Pamiętnik Slima Morano W niewoli Atai

Transkrypt

Pamiętnik Slima Morano W niewoli Atai
Pamiętnik Slima Morano
W niewoli Atai
„Kochamy Was wszystkich. Jesteście Ludzkością.
Jesteście naszymi ukochanymi Siostrami i Braćmi.
Nie bądźcie więc przewrotni, fałszywi, pełni nienawiści.
Nie dajcie się pogrążyć waszemu zwątpieniu.
Nie traćcie zaufania do swoich marzeń.
Nie przestawajcie się modlić. Niech pokój, wyrozumiałość,
życzliwość, empatia przepełnia wasze intencje i działania;
i wasze serca.”
Strona2
Aiysha Ssemane i Slim Morano
Klauzula prawna
Strona3
Osoby i akcja niniejszego pamiętnika są całkowicie pozbawione ich realnego kontekstu. Jeśli by natomiast przedstawione w nim pewne praktyki i zdarzenia przypominały niektóre praktyki i zdarzenia otaczającej
Was, Drodzy Czytelnicy, codzienności, to nie jest to ani zamierzone, ani
przypadkowe, lecz nieuniknione (jak się wyraził pewien świętej pamięci
pisarz — trochę za bardzo socjaldemokrata, a za mało chrześcijanin,
usprawiedliwia go jednak fakt, że 40 lat temu pewne patologiczne zachowania i środki nacisku lobby i jednostek „nieheteroseksualnie antychrześcijańskich” były jeszcze mniej rozpoznane — nie zdając sobie tak
do końca sprawy, jak bardzo demistyfikuje takim wyrokiem poczynania
pewnego polskiego literata, zmarłego zresztą w roku Pańskim — z punktu widzenia chrześcijan, inaczej bowiem musielibyśmy powiedzieć: bezpańskim — 1968, literata, który zresztą usiłował, będąc samemu biednym i przerażonym własną bezsilnością kamuflonem, antyfeministycznym imbecylem emocjonalnym i infantylnym, panicznie strachliwym
egocentrykiem, zdewaloryzować dzieło polskiego wieszcza narodowego, któremu, nawiasem mówiąc, nie byłby godzien podetrzeć siedzenia,
nawet gdyby naszła go na to wielka ochota — co zgoła w jego przypadku
łatwo sobie wyobrazić; świeć Panie nad jego duszą!)
PS. Warto jednak dodać, że gdyby ktoś chciał całą winę zwalić na tak
zwanych zboczeńców, sam jest bezbożnikiem. Jedynym bowiem istotnym zboczeniem jest nie być zdolnym, aby kochać. Bo to Najwyższy
stworzył nas takimi, jakimi jesteśmy: kobietami, mężczyznami i ich
krzyżówkami. I to Najwyższy nadał otaczającej nas przestrzeni przymiot
czterostronności. Kto więc uważa za normę fakt, iż mężczyźni są zawsze
spolaryzowani na zachód, a kobiety na wschód, ten zapomniał o południu i północy. Nie próbujmy więc zawężać rzeczywistości do naszych
wyobrażeń, abyśmy nie stali się na powrót jak małpy albo jak gady. Jesteśmy ludźmi i zostaliśmy stworzeni na podobieństwo Najwyższego. A
jeżeli to On nas takimi stworzył, jakimi jesteśmy, to nie usiłujmy szufladkować czegoś, co i tak stoi poza granicami naszego pojmowania. Albo
raczej poza granicami tego, co zwiemy… tradycją. Tego nauczał nas
Pan. I abyśmy kochali, bo tylko miłość nie ma granic i tylko ona prowadzi
Strona4
nas ścieżką, która wiedzie do Źródła Wszystkiego. Źródła prawdy i poznania. Źródła, które jest niezgłębioną tajemnicą wszelkiej wolności i
szczęścia.
Strona5
Wstęp
Drodzy Czytelnicy, oto wzięliście w swoje ręce Pamiętnik Slima Morano
— mój pamiętnik — lub przynajmniej jakiś jego fragment. Nie chciałbym
wprawdzie już na wstępie kogokolwiek z Was niepokoić albo… może
nawet straszyć, ale… ten pamiętnik ma pewną, nazwijmy to, nie z punktu widzenia wszystkich pożądaną właściwość. On… jest zakaźny. I zaraża bardzo ciężką, może nawet nieuleczalną chorobą. On zaraża… bakcylem prawdy.
Sami wiecie, Drodzy Czytelnicy, że jeżeli zostaliście kiedyś
ochrzczeni, staliście się już na zawsze chrześcijanami.
Tak samo jest z tym pamiętnikiem. Kiedy go przeczytacie, zaczniecie poszukiwać prawdy. I to będzie Was pochłaniało, nie będzie można
już od tego uciec.
Naturalnie może się Wam to bardzo nie spodobać. I może postanowicie nawet poszukać porady u swojego adwokata… Ale proszę z góry, nie podejmujcie żadnych kroków przeciwko mnie, bo… Bo może to
być dla Was przykre. Lub nawet więcej niż przykre. Więc radziłbym
Wam, jeżeli macie coś przeciwko prawdzie, po prostu odłożyć ten pamiętnik na półkę lub lepiej może nawet — pozbyć się go w bardziej jeszcze nieodwracalny sposób… To najlepsze, co możecie zrobić dla Waszego dobra i dobra Waszych najbliższych.
Jeżeli obawiacie się więc odkrycia dla siebie pewnych prawd, które
mogłyby zmienić sposób, w jaki postrzegacie otaczający Was świat, żegnam się z Wami w tym momencie, życząc Wam wszelkiej pomyślności i
przede wszystkim — no jakżeby inaczej — zdrowia, zdrowia i jeszcze raz
zdrowia!
A teraz parę słów do tych, którzy nie będą wieszać na mnie psów i
mieli już wcześniej takie dziwne przeczucie, że coś jest nie tak.
Coś jest nie tak, to prawda. Ale co?
Odpowiedzią na to pytanie zajmowałem się już w czasie moich
wielu dotychczasowych cielesnych i niecielesnych żywotów. Mimo to do
dzisiaj nie mam stuprocentowej pewności, że odpowiedź ta może mieć
całkowicie jednoznaczny charakter. Z mojego doświadczenia bowiem
wynika, że rzeczywistość, w której się żyje, to jest taki pojazd, który po-
Strona6
rusza się w czasie — raz wolniej, raz szybciej. W każdej chwili można
spróbować z niego wysiąść i zmienić trasę. Można też zrobić sobie pauzę
i przespać się w jakimś motelu. Albo w rowie. Albo posiedzieć przed jakąś ruchomą gablotą przy żywcu. Albo przed jakąś inną gablotą przy jakimś innym piwie. I zmarnować swoje własne życie. Zmarnować dany
nam na życie czas. Zmarnować do końca. Bezpowrotnie i nieodwołalnie.
To bardzo proste, możecie mi wierzyć. Znam to doskonale z własnej
praktyki. Ale od pewnego czasu się na to wypiąłem, co w zasadzie oznacza, że wypiąłem się również na Was, Drodzy Czytelnicy.
Zresztą nie po raz pierwszy. W tym mam, zdaję się, nawet sporą
wprawę. Podobnie jak w przesiadaniu. Ale żeby się przesiąść, trzeba
mieć bilet. Nowa trasa — nowa kasa. Ponownie rzuciłem więc jakiś czas
temu wszystko w kąt i poleciałem po bilet. Miałem szczęście — bilet
udało mi się jeszcze dostać. W ostatniej chwili. I za ostatnie grosze. Ale
co ja się nie nalatałem!... Zresztą przekonajcie się sami — cały ten pamiętnik to jest właściwie taka relacja o tym, jak mi się udało dostać mój
bilet. Rozejrzyjcie się dookoła, może jeszcze nie jest za późno. Może trafi się Wam jeszcze jakaś okazja.
Nie życzę Wam zatem, Drodzy Czytelnicy, przyjemnej lektury, życzę Wam natomiast, żeby Wam się udała przesiadka i żebyście dostali
jeszcze bilet. Musicie niemniej wiedzieć, że aby w ogóle dostrzec tę okazję — nadarzającą się możliwość przesiadki — potrzebna jest umiejętność wyglądania przez okna. I musicie też wiedzieć, że jeśli w ogóle
ośmielicie się wyjrzeć na zewnątrz, dostrzeżecie także być może ramy
Waszych okien. Nie chciałbym Wam zbyt natrętnie sugerować, że te
ramy sygnalizują bardzo wyraźnie Wasze własne ograniczenia…
PS. Im usilniej usiłowałem się ukryć w którejś z tych fałd wiecznej światłości, które wydają się być jakby metafizycznymi kolebkami kolejnych
ziemskich cywilizacji, tym intensywniej promieniowałem na zewnątrz.
Odczuwałem to jako coś w rodzaju niezasłużonej kary za moją — wymuszoną zresztą przez poczucie egzystowania w niewłaściwym wymiarze
— skromność; a może nawet i pokorę. To moje promieniowanie, ta buchająca ze mnie niewidocznie emanacja, z rzędu tych niewyobrażalnych
dla szarych komórek wielkości, rosnąc we mnie z dnia na dzień, traktowała mnie jak naczynie albo raczej jak dno naczynia, i zapuściwszy we
mnie korzenie, wydawała jakieś swoje owoce w nieznanych mi światach.
