć wśród ludzi, którzy tak dalece odstawali od moich idealistycznych wyobrażeń o szczęściu lub też o szczęściu, które mogłoby zapanować na tej planecie, gdyby wszyscy żyli wedle przykazania miłości? Faktem jest jednak, że na powrót do tej pierwotnej, nieskalanej szczęśliwości, o którą mi chodziło, było już przynajmniej o te parę tysięcy lat za późno. Ludzie zostali wyklęci z raju i zupełnie o nim zapomnieli, tak jakby z ich żył do dzisiaj jeszcze nie wyparował zatruty jad. Jeżeli zaś założyć, że żadna jednostka nie potrafiła się wyzwolić z wężowatych sideł zbiorowo-szatańskiej świadomości, to rzeczywiście jedynym chyba rozwiązaniem byłoby ponieść jakąś wielką samoofiarę za ten świat, na przekór tak zwanemu diabłu. I nie tylko jemu, ale i sobie. Sam ze sobą nie potrafiłem bowiem już wytrzymać. Ze sobą, który nie miał kogo kochać. Po śmierci Aiyshy jeszcze wprawdzie czułem tę jej miękką obecność, tę boską mgiełkę, która zdawała się mnie do siebie przytulać — w jakimś niewidocznym, przypowietrznym dotyku. Ale i to uczucie mnie opuściło. A z czasem opuściło mnie i to inne, towarzyszące mi od czasu do czasu po śmierci Aiyshy piękne uczucie, które mi dawało jeszcze możliwość trwania na zewnątrz — to uczucie zjednoczenia ze wszystkim, z siłami natury. I wtedy nie pozostało mi już nic, więc na swój celownik wziął mnie diabeł. Bo nie byłem już od nikogo i od niczego zależny i mu wadziłem w tym świecie. Bo się wyzwoliłem i stałem się zbyt wolny. I wtedy wolności mojej diabeł mi zagroził — złapał mnie w diabelskie sidło, kiedy się pracuje, je i pije, i zaspokaja tylko te czyste potrzeby własnego ciała, ale kiedy od wewnątrz jest się osaczonym w tej pustej przestrzeni między życiem a śmiercią, w której nie ma Boga. I wiedziałem, że jedyną metodą, żeby się temu przeciwstawić, jest się zapomnieć, rozbić wszystkie swoje złudzenia w pył, który się wznosi, kiedy ktoś przejeżdża galopem suchą i ziemistą drogą w środku gorącego lata. Strona189 Stać się jak pył, z którego nic już nie da się odtworzyć, żadnego kształtu ani żadnego złudzenia — tego tak naprawdę teraz więc pragnąłem. PS. Drodzy Czytelnicy, zapewne zadajecie sobie pytanie, czy ja, autor tej książki (czy też tego pamiętnika), czy ja, Slim Morano, nie umiem pisać zakończeń, a przynajmniej zakończeń rozdziałów. Moja odpowiedź jest taka: Umiem, i to chyba nawet umiem pisać bardzo dobre zakończenia. Pozostaje więc pytanie — dlaczego ta historia o Aiyshy i Atai nie ma zakończenia lub też dlaczego ma ona takie mikre, nieciekawe, zdawałoby się, i takie niewspółmierne do całości zakończenie. A ja się was pytam — czy uczciwie jest pisać zakończenie, które w ogóle nie miało miejsca? I które mi się nawet ani nie przyśniło, ani w żaden sposób nie objawiło? Bądźmy więc uczciwi. I miejmy trochę cierpliwości. A wówczas może zakończenie — takie naprawdę zasługujące na to miano zakończenie — napisze się kiedyś do tej historii samo. Chociaż tak naprawdę to to zakończenie może napisać tylko Bogini. Przekonajcie się zresztą sami: uklęknijcie u jej stóp i poczekajcie, aż przed waszymi oczami pojawi się słony potok — nowe źródło życia. Potem powtórzcie to ćwiczenie jeszcze parę razy, a zobaczycie, że wcześniej czy później w nim się rozpłyniecie, w tej waszej własnej słonej rzece — jak lód rozpływa się na wiosnę w promieniach wschodzącego słońca i jak iskrzący się w nim na polach południową porą śnieg, tracąc swoje jedyne oblicze, rozpuszcza swoją biel w łonie tej, która go porodziła. W jej świętym łonie. Łonie, które nie zna grzechu, bo nigdy się od siebie nie oddzieliło, nigdy nie stało się przedmiotem, rzeczą. I do dziś nie ma nazwy. Mówi się — Bogini. Mówi się — Królowa. Mówi się — Najwyższy. Mówi się — Nienazwany. Ale tylko milczenie stanowi właściwą nazwę. Zdobądźcie się więc na milczenie: niech zmiękną wam kolana. I niech słona rosa poniesie was prądem nienazwanej rzeki. Zobaczycie wtedy światło. I dopłyniecie do nowego horyzontu. Tam na was czekam ja — wasz król. I tam rozciąga się moje królestwo. A jest ono nieskończone. I nie do opisania piękne. I wieczne ponad wszelką wieczność. Tam opowiada się historia, która kiedyś się zaczęła — ale która nigdy się nie skończy. Bo ja jestem nieskończony. Jestem waszym Panem. A Slim jest księciem na moim dworze. Powierzyłem mu zarząd nad nowym kró- Strona190 lestwem. Możecie je nazwać trzynastym królestwem, ale ono nie ma nazwy. Więc idźcie za Slimem, tropcie jego ślady, ważcie jego słowa. Abyście nie stali się plugawi, jak wasze czcze i wredne języki, i jak wasze osaczone w smrodzie waszych plugastw ciała. Abyście w obliczu niemiłości — wybrali miłość. Miłość albo śmierć. Jestem waszym Panem i waszą Królową w jednej osobie. Jestem źródłem wszelkiego światła i wszelkiej miłości. Nigdy jednak nie ujrzycie mojego oblicza, dopóki nie staniecie się jak Slim; i jak śnieg; i jak piasek… Strona191 Kronika roku 2008 Zapytałem kiedyś Hermana: „Czy istnieje w ogóle coś takiego jak grzech? Czy ktoś sobie tego po prostu nie wymyślił? I dla utrzymania się przy władzy nie próbuje grać roli lichwiarza naszych sumień?” Odpowiedział mi: „Grzech jest przeciwwagą wszelkich dobrych intencji. Jest on zasadzką, którą sam kiedyś wybudowałeś i w którą sam teraz wpadłeś. Uświadamia ci twoją małość i twoją tęsknotę za tym, co Boskie. Przyczynami grzechu są egoizm, smutek, rozpacz, nienawiść, samotność, tępota, krótkowzroczność, brak nadziei… Ale ponad wszystko grzech jest nałogiem, który, tak jak silny narkotyk, zabija twoją naturalną wrażliwość na piękno. Grzech jest jak fałszywy ton w samym środku koncertu. Ton, który zrywa strunę w środku twojego serca i pozbawia cię słuchu…” Strona192 Znowu wyleciałem z pracy. A właściwie to sam się wykatapultowałem. Od paru lat pracowałem jako przewodnik w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Kolonii. Tak, tak, w Kolonii, w Niemczech. Poszukiwali francuskojęzycznych przewodników. I udało mi się. Znałem też przecież jako tako niemiecki. I polski oczywiście. Co prawda do tej pory nie oprowadzałem tutaj jeszcze żadnej grupy z Polski, ale już miałem do tego okazję w pewnym innym muzeum sztuki nowoczesnej w pobliskim Duesseldorfie. Oscylowało to jednak na granicy opłacalności — jechać kilkadziesiąt kilometrów tylko po to, żeby zarobić te pięćdziesiąt euro. Tyle że ja lubiłem swój zawód, bo lubiłem sztukę współczesną. Nie wszystkie oczywiście jej dokonania tak samo, ale nie obowiązywały mnie żadne schematy interpretacyjne, nie wolno mi było tylko robić antypropagandy. Ale też nie chciałem. Zawsze starałem się pozostać neutralny, żeby nikt nie znalazł pretekstu, żeby się mnie czepnąć. W końcu kogo to zresztą obchodziło, że od środka jestem jakimś mistykiem, że mam kontakt z jakąś nadrzeczywistością, z którego bym nie zrezygnował, nawet gdyby mieli mnie torturować, a potem spalić na stosie. Klaudia mi opowiadała, że kiedyś byłem heretykiem i zostałem żywcem spalony, tyle że nie przez inkwizycję, ale przez muzułmanów. „Są też święci heretycy — mówiła Klaudia — taka dziwna kosmiczna nacja, której przedstawiciele przychodzą na ten świat, żeby rozpowszechnione w nim systemy religijne nie ulegały stagnacji i degeneracji. I żeby nie stały się jedynie narzędziami władzy w rękach ich przywódców. Bo wielu przywódców tych systemów to nie są nasi ludzie, nie służą Królowej i często traktują nas — straceńców nowego przykazania — jak największych wrogów. Są dla nas gorsi niż inkwizycja. Weź przykład Joanny D‘Arc, która stała się ofiarą rozgrywek politycznych i w przeważającej części patriarchalnego (by nie wyrazić się dosadniej) aparatu władzy. Była żywą ikoną, której się bali. Była jak nieskalana krew, jak strumień żywej wody, która rozmywała im ich zachlewione bagno. Ale przecież ci przywódcy, ci fanatycy stagnacji, ci pogromcy ducha, oni też są tylko aktorami na scenie. Są tylko kukłami. A ich reżyser, fałszywy rex mundi, jest tylko panem jednej kadencji. Lecz oni wszyscy myślą, że to jest jego monarchia dziedziczna. Ale gdyby oni wszyscy siebie zobaczyli, ci przywódcy stagnacji i politycznego pseudo ładu, gdyby zobaczyli swoje duchowe postacie, to by się przerazili — te ich zrogowaciałe narośla na ciele… Ujajaj! A poza tym tak naprawdę, jak mawiał jeden ze straceńców z obozu Królowej, rzecz w tym, Strona193 aby jak najlepiej odegrać swoją rolę. Bo role rozdziela ktoś, kto stoi ponad nami; i nie ma się na to wpływu. Ale ma się wpływ na jakość wykonania.” Zatem i ja także starałem się robić to, co robiłem, jak najlepiej. Niektórym było to jednak nie w smak. Niektórzy nie mogli znieść, że miałem więcej widzów od nich. Starali się ze wszystkich sił, przechodzili siebie samych, a publika i tak lgnęła do mnie. Z czasem poproszono mnie, oczywiście nie odgórnie, ale oddolnie, abym zaczął oprowadzać po niemiecku. Początkowo nie chciałem na to przystać, ale ponieważ to od nich, od miejscowych Niemców wyszła ta inicjatywa — jako że moim głównie francuskim i walońskim grupom często towarzyszyli niemieccy opiekunowie — ponieważ więc od nich to wyszło, a utrzymać się z samych oprowadzeń francuskojęzycznych nie było łatwo, z czasem więc się na to zgodziłem. Moja decyzja okazała się wprawdzie trafna, gdyż w dość szybkim tempie zaczął się powiększać kontyngent mojej klienteli na tyle, że mogłem się właściwie utrzymać z samych grup niemieckich, ale reakcje moich niektórych kolegów i koleżanek po fachu nie należały do przyjacielskich, a paru i parę z nich zaczęło od pewnego momentu mniej lub bardziej otwarcie przeciwko mnie intrygować. Kierownictwo mojego macierzystego muzeum w Kolonii było wprawdzie zadowolone, gdyż z czasem stałem się czymś w rodzaju jednego z głównych znaków firmowych tej placówki, ale moja dobra passa urwała się, od kiedy na stanowisku jednego z muzealnych pedagogów zatrudniona została Miguela Vattari, dobrze mówiąca po niemiecku Włoszka (choć jej imię, zdaje się, miało hiszpańskie pochodzenie), w której żyłach płynęła — jak mi to na początku, kiedy nie byliśmy jeszcze na stopie „wojennej”, wyjawiła — także tracka i starorzymska krew; co zresztą, zważywszy na jej ciemnozielone, „nerońskie” oczy, wydało mi się od początku wysoce prawdopodobne. Nawiasem mówiąc, była to ta sama Miguela, o której wspominałem w poprzednim zeszycie mojego pamiętnika — nie dodałem tylko wówczas, że przeniosłem się już wtedy do Kolonii, otrzymawszy z Niemiec pozytywny odzew na moją aplikację. Na początku byłem nią zauroczony, była bowiem kobietą niezwykłą. Bardzo szybko okazało się jednak, że i ona jest zauroczona, tyle że nie mną, a inną moją koleżanką po fachu, z pochodzenia Greczynką, która wprawdzie ukończyła w Niemczech, zaczętą wcześniej we Włoszech, w samym Rzymie zresztą, historię sztuki — czego ja niestety o Strona194 sobie nie mogłem powiedzieć, miałem bowiem za sobą tylko studia kulturoznawcze, co z czasem stało się zresztą oficjalnym pretekstem, żeby się mnie pozbyć — ale która to Greczynka, czego nie dawało się ukryć, bardzo jakoś słabo mówiła po niemiecku, w każdym razie dużo gorzej ode mnie. Nie miałaby więc w ogóle wzięcia, gdyby nie jej uroda i… moje polecenia wśród klienteli. Starałem się bowiem jej pomóc, i to nie tylko dlatego, że była istotą niezwykle urodziwą i promieniowała urokiem sympatycznej, wiejskiej, nieskażonej cywilizacją dziewczyny, mimo że była już dobrze po trzydziestce i mimo że miała za sobą nieudane małżeństwo z jakimś osiadłym we Włoszech Grekiem, a nawet nosiła jego z włoska brzmiące nazwisko — Kalikanti — i w dodatku była mamusią paroletniego synka, którego zresztą bardzo