Strona7
I tylko intuicyjnie mogłem przeczuwać, jak owoce te smakują. Rekompensowało mi to jednak, owo tkwiące we mnie przeczucie, straty ponoszone na rzecz cierpienia. Cierpienia za siebie i za innych, za tych, którzy
o niczym nie mieli pojęcia i którym się zdawało — jakby byli jakimiś
brzuchatymi i podstarzałymi wyjadaczami telewizyjnej spikerki — że
rzeczywistość kończy się i zaczyna dokładnie tam, gdzie kończy się i zaczyna ich horyzont. Już na samą myśl o tym przechodziły mnie ciarki.
Ale cóż było robić, nie miałem im jak pomóc. Przecież także robaki nie
znają innych dróg, jak wygryzane uparcie własnymi gęboszczękami korytarze… Tliła się we mnie jedynie jeszcze nadzieja, że jakimś cudownym zrządzeniem losu, jakąś trzymaną bezwiednie w ręku metafizyczną
lampą rozświetlę im w czasie wykonywania tego salto mortale na ich
spłaszczoną taflę rzeczywistości jakiś zaułek, którego jeszcze nie pożarły
ich małpie rozumy, jakiś zakątek, z którego dobędzie się nieznane im
światło, jakiś nieuwzględniony aspekt z pogranicza kryminologii, jakąś
zakrystię najważniejszej w ich życiu religii. Uwierzcie mi jednak, to nie ja
mówię do Was te słowa, nie ja — ich fizyczny autor, który je i pije tak
samo jak wy (no może trochę mniej, zwłaszcza trochę mniej pije) — ale
Slim Morano, mój kosmiczno-duchowy brat, podróżnik na falach czegoś, co byście uznali za latający dywan, gdybyście to zobaczyli; ale nie
potraficie tego zobaczyć. Tak jak nie potraficie wyjrzeć poza linię otaczającego was horyzontu, i to nawet wtedy, gdy macie do dyspozycji
najnowocześniejsze lornetki i teleskopy. Także bowiem wtedy głównym
waszym zajęciem jest rozumowa spekulacja, która tyle ma wam do powiedzenia o otaczającym was świecie, ile mówi wam kura, wyrzucająca z
siebie swoje uniwersalnie bezmyślne i beznamiętne, i zupełnie pozbawione czegoś takiego jak świadomość koegzystencji innych światów —
„ko, ko, ko”.
To tyle. Na początek.
Strona8
Kronika z lat 1999—2001
Zapytałem kiedyś Hermana: „Czym jest miłość?
Czyż jest ona tylko jakimś światłem,
jakąś energią?” Odpowiedział mi:
„Miłość jest niewidocznym cieniem,
jakim Najwyższy okrywa cały ten świat.
Gdyby On sam wyjrzał spoza tej
bariery nieskończoności, jaka Go od was oddziela,
ciemności natychmiast przestałyby istnieć,
tak jak zmrok ginie w promieniach
równikowego słońca.
Aby więc miłość móc przyjąć,
trzeba wyjąć głowę z piasku i stanąć w świetle.
Tylko wtedy istnieje szansa, że miłość nas nie oślepi;
i nie pogrąży na powrót w ciemnościach.”
Strona9
W roku 1987 opuściłem Polskę i wyjechałem do Paryża — po tym, jak się
okazało, że moja małżonka mnie od lat zdradza. I to z naszą… wspólną
koleżanką. A przy okazji sąsiadką, mieszkającą zresztą o dwie klatki dalej. To był szok. Ale nie pierwszy i nie ostatni, jaki przeżyłem.
Znałem dość dobrze francuski i po pewnych początkowych trudnościach udało mi się dostać pracę jako dozór muzealny w Centrum Pompidou. Niby nic nadzwyczajnego, ale i tak miałem fart, bo raz, że posada
była państwowa, dwa, że nie tak źle płatna, tak iż mogłem nawet regularnie wypłacać alimenty mojej eks, która mieszkała z córką (i „sąsiadką”) w Polsce, a trzy, że na biało. Swoje lokum miałem u pewnego studenta, który utrzymywał się głównie z pracy na czarno w firmie, zajmującej się organizacją wszelkiego rodzaju imprez (głównie w zakresie budowy dużych i małych estrad i oprawy technicznej) i który podnajmował
mi mniejszy pokój w swoim dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią na
trzecim piętrze, w okolicy stacji Sevres Babylone. O tyle było to istotne,
że okolica ta była bardzo paryska i że nie musiałem dojeżdżać gdzieś z
przedmieścia, jak większość moich kolegów z pracy. Miałem tylko jeden
przystanek metrem do Odeon, potem cztery stacje czwórką do Les Halles i jeszcze może tych czterysta metrów na piechotę. W sumie potrzebowałem na to jakieś dwadzieścia pięć minut. Niestety w roku 1994 w
muzeum dozór przejęła prywatna firma i po redukcjach personelu straciłem moją posadę. Wtedy dopomógł mi mój student, który co prawda już
ze mną nie mieszkał (mieszkanie przejął od niego nowy lokator, który mi
nadal podnajmował pokój), ale w tej swojej firmie miał od dwóch lat oficjalnie stałą posadę jako technik, i kiedy tylko potrzebowali rąk do pracy, zawsze mogłem liczyć, że da mi znać. Wcześniej, kiedy miał kłopoty,
parę razy pożyczałem mu forsę, więc to był z jego strony taki gest. Niestety, kiedy zmiarkował, że pewna dziewczyna z obsługi cateringowej,
bardzo ładna blondynka zresztą, ma na mnie oko, prawie z miejsca zerwał ze mną kontakt. Na szczęście — jak wówczas sądziłem — po pewnym czasie udało mi się dostać zajęcie jako kierowca w pewnym ogromnym banku z wieloma filiami na terenie Paryża. Zajmowałem się głównie przewozem pracowników i gości pomiędzy paroma z tych filii bądź
też rozwozami kurierskimi w granicach aglomeracji miejskiej. Z kolei
jednak — na moje nieszczęście — zadurzyłem się, i to na dobre. Na nieszczęście, bo moja piękna wybranka, z pochodzenia pół-Polka zresztą —
którą w swoich myślach nazwałem, nie wiedzieć czemu, Ataja, i w której
Strona10
zakochałem się od pierwszego (no, może od drugiego) wejrzenia — była
trans. Podrywała mnie, nic nieznaczącego dla niej kierowcę busika, bo
po pierwsze uważała to za zabawne, kiedy faceci na umór się w niej zadurzali, a po drugie, i to był dużo ważniejszy powód, była zazdrosna o
inne kobiety, które zabiegały o moje, a nie o jej względy. Postanowiła
sobie, że mnie wykończy. I udało jej się. Nie tylko że zrobiła ze mnie psychiczny wrak, ale w dodatku poskarżyła się na mnie do swojego szefa, że
ją napastuję. Nie miało to nic wspólnego z prawdą, bo oświadczyłem jej
tylko kiedyś, kiedy byliśmy sam na sam, że ją bardzo kocham, i chciałem
jej wręczyć kolczyki z bursztynu; i to właściwie było wszystko. W konsekwencji jednak zostałem zwolniony. Najpierw usiłowałem się jeszcze jakoś bronić, ale Ataja, jak ją nazywałem, miała za sobą szefową potężnego działu papierów wartościowych, obrzydliwie grubaśną i nienawidzącą
mnie szczerze za moją przystojność od pierwszej chwili lesbę, a w dodatku chłopak Atai — którego posiadała tylko na pokaz, ze względu na
społeczną presję — był początkującym pracownikiem wydziału kadr.
Więc ją oczywiście poparł. Dobrze wiedział, co jest grane, wiedział, że mi
strasznie przyświnił, bo kiedy go potem ze trzy razy, jeszcze w czasie
trwania tej całej afery, przelotnie spotykałem, odwracał wzrok i nie śmiał
mi spojrzeć w oczy. Ale za te parę orgazmów na tydzień w objęciach tej
swojej superamazonki gotów byłby do jeszcze dużo gorszych świństw.
Nie tylko zresztą on. Dla tej kobiety, która musiała się malować, bo gdyby tego nie robiła, miałaby problemy na przykład z wejściem do kina na
film dozwolony od osiemnastu lat, gdyż wyglądałaby wtedy na szesnaście, ale nie na te swoje dwadzieścia trzy lata, które już miała, otóż dla
tej kobiety co drugi heteroseksualny mężczyzna byłby gotów niemal z
miejsca otruć własną połowicę, a może i własne dzieci, byle by uzyskać
jej „seksprzyzwolenie”. Była pod każdym względem piękna, piekielnie
inteligentna i w dodatku potrafiła być tak ujmująco bezpośrednia i tak
urocza, że nie było jak się przed nią obronić, kiedy postanowiła kogoś w
sobie rozkochać. O mnie mówiono co prawda jako o mężczyźnie to samo, co ja teraz o niej mówię jako o kobiecie, różnica polegała jednak na
tym, że to ja ją kochałem moim naiwnym, otwartym sercem, ona zaś
usiłowała mnie sobie tylko na zimno podporządkować, a najchętniej
zdarłaby ze mnie skórę, żeby się stać choćby na jakiś czas mną i móc
przeżyć erotyczną namiętność z jednym z tych swoich kobiecych obiektów pożądania. Wielu obcych facetów podrywała tylko zresztą dlatego,
Strona11
żeby wkupiwszy się w ich łóżkowe pielesze, chociaż w tak zwanym trójkącie bądź czworokącie — gdzie tym czwartym bywał jej własny chłopak
— móc zaznać namiętności, której mężczyźni zaznawali w sposób naturalny z racji posiadania tego, czego jej tak dotkliwie brakowało.
Z czasem, wskutek utraty możliwości regularnego zarobkowania,
wpadłem w długi. Nie tylko nie miałem czym się wypłacić, ale byłem też
psychicznie na zupełnym dnie. Ja, który wiedziałem przecież, że Ataja
tylko z wyglądu przypomina kobiece nadbóstwo, ale tak naprawdę jest
zaklętym w kobiecym ciele mężczyzną, ja, który to niby tak dobrze wiedziałem, mimo wszystko nie potrafiłem się od niej psychicznie uwolnić,
ponieważ łudziłem się tą odrobiną nadziei, że może jednak się mylę i że
może jednak okaże się, że ona jest hetero, i że ta cała jej gra to jest tylko
jakaś psychiczna zemsta na mnie za to, że kiedyś, w czasie krótkiej wymiany zdań, zasugerowałem jej, że ona tak z każdym, a ja szukam kobiety, która tylko ze mną. Ale wtedy jej jeszcze nie znałem, nie wiedziałem jeszcze, jaka jest. Myślałem więc, że jest po prostu dziwką i nie widzi
już żadnych granic przyzwoitości, i że usiłuje mnie usidlić, z zamiarem
dołączenia mnie do kolekcji swoich męskich trofeów. Postanowiłem zatem jej wykazać, że granice mojej rezystencji leżą daleko poza obszarem
jej wpływów. I że kogo jak kogo, ale mnie nie zwabi w sidła swojej nimfomanii. Ale ona mnie zaskoczyła. Kolejnego dnia przyszła całkowicie
nieumalowana i wyglądała na piętnaście lat. Wyglądała jak święta i
przez chwilę miałem wrażenie, że nad jej głową unosi się jasna aureola.
Jej charyzmatyczne, pełne dziewiczości wejrzenie, jej cudownie piękna i
kształtna, promieniująca tą dziewczęco niewinną odwagą Joanny D’Arc
twarz, i ten jej tak bezpretensjonalnie kusząco i czysto zarazem wibrujący głos, to wszystko razem opadło na mnie jak jakaś porażająca prądem
sieć. Byłem nią bez granic zafascynowany, ale jednocześnie stało się dla
mnie jasne jak nigdy przedtem: to jeszcze dziecko! Któremu ja, jako ten
stojący tak nisko w hierarchii społecznej, nie jestem w stanie nawet zapewnić dwupokojowego mieszkania, bo stać mnie jedynie na odnajmowanie pojedynczego pokoju. Spytałem więc tylko, czy nie ma starszej
siostry, po czym szybko się pożegnałem, odwróciłem się do niej plecami
i wyszedłem (to było takie pomieszczenie, gdzie ja dostarczałem pocztę,
a ona czasami jako pracownik ją odbierała). Zdążyłem jeszcze jedynie
usłyszeć, że jej siostra jest młodsza. A potem… miesiącami sobie wyrzucałem, że może gdybym wtedy jej nie uraził, może by i coś z tego było.
Strona12
Łudziłem się — mimo iż tak jednoznacznie na własnej skórze doświadczyłem, że kocha się w innych kobietach, w zwłaszcza w pewnej sympatycznej, mniej więcej dwudziestoośmioletniej blondynce, z którą mnie
już zresztą na dobre zaczynało coś łączyć, zanim Ataja się pojawiła. A
może właśnie dlatego się pojawiła, żeby mój związek z tą kobietą nie
doszedł do skutku? Kobieta ta w każdym razie tak dalece przypadła Atai
do gustu, że czekała na nią codziennie po pracy, żeby ją odprowadzać na
przystanek, co drugi dzień bywała z nią razem w bankowej kantynie na
obiedzie i przynajmniej raz w tygodniu wybierała się z nią na przejażdżkę busikiem (oczywiście zawsze pod jakimś oficjalnym pretekstem), którego byłem kierowcą. Była wtedy zawsze bardzo gadatliwa i wesoła i
starała się wieść towarzyski prym, i przede wszystkim kontrolować sytuację, i mnie kontrolować, czy aby nie próbuję za jej plecami spotykać się
z jej własną narzeczoną. Potem zrozumiałem, że to w jej a nie moich
oczach, w oczach tej kobiety chciała pozostać niewinna, niejako nieskażona, bo z jakiegoś powodu tak bardzo przypadła ona jej do gustu. I że
to z jej powodu się nie malowała. I że to z jej powodu mnie tak nachalnie
— bez skrępowania, którego zresztą w stosunku do mężczyzn, o czym
wtedy jeszcze tak na pewno nie wiedziałem, zupełnie nie odczuwała —
że to z jej powodu mnie tak kokietowała i podrywała, chcąc mnie od niej
całą mocą swojej niezwykłej urody, swojego obezwładniającego, nimfopochodnego powabu i swoich niebiańsko uroczych uśmiechów odciągnąć. Potrzebowałem dużo czasu, żeby to zrozumieć. Wiele godzin spędziłem, wczuwając i wstawiając się w jej położenie. W jej położenie jako
mężczyzny w niezwykle urodziwym ciele kobiety.
Nie miałem więc do niej o nic pretensji, bo bardzo ją kochałem i tak
dobrze rozumiałem. I nie miałem ich nawet wtedy, gdy mi tak boleśnie
przyświniła. Bo była tak piękna. I tak niewinna. Zwłaszcza zaś wtedy,
kiedy przestała na jakiś czas używać makijażu… I jeszcze wtedy, kiedy
jechaliśmy razem windą. Wtedy też była tak piękna. I nagle cała poczerwieniała i spytała, czy tu jest tak gorąco, a mnie się wtedy wydało — a
było to jedno z najbardziej zadziwiających mistycznych przeżyć w moim
życiu — że jakiś słup światła od góry nas ogarnął, że jakaś boska ręka nas
zetknęła. Ten słup światła widziałem wyraźnie moim wewnętrznym
wzrokiem, do dziś go jeszcze widzę. Ale ona go nie widziała, ona się tylko bała, żebym ja jej czegoś nie zaproponował. Bo każda heteroseksualna kobieta marzyła o tym, żebym ja jej cokolwiek zaproponował, i ona
Strona13
dobrze o tym wiedziała, więc tym bardziej się obawiała, że teraz, kiedy
jesteśmy sam na sam, że mógłbym coś zrobić; i że wtedy może wyszłoby na jaw, że coś jest z nią nie tak. Ale ja nie zrobiłem. Nigdy bym tego
nie zrobił bez jej jednoznacznego przyzwolenia. I pewnie nawet wtedy,
w tej windzie, najpierw bym od niej zażądał, żeby mnie zapewniła o swojej dozgonnej miłości, zanim bym ją dotknął. Ale winda się zatrzymała; i
jedno z nas musiało wysiąść.
Za karę — albo i nie za karę — wylądowałem więc w końcu przez
nią na ulicy. I zanim znalazłem na przedmieściach tę swoją budkę kempingową, turlałem się spory czas po paryskim bruku. Nie miałem z czego
żyć i tak naprawdę było mi już wszystko jedno, co się ze mną stanie. Ale
kiedyś ktoś rzucił mi pod nogi parę franków. I potem znowu. I w ten sposób jakoś przeżyłem. Fizycznie wprawdzie nie nadawałem się na żebraka, głównie z powodu dużej wrażliwości mojego ciała na warunki atmosferyczne, ale psychicznie bycie żebrakiem właściwie bardzo mi odpowiadało. Byłem względnie niezależny i — wolny. Z czasem nawet, jak
wspominałem, udało mi się na paryskim przedmieściu za pół darmo wynająć pewną budkę kempingową z wyposażeniem sanitarnym. Było to
dla mnie ważne, ponieważ musiałem się często myć. Nie żebym był takim czyścioszkiem, ale, po pierwsze, zacząłem wtedy chodzić do kościoła i się modlić, i im częściej to robiłem, tym było mi lepiej, tym mniej odczuwałem swoją niedolę i tym stawałem się psychicznie silniejszy; więc
aby spotykani przeze mnie ludzie nie musieli sobie zatykać z mojego
powodu nosa i z jakiegoś wewnętrznego, instynktownego szacunku dla
tych miejsc, które odwiedzałem, starałem się być zawsze czysty. Po
drugie zaś potrzebowałem kontaktu z wodą. Woda mnie ożywiała. Tak
jakby była nasycona jakąś energią. Tylko że… czasami, szczególnie zimą, woda, którą dysponowałem, była za zimna. I kiedyś przesadziłem.
Mimo że byłem już niby tak na zimno odporny, zwłaszcza zaś na zimną
wodę — przesadziłem. Poczułem potworny ból, przechodzący od gardła
do prawego ucha, i dostałem w nocy strasznej gorączki. Głowa mi pulsowała, nie miałem siły przełknąć własnej śliny i było mi tak gorąco, jakby mnie przypalało pustynne słońce w zenicie. Choć było to więc już
przedproże paryskiej zimy, w nocy gdzieś może koło pięciu stopni,
deszcz i wiatr, wyszedłem na zewnątrz i przytulałem się na leżąco do lodowatego, betonowego chodnika. W końcu postanowiłem poszukać
pomocy i resztką sił wybrałem się w drogę. Ale zanim zdążyłem o jaką-
Strona14
kolwiek pomoc się dla siebie zatroszczyć, tak bardzo opadłem z sił, a było już gdzieś po północy, że wszedłem w jakąś pierwszą otwartą bramę,
przez nią w jakieś wąskie podwórko i zwaliłem się, gdzie stałem.