kochała i w wychowywaniu którego pomagała jej jej młodsza siostra, także osiadła z nią w Kolonii; nie, nie tylko dlatego starałem się jej pomóc. To, co mnie w niej pociągało, co wzbudzało we mnie dla niej przychylność, to była także ta jej niewymuszona prostota, bezpośredniość i ten jej wewnętrzny „konik”, którego usiłowała wprawdzie jakoś utrzymać na wodzy, ujechać, ale który mimo to dosyć często pozwalał sobie na swoje niekontrolowane „iiihaaaa”, objawiające się w spontanicznych wybuchach radości dosiadającej go dżokejki. Tak, trzeba to przyznać, Eleni była nieźle postrzelona, mimo że jej zagrywki zdawały się pochodzić z obozu treningowego, rozpościerającego się pomiędzy opłotkami peloponeskiej wioski, gdzie trzeba było myśleć prosto i logicznie, żeby nie zostać posądzonym o jakieś niebezpieczne odstępstwo od normy. Ale to, co na jej losie także być może istotnie zaważyło, to był jej czasowy pobyt w internacie pewnego bardzo starego żeńskiego klasztoru, w którym jako zakonnica przebywała jedna z jej ciotek. Dużo ważniejsze było jednak, że Eleni miała w sobie coś, co mają w sobie tylko kobiety, których drzewa genealogiczne zdają się sięgać prapoczątków istnienia ludzkości, jakąś twórczą energię, o której można by powiedzieć, że wywodzi się jeszcze z Olimpu lub jakiegoś innego, nieskalanego ludzką stopą miejsca, dokąd wstęp miałyby tylko te rzadkie, pełne owej niewysłowionej, niepokalanej radości, szczególne „okazy” młodych dziewczyn, albo raczej dziewczyny-nimfy, które nic nie utraciły jeszcze ze swojej dziecięcej czystości i witalności. Jako taka stała się Eleni naturalnie także z miejsca jedną z faworyt Migueli. Miały częste okazje, żeby się ze sobą widywać, na przykład podczas planowania programów edukacyjnych dla młodzieży szkolnej, Strona195 w czasie różnych imprez, ale także prywatnie, niby to pod pretekstem konieczności omówienia różnych problemów i układania grafików, za co Miguela niemal od początku swojej pracy w muzeum była odpowiedzialna. Ich przyjaźń stawała się więc z dnia na dzień coraz to bardziej zażyła, choć Eleni nie okazywała Migueli tyle wylewności czy też wdzięczności, ile by jej się właściwie za jej zaangażowanie na rzecz Eleni należało. Z czasem jednak Miguela nauczyła się tak rozpracowywać grafiki dla przewodników, że właściwie przestałem się z Eleni na stopie zawodowej widywać. W zamian za to coraz częściej zaczęła mi się „podstawiać” Miguela. Nie na tyle często jednak, żeby inni mogli sobie coś pomyśleć. Stosowała przy tym taktykę intensywnego owijania sobie mnie wokół palca przy okazji wszelkich wspólnych spotkań towarzyskich, ale jednocześnie unikała mnie w sytuacjach sam na sam. Owszem, owszem, parę razy umówiła się ze mną nawet na kawę, żeby wspólnie omówić jakieś tam sprawy zawodowe, robiąc przy tym nawet wrażenie kogoś, kto właściwie się ze mną spotyka dla mojego własnego dobra; niemniej wszelkie moje próby sprowadzenia naszego sam na sam na grunt prywatny, męsko-kobiecy, spalały zawsze na panewce. Nie powiem przy tym, żebym jakoś szczególnie nachalnie zabiegał o jej względy. Od początku wychodziłem z założenia, że Miguela jest trans, bo za bardzo mi się podoba, za bardzo mnie pociąga, a wiedziałem przecież z doświadczenia, że nie zakochuję się w kobietach jednobiegunowych czy też symetrycznie biegunowych, a tylko — poza nielicznymi wyjątkami — w tych, które noszą w sobie ową bolesną tajemnicę, że tak naprawdę są kimś innym, niż są. Na początku, zanim jeszcze na scenie pojawiła się Eleni, rozmawialiśmy ze sobą o wiele częściej i intensywniej, i Miguela nie raz mi mówiła, że dyskutować ze mną sprawia jej wielką satysfakcję. W tych dyskusjach wykraczaliśmy naturalnie często poza sferę zawodową, a mogę nawet powiedzieć, że pomogłem jej sobie uświadomić, że należy do linii amazonek, co zresztą sama kiedyś werbalnie potwierdziła: — Jestem amazonką — powiedziała i zaczęła okładać piąstkami pewnego typa, który usiłował się do niej na moich oczach przytulić, kiedy wyszła na chwilę na papierosa (bardzo dużo paliła) i usiadła na jednej z kilku zagubionych na przymuzealnym zielonym skwerku ławek. Włożyła jednak w tę akcję tyle wdzięku i tak kobieco i łagodnie zmodulowała swój raczej dość szorstki głos, że gdybym był na miejscu tego typa, to Strona196 byłby to dla mnie raczej powód, żeby się w niej zakochać, niż do niej zniechęcić. Tyle że ten typ, zastępca dozorcy zresztą, był zwanym gejem, chociaż wszystkie kobiety miały go za wielce nachalnego „nimfomana”, i przeprowadził tę akcję na moich oczach tylko po to, żeby w nich, w moich oczach właśnie, za takowego, czyli za pederastę, nie uchodzić. Chciał w ten sposób zatrzeć niejasne wrażenie, jakie musiał na mnie wywrzeć, kiedy tydzień wcześniej „przytulił się” do mnie od tyłu w windzie podczas wysiadania, a następnie, niby to niechcąco, czekając aż otworzą się drzwi, dociskał swoje przyrodzenie do moich pośladków, mylnie zinterpretowawszy fakt, że udzielałem mu wcześniej paru prywatnych interview, czyli odpowiedziałem mu na parę pytań, dotyczących mojego życia osobistego, kiedy to podczas pauzy znalazłem się z nim sam na sam w muzealnym bufecie (który w zasadzie posiadał rangę kawiarni) albo kiedy parę razy wyrastał mi nagle przed nosem, niby to przypadkowo mnie gdzieś po drodze spotykając. Jego zachowanie nie dlatego nabierało takiej negatywnej rangi w moich oczach, że bałem się o własną skórę, o to, że mógłby mnie fizycznie zgwałcić, ale dlatego, że takie zachowanie podkopuje fundamenty wszelkiego zaufania w stosunkach międzyludzkich. Bo czy można winić kogokolwiek o orientacji homoseksualnej za to, że z miłości i okazując dobre serce, przytula do siebie osobę tej samej płci, choćby i dziecko, aby okazać mu trochę ciepła lub dać znać o swojej życzliwości? Nie!! Po stokroć nie! Nie jest to żadne nadużycie, dopóki nie nastąpi tak zwany akt pożądliwości seksualnej, tak jak to miało miejsce w moim wypadku (nie po raz pierwszy zresztą). Toteż także ci, którzy niesłusznie bądź wręcz fałszywie innych o takie nadużycia oskarżają, zasługują sami na dużo większą karę, gdyż podkopują podstawy zaufania do dobrych intencji, jakie ludziom przyświecają. Z tego samego jednak względu — rujnowania wzajemnego zaufania w stosunkach międzyludzkich — nadużycia w sferze seksualnej lub też traktowanie seksu jako środka do osiągnięcia egoistycznych, strategicznych celów, są taką straszną zbrodnią. Okradają one nas bowiem — zarówno takie nadużycia, jak i fałszywe, kłamliwe świadectwa i oskarżenia w tym zakresie — najdotkliwiej z godności ludzkiej i odbierają nam możliwość okazywania miłości bliźnim. „Miłość bliźnim ma prawo, jeśli nie obowiązek, okazywać każdy człowiek” — powiedziała kiedyś Su. I chyba nie tylko Su jest tego zdania. Strona197 Dlatego oczywiście popierałem (co się zresztą chyba już w moim życiu nie zmieni) wszelkie miłosne i przyjazne odruchy oraz okazywanie miłości i sygnalizowanie miłosnego zainteresowania, i nie miałem do nikogo pretensji, że jest, jaki jest, i do niego też nie, ani do Migueli, ale przecież jej słowa o byciu amazonką nie były skierowane do niego, tylko do mnie, bo on, turecki Kurd z pochodzenia, nie znał się ani trochę na przedosmańskiej mitologii, jako że całe jego wykształcenie opierało się na znajomości urywków z Koranu; o czym Miguela zresztą dobrze wiedziała. Kiedy więc po chwili, dalej okładając go niby to pięściami (papierosa położyła za sobą, na brzegu ławki), powtórzyła jeszcze raz z naciskiem: „Ja jestem ama-zon-ką! I ciebie pokonam!”, to pomyślałem sobie, że mnie chce chyba pokonać, a nie jego, zaś jej krótkie spojrzenie w moim kierunku, kiedy wymawiała te słowa, zdawało się to moje wrażenie tylko poświadczać. Sytuacja była doprawdy podwójnie komiczna, jako że ona przecież myślała, że on na serio czegoś od niej chce, tak jak wielu innych mężczyzn w jej trzydziestoparoletnim życiu, a on symulował tylko swoją do niej sympatię, żeby mi „udowodnić”, że nie jest homo, czyli dla tak zwanej niepoznaki, nie biorąc przy tym zresztą zupełnie pod uwagę faktu, że nawet gdyby jego chęci w stosunku do Migueli były całkiem szczere, to musiałby jeszcze uzyskać aprobatę przedmiotu swoich siermiężnych zalotów, o co bez powodzenia starało się już przed nim wielu bardzo władnych adoratorów. Dla niego jednak Miguela była tylko kawałkiem ciała, posiadającego parę wybrzuszeń i parę śluz, z jakich niektóre nadawały się co najwyżej do spuszczania nadmiaru wody z kałuży jego pożądania, stymulowanego zresztą w jego wypadku głównie przez męskich współbliźnich. Bo wystarczało przecież sobie wyobrazić, że jedna z tych śluz przynależy do któregoś z nich i już bez problemu można było nie tylko spuszczać tę wodę, ale i płodzić potomstwo — najwidoczniejszy dowód męskości głowy muzułmańskiej (albo raczej „patriarchalnej”) rodziny. Ale czy księżniczka Miguela była właściwym obiektem, aby symulować męską potencję w stosunku do kobiet? Tym bardziej, że przez ostatni rok ów miłośnik wdzięków płci pięknej zupełnie nie zwracał na nią uwagi, lecz dopiero przed paroma dniami, przyuważywszy, jak jej się tęsknie przyglądam, nagle otrzeźwiał, dochodząc do tego (uczynionego dla przekonania mnie o swojej heteroseksualności) wniosku, że ona jest i dla niego atrakcyjną kobietą. Przy czym dla mnie nie miało żadnego znaczenia, jaka jest jego orientacja seksualna, Strona198 bo przecież nie można nikogo obwiniać za to, że jest, jaki jest. I mnie także nie przyszłoby do głowy go o cokolwiek obwiniać. Trzeba jednak przyznać, że pewne — pozbawione oparcia w miłości bliźniego — tradycje kulturowe bardzo negatywnie odnoszą się do tego rodzaju inności, stąd też tak wielu „innych” tuszuje najstaranniej swoje wrodzone skłonności. Czy jest to doprawdy potrzebne? Czy nakazuje to Koran albo Biblia? Czyż Koran i Biblia nakazują obłudę i dwulicowość na miejsce szczerości intencji i modlitewnego zawierzenia? I czy nie skazuje to ich samych, tych wewnętrznie jakąś obcą psyche spolaryzowanych, na wieczne ukrywanie się pod spódnicą cioci dulszczyzny? I czy to nie prowadzi do faktycznego rozpadu życiu małżeńskiego i rodzinnego? I to rozpadu w skali światowej? Do fałszu, cynizmu, niekontrolowanej agresji, bestialstwa, zapijania się w trupa, w ogóle do wszelkich nałogów, do nienawiści dla płci przeciwnej, często pod płaszczykiem pozornej życzliwości… Parę tygodni później jeden z moich niewielu naprawdę życzliwych kolegów po fachu, z którym zresztą byłem po imieniu i który, choć młodszy ode mnie, pracował w charakterze przewodnika już te parę lat dłużej niż ja, oznajmił mi ni stąd ni zowąd, kiedy czekaliśmy na dużą grupę zwiedzających, którą mieliśmy między siebie podzielić, że Miguela Vattari jest razem, i to już od prawie roku razem z Berndem Grosburgiem, kierownikiem działu edukacyjnego muzeum i jednocześnie jednym z dwóch zastępców dyrektora. Zszokowało mnie to nie tylko dlatego, że nie przyszłoby mi nigdy do głowy, że oni mogą być w ogóle razem, choć Miguela przed paroma tygodniami, jakby mając jakieś przeczucie, że sprawa może wyjść na jaw, a nie powinna, bo dyrektor muzeum, homo zresztą, bardzo nie lubił, żeby jego męscy współpracownicy wchodzili w jakiekolwiek powiązania z podległym im damskim personelem, choć więc Miguela niby to mimochodem mi wyjawiła, że z kimś jest, to jednak, jak mówię, nie przyszłoby mi do głowy, że właśnie z nim, bo właściwie byłem przekonany, że on jest homo. Moje przekonanie bazowało zaś na wyniesionych z obcowania z nim doświadczeniach. Byłem z nim niemal od samego początku na ty i choć nigdy wprawdzie nie usiłował