Obudziłem się w szpitalu. Leżałem w czterołóżkowej salce. Kiedy
tylko otworzyłem jedno oko, zobaczyłem przed sobą potężnego typa w
„szpitalnej” piżamie, z długim, końskim ogonem, pięcioma obrączkami
w każdym uchu i ogromnym, czarnym tatuażem na odsłoniętej części
potężnego, owłosionego torsu.
— Daj szluga — rzucił do mnie krótko swoim ochrypłym, przepitym
głosem.
Wydobyłem z siebie jakiś dźwięk, przypominający nieudaną próbę
odkaszlnięcia, i zaprzeczyłem niepozornym ruchem głowy. W odpowiedzi złapał mnie za gardło, tak że prawie nie mogłem oddychać, i wychrypiał ponownie:
— Nie masz dla mnie szluga? To źle. Bo mam kiepski humor. A
wiesz dlaczego? — wypowiadając te słowa, przydusił mnie jeszcze mocniej, więc nawet gdybym mógł mówić, nie mógłbym mu odpowiedzieć.
— Z twojego powodu. Miałem tu swoją przyjaciółkę, moją pielęgniareczkę. Ale od kiedy ty się tu pojawiłeś, pieści się z tobą jak z dzieckiem.
Albo przestaniesz świrować i zostawisz ją w spokoju, albo ci ten twój
pysk porżnę na kawałki.
A więc o to chodzi — pomyślałem. Znowu to samo. Albo narażałem
się jakimś typom, bo ich dziewczyny zakochiwały się we mnie od pierwszego wejrzenia, albo jakimś gejom, kiedy odmawiałem im nawiązania
bliższej znajomości. Ci pierwsi zwalczali mnie bezwzględnie od pierwszej chwili, ci drudzy chcieli się ze mną koniecznie zaprzyjaźnić, ale
wszyscy oni zapominali, że ja także nie jestem winien tego, jaki jestem.
Aby zadowolić tych pierwszych, musiałbym się chyba zapaść pod ziemię, i żeby usatysfakcjonować tych drugich, musiałbym jakimś cudem
się rozmnożyć i zmienić moje, dane mi od urodzenia przez naturę, heteroseksualne predyspozycje. Specjalnie zapuściłem sobie długi zarost, w
którym przypominałem kogoś w rodzaju Robinsona Crusoe — i to tylko
po to, żeby ukryć w nim rysy swojej twarzy. I tym samym ukryć w niej
moje nieszczęście, czyli moją nieludzką przystojność, przyciągającą do
mnie jak magnes prawie wszystkie heteroseksualne kobiety i prawie
wszystkich facetów homo. Bo inne sposoby zawodziły. Kiedy na przykład próbowałem trzymać tych poruszonych do głębi moją osobą od
Strona15
siebie na dystans, ich życzliwość zamieniała się często w agresję albo
wręcz nienawiść. I tym samym zachowywali się jak moi wrogowie: przestawali tolerować mnie w swojej obecności, intrygowali przeciwko mnie,
udawali, że mnie w ogóle nie znają, okazywali mi często pogardę. Ja naprawdę kocham wszystkich ludzi, ale osobiście mogę (i chcę) mieć tylko
jedną, wierną mi partnerkę, która poruszyłaby z wzajemnością moje serce i moje ciało. Czy mam do tego prawo? Nie wiem, ale niektórzy nienawidzili mnie tylko dlatego, że to nie ich wybrałem. Jakbym nie miał
prawa wyboru. I prawa bycia sobą. Starałem się zatem ukryć moją charyzmę i urodę, jak mogłem. Musiałem i tak już z jej powodu żyć o wiele
bardziej samotnie niż inni i mieć się na baczności przed innymi kumplami po fachu w tym żebraczym stanie, bo byli oni bardzo zazdrośni o moje powodzenie u tej zbyt życzliwej dla mnie części klienteli i nie tolerowali mnie w swojej okolicy. Miałem właściwie tylko jednego kumpla,
który, choć też był homo, to jednak, mimo że bardzo mnie polubił, na
szczęście niczego ode mnie nie oczekiwał. Wiedział, że jestem hetero i
to lojalnie akceptował. Czasem natomiast pomagaliśmy sobie bezinteresownie. Miewał dorywczo pracę, więc mógł sobie pozwolić na skromne, ale nieco lepsze niż ja lokum, mianowicie na małą, drewnianą chatkę
przy ogródkach działkowych, gdzie pozwalano mu oficjalnie nocować,
bo pełnił jednocześnie rolę bezpłatnego dozorcy. Miał za to darmowy
dostęp do prądu i wody. Parę razy się nawet u niego w ciepłej wodzie
myłem. Ten mój kumpel to był też chyba jedyny człowiek, który nigdy o
nic nie miał do mnie pretensji. Od większości innych natomiast trzymałem się z daleka. Nie chciałem nikomu odbierać jego szczęścia i każdemu ustępowałem z drogi. Ale trudno, żeby mnie ktoś obwiniał za to, że
się ze mną pieściła jakaś pielęgniarka, podczas gdy ja byłem nieprzytomny lub przynajmniej do tego stopnia wyczerpany, że nie zdawałem
sobie sprawy, co się wokół mnie dzieje.
Nagle zawrzało więc we mnie ze złości i zamiast się poddać i wykrztusić coś na swoje usprawiedliwienie, w gwałtownym porywie, który
go całkowicie zaskoczył, odepchnąłem go od siebie z takim impetem, że
wylądował na następnym, pustym łóżku i aż na nim usiadł. Wkurzony
tym nieoczekiwanym obrotem sprawy, porwał talerz, leżący na stoliku
obok mojego łóżka, rozbił go na kawałki i zbliżył się z jednym z odłamków. Następnie złapał mnie ponownie za gardło, przysiadając na mnie,
Strona16
żebym nie mógł go znowu popchnąć, po czym przyłożył mi do twarzy
ostry kant i powiedział:
— A teraz pokanceruję ci pysk, że cię ta kurwa, co cię urodziła, nie
pozna.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju weszła salowa.
Była drobnej budowy, miała na sobie biały fartuch, a jej skóra była mocno opalona, co dobrze pasowało do bujnych, ciemnobrązowych włosów,
ale śmiesznie kontrastowało z bielą fartucha i dziecięcą niemal mimiką
jej twarzy. Obydwaj spojrzeliśmy na nią odruchowo.
— Salowa o tej porze? — wymamrotał mój zaskoczony oprawca,
tylko lekko popuszczając swój uścisk. A ona, ignorując jego pytanie, rzuciła krótko, ale zaskakująco przytomnie:
— Co jest grane?
— Ukradł mi pieniądze — wycedził z przesadnie udawaną nienawiścią.
— Puść go — powiedziała.
— To niech mi odda szmal.
— Liczę do trzech! — rzuciła rozkazująco.
— A licz sobie i do dwustu — odparł i przycisnął mnie za gardło tak
mocno, że znowu zacząłem tracić oddech. Na to salowa, nic już nie mówiąc, podeszła szybko do mojego łóżka, dźgnęła go dwoma rozstawionymi palcami w oczy, a kiedy zaczął skowyczeć coś w rodzaju „Jezu, co
ona mi zrobiła”, kręcąc się konwulsyjnie i trzymając się za oczy, podeszła
do niego, przewróciła go na łóżko, jakby był lekki jak puch, urwała kawałek powłoczki od kołdry, zwinęła w kłębek, wsadziła mu go w usta tak,
żeby nie mógł krzyczeć, i dała mu do zrozumienia, że ma być grzeczny,
jeżeli nie chce jeszcze więcej oberwać. Do mnie zaś rzekła, podszedłszy
do mojego łóżka:
— Zbyt niebezpiecznie tu dla ciebie. Musisz się przenieść gdzie indziej.
— Niebezpiecznie? — wykrztusiłem z trudem, bo nadal brakowało
mi powietrza.
— Tak, chcą cię wykończyć.
— Kto?
— Ludzie Owena.
Nie znałem żadnego Owena. I nie mogłem uwierzyć, żeby ten osiłek, który z zazdrości o względy jakiejś pielęgniarki chciał mnie udusić,
Strona17
mógł jednocześnie działać na zlecenie. To była po prostu bzdura. Chciałem przedstawić jej moje wątpliwości, ale ból w gardle oraz moje osłabienie i gorączka sprawiły, że dałem sobie spokój.
— Ludzie Owena? — powtórzyłem więc tylko cicho, po czym zamilkłem. Chciałem ją jeszcze zapytać, kim on jest, że z wyglądu przypomina szesnastoletnią dziewczynę, a mimo to bez trudu powala z nóg
ponad dwukrotnie od siebie cięższego typa, ale uprzedziła mnie sama,
przedstawiając mi się i podając mi rękę:
— Klaudia.
— Andrzej Adamski — wychrypiałem. — Ale mówią do mnie…
— Slim.
Popatrzyłem na nią zdziwiony. Skąd ona to wiedziała?
— Jesteś znany, nie dziw się — odpowiedziała mi, lekko się uśmiechając. — Ale o tym potem… Na razie musimy się stąd wynieść.
— Dokąd?
— Do ciebie.
— Do mnie?!