mnie fizycznie do czegokolwiek prowokować, to jednak traktował mnie zawsze jak przyjaciela, niemal się podlizywał, a kiedyś nawet odwiedził mnie w domu i pomógł mi wbudować nowy procesor w moim komputerze. Co prawda już wtedy wzbudził tym moje podejrze- Strona199 nie, bo, myśląc, że się nie zorientuję, podczas instalacji systemu operacyjnego (używałem wtedy jednej z wersji Linuxa, zresztą z jego podstępnej namowy, bo jako użytkownik Linuxa nie miałem dostępu do pewnych programów, które umożliwiały mi intensywniejszą współpracę z muzeum w trakcie realizacji niektórych projektów) wpisał mi jakieś „cookies”, haczyki, za pomocą których najwyraźniej chciał coś u mnie kontrolować albo może w jakiś inny sposób mnie wykorzystać, ale był przy tym tak miły, szczery, no do rany przyłóż, więc naprawdę nie przyszło mi do głowy, że może chodzić tylko o kontrolę nade mną i z czasem — o pozbycie się mnie. Dałbym też sobie uciąć rękę, że kto jak kto, ale Miguela nie mogłaby mu w tym wtórować i że jej otwartość, te wszystkie szczere dyskusje ze mną, to jej dobre serce, te wszystkie jej zażegnywania się na własną uczciwość i prostolinijność, że to wszystko nie mogłoby jej pozwolić na ukrywanie się za jego plecami, na to wraz z nim szefowanie. Tym bardziej, że jeszcze do niedawna utrzymywała, że żyje sama, że po rozwodzie ze swoim eks zastanawia się jeszcze, co ma zrobić, czy dalej samotnie wychowywać swoją nastoletnią córkę, czy też się może jednak z kimś związać. Na początku przez dłuższy czas bardzo chciałem być tym kimś. Ale skoro ona, ta kobieta ideał, ta łagodna wróżka i ta zmysłowa piękność w jednej osobie, skoro ona mówi „nie”, bo chce być uczciwa ze sobą i potrzebuje czasu, żeby się otrząsnąć ze swojego małżeńskiego kryzysu, i, co tak niezwykle często podkreślała, chce być traktowana jak człowiek, a nie jak „bezwolna lilia”, nie jak, chciałoby się powiedzieć, nie jak kobieta… Skoro więc ona chce w tej samotności dojść do siebie i sobie wszystko jeszcze raz przeanalizować, to przecież diabeł by się nie domyślił, że jednocześnie harcuje za moimi plecami ze swoim szefem, za plecami nas wszystkich, żyjąc w tej zmowie milczenia, zdawałoby się, tylko po to, żeby dyrektor muzeum się nie domyślił, że jego zastępca i ona są razem. Następnego dnia nabyłem piękny bukiet kwiatów i wręczyłem go Eleni. Była w siódmym niebie, jeszcze nigdy nie widziałem jej tak szczęśliwej, już sam fakt, że jej surowych, peloponeskich warg nie opuszczał przez cały dzień pełnoformatowy uśmiech, ogarniający zresztą całą jej fizjonomię, zwłaszcza jej ciemne, olbrzymie oczy, uśmiech pełen tego najświeższego uroku i szczerości, jaką przepełniają pierwsze, te najbardziej spontaniczne i tak pociągająco urocze harce dopiero co narodzonego źrebaka… Fascynowała sobą wszystkich od rana do wieczora. A że Strona200 był to w naszym muzeum rodzaj otwartego dnia, na zakończenie którego zostaliśmy jeszcze wszyscy przez kierownictwo zaproszeni na mały bankiet, miałem możliwość obserwować Eleni prawie przez cały czas; i muszę powiedzieć, że zakasowała w tym dniu samą tracko-rzymską księżniczkę Miguelę. Ale nie bez konsekwencji. I to głównie dla mnie. Dzień później bowiem wydarzyło się dziesięć rzeczy, a wszystkie należały z mojego punktu widzenia do tych najważniejszych w życiu. Po pierwsze Miguela, dobrze wiedząc, o której kto z nas oprowadza (choć czasami zdarzały się z zaskoczenia prywatne grupy, ale to były wyjątki), bo przecież to ona sama robiła grafik, przeszła się do kawiarni, gdzie siedziałem między pierwszym a drugim oprowadzaniem, i udając, że jest z kimś umówiona, odczekała parę minut na stojąco przy bufecie, po czym niby to już zamierzała wyjść, ale przechodząc koło mnie zwolniła i zachowała się tak, jakby chciała, żebym ją zagadnął. Nie miałem z tym problemu, w końcu przegrałem u niej wszystko, co było do przegrania, a po tym, jak się dowiedziałem, że jest razem z Berndem Grosburgiem, moim „przyjacielem”, byłem niemal gotów zdzielić ją w policzek. Tak naprawdę bym tego jednak nigdy nie zrobił, nie pozwoliłby mi na to ten mój wewnętrzny chrześcijanin i arianin w jednej osobie, i te jej oczy, które emanowały taką szczerością i mądrością, taką uczciwością i otwartością, że nie można było choćby przez chwilę nie poczuć się wobec niej uległym, jeżeli pochwyciło się już jej spojrzenie. — Chciałem cię o coś zapytać — powiedziałem, niemal nie podnosząc wzroku. Byliśmy prawie sami. W przeciwległym rogu siedziała tylko jakaś jejmość w wieku przedemerytalnym i zdawała się być zajęta czytaniem gazety. Miguela przystanęła, zachowując się tak, jakby właśnie czekała na te słowa. — Słucham — odpowiedziała, niby się przedtem chwilę wahając. — Naprawdę jesteś z Berndem? Drgnęła. Najwyraźniej poczuła się nieprzyjemnie zaskoczona. — Skąd wiesz, kto ci powiedział? — To nie ma znaczenia. — Kto ci powiedział?... — przez chwilę miała chyba jeszcze nadzieję, że zdradzę jej kto, ale w końcu dała za wygraną. — Mówiłam ci, że z kimś jestem. A czy to takie ważne z kim? Strona201 Wstałem. Mówiła mi, to prawda. Dwa tygodnie temu. Tylko że przedtem rok mnie wodziła za nos. A z przerwą łącznie prawie dwa lata. — Tego nie robi się z szefem w ukryciu. Nie wiesz o tym? W każdym poradniku można to przeczytać — prawie ją ofuknąłem. — Na naszą pracę nie miało to wpływu. Pracowaliśmy profesjonalnie. — Jak ty ze mną rozmawiasz? Patrzyłem jej prosto w oczy. Nigdy nie miałem z tym problemów, jakbym był jej starszym bratem albo nauczycielem. Albo w każdym razie kimś, kto niczego od niej nie oczekuje, nie jest więc splątany wężem jej zaborczej namiętności ani też naiwnym oczekiwaniem na jakiś krótki happy and w windzie albo w jednym z tych miejsc, o których wszyscy wiedzą, że gdzieś istnieją, ale nie potrafią ich sobie często realnie przed faktem wyobrazić. Patrzyłem więc bez skrępowania w jej oczy, które były oczami erotomanki i dziewicy zarazem. A ona wyczuwała to moje zbyt uczciwe spojrzenie i zadawała sobie zapewne pytanie, dlaczego nie patrzę na nią tak, jak inni, i być może się obawiała, że tym moim bardziej namiętnym i płomiennym spojrzeniem obdarzam jakąś inną kobietę, a konkretnie jej niedoszłą przyjaciółkę Eleni. Nie wiedziała więc, jak zareagować, żebym znowu stał się jej wasalem, jej — lecz w żadnym przypadku nie jej narzeczonej. Moje następne słowa, które być może były już tylko jakąś skargą, a być może jakimś jednak jeszcze desperackim rzutem na linę, jakimś ostatnim błyskiem nadziei na wzbudzenie jej wzajemności, słowa te zdawały się jej nie ułatwiać tej próby nawiązania ze mną kontaktu wbrew sobie samej: — Nie mogę tego więcej słuchać! Miguela była całkowicie zaskoczona moją reakcją i stała bezradnie jak uczennica, którą właśnie — zasłużenie — ochrzania nauczyciel. — Jak ty ze mną rozmawiasz?... — kontynuowałem. — Jakbyśmy byli na rozprawie sądowej. Nadal rozsądnie milczała. Zapewne byłaby gotowa — jak stała — zrobić to ze mną w pobliskiej toalecie, gdyby to miało odciągnąć mnie od Eleni. Mimo że przecież wiedziała, że ze mną taki numer nie przejdzie, że ja nie jestem z tych. Nie rozumiała, za co ją kocham. Ale po tym wszystkim, co z nią przeszedłem, ja też tego nie rozumiałem. Więc zakończyłem moją desperacką próbę jeszcze jednym rzutem na linę: — Nie wiesz, jak ja byłem w tobie zakochany? Strona202 — Ty byłeś we mnie zakochany? — podchwyciła natychmiast. Pytanie to zadała, kładąc sobie rękę na sercu, jakby o tym rzeczywiście wcześniej w ogóle mogła nie wiedzieć. Jakby właśnie usłyszała coś, co już dawno chciała usłyszeć. Szkoda tylko, że tak naprawdę nie chodziło jej o mnie, tylko o Eleni. Jak ona w ogóle śmiała zadać mi to pytanie: „Ty byłeś we mnie zakochany?” Wytrąciło mnie to z równowagi. O stanie moich uczuć dobrze wiedziała. Oświadczyłem jej się nie tylko ustnie, ale też pisemnie. I dostałem od niej zarówno pisemnie, jak i ustnie odmowę. A teraz udawała, że nic o tym nie wie. Tak jakby chciała zacząć ze mną wszystko od nowa. To graniczyło ze skrajną wręcz bezczelnością. Co ona chciała przez to osiągnąć? To jej szczere spojrzenie… Może więc jednak nie chodziło jej o Eleni? — No oczywiście, że byłem zakochany. Nie wiesz już o tym? Dostawałem skrętu kiszek przez ciebie, tygodniami nie mogłem spać… Ja też mam ciało, a na ciebie moje ciało jest czułe jak instrument. Wiesz, jak ja się męczyłem? Mało co mnie nie wykończyłaś. Ale teraz zakochałem się w Eleni… — te ostatnie słowa uwięzły mi prawie w gardle, dostałem jakiegoś skurczu, tak jakby za karę, że chcę ją okłamać. Ale czy ja chciałem ją okłamywać? — Ja nie mówię, że to była twoja wina — wyrzucałem jej dalej. — Ale ty byłaś główną przyczyną, że się mało co nie wykończyłem. Więc nie pytaj się mnie teraz…! Wypowiadając tę kwestię, zacząłem postępować w jej kierunku, ale nie tak, jakbym chciał bliżej niej się znaleźć, ale tak, jakbym chciał ją od siebie odpędzić. Miałem dosyć jej zwodów. Kiedy więc wyczuła sprawę, cofnęła się do tyłu, rzeczywiście jakby w obawie, że może mnie w moim obecnym stanie co najwyżej zupełnie wyprowadzić z równowagi. Przed chwilą chciała coś chyba powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, może nawet naprawdę była gotowa skończyć z Berndem i zacząć teraz ze mną, może uznała to za jedyną metodę odciągnięcia mnie od Eleni; ale o jeden kryzys życiowy już mnie przed rokiem przyprawiła, a teraz nieuchronnie nadciągał drugi, nieuchronnie, bo przecież to, co ona mi zrobiła, to był dla mnie szok, z którego nie potrafiłem się w żaden sposób otrząsnąć, to były jakieś fatalne psychiczne sidła, w które wpadł mój cały system nerwowy i w których został on poddany działaniu napięcia wielokrotnie przekraczającego granice mojej znamionowej wytrzymało- Strona203 ści. To jej niewinne „Ty byłeś we mnie zakochany?”… Gdybym jej tak dobrze nie znał, gdybym nie wiedział, że od roku sypia ze swoim szefem, który być może zresztą jest dla niej tylko kolejnym szczeblem na drabinie jej logicznie wytyczonego azymutu… Teraz zrozumiałem nareszcie słowa, które przed rokiem — przytulając do siebie swoją córkę i jednocześnie posyłając mi z niebezpiecznej odległości poniżej jednego metra jeden z tych swoich niewinnie namiętnych uśmiechów — wyśpiewała mi prosto w twarz, jakby czekając na moją aprobatę: — Robię to dla mojej córki! Teraz nareszcie więc zrozumiałem, co wtedy zrobiła. A on był przekonany, że ten jego wypasiony bebech, że te jego przesłodzone uśmiechy bobra, któremu u stóp spoczywa najczarowniejsza w pobliskim zagajniku łania, nie mogąc wyjść z zachwytu nad jego bobrzą umiejętnością ścinania drzew, był on zaiste przekonany, że ta jego introwertycznie wysublimowana inteligencja i ten jego introwertyczny spokój, i jeszcze ten jego bobrzy urok, jak mu się zdawało, wyrafinowanego multiinstrumentalisty, umiejącego grać na tych pięciu instrumentach, które stoją na brzegu jego bajorka, oczarowały ją do tego stopnia, że stała się jego własnością, a przy tym jego pełnym najintymniejszej kobiecej magii, zasłużonym, życiowym szczęściem. Mylił się wielce. Miguela przedkładała nad wszystko bezwzględność w dążeniu do celu. Skoro bowiem nie mogła w inny sposób się zrealizować, skoro nie mogła być tym, kim jest, czyli mężczyzną, to postanowiła grać rolę kobiety do końca, nie rezygnując ze swoich kobiecych atutów, których miała hektary i którymi potrafiła bez zażenowania zasiewać dowolne wybrane połaci męskości. Dlatego byłem dla niej zagadką. Bo tak ją uwielbiałem, a jednocześnie tak panowałem nad sobą. Kiedyś postanowiła więc to w sposób szczególnie spektakularny (żeby nie powiedzieć