— Cii — położyła palec na ustach i wskazała dyskretnie w kierunku
tego oprycha, dając mi do zrozumienia, że informacja ta nie powinna
dotrzeć do jego uszu.
— A co z nim?... — wykrztusiłem szeptem, wskazując na niego
wzrokiem.
— Do wesela się zagoi — odparła beztrosko. — Ale teraz chodzi o
ciebie. Jutro około południa postaramy się o twój oficjalny wypis.
— Postaramy? — wyszeptałem, nie wiedząc, dlaczego mówi w
liczbie mnogiej.
— Tak, nie jestem sama. Masz jeszcze innych przyjaciół.
— Nic o tym nie wiem.
— Dowiesz się w swoim czasie. A teraz posłuchaj. Dziś na nocnej
zmianie… — przybliżyła się do mnie i szeptała mi prawie do ucha. — Od
pewnego czasu pracuje tu nowa pielęgniarka, o którą właśnie ten… typ
był zazdrosny. Taka blondynka. Ponoć piękna dziewczyna. Ale ty już ją
znasz. Poznałeś ją wcześniej, ale potem ona miała wypadek i… całkiem
się zmieniła. Mam na myśli… od środka. Przedstawi się jako siostra Liza.
I podkuruje cię do jutra na tyle, żeby cię wypisali.
— A co z nim? — wskazałem ponownie ruchem głowy na osiłka.
— Nie martw się.
Strona18
Klaudia wstała, podeszła do niego, zrobiła obiema rękami jakiś
gwałtowny ruch w końcu jego łóżka, co musiało być dla niego niezbyt
przyjemne, bo jęknął głośno i głucho, mimo knebla wetkniętego w usta.
Potem wyjęła mu knebel i ściskając go za dolną szczękę powiedziała:
— Słuchaj, palancie. Powiesz pielęgniarkom, że się przewróciłeś i
sobie skręciłeś nogę. Jeżeli komuś piśniesz słówko, że tu byłam albo że
on — pokazała na mnie — ma z tym coś wspólnego, to… powyrywam ci
te twoje śmierdzące jaja. Kapnąłeś?
Ponieważ nie zareagował, przymusiła go do odpowiedzi, jeszcze
mocniej ściskając go za szczękę. Krótko jęknął i wydobył w końcu z siebie niewyraźne choć jednoznaczne „kapnąłem”, ale Klaudia mimo to wyjęła coś w rodzaju małego ostrza i, o ile mogłem to dobrze z odległości
paru metrów ocenić, nacięła mu język.
— Chcesz zachować ten swój plugawy ozór?
Znowu jęknął potakująco.
— Straciłeś mowę?
— Nie — wybąkał niewyraźnie.
— To odpowiadaj pełnym zdaniem. Zrozumiałeś, że masz trzymać
gębę na kłódkę?
— Tak, z… zumiałem.
— Dlaczego?
— Bo język…
— Nie język, tylko ozór ci wytnę. I co jeszcze?
— I…
— Co…!? — znowu docisnęła mu szczękę uściskiem swojej małej,
ale jakby metalicznej dłoni.
— Bo jaja… — znowu urwał, chyba samemu nie wiedząc, czy bardziej boi się, żeby nie zostać przez nią jeszcze dotkliwiej pobitym czy też
żeby nie zostać jeszcze dotkliwiej obnażonym ze swojej próżniaczej
pseudomęskości.
— Co jaja?
— No…
W tym momencie ktoś nacisnął klamkę drzwi wejściowych. Klaudia, niczym kot, błyskawicznie i bezgłośnie wśliznęła się pod łóżko. Do
pokoju weszła, sądząc po wyglądzie, ta nowa siostra, o której mówiła
Klaudia. Była tak piękna, że naprawdę zapierało dech.
Strona19
— Dobry wieczór, siostra Liza — wyciągnęła do mnie rękę. I w tym
momencie rozpoznałem w niej… Ataję. Klaudia miała więc rację. Ale co
Ataja, urzędniczka bankowa (z widokami na szybką karierę!) tu teraz robiła? Czyżby z jakiegoś trudnego do wyobrażenia powodu przekwalifikowała się na pielęgniarkę?
— Adamski — wychrypiałem niewyraźnie i do tego całkiem speszony.
— Już kiedyś się poznaliśmy — powiedziała cicho. — Ale to całkiem
inna historia. Dobrze się czujesz?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Klaudia stała już przy naszym łóżku.
— Musisz go jeszcze ścisnąć za jaja — powiedziała do siostry Lizy
czyli do Atai, wskazując na osiłka. — Po pierwsze, żeby znowu nie dostał
orgazmu na twój widok, a po drugie, żeby się przed nikim nie wygadał.
— Zrobi się — odpowiedziała siostra Liza, tak jakby to była mowa o
zmianie opatrunku.
— Ma lekko uszkodzone gałki oczne, nadcięty język i skręconą
prawą nogę w kostce.
— Rozumiem. Może mu jeszcze coś połamać? — szepnęła wręcz z
urokiem.
— Jak uważasz. Ja zmykam.
— Cześć.
— Trzymaj się, Slim — zwróciła się do mnie Klaudia. — Zobaczymy
się jutro.
— Trochę ostra jesteś — wymknęło mi się samo z siebie, zanim
odeszła jeszcze od mojego łóżka.
— Masz na myśli jego? — spytała.
Kiwnąłem potakująco głową.
— Słyszałeś kiedyś słowo „moralność”? — zawyrokowała retorycznie.
Retorycznie więc przytaknąłem.
— I wiesz, co ono oznacza, prawda?... On nie. On nigdy nie zdał sobie sprawy, co to słowo w ogóle oznacza. Taka karma. Zadane mu przeze mnie cierpienia są dla niego najlepszą nauką.
— Aha — skwitowałem nieco zbity z tropu. — Taka powtórka z moralności… Ale mimo wszystko, to robi wrażenie. Taka… dziewczynka.
Strona20
— Tylko tu jestem dziewczynką, Slim. Gdzie indziej… jest trochę
inaczej.
— Chcesz przez to powiedzieć — wtrąciła się, zwracając się do
mnie Ataja — że ona wygląda na młodszą ode mnie?
— A co, zazdrosna jesteś? — spytała, wyręczając mnie, Klaudia i
uśmiechnęła się z takim urokiem, że Ataja rzeczywiście mogłaby być zazdrosna.
— Nie o to chodzi. Ale na te swoje dwadzieścia parę lat to chyba
jednak wyglądasz — zripostowała Ataja. — Więc chyba Slim trochę
przesadza.
— Przesadzasz, Slim? — zagadnęła zalotnie Klaudia, przebijając
znowu Ataję na skali czarowności uśmiechania się. Przy tym jednak,
trzeba to powiedzieć, jej uśmiech był tak piękny, tak boski, że jego
ewentualny erotyczny podtekst usuwał się na niewidocznie daleki plan.
To samo zresztą dotyczyło „siostry Lizy” czyli Atai. Jej uśmiechy były
boskie, a przez to w jakimś sensie nie tylko teatralnie niewinne. Miałem
zresztą w ogóle wrażenie, że one obie promieniują jakoś inaczej, mają
jakąś inną aurę, i że — z jakiegoś niewiadomego powodu — są mi serdecznie oddane. Było to trochę tak, jakby za darmo oddawały się mi do
dyspozycji, wiedząc, że ten ich pełen niewinności urok nie tylko pozostanie przy mnie nietknięty, ale że się nawet w mojej obecności zintensyfikuje; tak jakbym był dla niego jakimś niewidocznym katalizatorem.
Nie odpowiedziałem więc Klaudii na pytanie, lecz zamiast tego po
raz pierwszy od dawna roześmiałem się prawie, spontanicznie reagując
na te ich dobre prądy. Przyprawiło mnie to zresztą o spory atak nieprzyjemnego kaszlu.
Kiedy Klaudia jeszcze raz się pożegnała i wyszła, Ataja znowu się
uśmiechnęła i powiedziała:
— Potem ci to wszystko wytłumaczę. Wiem, że masz wiele pytań,
ale teraz jest najważniejsze, żebyś stąd jak najszybciej wyszedł. Na razie
powiem więc tylko, że jesteśmy kimś w rodzaju twojej osobistej ochrony.
— Mojej ochrony?
— Tak, Slim. Jak by ci to wytłumaczyć?... Jesteś nośnikiem energii.
Ziemia wchodzi w zakres nowego uniwersum, a ty jesteś strażnikiem tego procesu. Jego współtwórcą na tym poziomie rzeczywistości. Słowem
— bez ciebie ani rusz. Nie mogliśmy wcześniej ci pomóc, bo przejście nie
Strona21
było jeszcze gotowe. Przejście między… naszymi rzeczywistościami. Od
paru dni mamy do dyspozycji ten kanał. Już nie jesteś sam. To znaczy…
nigdy nie byłeś sam. Ale teraz jesteśmy przy tobie… fizycznie obecni.
Ryzyko było za duże, żeby… cię zostawić własnemu losowi. Ale wraz z
nami… przez ten nowy kanał… mają do ciebie dostęp międzygalaktyczne bandy różnego pochodzenia. I to się tak objawia, że oni tobie, te
bandy, te negatywne siły, które są tobą zainteresowane, posyłają ci niechcianych gości, jak ten tu… — kiwnęła głową w stronę osiłka, nie mogąc
znaleźć właściwego słowa.
— Palant — podpowiedziałem, posługując się powiedzeniem Klaudii.