nachalny) wypróbować i mnie o to spytała, podczas gdy staliśmy koło siebie bez świadków; przysunąwszy się przy tym do mnie tak blisko, że nie pozostawiało wątpliwości, o co jej chodzi. Niestety była to z jej strony próba właśnie, chęć zdefiniowania stopnia jej atrakcyjności w moich oczach — co stanowiło dla mnie jakościowy uskok na najniższy szczebel, grę o pozory, o którą mi przecież nie chodziło; bo kochałem ją mistycznie, całą duszę i całym Strona204 ciałem, jak kocha się kogoś, za kogo by się poszło do komory gazowej albo na płonący stos. Powiedziała wtedy: — Wszyscy mężczyźni próbują to u mnie robić. A wypowiedziawszy te słowa, chwilę wyprężała się w moją stronę, skracając te strategiczne dziesięć centymetrów na osiem, a może nawet na chwilę na pięć czy cztery. Ale ja byłem przeszkolony. I to nie przez byle kogo — przez Ataję. Miguela zaś, przy całym swoim powabie, przy swoim całym zwierzęcym erotyzmie i magnetyzmie, i przy tych swoich tragicznie smutnych, diabolicznie pociągających oczach, była przy Atai jak jej służąca; i to nie ta najwyższa rangą. Przeszkolony więc przez Ataję — ale i rozdarty na krzyżu, na którym wraz z tragedią gehenny, jaką przeszła Aiysha, stałem się zimny i zdolny do tego, aby z pogardą lekceważyć atawistyczne reakcje swojego ciała — coś jej teraz odpowiedziałem, coś, co miało nie tyle usprawiedliwić moje zachowanie, ile jej nie urazić, nie urazić jej wewnętrznego przekonania o jej nieporównywalnej atrakcyjności, słowem więc, nie urazić jej poczucia własnej wartości; ale też nie narażać mnie na pozostanie jednym z jej cierpiętniczych wasali. Powiedziałem zatem coś w rodzaju (byliśmy jeszcze wtedy na pan): — Ale ja panią kocham. Słowa te wyrzekłem naturalnie ze szczerością samobójcy, któremu diabeł właśnie zawiązuje stryczek na szyi. A następnie sypnąłem jeszcze na już i tak zbyt wysoką górkę: — Jest pani wyjątkowo piękną kobietą. „Ale — chciałem już dodać — ja kocham twoją duszę. A twoje ciało jest tylko marnym do niej dodatkiem. Jesteś niezwykłą kobietą… O pardon, człowiekiem.” Dzisiaj już bym tego nie powiedział. Dzisiaj szybowałem lotem korkociągowym w dół. I tylko się zastanawiałem, gdzie się zdesantuję. Bo czyż nie wszystko zależy od tego, na co się upada? Problem polega jednak na tym, że wcześniej się tego nigdy nie wie. Ale kiedy odcięło się w locie liny od swojego spadochronu, nie ma się już potem czasu nawet na improwizację: Stery nie funkcjonują, skrzydła mają za mało czasu, żeby wyrosnąć, mózg staje. I jest się straceńcem. Ja jednak byłem straceńcem z wykształcenia. Nie potrafiłbym podać nazwy uczelni, na której dali mi papiery, ale myślę, że to zaczęło się wtedy, kiedy odwiedził mnie król-duch. Strona205 Była wtedy noc. Zresztą najczęściej jest wtedy noc. Spaliśmy we trójkę w drugim pokoju: ja, moja siostra i pomoc domowa, ciocia Barbara. Jako człowiek dorosły sam się tylko potem zastanawiałem, dlaczego wtedy tak wrzeszczałem. Wszystkich domowników postawiłem na nogi. A potem ludzie ci mówią, że masz przywidzenia. Polecają ci jakieś tabletki uspokajające, prowadzą cię za rączkę do neurologa. Ale czy można zostać wariatem w wieku czterech albo pięciu lat? „To nie — słyszysz odpowiedź. — Ale może… epileptykiem.” Nigdy nie byłem, nie jestem i nie będę epileptykiem. Przysięgam. Ale muszę przyznać — po tym można zostać epileptykiem. Zwłaszcza kiedy człowiek zbyt usilnie się broni; i nie dopuszcza do świadomości faktografii spoza własnego wymiaru. Krótka więc przestroga — kiedy widzisz kota, widzisz czasami tylko koniec czegoś, co zupełnie inaczej w rzeczywistości wygląda. Podobnie jest z psami, niemniej… chyba nie na darmo nie lubią one kotów. Ale powróćmy do rzeczywistości. Ma ona tyle uroku. Zwłaszcza tego niewidzialnego. Tego, który odrąbuje ci palce, a może ręce i nogi, pozostawiając ci jednak twoją głowę jakby mimowolnie do dyspozycji. Żebyś nie zapomniał; i żebyś nie zapomniała. Czy ktoś nie powiedział, aby wyrąbać sobie oko, jeżeli nie jest ono jeszcze całkiem wolne od pewnych atawistycznych ciągot? Jak to zwał, tak to zwał. Ale aktualność tego przesłania zdaje się być zadziwiająca. Powiedziałbym wręcz, rośnie ona w oczach, w miarę jak się próbuje być ze sobą szczerym. Zaczyna się wtedy dostrzegać pewne różnice między kotami i psami, myszy nie bierze się już tak na serio, a w uszach zaczynają brzmieć słowa znikąd. I tylko się wie, że to nie są jedynie słowa. I się wie, że większość słów jest na nic. Że są tylko pewne rodzaje słów, pewne zestawy słowne, które jeszcze zasługują na immunitet słyszalności. Ale mnie nikt nie nauczył tych słów, kiedy byłem dzieckiem. Więc nie mogłem wtedy wykrzyknąć żadnego imienia na swoją obronę. Obronę?... Nie, nie, na przywitanie, na pozdrowienie w imieniu. Na pozdrowienie króla-ducha w imieniu. Bo to był król-duch, a nie diabeł. Diabeł ma rogi, a on miał królewsko rozpięty pled i koronę. I wyfrunął przez okno. Miguela nie umiała fruwać. I dlatego zdecydowała się na chodzenie; po ziemi. I… po trupach. Ale gdyby ktoś ją zapytał, czy jej tu za bardzo nie śmierdzi, odpowiedziałaby: Strona206 — Ja muszę tu zostać. A właściwie prawda jest taka, że te słowa wtedy naprawdę padły z jej ust. Tylko że ja jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, co one oznaczały. A one oznaczały: „Niestety ktoś z nas musi odejść. Ja nie mogę sobie jednak na to pozwolić.” To było proroctwo. Jej proroctwo, dotyczące redukcji personelu. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że dzieli z moim „szefem” łóżkowe pielesze. I że mną tak pokierują, żebym się przestawił na inne miejsce pracy. Więc odpowiedziałem jej wtedy: — Oczywiście, że musisz. Jesteś przecież samotnie wychowującą matką. Nie masz co się martwić. Kto jak kto, ale ty na pewno zostaniesz. Miguela nie miała wtedy jeszcze umowy na czas nieokreślony, lecz roczną, przedłużoną z roku do dwóch lat. A ja, choć nie miałem żadnej umowy, zaliczałem się do grona etatowych przewodników, podobnie zresztą jak Gilberto, który wtedy koło nas stał: — Ależ pani Vattari — powiedział, mimo że był homo i nie pałał do tak atrakcyjnej kobiety jak Miguela szczególną sympatią. — Jakże może sobie pani wyobrazić, że ten interes będzie w ogóle bez pani funkcjonował? Pytanie pozostało bez odpowiedzi, tylko przez jej jakieś wyjątkowo smutne tego dnia oczy i bladą fizjonomię przeszedł krótki, stłumiony uśmieszek, jakby samozadowolenia. Ale to nie było samozadowolenie. Ludzie, którzy mają w rękach władzę lub też przynajmniej dążą do jej posiadania, takimi rzeczami jak samozadowolenie się nie satysfakcjonują. Jej uśmieszek w rzeczywistości oznaczał: — Głupcze! Nawet nie wiesz, że twoje słowa są bliższe prawdy, niż mógłbyś przypuszczać. Wyobrażam sobie, co na tak postawioną kwestię mogłaby jej odpowiedzieć Su: — Ty nie jesteś bezczelna i bezwstydna, dziewczynko. Ty jesteś kloaką. Smród, jaki wokół siebie rozsiewasz, jest z rodzaju tych nie do zniesienia. — No cóż — zripostowałaby ze zwodniczo pociągającym uśmieszkiem Miguela — grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne tam, gdzie chcą. — To nie powód, żeby się nie myć — odpowiedziałaby Su. Strona207 — A kto powiedział, że ja się nie myję? Myję się codziennie. Nawet włosy myję dwa razy w tygodniu. — I tak ci to nic nie pomoże. Od czasu, kiedy stwierdziłaś, że jesteś facetem, powinnaś ogolić się na łyso i pójść do jakiegoś zakonu, w którym nie zmuszano by cię do życia w nieczystości. Są jeszcze takie zakony. — A co z moją córką? — Córka ma ojca, który ją kocha. Przynajmniej tak samo, jak ty. — Nie oddam mu jej. — Dlaczego? Nie ufasz mu? On jest bardziej godny zaufania od ciebie. Wiesz, jak on cię kochał? Wiesz, ile on dla ciebie wycierpiał? A tyś go zostawiła samemu sobie, doszedłszy do wniosku, że nie traktuje cię jak człowieka, tylko jak kobietę. Myślisz, że ten brzuchaty, z którym teraz jesteś, będzie dla niej lepszym tatusiem? Moja dobra rada: nie zostawiaj ich nigdy samych. On ma w sobie coś, co kobiety lubią, jak wiesz: jest nienasycony. Przy tym argumentuje logicznie, zna się na komputerach i ma się przy nim to poczucie, że żyje się na wolności. Mam nawet takie dziwne wrażenie, że oni już to parę razy za twoimi plecami zrobili. Miguela wyglądała na dość zszokowaną. Gdyby paliła teraz papierosa, zapewne wypadłby jej z ręki. Jej córka skończyła właśnie czternaście lat, a Bernd, jej obecny dobroczyńca, dobiegał właśnie czterdziestki. I nie stronił przed niczym. Przed niczym, co mogłoby mu przynieść zaspokojenie. Wyznawał zasadę, że każdy sam odpowiada za swoje czyny. Dzieci też. — Nie martw się — kontynuowała Su. — Ona nie zaszła z nim w ciążę. Bo on, jak wiesz, nie zdaje się w takich sprawach na improwizację. A twoja pociecha nigdy się do tego przed tobą nie przyzna: za dobrze jej z nim było. Nie bądź smutna. To taka nagroda od losu za twoją miłość bliźniego. A propos, teraz też są razem. Na waszym tapczanie. Miguelę zalało. Odbiegła od nas na stronę i wyjęła komórkę, żeby zadzwonić. Pech chciał, że przyuważył ją Ginter Mayer, szef do spraw personalnych i jednocześnie prawa ręka dyrektora do zadań strategiczno-menedżerskich. Normalnie może nie powiedziałby słowa, ale ponieważ Miguela wyraźnie usiłowała skryć się za rogiem, odczekał, aż skończyła, i powiedział: — Czy to była rozmowa prywatna? Miguela wahała się chwilę, po czym zripostowała: Strona208 — Moja córka była w niebezpieczeństwie. — W niebezpieczeństwie? — Tak… — Porwali ją? — Nie, nie, ale koledzy… Wpadła w trochę niewłaściwe towarzystwo. — Pani Vattari! To są pani prywatne problemy. A jeżeli musi pani w osobistej sprawie zadzwonić, to proszę iść do biura, a nie tutaj, w holu głównym muzeum. Jasne? — Tak, tak, oczywiście — wydukała bez przekonania, próbując się niezgrabnie uśmiechnąć. Wiedziała jednak, że jej uśmiechy nie robią na Mayerze takiego obezwładniającego wrażenia, jak na paru innych kolegach i koleżankach. Chyba nawet domyślała się dlaczego. Niektóre nieoficjalne statystyki, dotyczące orientacji seksualnej, gdyby zostały opublikowane, dla wielu byłyby szokujące, może nawet dla większości mieszkańców tej planety. Gdzie to byliśmy? Aha! Mowa jest o wykańczaniu. O wykańczaniu niewygodnych przeciwników w białych rękawiczkach. Czy Miguela założyłaby kiedyś białe rękawiczki?... Nie. Po co? Przecież postanowiła zostać człowiekiem, a nie kobietą. Dlaczego jednak? Dlaczego była kobietą, a nie mężczyzną? Dlaczego taki los? „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego, dlaczego?” — przez wielu tak bardzo często stawiane sobie pytanie. Ale nie przez Miguelę. Ona nie szukała wyjaśnienia, ono ją nie interesowało. Ją interesowało rozwiązanie. I jego szukała. I właśnie je znalazła. Przed ponad rokiem. Praktyczne rozwiązanie czyli diabelski wyrok — żyć według fizys. Wedle widocznej zasady. — Nic nie mam przeciwko, żyj jak chcesz — powiedziałem do niej kiedyś. Lub powiedziałem coś podobnego. A powinienem jeszcze dodać: — Ale… nie krzywdź mnie. I nie stawaj mi w drodze do szczęścia. Jeżeli ja kocham Eleni, a ona mnie, zostaw nas w spokoju, nie niszcz nas. Poświęć się, zrezygnuj. Nie wyznawaj skorpioniej zasady, że skoro sama nie możesz, to innym też nie dasz. Przecież okazałem ci tyle zwanego serca, powiedziałem ci tyle komplementów, starałem się podbudować cię psychicznie na każdym kroku, uświadomiłem ci, że nie jesteś jedyną cierpiącą z rzeczonego powodu… Namawiałem cię, żebyś sobie znalazła przyjaciółkę. Mało tego — szukałem jej dla ciebie. Ale zostaw Eleni. Eleni Strona209 to nie jest twoja własność. Nie obmawiaj mnie do niej bez przerwy. Nie