— Palant — powtórzyła bez emocji, jakby w ogóle nie wyczuwając
negatywnego znaczenia tego słowa. — Te siły rzucają ci więc niejako
kłody pod nogi. Bo wiedzą, że… Że pomagasz przejść Ziemi na wyższe
piętro. I boją się, że nie przejdą wraz z nią. Że, by tak powiedzieć, odpadną od tego drzewa jak nikomu niepotrzebne pasożyty. Bo oni… boją
się dojrzeć. Boją się światła. Są więc jak pasożyty, jak grzybowate narośla, które tylko w ciemności mogą się rozwijać. A na Ziemi… panują jeszcze ciemności. Dlatego jest tu ich tak dużo. I dlatego jest tak trudno tu
przejść. I tu żyć.
— Trochę to skomplikowane.
— To nie jest skomplikowane, tylko ja widzę to z innej perspektywy, z innego wymiaru. Ale w tym wyższym wymiarze to ty jesteś władcą. I to ta część ciebie, której ty nie jesteś obecnie świadomy, zaaranżowała to wszystko. Można by powiedzieć — twoje wyższe ja. I to twoje
wyższe ja, ty sam wyższowymiarowy posłałeś mnie do siebie w dół. Ale
ja i Klaudia, i paru jeszcze innych przyjaciół, jesteśmy tylko, nazwijmy to,
żołnierzami w twoim królestwie. Jesteśmy twoimi żołnierzami, których
sam do siebie posłałeś, aby ocalić porta tempora, jak to nazywamy, czyli
przejście w inny wymiar, także do twojego własnego… kraju rodzinnego.
Ten twój kraj, ta twoja ojczyzna z innego wymiaru, to jest tak zwane
trzynaste królestwo. Królestwo, o którym pozostałe dwanaście królestw
zapomniało. I kiedy wyczerpały już one swoje siły, swoje kosmiczne
akumulatory, kiedy poddały się negacji, wtedy właśnie ty albo raczej
twoje królestwo obudziło się z długiego snu i przenikło za pozwoleniem
Najwyższego do wielu wersji ziemskich rzeczywistości, czyli inaczej
mówiąc, do wielu okresów historycznych, do wielu epok. Przenikło pod
Strona22
różnymi postaciami, na przykład w postaci różnych wersji ciebie samego
i… I nas oczywiście, twoich innowymiarowych współziomków. Mówią o
tobie trzynasty apostoł. Mówią o tobie Slim Morano. Jesteś dla nas, w
swoim królestwie, naszym ukochanym nauczycielem. Bo wchodzisz w
inne światy i walczysz. Walczysz… światłem. I przez to kreujesz te światy
na nowo, pociągasz je do zmiany kierunku rozwoju. Jesteś więc jednym
z kreatorów. Ale nie mogłeś do tej pory zdać sobie z tego wszystkiego
sprawy, żyjąc w tej rzeczywistości. Bo obecny biologiczny poziom rozwoju ludzi na Ziemi nie daje ci jeszcze takich możliwości. Twój mózg,
czyli twój biologiczny odbiornik informacyjny, to taki prymitywny jeszcze serwer, który nie ogarnia twojej własnej wielowymiarowości i tym
bardziej wielowymiarowości połączonej z nią sieci. Ale to był twój własny wybór. Na wzór Najwyższego stałeś się mały, aby innym pomóc stać
się większymi. Innymi słowy, opuściłeś się w tę rzeczywistość, aby z
punktu widzenia rozwoju biologicznego ludzi żyjących w tym czasie, dokonać skoku w ewolucji. Ponieważ udało ci się poszerzyć twoją świadomość do odpowiedniego zakresu, umożliwiłeś nam, a właściwie sobie
samemu, przybycie ci z pomocą. Otworzyłeś nowy kanał. Ale oni, ci żyjący w ciemności, wcale nie śpią, jak się domyślasz. I ponieważ boją się
tego skoku w ewolucji — jako pasożyty boją się odpaść od drzewa i stanąć na własnych nogach — przeszkadzają ci jak mogą, zakłócają ci twój
kanał. Ten tam — Ataja wskazała na osiłka — to też jest takie zakłócenie.
— Yhym, fajnie — podsumowałem mocno już zmęczony wsłuchiwaniem się w ten przydługi, filozoficzny wywód. — I co dalej?
— Muszę go trochę opatrzyć — Ataja znowu wskazała na mojego
sąsiada spod okna, który teraz leżał jak trusia. — Musimy mu założyć
gips na nogę, żeby się nie mógł swobodnie poruszać. I muszę mu jeszcze… coś wytłumaczyć. A dla ciebie mam taką tabletkę… ziołową. Od
nas. Będziesz się po niej jutro dużo lepiej czuł. Nabierzesz sił. I lepiej ci
się będzie spało. Chodź, pomogę ci zażyć.
— A jeżeli wy chcecie mnie otruć? I jeżeli to wy sami jesteście… —
nie mogłem skończyć, bo znowu dostałem nieznośnego ataku kaszlu.
Ale Ataja oczywiście wiedziała, o co mi chodzi.
— Masz rację. To my możemy być tymi złymi. Ale ja… znam tajemnice twojego serca. Czy myślisz, że ci źli też ją znają?
— Na przykład? — powiedziałem.
— Pytaj, o co chcesz.
Strona23
— Przedstawiłaś mi się jako siostra Liza. Ale ja nazywam cię w myślach inaczej. Już wtedy cię tak nazywałem, kiedy byłaś jeszcze inna.
Wiesz jak?
— Jak mnie nazywałeś? Wiem. I nawet wiem, co do mnie powiedziałeś, kiedy byliśmy po raz pierwszy przez chwilę sam na sam.
Spojrzałem na nią pytająco, bo trudno by mi było teraz nawet sobie samemu to przypomnieć.
— Powiedziałeś do mnie, po tym, jak mi zareklamowałeś ten nowy
film, który wszedł właśnie na ekrany: „Szukam tak wspaniałej kobiety
jak pani. Czy poszłaby pani ze mną na ten film do kina?” A ja odpowiedziałam: „Nie wiem, co powie na to mój chłopak.” A ty udałeś, że nic nie
wiesz o tym, jakobym miała chłopaka, i powiedziałeś: „Ma pani narzeczonego? To niech pani idzie z nim.” A ja na to: „Ale przecież możemy
spotkać się tak…” Miałam na myśli w kawiarni. A ty do mnie: „Ja nie szukam takiej kobiety, która…” I wtedy do busika wszedł nowy pasażer i nie
mogliśmy dalej rozmawiać.
— Nie chciałem cię urazić.
— Miałeś rację.
— To znaczy…
— Nie chodziło mi o ciebie.
— Tylko o nią?
— Tak.
Teraz wiedziałem już z całą pewnością, że to ona była tamtą
dziewczyną z busika, jedną z moich tragicznie wielkich miłości. Jakże
jednak musiała się zmienić, skoro tak otwarcie się przyznawała, że nie
chodziło jej o mnie, tylko „o nią”, czyli o tamtą dwudziestoośmioletnią
kobietę, która we mnie się kochała i o którą Ataja była wtedy tak zazdrosna, że chyba by mnie dla niej otruła. Spytałem więc:
— Otrułabyś mnie dla niej?
— Wtedy?... Wtedy może tak.
— A teraz?
— A teraz nie.
— Dlaczego? Nie jesteś już… — urwałem.
— „Lesbijką” chciałeś powiedzieć?
— Nie. Nigdy nie uważałem cię za lesbijkę. Chciałem powiedzieć
„trans”.
— To to samo — skwitowała.
Strona24
— I to się zmieniło? To się w ogóle może zmienić?
— W zasadzie nie może. Ale… ze mną to co innego. To bardzo długa historia. Kiedyś się jeszcze dowiesz.
— Kiedy?
— Jak stąd wyjdziesz. Będziemy mieli jeszcze czas.
— Czy ty mnie?... — zamierzałem powiedzieć „kochasz”, ale słowo
to utkwiło mi w gardle. Ataja domyśliła się jednak.
— Slim, ja jestem teraz inna. Ja jestem tak jakby… „Święta” to jest
właściwie zły wyraz. Stoję ponad tym. Mam do wykonania pewne zadanie, i to jest wszystko. Reszta się nie liczy.
— No tak. Ale ja właściwie nadal nie mam powodu, żeby ci ufać.
— To wymyśl coś. Musisz mi jakoś zaufać.
— Mam — powiedziałem. — Znasz moje myśli, tak?
— Niezupełnie. Ale wiem o tobie więcej, niż możesz przypuszczać.
— Jesteś podejrzanie tajemnicza… Mówiłaś, że wiesz, jak cię w myślach nazywałem. Ale ty jako tamta dziewczyna nie mogłaś tego wiedzieć. I mimo to wiesz jak?
— Tak, wiem.
Spojrzałem na nią pytająco.
— Ataja — odpowiedziała.
To mi wystarczyło. Przeszedł mnie dreszcz do szpiku kości. To
mógł wiedzieć tylko ktoś, kto miał dostęp do moich myśli. Siostra Liza
była więc — nie tylko z wyglądu — tą samą dziewczyną, którą była Ataja,
ale jednocześnie nią nie była. O moich obawach mogłem w każdym razie
zapomnieć, choć tak szczerze mówiąc, gdyby Ataja zechciała się na
mnie z jakiegoś powodu po paru latach zemścić i mnie otruć, byłoby to
mi w moim położeniu prawie że na rękę.