intryguj za moimi plecami. Chyba że… Chyba że stoi za tobą wyższa moc. Chyba że robisz to, bo musisz. Musisz być zła. I musisz żyć wedle jego, zła, schematów. A jakie to są schematy? Zdradziecki uśmiech na twoich perłowych wargach? Wpuszczanie popłuczyn z jakiegoś obrzydliwego penisa do twojego świętego w założeniu łona? Uszczęśliwianie władcy tegoż penisa szczęściem o tak przerażająco smutnych oczach? Zostało powiedziane: wydłub sobie oko. Więc wydłub. Jak długo używasz go jeszcze do patrzenia poniżej linii horyzontu, tak długo widzisz przed sobą tę bezbrzeżną pustynię, po której jak zagubiona karawana włóczy się twoje samotne serce. Więc wyjmij sobie oko. Nie patrz. I zobacz. — Ja też mogę żyć bez… — dyskretnie wskazała ręką w dół. — I gospodarstwem domowym też się zajmuję. I zajmowałam. I u mojego eks też sprzątam… to znaczy sprzątałam. Plątała się w kłamstwach. Robiła przy tym wrażenie młodej sarny, która właśnie przemierza jakiś zagajnik pełen głodnych wilków. Kiedy późną jesienią roku dwa tysiące siódmego nagle i właściwie bez powodu złożyła mi to powyższe oświadczenie, nie wiedziałem jeszcze, że jest już od dawna razem z nim, ale że się na nim życiowo (a głównie finansowo) bardzo zawiodła, i że szukała jakiegoś wyjścia z tej pułapki, w którą została przez niego zwabiona, a następnie rozpracowana, skonsumowana (choć lepiej byłoby powiedzieć wyrąbana) i… jest właśnie odstawiana na bok. Bo to była z jej strony propozycja niemalże matrymonialna, mimo że znajdowaliśmy się w towarzystwie pewnej mojej dużo starszej koleżanki z branży. Sprawa musiała być więc pilna. Może jednak miała na oku także jakiegoś innego kandydata oprócz mnie, a może próbowała tylko odwrócić moją uwagę od Eleni. Nie wiem. Ale zachowywała się bardzo dziwnie: nie chciała — a chciała. Zadawałem sobie pytanie: po co ona mnie tak męczy? Czy nie może mi po prostu powiedzieć, że mnie kocha — jeżeli kocha. Albo się po prostu odczepić. Dosyć mnie już udręczyła. Już nie miałem na nią siły. Ale cały czas byłem przekonany, że żyje sama z córką, że tak cierpi, że potrzebuje pomocy. Dopiero później wyszło na jaw, że swoją samotność cały czas tylko fingowała. Gdybym to wtedy wiedział, miałbym pełne prawo, jak to się mówi, rąbnąć ją w pysk. Wtedy chciałem już do niej powiedzieć: Strona210 — O co ci chodzi? Chcesz u mnie sprzątać? Nie potrzebuję sprzątaczki. Ale nie powiedziałem. Już zresztą nie pamiętam, czy w ogóle i co jej odpowiedziałem, bo czekała na mnie duża grupa i musiałem się pospieszyć. A Bernd tylko czekał na jakiś mój błąd, żeby mnie na dobre uziemić i się mnie pozbyć — miał zakusy na Eleni i stałem mu w drodze. Z jego punktu widzenia Miguela była już wyżęta i chętnie by się jej pozbył, mimo że do niedawna była jeszcze jego największym szczęściem. On miał jednak w sobie coś z mafioso albo może raczej z szopa, ale nie tyle z szopa pracza, ile z szopa sutenera. Nie wiedział jeszcze wtedy, że wkrótce przejrzę jego zamiary — i że go uziemię u stóp Migueli na następne dwa lata. Że zrobię aferę i ulegalnię ich związek w oczach wszystkich. I że kiedy dyrektor się o tym dowie, nie będzie miał innego wyjścia, jak zostać przy Migueli. Albo — alternatywnie — wylecieć na zbity pysk. Więc kiedy wyczuł sprawę, zatrząsł portkami — że nie będzie mógł się potajemnie przerzucić z Migueli na Eleni. Co wszystkim byłoby na rękę. Może nawet Miguela mogłaby przy nim zaznać — jako ta trzecia na jego tapczanie — wdzięków Eleni. Kto wie. Chociaż nie było to więc w jego zwyczaju, tego dnia Bernd wyszedł z siebie. Mimo że nie znosił napominać innych. Wychodził przecież z założenia, że wszyscy są dorośli i wiedzą, co robią. Jeden z moich kolegów odczuł to też bardzo wyraźnie na własnej skórze. Pewnego dnia został skreślony z wewnętrznej listy współpracujących przewodników, i to tak zupełnie bez słowa. Po prostu nie uwzględniano go więcej w grafikach, a normalnie połowa dochodów u każdego z nas pochodziła ze stałych oprowadzeń. Na przykład u mnie całkowicie prywatne grupy, mimo że przecież miałem swoją klientelę, stanowiły co najwyżej jakieś trzydzieści procent miesięcznych zarobków. Więc skreślenie mnie z wewnętrznej listy oprowadzeń organizowanych przez muzeum, oznaczałoby plajtę. Kiedy więc tego feralnego dnia — ósmego stycznia dwa tysiące ósmego roku, dnia, w którym wydarzyło się dziesięć rzeczy, z których każdą, jak wspomniałem, mógłbym spokojnie zaliczyć do kategorii tych najważniejszych w życiu — kiedy zatem usłyszałem z ust Bernda krótką, ale zaskakująco konkretną listę zarzutów, wysyczaną mi w zaułku holu głównego z odległości trzydziestu centymetrów… Kiedy ją więc usłyszałem, zaczęły mi się trząść ręce; nie z tchórzostwa, ale z zaskoczenia. Bo Strona211 to było dla niego niezwykłe, żeby tak wychodzić z siebie. A on zdawał się być wyprowadzony z równowagi. Przy czym, poza dzisiejszą rozmową z Miguelą w kawiarni, którą to ona sama zresztą dyskretnie sprowokowała, usłyszawszy ode mnie w następstwie tego parę przykrych być może zarzutów, nie miałem sobie nic do wyrzucenia. Ale to najwyraźniej o tę właśnie rozmowę chodziło. I o kwiaty, które dziś rano wręczyłem Eleni. Podszedł do mnie szybkim krokiem. Początek był jeszcze całkiem spokojny, ale w miarę jak mówił, zaperzał się coraz bardziej: — Chodź, mam z tobą coś do omówienia. — Za chwilę mam grupę. — Nie szkodzi, poczekają. — O co ci chodzi? — O to, że są określone reguły. I ustanawia je muzeum, a nie ty. — Co masz na myśli? — Twoim zadaniem jest oprowadzanie grup, a nie flirtowanie. — Co?! — To, co słyszysz! — prawie że się zapluł. — I słuchaj teraz, i mi nie przerywaj. W muzeum są określone reguły. Chyba wiesz, że nie wolno głośno mówić i przeszkadzać innym, prawda? To dla ciebie jest oczywiste. Tak samo nie wolno zagadywać personelu, strażniczek, które stoją na pozycjach. I tak samo twoje koleżanki z pracy to nie są twoje prywatne znajomości, tylko współpracownicy muzeum. Moje oczy robiły się coraz większe. Ten sam kolega, który mnie niedawno poinformował, że Bernd jest już od dłuższego czasu razem z Miguelą, stał w stosunkowo niewielkiej odległości i siłą rzeczy docierały do niego fragmenty naszej rozmowy; ale Berndowi zdawało się to być niemal obojętne, tak jakby wykonywał tylko swój obowiązek służbowy. Chociaż z obowiązkami służbowymi ta jego tyrada nie miała zbyt wiele wspólnego. — W związku z tym ci oświadczam — kontynuował — że nie wolno ci więcej na prywatne tematy z nimi rozmawiać. „A z kolegami?” — zakołatało mi w głowie. Więc głośno powtórzyłem: — Z nikim? — Z nikim na prywatne tematy. To jest praca. A zwłaszcza z Miguelą i Eleni. I nie wolno ci wręczać żadnych kwiatów. To, co prywatne, Strona212 masz zostawić w spokoju. A przynajmniej w czasie, kiedy jesteś w pracy, na terenie muzeum. To „przynajmniej” zabrzmiało tak, jakby moja wolność poza miejscem pracy również była ograniczona przez jakieś wyimaginowane przepisy, określające zakres moich swobód osobistych oraz reguły mojego zachowania w stosunku do płci zwanej piękną. Lub „przynajmniej” do niektórych jej przedstawicielek. — O co ci chodzi? — zapytałem stoicko spokojnym tonem, w którym zapewne pobrzmiewało coś na kształt bezpretensjonalności, jaką z siebie emanują strojone przed koncertem w filharmonii instrumenty. — Chodzi ci o moją dzisiejszą rozmowę z Miguelą? — O to też. Ale w ogóle o wszystko. O całe twoje zachowanie. I Miguelę też zostaw w spokoju. — Miguelę? A kto ją zmusza do czegokolwiek? Ja jej nawet nie dotknąłem. Jeden jedyny raz kiedyś podałem jej rękę. Czego ty ode mnie chcesz? Popatrz na siebie… A Miguela jest inna niż myślisz. Ona też innych prowokuje. — Miguela?— zaoponował gwałtownie i aż się żachnął, tak jakby była ona powszechnie brana za świętą, a ja byłbym jedyną zakałą, która by tego jeszcze za rzecz oczywistą nie uznawała. — Miguela! — potwierdziłem. Najwyraźniej ucichł. Teraz to on chciał wiedzieć, co mam do powiedzenia. Więc rzucił: — Kogo na przykład… „prowokuje”? — Bardzo wielu. Kiedy taka atrakcyjna kobieta sprzedaje się jako samotnie wychowująca matka, prawie każdy normalny, samotnie żyjący facet się w niej zakochuje. — Kto na przykład? — Kto?... Chociażby pan Stangalo. On jest załatwiony. — Stangalo? — wyintonował pogardliwie, niemal się ze mnie naigrywając i jakby chcąc dać mi do zrozumienia, że i tak go nie przekonam i że to są moje wyssane z palca urojenia. — Ty jej nie znasz — rzuciłem, bo przecież pod wieloma względami znałem ją lepiej niż on. A przynajmniej tak mi się zdawało. — Ona jest całkiem inna, niż myślisz. Moja teza znowu zbiła go nieco z tropu, ale wybadawszy, jak sądził, że nie mam już nic istotnego do dodania, zwłaszcza zaś nic, co by Strona213 wyjaśniało sprawę dzisiejszych kwiatów dla Eleni, powrócił po chwili do poprzedniego tematu. — Od dzisiaj koniec więc z prywatnymi rozmowami na terenie muzeum. Kiedy znajdziesz się na zewnątrz, możesz robić, co chcesz. Ale nie tutaj, muzeum sobie tego nie życzy. Jest to dla ciebie jasne? Żadnych prywatnych rozmów i żadnych kwiatów. Ponieważ z natury jestem człowiekiem łagodnym i już przed paroma miesiącami postanowiłem wstąpić do zakonu (co zresztą po moich dwóch mniej więcej tygodniowych, gościnnych pobytach w dwóch znanych domach klasztornych radykalnie się odmieniło, głównie ze względu na… zbyt świecki, jak na mój gust, sposób bycia i odżywiania się niektórych posługujących tam Panu habitowców, co jednak z kolei w żadnym stopniu nie umniejszyło w moich oczach ich zasług dla dobra instytucji Kościoła, a jedynie ukazało mi, że to nie moja droga), zamiast więc, jak to się mówi, dać mu po ryju, spuściłem wzrok, ale nie jak ktoś, kto się kornie wycofuje do defensywy, ale raczej jak ktoś, kto w drodze na Golgotę zaliczył od jakiegoś barbarzyńskiego oprawcy potężny cios prosto pod żebra. Nie miałem zamiaru za to, w dosłownym znaczeniu tego słowa, się mścić i nie miałem nic przeciwko jego związkowi z Miguelą, ale nie uważałem za stosowne być uzależnionym od humorów dziewczyny szefa i brany za kogoś, kto by napastował swoje koleżanki z pracy, podczas gdy to on właśnie, Bernd, w ciągu krótkiego czasu miał już trzecią z nich na warsztacie; i w zasadzie wywindował się podstępnie na to stanowisko, które obecnie zajmował, głównie właśnie po to, żeby zapewnić sobie od góry dostęp do najładniejszych jabłuszek. I do niedawna jeszcze myślałem, zanim zaczął dobierać się do Eleni, że to właśnie Miguela była tym upragnionym owocem, którego tak długo szukał w ogrodzie swoich życiowych doświadczeń. Myliłem się — następna w kolejności była właśnie Eleni. Ale także i Miguela najwyraźniej się na nim zawiodła, bo wyobrażała sobie, że nie tylko jego łóżko, ale i jego konto bankowe połączy ich ze sobą na stałe. I kiedy jakiś czas temu się przekonała, że na to drugie nie ma co liczyć, otworzyła się na nową znajomość. Ze mną. Chcąc przy okazji uchronić przede mną Eleni. Faktem było bowiem, że Miguela od dłuższego czasu nieustannie mnie prowokowała, dobrze wiedząc, do czego mężczyzn — a mnie, jej idealistycznego wielbiciela w szczególności — mogą doprowadzić jej dokładnie zresztą przemyślane, „strategiczne” zaloty. Właściwie zachowywała się w stosunku do mnie Strona214 jak dealer, który uzależnionego od siebie ćpacza konsekwentnie wykańcza, podrzucając mu ciągle niby to darmowe, ale coraz to większe dawki ulubionej trucizny. Wiedziała, że kocham ją też jak swoją córkę albo jak najukochańszą siostrę, zatem jej bezpardonowa walka o względy Eleni miała w sobie także coś z bratobójstwa. Ale jeżeli był to w ogóle jakiś rodzaj walki, to o co ja z