— To jak ty się w końcu nazywasz? — spytałem, gdy tylko połknąłem tabletkę. — Siostra Liza czy siostra Ataja? Muszę przecież wiedzieć,
jak mam się zwracać do moich własnych ochroniarzy.
Uśmiechnęła się.
— To zależy od ciebie. Możesz mnie nazywać, jak chcesz. Ale póki
jeszcze jesteśmy w szpitalu, mów do mnie siostra Liza.
— Okay, siostro.
— Śpij dobrze. Muszę na chwilę wyjść, ale zaraz wrócę do niego.
Pewnie będziesz już spał.
Strona25
Cicho wyszła z pokoju, a po paru minutach wróciła z powrotem.
Słyszałem jeszcze niczym przez ścianę, jak do niego coś mówiła. Potem
jęknął nagle z bólu, jakby go rzeczywiście ktoś ścisnął za… ym, ym. A potem już zasnąłem.
Następnego dnia, wbrew oczekiwaniom Atai i Klaudii, nie chciano
mnie wypisać ze szpitala. Atai nie było — miała wczoraj nocną zmianę; a
Klaudia, która przedstawiła się jako moja siostra, nie mogła jakoś przekonać personelu szpitalnego, że przychodzi mnie odebrać, gdyż — jak
twierdziła — poinformowano ją wczoraj telefonicznie, że ma to uczynić. I
choć rzeczywiście, jak się później przekonałem, w aktach figurowała jako moja siostra (Klaudia Adamski) i dysponowała dokumentami na to
moje „ziemskie” nazwisko, nie mogła jakoś dyżurnego lekarza przekonać, żeby mnie wypuścił. Tłumaczyła mi to tak:
— Wychodziłam z założenia, że mi się uda. Gdyby nie ta francuska
biurokracja… Jak ty się czujesz? Lepiej?
— Tak — odpowiedziałem i odkaszlnąłem. Tabletka Atai faktycznie
postawiła mnie na nogi. W ciągu jednej nocy. Gorączka mi przeszła, gardło już nie bolało, miałem tylko jeszcze lekką chrypkę. — Co to była za
tabletka?
— Jaka tabletka?... Ach, ta, którą wczoraj od nas dostałeś? Inna
technologia. Wpływa wprost na spektralno-energetyczną strukturę komórek i stymuluje natychmiastową poprawę.
— Aha — wyjąkałem głupio.
— Słuchaj, Slim — Klaudia przybliżyła się do mnie i mówiła ciszej,
chociaż nikogo w pobliżu nie było. — Nie możesz tu zostać. Za jakąś godzinę rozwalą tę budę. Nie chcę cię straszyć, ale to nie przelewki. Mają
na ciebie oko.
— Kto?
— Oni. Potem się dowiesz. Musisz się jakoś stąd zwinąć. Ten lekarz, który cię nie chce wypuścić, to może być ich człowiek. Moglibyśmy
cię stąd wydostać siłą, ale nie chcemy na ciebie niepotrzebnie zwracać
uwagi.
— Aha — przytaknąłem znowu, nie bardzo właściwie wiedząc, czy
jeszcze coś mi się śni, czy jestem już na jawie.
— Niestety, nie możemy też użyć naszej techniki — tłumaczyła się
dalej.
Strona26
— Aha… Dlaczego właściwie nie? Możesz mi to trochę dogłębniej
wyjaśnić?
— Spróbuję… „Technika”, którą my dysponujemy, nazwijmy to,
jest niekompatybilna z tym odcinkiem rzeczywistości, w którym się
znajdujesz. Tak samo jak niekompatybilna jest z nią wiedza magiczna,
którą cywilizacje przedpotopowe władały w zakresie, jakiego wy sobie
dzisiaj nawet w przybliżeniu nie potraficie wyobrazić. Niestety wojna
tych dobrych z tymi złymi — którzy zresztą początkowo mieli jednego,
wspólnego wroga w postaci potomków starego wężownika — zakończyła się wyzwoleniem tak potężnych dawek skumulowanej energii plazmowej, że zakłócona została sfera grawitacyjna całego Układu Słonecznego, a większość pralądów na planecie rozpadła się na mniejsze
wysepki bądź zupełnie zniknęła z powierzchni ziemi. Ta wojna trwała
zresztą dziesiątki pokoleń, a będący jej efektem proces rozpadu cywilizacyjnego i geologicznej erupcji dziesiątki tysięcy lat. Dane te trzeba
jednak zrelatywizować, bowiem czas biologicznej egzystencji ówczesnych istot ludzkich na planecie był mniej więcej dziesięciokrotnie dłuższy niż przeciętna długość trwania życia dzisiejszego wiejskiego mieszczucha ze „spokojnej” francuskiej prowincji. Bo… zostaliście po potopie
przekodowani.
— To znaczy? — nalegałem, chcąc chyba usilnie się przebudzić.
— To znaczy, że Stwórca odebrał wam możliwość władania mocami, które kiedyś zostały wam jako gatunkowi ludzkiemu powierzone,
gdyż doprowadziło to do umocnienia się władzy czarnych. Spowinowacili się oni bowiem z gatunkiem ludzkim i praktycznie odebrali potomkom Jedynego Prawa władzę na planecie, niejako wziąwszy całą ludzkość jako zakładników. Ten kidnaping zakończył się, jak wiesz, potopem, ale niestety czarni odrodzili się pod auspicjami cesarstwa rzymskiego na nowo. Wszystkie niemal przedrzymskie cywilizacje, które wyrastały jak grzyby po deszczu wszędzie tam, gdzie pojawiali się spadkobiercy przedpotopowych kultur, Rzym sobie podporządkował, przy okazji pozbawiając je jednocześnie ich prakorzeni, ich własnej, prastarej
wiedzy na temat metafizyki procesów, rządzących waszą trójwymiarową rzeczywistością. Królowa się temu wówczas nie sprzeciwiała, ponieważ niektórzy próbowali nadal wykorzystywać tę prahistoryczną, przedkabalistyczną wiedzę magiczną niezgodnie z jej przeznaczeniem. Zostaliście więc wszyscy, cała ludzkość, z tej wiedzy ogołoceni, z waszych
Strona27
umiejętności posługiwania się magią. Rządy na planecie przejęli już w
czasach przedpotopowych czarni, skorumpowawszy podstępnie całe życie publiczne i sprzeniewierzając się świętemu prawu miłości bliźniego,
jakie jest podstawą wszelkiej, zainicjowanej w kosmosie przez Najwyższego Stwórcę hierarchii władzy. Cesarstwo rzymskie przejęło od tych
niedobitków starych kultur przedpotopowych wprawdzie wiele z ich
zdobyczy cywilizacyjnych, ale potem całkowicie je wypaczyło, nie będąc
w stanie pojąć ich pryncypiów i prakosmicznego rodowodu. Boskie prawa, które stworzyły kosmos, i kulty życia religijnego, zostały im udostępnione w wersji home premium i odcięte od swojego własnego źródła
mocy, a język, którym się posługiwali, łacina, i cały łaciński alfabet można porównać do jednego jedynego cytatu z księgi przeznaczenia, zawierającej miliardy i miliardy miliardów stron. Jak więc chcesz pogodzić dostępne nam techniki z możliwościami, jakie macie na planecie? Umowa,
zawarta na czas nowej ery, datującej się od potopu do czasów apokalipsy, umowa zawarta między dobrymi i złymi pod presją wysłańców Najwyższego, odbiera wam wszelką sposobność do posługiwania się wiedzą
magiczną. Najwyższy nie pozwoli, żebyście wybudowali drugą Wieżę
Babel — przynajmniej do czasu, kiedy mieszkańcy Ziemi nie będą stali
na tak wysokim stopniu duchowego rozwoju, że stosowanie tej wiedzy,
tych tajnych nauk metafizycznych, nie będzie stanowiło zagrożenia dla
pokoju na planecie, w Słonecznym i w całej Drodze Mlecznej, i nie będzie skierowane przeciwko prawom, jakie są etyczną podstawą zachowania przy życiu i dalszego duchowego rozwoju kosmicznej rasy zwanej
człowiekiem. Rozumiesz więc teraz, że gdybyśmy my użyli tej tajnej
„techniki”, to i czarni mogliby użyć swojej, co byłoby sprzeczne z wolą
Najwyższego i Królowej i czego by planeta w swoim trójwymiarowym
wariancie kontinuum…
— Kontinuum?
— Tak, to znaczy na swoim obecnym etapie rozwoju cywilizacyjnego, w swoim trójwymiarowym wariancie rzeczywistości, w którym ty
żyjesz. Planeta by tego nie wytrzymała.
— Nie wytrzymała?
— Tak. Zakłócona mogłaby zostać ta niewidoczna dla was jej struktura grawitacyjno-czasoprzestrzenna, czy też, upraszczając, po prostu
jej energetyczny kościec, który kreuje i harmonizuje waszą rzeczywistość albo, inaczej mówiąc, programuje ją i nią steruje. I uleglibyście
Strona28
rozpadowi, tak jak rozpadowi uległa Atlantyda i inne prahistoryczne krainy i cywilizacje, o których istnieniu nie macie dziś zbyt wiele pojęcia.
— Yhym…
Chwilę się zastanawiała, po czym wróciła do rzeczy:
— Słuchaj, Slim, mamy dwie możliwości. Albo wymkniesz się stąd
niepostrzeżenie, albo… powiedzmy, w sposób widoczny dla wszystkich.