nią walczyłem? Czy nie o nią samą? Walczyłem z nią o jej duszę, o jej własną duszę. Bo ona też miała w sobie tę wężowatość. A ten jej nieproporcjonalnie długi tułów i te jej w porównaniu z nim śmiesznie krótkie nogi potęgowały jeszcze wrażenie, że Miguela stoi lub siedzi na własnym ogonie, jak potrafią to bodaj niektóre jaszczurki i węże. Jeden z kolegów nazywał ją nawet (oczywiście złośliwie, bo nie lubił kobiet, zwłaszcza ładnych) „Sitzriese” czyli osobą, która przez znaczne wydłużenie tułowia ku górze — siedząc — sprawia wrażenie kogoś bardzo wysokiego, „krześlanego olbrzyma” właśnie. Na co dzień poprzez odpowiedni ubiór tuszowała ten feler swojej urody na tyle, że był on dla innych niewidoczny, i dopiero po jej bliższym poznaniu, a zatem już poniewczasie, stawał się on raczej dość marginalnym odkryciem. A choć niedoskonałość jej urody dotyczyła także jej niemal niewidocznego biustu oraz paru innych drobiazgów, jak na przykład ciemnej plamy pigmentowej na środku szyi czy też mocno sinawych dziąseł wokół jej bardzo białych w odcieniu zębów, to właśnie te jej wady czyniły ją bardziej ludzką, bliższą zakochanemu sercu, stojącą niejako, choć tak niedościgle wdzięcznie i pociągająco, to jednak w zasięgu ręki. Bo Miguela pochodziła w oczywisty sposób z rodu Beliala, kłusownika i demona wyzwolonej niemiłości. Nie wiedziała o tym oczywiście, tak jak i ja nie wiedziałem, że pochodzę z rodu wyznawców Jedynego Prawa. I walka o nasze dusze, Migueli i moją, była też mityczną walką dobra ze złem na tej mikroskali nieskończoności, jaką jest nasze życie, a ściślej — każda jego chwila. Miguela miała więc inne wnętrzności, byłem o tym przekonany. Ją paliło od środka. Z tym że nie tak, jak pali miłosna namiętność, ale tak, jak pali podciekająca pod stopy lawa; kiedy to jedynym ratunkiem jest podać rękę nie wiadomo jak i skąd wyrosłemu nagle przed nosem diabłu; podać albo nie podawać — i zginąć w męczarniach; kwestia wyboru. Miguela wybrała to pierwsze. Tylko czy ona w ogóle wiedziała, że to był diabeł? Nie wiem, ale moim zadaniem było jej chyba to uświadomić. Jednak przegrałem. Przegrałem z diabłem. Strona215 — Pochodzisz z nacji proroków — powiedziała kiedyś Su. — Czyli królów, których szatan odsunął od władzy. Ale nie tak, jak sobie to wyobrażają ci wasi niektórzy debile spirytualni, ta spółka z.o.o., której liczni członkowie cierpią na odwodnienie najważniejszych rejonów mózgu. Nawiasem mówiąc, członkom tym należą się z tego powodu wyrazy najgłębszego współczucia, jako że wpadłszy ponownie na ślad czegoś, co można by nazwać resztkowym promieniowaniem duchowym — przez swoją działalność, podszywając się nie raz i nie dwa pod urzędników i dostojników kościelnych, to oni sami zacierają w Kościele ten duchowy ślad resztkowej obecności przykazania miłości w waszym życiu, zgłaszając pod płaszczykiem swojej bałwochwalczej pobożności pretensje do fałszywego tronu Dawida. Ale to nie jest tron, który im się marzy. To jest czarna, bezdenna czeluść. Na zdrowie! Może niektórzy z nich zasłużyli już sobie nawet w międzyczasie na tytuł lorda? Dla wyjaśnienia — czarnego lorda. Tak?... Oo, to bardzo przepraszam… za niedyskrecję. — Yyym… — kontynuowała Su. — Co to ja chciałam? Ach, tak!... Doprawdy — nie takim jesteś więc królem. Ta kosmiczna nacja bowiem, do której należysz, była już zawsze przez tych niżej urodzonych niszczona, przez zwolenników Beliala czyli starego Baala (czyli Belzebuba). I to właśnie Kościół miał być instytucją, dzięki której królewska nacja miała przetrwać. Są liczne tego dowody, ale najważniejszym są proroctwa i przesłania, które jak ziemia długa i szeroka przypominają ten mit — mit o świętym rodowodzie królewskiej metafizyki światłości. Dziś wie to już każda rzeka i każde drzewo, wszystko, co żyje, podświadomie wie, kto tak naprawdę jest prawowitym Panem. Tylko wy i wasi uczeni w piśmie tego nie wiecie. Tkwicie w tej swojej połyskującej wiarą w waszą atawistyczną inteligencję sadzawce i wydaje wam się, że miarą wszystkiego jest jej smrodliwa bryza. Jest doprawdy rzeczą straszną, że i dzieci światłości muszą się przez tę sadzawkę jakoś w tym życiu przetelepać. I że jedyną bronią, która chroni je od świętokradczej śmierci w oparach tego smrodu, jest męka. I że męka, krzyż stanowi także jedyną możliwość przeciwstawienia się temu atawizmowi, jaki was cofa do rangi bezwzględnie i krwawo walczących o swoje przetrwanie — choć jakże często przyodzianych w lśniąco białe rękawiczki — płazów i gadów. Stać się człowiekiem oznacza zaś dzisiaj otrzymać możliwość dokonania skoku w swoim duchowym rozwoju — przez cieleśnie odczuwalną metafizykę krzyża właśnie. Dlatego wiara w reinkarnację, mimo że ma swoje arche- Strona216 typiczne podstawy, jest wiarą w Belzebuba i jego panowanie. Jest odkładaniem decydującego kroku w nieskończoność. Reinkarnacja istnieje dzisiaj dla tych, którzy są ofiarami swojej nieprawości, nie zaś dla tych, którzy pojęli możność wyzwolenia się poprzez świadome skazanie się na mękę. Bo męka jest wyzwoleniem z koła przemian poprzez miłość do Najwyższej Świadomości. Jest przejściem na inną spiralę rozwoju. Spiralę, która krzyżuje się ze spiralą prawęża — władcy piekielnej guberni niemiłości. I dlatego szatan, belzebub, uzurpując sobie prawo do orzekania, co jest dobre, a co złe, próbuje was przede wszystkim okraść z waszych uczuć, z waszego zanurzenia w stanie łaski uświęcającej, która jest stanem uszczęśliwiającej miłości, otwierającą wam bramy nieba, muzyczną wibracją, jaka w was rozsiewa najpiękniejsze, najgłębsze, zapierające dech w piersiach uczucia; które bestia z guberni niemiłości pragnie wam wszelkimi sposobami i wybiegami odebrać, aby odebrać wam możliwość rozwoju wzwyż. Bo życie bez uczuć, bez uczuciowych kontaktów, życie na znieczulających tabletkach relanium prowadzi do obłędu, do faktycznej, duchowej śmierci waszych serc. Ale nie do męki krzyża, która jest oddaniem się do dyspozycji kochającego Boga, rozsiewającego was, dzieci Króla-Ducha, jako te przysłowiowe lilie pomiędzy cierniami. Nikt z was nie narodzi się atoli na nowo — a narodzić się na nowo znaczy w tym wypadku zdać praktyczny egzamin ze sfery uczuć — kto nie umarł z miłości. Taka jest filozofia tego rozwoju. Filozofia ta zwie się zaś religią chrześcijańską. A Kościół jest uczelnią, instytucją, która ją propaguje i naucza jej zasad. I tak jak w każdej ziemskiej instytucji — ale nie tylko ziemskiej — obecni są w nim oprócz tych szlachetnych i prostolinijnych, także ci podstępni i płazowaci. Nawet nie wszyscy namiestnicy waszego Kościoła byli ludźmi Królowej. Mimo swojej nieprzemijalności Kościół podlega bowiem na tej planecie także wpływom malwersanta Baalicjusza. Ale i ci przez niego skorumpowani, zwani grzesznikami, zawracali z drogi, spotkawszy Zmartwychwstałego. Przegrał on bowiem — ów belzebub malwersant, z powodu którego namiestnicy kościelni musieli orężem walczyć o przetrwanie kierowanej przez siebie uczelni — w otwartym boju tysiąc bitew, ale jako wichrzyciel wygrał tysiąc potyczek. Dlatego stał się mistrzem unikania konfrontacji, której nie może wygrać, bo jest bezsilnym degeneratem. To, co jednak może, to działać z ukrycia, wykradać się z zakamarków podstępnych niedomówień, deprecjonować to, co Strona217 święte, do rangi kozła ofiarnego, dosypywać do skrzyni duchowych skarbów trucizny, okradającej kochające serca z ich uczuć na rzecz logicznych twierdzeń i spekulatywnych zagadek albo pseudo tajemnic. — A co do tajemnic… — ciągnęła dalej Su. — Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że reinkarnacja to inne słowo na życie wieczne? Tylko że sformułowanie „reinkarnacja” zdaje się więcej wyrażać, jest łatwiejszą, bardziej uchwytną pożywką dla rozumu. Życie wieczne to zaś tajemnica, dostępna jedynie sercu. Odpowiedziałem wtedy Su, że ja nie wybierałem sobie kasty żyjących wiecznie. I tak było w istocie. Z jednej bowiem strony chciałem stanąć na granicy widzialnego i niewidzialnego i choćby własnym kosztem bronić do niej dostępu równie jak ja niegodnym; z drugiej zaś żyć tak, jak inni. Tylko że ani jedno, ani drugie mi się nie udawało. Po prostu nie udawało. — Bo nie takie było twoje zadanie — skomentowała Su. — Należałeś bowiem do kasty proroków, czyli posłańców Boga. Wszyscy są posłańcami Boga; ale prorocy różnią się od pozostałych tym, że oni o tym wiedzą. A skoro wiedzą, to są wtajemniczeni, są agentami Najwyższej Świadomości. Ten wasz dzisiejszy świat jest jednak światem bez Boga, światem mafijnym. Więc tacy jak ty są w nim klasyfikowani jako produkt uboczny, są wylewani do rynsztoka. Skoro tak było, dziwnym się wydaje, że Miguela okazywała mi wcześniej tyle szacunku i zainteresowania. Dyskutowałem z nią o rzeczach, o których z niewieloma ludźmi można byłoby dyskutować. Z nią, córką diabła. — Pani przychodzi do mnie od wewnątrz, a nie od zewnątrz — powiedziałem kiedyś do niej na początku naszej znajomości. — To jest coś zupełnie innego. Nie mógłbym żyć życiem, które zaczyna się od jedzenia śniadania, a kończy na jedzeniu kolacji. Ale pani obecność ma na mnie uszczęśliwiający wpływ. Jest pani dla mnie jedną z tych nielicznych kobiet, które mają w sobie ową pierwotną siłę przyciągania. Mam na myśli moje serce. Ono stoi samo z siebie, także bez mojego świadomego udziału, dla pani otworem. Niemal dwa lata później jeden z facetów, którzy pracowali dla muzeum z ramienia firmy security (ochroniarskiej), zaproponował jej, że odwiezie ją do domu. Był to już późny wieczór, bo mieliśmy znowu za sobą jeden z tych otwartych dni i zwiedzający mieli wstęp wolny bodaj Strona218 od piątej po południu do wpół do dziesiątej. Już przedtem kręcił się przy niej ten typ cały dzień i co rusz to ją nagabywał, i teraz właśnie przypadkowo zauważyłem, że się już przebrał (w czasie pracy musiał nosić strój służbowy) i najpierw pojechał windą na górę, bo myślał zapewne, że Miguela oprowadza tam jeszcze jakąś grupę, a kiedy skonstatował, że jest już na dole, z powrotem wsiadł do windy, żeby ją dopaść tam właśnie. Wtedy podszedłem do niej bardzo szybkim krokiem i nie bacząc, że jest w trakcie rozmowy z kimś ze zwiedzających, zawołałem: — Miguela, Miguela! Spojrzała na mnie nieco zaskoczona i zaciekawiona jednocześnie. — Klaus jedzie do ciebie — dorzuciłem już ciszej (nazywaliśmy go między sobą po imieniu, bo miał bardzo długie nazwisko, a imię to pasowało do jego chorobliwie nadmiernej tuszy i niepozbawionej pewnego kobiecego wdzięku ruchliwości). I wypowiedziawszy te słowa, zniknąłem w jednej z bocznych sal wystawowych, nie chcąc przeszkadzać jej w dalszym prowadzeniu rozmowy. Ale Miguela wbiegła po chwili za mną do środka i powiedziała: — Czy ty nie jesteś o mnie trochę zazdrosny? Tak troszeczkę? — podniosła przy tym rękę i robiąc małą przerwę między palcem wskazującym i kciukiem, pokazała, o ile jej chodzi. Uśmiechnęła się przy tym zalotnie jednym z tych uśmiechów, które natychmiast odsuwały na daleki plan parę niewątpliwych faktów, budząc na nowo nadzieję na bycie z nią razem i pozwalając znowu sobie na chwilę przypomnieć, że nie jest ona przecież taką wielką gratką, że niedługo zacznie podchodzić pod czterdziestkę i że jej uroda bez jej wdzięku byłaby jak róża, której by zostały już tylko same kolce. — Może — odpowiedziałem bez przekonania. Bo w gruncie rzeczy, co ją obchodziło, czy ja jestem o nią zazdrosny? I dlaczego się do mnie uśmiechnęła tym swoim powyżej opisanym podstępno-tajemniczym uśmiechem, który zdawał się być czymś więcej, który zdawał się być… Który zdawał się być jakąś propozycją, którą można by wyrazić w słowach: „A może to ty chcesz mnie odwieźć do domu?” — Nie. Nie, bo przecież wiedziałem, że jej brzuch tego nie chce; i serce też nie. Miałem jeszcze w uszach te jej słowa, które były jej odpowiedzią sprzed paru miesięcy na moją kolejną ofertę, żeby się chociaż ten jeden jedyny raz spotkać na zewnątrz albo chociaż pójść razem do teatru, czy Strona219 coś w tym rodzaju. Kupiłem wtedy już bilety i wręczyłem je jej w kopercie z małym liścikiem i krótkim wyjaśnieniem, że sztuka jest świetna i że naprawdę warto na nią pójść. Jej odpowiedź? — Moje serce nic do ciebie nie odczuwa. Paliła przy tym nerwowo papierosa, a myślami była gdzieś daleko. — Bilety oddam ci potem. Zapomniałam w domu. Można je jeszcze oddać? — Może jeszcze dzisiaj można. Bilety są na jutro… — Na pojutrze. — Aha. To jakoś źle sobie zapamiętałem. — Spróbuję sama oddać. Dziś wieczorem. — Nie musisz oddawać, możesz pójść z kimś innym. — Nie, nie, chcę oddać. Żeby wszystko było jasne. Pójdę tam. I spróbuję oddać. — Mogę przecież iść sam. Nie musisz tego robić za mnie. — Nie, nie, jest już późno, nie wiem, czy się uda oddać. Ale spróbuję oddać. Pójdę tam. Zachowywała się przynajmniej dziwnie. Była przy tym jakoś nienaturalnie podenerwowana. Parę dni później podeszła do mnie w zaułku holu głównego i jakby bacząc, żeby nas ktoś nie zauważył, wręczyła mi bilety i powiedziała: — Niestety, nie udało mi się oddać. Ale to dużo pieniędzy. Bilety były bardzo drogie. Zaintonowała przy tym to „bardzo”, jakby chciała powiedzieć „wyjątkowo”. Bilety były wprawdzie drogie, ale nie bardzo. Normalna cena biletów na wzięty spektakl do porządnego teatru. Zastanawiałem się już przez chwilę, jak mam na to jej „bardzo” zareagować. Może chciała przez to powiedzieć, że chętnie by sobie przejrzała moje ostatnie zeznanie podatkowe? Najwyraźniej jednak czekała na jakąś odpowiedź. Choć więc moje finansowe położenie jak zwykle utrzymywało się co najwyżej w dolnej strefie stanów średnich, odpowiedziałem: — Ach, nie, wcale nie były takie drogie. A potem sobie pomyślałem, że nie lubię kobiet, które mówią, że mają na imię Maria; bo one wszystkie mają na imię Magdalena. Oczywiście z jednym wyjątkiem. A właściwie z dwoma. Mianowicie z wyjątkiem Matki stworzenia i z wyjątkiem Marii Magdaleny. Ta pierwsza jest na zawsze Niepokalana. A ta druga kochała Pana miłością, jakiej żadna ko- Strona220 bieta nie kochała żadnego mężczyzny. Dając tym samym początek heterotriarchatowi; i nowemu gatunkowi: hetero sapiens. Czasami nie mogę oprzeć się wrażeniu, że one obie były (są) jedną istotą, przynajmniej jeżeli chodzi o zdolność do — także heteroseksualnej! — miłości bliźniego. Bo nic, co Boskie, nie jest mi obce. A w każdym razie mam takie wrażenie. Po chwili przypomniałem sobie znowu słowa Su: — Nie czyń ze swojej głowy parasola. Przynajmniej dopóki nie jest jeszcze otwarta. Nie zrozumiałem wprawdzie, o co jej chodzi, tak jak teraz nie rozumiałem Migueli, kiedy akcentowała to „bardzo”, jakby była moją psychoterapeutką albo wychowawczynią, a ja byłbym niesfornym uczniakiem, który co i rusz pozwala sobie na wyskoki, przerastające jego możliwości finansowe; ale Miguela najwyraźniej oczekiwała ode mnie jakiejś odpowiedzi. Odpowiedzi na niepostawione pytanie. Do Su wtedy powiedziałem: — Zbyt malutkim będąc na huśtawkę, modliłem się kiedyś, żeby chociaż nie oberwać nią w głowę, kiedy będę się kręcił w okolicy. I w tym momencie też już chciałem powiedzieć coś podobnego, coś, co by podkreśliło moją skromność, cechę, która w moich oczach zasługiwała sobie na wielki szacunek szlachetnych, kobiecych serc, do których nadal zaliczałem naiwnie także serce Migueli. Z drugiej strony wahałem się jednak jeszcze, żeby nie przeciągnąć struny i nie wyjść na wariata. Miguela była, mimo swojej transseksualnej uniwersalności i tolerancji, wręcz luzu, przede wszystkim realistką, a nie poetką. A ja nie chciałem oczywiście w jej oczach uchodzić za „świra”. — To naucz się pływać, zanim wyruszysz na pierwszy swój połów — zripostowała wtedy Su. A teraz, ponieważ nie rozumiałem tego „bardzo”, gdyż było ono zbyt nachalne, zbyt podchwytliwe i zbyt jak na Miguelę w stosunku do mnie ciekawskie, poczułem, że ona znowu mnie oplątuje, że robi niby krok do tyłu, ale za bardzo wypina się w moją stronę, wewnętrznie się do mnie przybliża i już właśnie urokliwie nakłada mi kolejny stryczek na szyję. Stryczek, który będę musiał potem jakoś z siebie zdjąć. W głowie zabrzmiały mi znowu słowa Su: — Kiedy zauważasz, że prosta droga, na której się znajdujesz, jest w gruncie rzeczy krzywa — znowu jesteś na prostej. Strona221 I ja miałem chyba rzeczywiście wkrótce znaleźć się na takiej prostej. Bo zauważyłem, że droga staje się coraz szersza, jak przed ostrym zakrętem. I w końcu… I w końcu parę miesięcy później, w połowie lipca… wylądowałem na jakiejś polanie; siedząc jeszcze za kratami mojej bogobojnej celi; ale jednocześnie mając więcej racjonalnej odwagi niż kiedykolwiek dotąd. Co nie oznaczało naturalnie, że przestałem być straceńcem nowego przykazania. Albo raczej jego niewolnikiem. Niemniej teraz, w czasie tej zdawkowej rozmowy z Miguelą, miałem już właśnie na ustach słowa: „Czy ty właściwie umiesz pływać?”; albo jakieś podobne słowa lub słowa o podobnym znaczeniu; z tym że zamiast je wypowiedzieć, wypluwszy to moje niezdarne „Ach, wcale nie były takie drogie”, dodałem tylko: — Ale ta sztuka jest dobra. Mogłaś pójść z kimś innym. A pomyślałem: „Na przykład z Eleni”. Po czym automatycznie zdałem sobie sprawę, że to znowu o Eleni jej chodziło. I że to „bardzo” oznaczało tylko próbę wydobycia ze mnie informacji, czy moja sytuacja finansowa nie jest jednak dużo lepsza, niż ona, Miguela, myśli; bo to mogłoby z kolei oznaczać, że jestem dużo lepszym kandydatem dla Eleni, niż Miguela była skłonna przypuszczać. Jednym słowem chodziło jej o przygotowanie kontr kłamstwa na wypadek, gdyby do Eleni dotarła wieść, że stać mnie na „drogie” bilety do teatru. Wtedy mogłaby powiedzieć do Eleni coś takiego: — Ach, Andrzej… Jak na swój wiek zachowuje się czasami dziwnie. — Dziwnie? — odparłaby Eleni, która z natury była bardzo oszczędna w słowach. Czasami już się nawet zastanawiałem, po co ona w ogóle została tą przewodniczką. Ale ta oszczędność, a raczej trudność, z jaką cedziła swoje słowa, odkrywała nieposkromioną hartowność jej ducha, jej odporność na ciosy, sprężystość, i buzującą w niej wręcz tanecznie — jak we wpadającym gwałtownie do jeziora, deszczowym potoku — emocjonalną wolnomyślność; i jej swoistą prawomyślność, i prostolinijność zarazem. Miguela poczuła się trochę zbita z tropu. Wiedziała, że Eleni można bardzo łatwo nadepnąć na piętę, a za wszelką cenę chciała tego uniknąć. Zastanowiła się krótką chwilę i, dobrze znając moją osobistą sytuację, „rozsądnie” skłamała: Strona222 — No tak. Bo chyba mu się nie przelewa. To nie lepiej zamiast wydawać pieniądze na coś, czego nie potrzebuje, żeby coś kupił swojej rodzinie? Pytanie bez odpowiedzi. Z rodzaju krętackich. I to w ustach kobiety, która nie tylko że wydawała miesięcznie kilkaset euro na papierosy, ale w dodatku byłaby gotowa bez wahania oddać Eleni wszystko, co posiada, nawet własną córkę. I jednocześnie kobieta, która gloryfikowała niemal (w domyśle — swój własny) rozsądek, nie uznając jednak statusu społecznego za czynnik istotny dla rozwoju wzajemnych miłosnych i sąsiedzkich stosunków. Przynajmniej do czasu, kiedy sama była jeszcze w dołku i nie zdołała zapanować nad swoimi aktualnymi finansowymi kłopotami. Wyobrażałem sobie, co będzie, kiedy jej trudności na tym polu przeminą. Pewnie się wtedy nagle okaże, że to finanse są właśnie niezbędnym dla życiowego zadowolenia czynnikiem. Tak, Miguela miała łabędzią szyję. I naginała ją zawsze w kierunku, z którego dochodził do niej zapach kolejnego rozpalonego przez nią ogniska. Nie zawsze dawała sobie jednak radę w tym swoim płonącym lesie. Za dużo było już w nim tych ognisk i za dużo niepewnych ścieżek. I przede wszystkim — za dużo zapomnianych kłamstw, które zamazywał dym kolejnych z nich, wyprawiając panią prawdę do lamusa lub na ugór bieżących strategii działania. Księżniczka Miguela była możnowładczynią głównie na tych ugorach właśnie. I to był chyba jej podstawowy problem. A wy? Jaki macie problem? Jaki macie podstawowy problem? I kto was o to pyta? Ja? Czy nie ja? To nie jestem z pewnością ja. To jest On — kontroler jakości. Przemawia do was przez tubę, którą jestem. Taki Nadprzewodnik z któregoś tam, siódmego, a może i dziesiątego albo trzynastego, niewyobrażalnego wymiaru, który używa tego megafonu, szepczącego wam do ucha te słowa, aby wam wasz podstawowy problem uświadomić. To naprawdę nie jest żadna literatura. (Choć i tego nie można być pewnym.) Powróćmy jednak do lata 2008 roku. Do okresu, kiedy czas, który jest tylko sprokurowanym na użytek ludzkości, sztucznym systemem zarządzania, sztuczną odnogą realnie poza nim istniejącej rzeczywistości — powróćmy więc do okresu, kiedy czas ten stanął dla mnie w miejscu. Stanął tak, jakby kolejka przeznaczenia, w której się znajdowałem, w której każdy z nas się znajduje, nagle, a właściwie nie tyle nagle, co ja- Strona223 kimś cnym podstępkiem, jakimś niezupełnie racjonalnym sposobem, stanęła w miejscu, i lekko się jeszcze kołysząc w tę i we w tę, konsekwentnie nie dawała się ponownie wprowadzić w ruch. Jeżeli byśmy wyobrazili sobie tę kolejkę jako gigantyczną kolejkę górską z wesołego miasteczka, to można by mnie było dostrzec w wagoniku zawieszonym gdzieś na trzy czwarte wysokości na najwyższej spirali, co i raz nerwowo wychylającego się na zewnątrz, a także co i raz — spontanicznie, wręcz wybuchowo, ale po chwili już z wyrazem skruchy — przeklinającego pod nosem. Moim usiłowaniem było bowiem ponowne wprowadzenie kolejki w ruch, ale moim nieszczęściem, że nie miałem na to wpływu, że na scenie moich życiowych występów miała miejsce pauza, i dopóki jeszcze nie odezwał się gong, znajdowałem się poza marginesem rzeczywistości, zawieszony w przestrzeni przynajmniej częściowo realnie — z punktu widzenia cząstkowej realności ziemsko-dobowej — nieistniejącej. Byłem więc wykluczony z obiegu i im bardziej się wściekałem, denerwowałem, im bardziej starałem się powrócić na jawę, głównie zresztą z powodu poczucia obowiązku, nakazującego mi zarobkować na życie i być w kontakcie ze światem zewnętrznym, im więc zacieklej próbowałem moją kolejkę ponownie wprowadzić w ruch, tym mniej ona sobie z tego robiła, z czasem sprowadzając swój jeszcze ledwo wyczuwalny, kątowy ruch, swoje jeszcze lekkie kołysanie się, swoje jakby przekolejanie się na bocznicy do stanu absolutnego spoczynku; do zastoju. Ach, potrafiłem sobie na tysiąc sposobów wytłumaczyć, dlaczego tak jest, i może o paru z nich zaraz opowiem, ale spostrzegłem, że ów zastój, że ów nieharmonijny ład, w którym się zaklinowałem, ma też wpływ na to, jak piszę mój pamiętnik; a mianowicie „spowolnia” go. Tam, gdzie przedtem usiłowałem nie zanudzać czytelnika moimi spostrzeżeniami i chwilami zbędnych, zdawałoby się, refleksji, pojawiły się teraz luki — wolno — czekające na wypełnienie przestrzenie, nagie, jeszcze niezinterpretowane fakty natury psychologicznej. Kiedy jednak zabierałem się do ich opisu, do wyrażenie ich słowami, moja kolejka często zgrzytała, potrącana jakąś niewidoczną lokomotywą, i wytrącała mi niemal pióro (długopis) z ręki. I to dosłownie. Bo jak nazwać to, że w obydwu sąsiadujących z moim kolońskim apartamentem mieszkaniach, dodajmy — apartamentem bardzo skromnym zresztą — odbywał się właśnie wyjątkowo gruntowny remont? Do jednego, tego z naprzeciwka, właśnie wprowadził się jakiś nowy lokator na miejsce mojej sąsiadki, Strona224 a do drugiego, tego nade mną, jakiś młodzieniaszek z narzeczoną (czy bardzo młodą żoną); ci ostatni zakupili to kompletnie zdewastowane przez mieszkających tu przed paroma laty Libańczyków, znajdujące się na pierwszym piętrze, powyżej mnie, mieszkanie. I musieli wykonać całkowity remont; co zajęło im oczywiście miesiące, gdyż już samo usuwanie z niego starych sprzętów, tapet, dywanów, fragmentów ścian, nie wiem, czego jeszcze, trwało dobrych parę tygodni. Potem nowa elektryka, kompletna wymiana rur, nowe ścianki gipsowe, setki ścianek, nowa warstwa wyciszająca (na szczęście) na stare deski podłogowe, nowa podłoga. Do tego jednak jeszcze nie doszli, to jest w planie, a trwa to już dobry trzeci miesiąc. Moja zaś kolejka, nie ruszając się z miejsca, co chwila to podskakuje, to uderza buforami wagonów o jakąś niewidoczną przeszkodę, to znowu wyje niemiłosiernie, jakby nad nią przelatywał boeing co najmniej średnich rozmiarów, jeden, drugi, trzeci, dziesiąty, setny. Kociokwik jak w ulu, a ja stoję. I nie mam ruchu. Urząd zatrudnienia, zwany Agenturą, śle mi kolejne zaproszenie, potem jakąś z pozoru atrakcyjną ofertę pracy, więc choć i tak nie mam szans, bo raz, że wiek, dwa, że brak praktyki w branży, trzy, że język, mój akcent, do którego wprawdzie zwiedzający i koledzy z muzeum się przyzwyczaili, ale ten obcy nowy menedżer — po usłyszeniu mojego głosu przez telefon — już następnego dnia odesłał mi moją aplikację. I stoję. Do tego mój problem zdrowotny. Moje wewnętrzne stygmaty, czyli moje szranki na diabelskie zakusy: narzucona mi z góry, choć właściwie na moją własną prośbę, obrona przeciw nocnym i innym niechcianym ejakulacjom. Te prądy w końcówkach palców lub w okolicach ran Pańskich; które, gdyby trwały dłużej niż sekundę lub jej część, zwaliłyby mnie z nóg. Czasem jednak to nie wszystko, czasem jest dużo gorzej. Tak jak parę dni temu w nocy. Ból w połowie piszczeli, jakiś jakby wewnętrzny skurcz, tym razem bardziej dotkliwy po lewej niż po prawej, jakby dla wyrównania zaległości, rozsadzający ból bez widocznej przyczyny, ból, który mi mówi, że muszę wstać, bo mnie poskręca, poskręca mi od wewnątrz jakieś małe, niewidoczne mięśnie, bo te zewnętrzne są nietknięte, nienapięte nawet. Ból, który właściwie swoje źródło ma w śródstopiu, jakieś trzydzieści centymetrów poniżej. Wstaję — bo muszę, bo myślę, że coś we mnie wybuchnie, co mi łydki od strony piszczeli rozsadzi, zwłaszcza tym razem po lewej. I jak tylko stanąłem…! Jak mi poszło w górę, jak mnie spięło od wewnątrz, jak Strona225 mnie zakotwiczyło w boleści. Ale wlokę się do toalety, bo myślę, jak każdy by odruchowo myślał, że na skurcze trzeba się poruszyć, trzeba stanąć, coś zrobić. Siadam i… ulga. Więc już myślę, że za chwilę popuści do końca, i wstaję. Popuściło, ale tylko o jedną czwartą; masuję lewą łydkę od boku, przy piszczelu, tam, gdzie ból się najbardziej skupia… I choć dalej boli, to, jakby mi ktoś jakiś zastrzyk zaaplikował, ból się niewidocznie rozchodzi, rozpływa się w nachodzącym mnie nienaturalnie szybko śnie, jakby nigdy nic. Hę? Co proszę? Macie wyjaśnienie? Radzę uważać. Bo ból ten jest realny i… zaraźliwy. I nie dowierzać oznaczać może… się zainfekować. Nie tylko bólem, ale i jego… bardziej wymiernym aspektem. Na przykład jakąś, może i nieuleczalną, chorobą?... Taka metoda na niedowiarków, których Pan postanowił wyzwolić od błędnych wyobrażeń o rzeczywistości. A może też od braku jakichkolwiek wyobrażeń? Wyobrażeń które. Miewam i inne bóle w miejscach okołostygmatycznych. Zdarzają się też, jak wspominałem, uderzenia prądem w środku dłoni i na głowie, na czubku lub wzdłuż korony; ale też w innych miejscach. Pańska wola! Ale nie tylko Pańska, moja też. Bo diabelskie nasienie to poraża: ten prąd cierniowy. Sam się czasem pytam, co lepsze — ból czy rogate bydło? I odpowiedź jest chyba tylko jedna. Niemniej czy ja — pod napięciem niewidocznej mocy albo też w mocy niewidocznego napięcia — czy ja mogę jeszcze w ogóle jako istota społeczna funkcjonować? Gdybym był w zakonie, jak Faustyna i Padre Pio lub tysiące innych, przynajmniej rozumiałbym moją misję, przynajmniej konałbym z przekonaniem, że kierunek jest „oficjalnie” uznany. Ale ja konam bez sensu. Konam, kochając życie. I konam, go nienawidząc. To może też i jeszcze o innej sprawie? Może opowiem jeszcze, jak to się zaczęło? Jak ubezwłasnowolniony moim własnym libido, prosiłem Królową — którą poznałem już wcześniej i którą już wtedy zaczynałem podejrzewać o to, że jest wszechpotężną matką pierworodną gatunku homo sapiens — jak prosiłem więc Ją, niepojmowalnie wszechobecną w duchowej (czy też metafizycznej) tkance rzeczywistości Boginię-Królową — o pomoc. I jak ją mi dała. I jak gładząc mnie po głowie — od lekkich muśnięć i strzyknięć poczynając — poprowadziła mnie do stacji „stopkaruzela”. Na nieruchomą wysoczyznę. Strona226 Tak, tak, wiem. Powiecie, że mieszam rzeczywistość z fikcją. I że ta cała historia z Atają i Aiyshą… Ale ja właśnie tu się znajduję. Dokładnie w tym miejscu. Mam taki dyżur przy bramie, oddzielającej od siebie dwa światy. Nie chcę więc wypowiadać się na temat pojemności mózgowej niektórych… naszych współbliźnich, ale wyobraźnia… to nie jest świat fikcyjnych urojeń, ale to jest właśnie ta brama, przy której ja stoję. To jest zdolność do przenikania w inne rzeczywistości. Czyli w inne stany rzeczywiste. Nie ma nic wyobrażonego, co nie istnieje. Mówiła już Su. I dlatego nawet jeżeli śmierć Pana na krzyżu uznalibyście za fikcję, albo — jak mówili o tym Plejadianie do Barbary Marciniak — za wgraną w rzeczywistość fikcję, wydarzenie, które miało odsunąć Cesarstwo Rzymskie od przejęcia na planecie władzy totalitarnej na stałe, a w rezultacie zostało przez nie wykorzystane jako jej przedłużenie pod herbem Kościoła — nawet więc gdybyście to najważniejsze dziejowe wydarzenie, najdonioślejsze dla biegu naszej, znanej nam w europejskim kręgu kulturowym historii, uznali za fikcję, to w rezultacie i tak nic ono nie traci ze swojej doniosłości. Bo dla tych, którzy poszli z Mesjaszem na Golgotę, istnieje tylko jeden wymiar: wymiar nieskończonej miłości. Wymiar, którego według przewrotnych faryzeuszy i innych popleczników belzebuba w ogóle nie ma. I być nie może. Co jest objawem najgroźniejszej choroby — choroby niemiłości. Ale nie tylko. Bo czyż nie uzurpują sobie oni w ten sposób prawa do samowolnej władzy nad tym światem? I czy nie jest to nierząd? I czy dla tych staropatriarchalnych wasali nierządu, którzy grają w kości, rozlosowując pomiędzy siebie kantony swojego bezprawia, ma w ogóle jakieś znaczenie, że ktoś z miłości ginie za innych na krzyżu? Niech więc te trzody baranów, idących na rzeź, trzody pseudo naukowców i pseudo humanistów — gromadząc się stadnie wokół polany demokracji, obsianej przez czarnego wilka wolnomyślicielskiego protekcjonizmu — nadal nie dostrzegają, że ta stojąca na jej środku budowla to nie łuk triumfalny, lecz szafot: brama do wolności bez osądu ze strony Najwyższego Sędziego. Brama zatem do wolności niezasłużonej, nieokupionej — ale wykradzionej podstępem, wyemancypowanej na siłę, wyrosłej z zatrutego korzenia. Oto więc moja antyrecepta: Strona227 Smutek, który nie może mi wyjść z oczu, smutek konania, smutek konania bez sensu i przeżycia życia bez sensu, bez ładu i składu, bez przyczyny i skutku. Bóle, które mnie przenikają i obezwładniają, kiedy tylko jeszcze usiłuję myśleć zbyt pozytywnie, czyli myśleć o wspólnym życiu pod jednym dachem z jakąś ukochaną istotą kobiecą, z własną rodziną. Bóle i ograniczenia, które… mi narzucają krzyż cierpienia bez jakiejkolwiek racjonalnej perspektywy… Bez względu więc na to, kto za tym stoi, Niepokalana czy demiurg wichrzyciel, ten ktoś nie wychyla się do mnie zza parawanu czasu, nie przedstawia mi się oficjalnie, po imieniu, lecz ukrywa się, tyka mnie po omacku, okrada mnie podstępnie, bezimiennie. A ja nie mogąc stąd donikąd uciec, bo karuzela kolejki stoi, diabelski młyn się zaciął i rozciąga mnie pomiędzy plikami możliwości bez polotu, bez wolności, bez perspektywy — widzę, że mój rozwój w tym świecie dobiegł końca. Osiągnąłem stadium, w którym już nie mogę otworzyć skrzydeł, gdyż natrafiły one na betonowe ściany, i albo się ponownie zwiną — jako że stały mi się w tej globalnej sodomie i gomorze już tylko zawadą — albo zaczną mi odpadać. Nietrudno jest umierać, opuszczając ten padół cierpienia i nienawiści. Trudno jest jednak tu żyć, nie mając do tego jednego jedynego jasnego powodu, który by się zmieścił na tej jednej z waszych życiowych półek. Życzę wam wszystkim zatem, aby wam się dobrze żyło; abyście dożyli chwil, które były wam dane lub których potrzebujecie, aby zapełnić roztaczające się przed wami doliny. Ale co mam powiedzieć ja? Który stoję przed ostatnią niezapełnioną doliną? Doliną życia, którą otaczają potężniejsze mury, niż najznamienitsze zamki warowne. A mnie, rycerza bez konia i miecza, bez przywilejów i układów, jakaś niewidoczna siła ciągle pod te mury prowadzi i zostawia sobie samemu, jakby w nadziei, że może kiedyś wreszcie utopię się w wylewanych z nich pomyjach. Ale… chwilowo mi to nie grozi. Zawisłem właśnie ponad tym. Na trzy czwarte wysokości. Dlatego w tej chwili, która się rozciągnęła do nieskończoności, żegnam się z wami, nie mając wam już nic do powiedzenia. Może kiedyś nastąpi coś, co sprawi, że kolejka zostanie znowu wprawiona w ruch. Może już nawet czuję, pisząc te słowa, że ktoś zabrał się do naprawy zaciętego trybu, że coś zaczyna się dziać, coś całkiem innego, nowego. Nie wiem. Gdyby jednak nawet tak było, ten rozdział się zakończył. Ten roz- Strona228 dział albo ta opowieść. I być może teraz zacznę żyć, jak feniks powstawszy z popiołu. Ale czy to będę ja? Czy mój bilet, który z takim trudem udało mi się dostać, nie utracił właśnie swojej ważności? Radzę wam to samo, weźcie w ręce swój bilet i sprawdźcie datę ważności, zanim nie pojawi się przed wami ktoś, tak niewiadomo skąd, i nie powie: — Jesteśmy na miejscu. Proszę opuścić pociąg. To jest stacja końcowa. — Ale ja muszę dalej… — Proszę wysiąść. Bilety sprzedają na stacji. — Na stacji? — Tak, obok jest stacja. Ale… — Tak? — Tylko za gotówkę. — Za gotówkę? Ja nie mam przy sobie gotówki. Mam kartę płatniczą. — To już nie moja sprawa. Mnie jest tylko wiadome, że bilety tu sprzedają tylko za gotówkę. — Ale dlaczego? Co to ma znaczyć? — Nie wiem. Jakiś przetwornik im się popsuł. Ale to już dawno temu, wieki… — Wieki? — No, tak się mówi. Ale to fakt, że jak tu przyjeżdżam, to zawsze jest popsuty. — No i co ja teraz?... — Trzeba czekać. Kiedyś naprawią. A teraz proszę już wysiąść, zjeżdżamy na bocznicę. Do widzenia. — Do widzenia… Strona229 Spis treści Wstęp Kronika z lat 1999-2001 Kronika z lat 2357-2386 Kronika z lat 1999-2001 (ciąg dalszy) Rok później Kronika z roku 2006 Kronika z roku 2008 6 8 48 114 162 179 191 Postscriptum Strona230 wrzesień 2010 Mnie osobiście, jak wiecie, bilet udało się jeszcze dostać. Miałem przy sobie jeszcze trochę gotówki. A poza tym… odzyskałem z powrotem nadzieję, że spotkam Aiyshę; że ona jednak nadal gdzieś w tym świecie istnieje. I że jakoś na nią trafię. Tak jak trafiają na siebie dwie cząsteczki elementarne z dwóch przeciwległych sobie nieskończoności. Zresztą może nie tak, może odbędzie się to całkiem inaczej. Nie wiem. Nadal nie wiem… co czynię. Ale skoro ja tego nie wiem, to czy wy możecie to wiedzieć?