Mamy mało czasu.
— A nie mogę tu naprawdę zostać chociażby jeszcze do jutra?
— Nie wierzysz mi? Nie wierzysz, że znajdujesz się w wielkim niebezpieczeństwie?
— Trudno mi w to uwierzyć, jeśli mam być szczery. A poza tym… A
poza tym wielokrotnie znajdowałem się w moim życiu w jeszcze większym niebezpieczeństwie.
— Nie sądzę, żebyś kiedykolwiek znajdował się większym niebezpieczeństwie.
— Być może. Ale… poza tym nie mam zaufania do kobiet twojego
typu.
— Mojego typu? — przerwała mi. — Co masz na myśli?
— Kobiety trans.
— Ja nie jestem trans.
— Chcesz przez to powiedzieć, że jesteś hetero?
— Nie, Slim. Myślisz jeszcze z nawyku zbyt ograniczonymi kategoriami…
— Zbyt „ziemskimi” chciałaś chyba powiedzieć?
— Może. Ale u nas wszyscy są, nazwijmy to, zespoleni.
— Zespoleni? Co to znaczy?
— Po prostu zintegrowani. Ty też się zintegrowałeś, tylko na razie
o tym do końca nie wiesz, bo ten proces jeszcze w tobie trwa. Ale jako
jednostka zintegrowana stałeś się w tym świecie niebezpieczny. Wyzwoliłeś się z ułudy cielesności, jak można by to nazwać.
— Masz na myśli mój stosunek do kobiet?
— Nie tylko. Ale to również. Nauczyłeś się kochać, nie pożądając.
Wiemy, ile się przy tym nacierpiałeś. Niewielu jest takich na planecie…
— Wybacz, ale chyba mnie od tej strony jeszcze nie znasz…
— Znam. I to nie tylko ja, ale my wszyscy. Kiedy mówię „nie pożądając”, nie zarzucam ci, że jesteś eunuchem, mam tylko na myśli sposób, w jaki kochasz kobiety. Wielu ludzi ma swoje centra energetyczne
Strona29
na bardzo niskim poziomie, mężczyźni najczęściej na poziomie pierwszej, a kobiety na poziomie drugiej czakry. Każdy człowiek automatycznie szuka partnera, zdolnego do przeżywania miłości przynajmniej na
porównywalnym poziomie jakościowym. A to oznacza w twoim wypadku lot na bardzo dużych wysokościach, co powiązane jest z ryzykiem, na
które wiele kobiet podświadomie nie jest gotowych. Bo czują, że być
może by tego napięcia na dłuższą metę nie wytrzymały. Nie bez znaczenia jest również fakt, że takie wysokie loty możliwe są tylko dla bardzo
kochających się partnerów… I że czarni nie mogą sobie wyobrazić żadnego gorszego scenariusza, jak wyzwolenie się ludzi z tego przywiązania
do zaspokajania swoich potrzeb miłosnych na niskich poziomach energetycznych…
— Znowu mówisz „czarni”? — przerwałem jej. — Kto to są „czarni”?
— Czarni to oni.
— To znaczy?
— Slim, mówię w sposób uproszczony. Na razie nie mogę ci tego
inaczej wytłumaczyć. To nie jest takie proste. To nie jest tylko czarnobiałe. Rozumiesz?
Uśmiechnęła się do mnie tak słodko i życzliwie, jakby była moją
kochającą mnie ponad wszystko, dużo starszą siostrą. Trudno mi się było jej oprzeć, co stanowiło także dowód na to, że tak do końca z moich
pożądań nie jestem jeszcze wyzwolony.
— Rozumiem, siostrzyczko — odparłem zatem z przekonaniem. —
Masz taki miękki, aksamitny głos. Trudno ci nie ufać.
Westchnąłem głęboko.
— Co, zakochałeś się?
— A przyzwyczajona jesteś, że ludzie się w tobie zakochują? — odpowiedziałem pytaniem.
— Właściwie nie. Mam wgraną pamięć wielu wcieleń, ale tego nie
mogę sobie przypomnieć.
— Masz wgraną pamięć?... Chcesz przez to powiedzieć, że jesteś
automatem?
— Nie to. Jestem tworem biologicznym. Ale też eksperymentem.
Jestem jednorazowa… w tym wycinku rzeczywistości.
— A w innym? — zagadnąłem prawie zalotnie.
— A w innym mam parę siostrzyczek — uśmiechnęła się znowu
niezwykle uroczo.
Strona30
— Genialnie się uśmiechasz.
— Żebyś się nie zakochał, mówię ci.
— Podobno jestem wyzwolony? Wyzwoleni też się zakochują?
— Nie wiem. Myślę, że tak. Ale inaczej.
Zastanowiłem się. A po chwili skwitowałem na zakończenie:
— Ja też tak myślę.
Plan Klaudii był prosty. Miałem się ubrać, na ubranie założyć długi
szlafrok, jaki tu dostałem do swojej dyspozycji (gdyż własnego nie miałem) i po cichu się wyśliznąć w kierunku wyjścia, a następnie, już bez
szlafroka, jak gdyby nigdy nic, udać się niby to na przechadzkę. Zaplanowane — zrobione. Gdyby nie ten typ, który palił papierosa w poczekalni dla matek z dziećmi, sąsiadującej zresztą z głównym wyjściem.
Klaudia go poprosiła, żeby zgasił papierosa.
— Na twojej cipie? — wymknęło mu się nieopatrznie.
Nie minęło więcej jak pięć sekund i leżał na podłodze z tlącym się
papierosem w nosie, prawą ręką złamaną w nadgarstku i swoimi własnymi, obciętymi jajami w gębie. Kiedy Klaudia poprosiła siostrę z recepcji o pomoc lekarską, okazało się, że jedną z czekających matek (w
ciąży) była partnerka tego typa, który obecnie wykasływał z siebie krew
po wyplutych, własnych organach rozrodczych, podczas gdy te nadal
krwawiły obok niego bezwolnie na kamiennej posadzce, podobnie
zresztą jak i rana, widoczna przez rozszarpane na strzępy na wysokości
krocza spodnie i otoczona już sporą, czerwoną kałużą. Biedak ów nie
wiedział jeszcze, co się z nim właściwie stało, ani ból, ani rozmiar jego
własnych okaleczeń nie dotarły w tak krótkim czasie w pełni do jego
świadomości, jego zaś partnerka, dużo młodsza z wyglądu kobieta,
przyklęknąwszy obok niego bezradnie na jednym kolanie, spoglądała w
osłupieniu to na mnie, to na Klaudię, to na jego spodnie, zupełnie nie
wiedząc, co począć. Myślę, że do niej także jeszcze nie dotarło, że już
nigdy nie będzie z nim mogła mieć dzieci z naturalnego poczęcia.
Kiedy chcieliśmy wyjść, jedna z matek czekających w poczekalni
powiedziała do stojącej już przy nas pielęgniarki, wskazawszy na Klaudię:
— To ona go pobiła.
— Ona? — siostra spojrzała z niedowierzaniem na Klaudię.
— Tak — poświadczył ktoś inny.
Strona31
— Wszyscy widzieliśmy — dorzucił jakiś starszy, grubawy mężczyzna z dużą glacą.
— W takim razie musi tu pani zostać — powiedziała siostra do
Klaudii.
— Bardzo mi przykro, ale nie mogę — odparła Klaudia i obróciwszy
się w kierunku drzwi wyjściowych, dała mi znak, żebym szedł za nią. Siostra jednak wybiegła za nami na korytarz i, kiedy już właśnie wychodziliśmy na zewnątrz, wezwała porządkowego, który rozmawiał właśnie w
korytarzu z jakimś bodaj pielęgniarzem. Na swoje nieszczęście obaj zagrodzili Klaudii drogę, co zakończyłoby się dla nich nawet dosyć ulgowo,
gdyby, mimo jej ostrzeżeń, nie zaczęli się stawiać. Przy czym trzeba
obiektywnie dodać, że Klaudia dała im jeszcze jedną szansę.
— Macie do wyboru albo zejść mi z drogi, albo przez parę następnych tygodni chodzić w gipsie — oświadczyła spokojnie. Ale oni jakby jej
nie uwierzyli.
— Tylko nie jaja — wtrąciłem po francusku w obawie, że i ta scenka
może mieć krwawy przebieg.
Klaudia krótko na mnie spojrzała, a ten, który był ochroniarzem,
spytał:
— Jakie jaja?
— Twoje — odpowiedziałem w imieniu Klaudii. I dodałem, żeby go
odstraszyć: — Ona wyrywa facetom jaja, jeżeli są niegrzeczni.
Spojrzał krótko Klaudii w oczy i jakby w nich coś dostrzegłszy, może jakiś rodzaj determinacji, sięgnął szybko do pasa i wyciągnął pistolet.
Klaudia obserwowała go spokojnie z wyrazem dość krytycznego współczucia na twarzy, on zaś tymczasem, zrobiwszy mały krok do tyłu, odblokował i położył palec na cynglu, a następnie wymamrotał z zadowoleniem, że tak udało mu się ją zaskoczyć:
— Wariatów też tu obok mamy. Jestem z nimi obyty.
Klaudia spojrzała na niego ponownie z lekkim politowaniem, kiwnęła sceptycznie głową, jakby chciała powiedzieć „no trudno, nie ma innej rady”, wykopała mu z ręki błyskawicznym ruchem pistolet, po czym
uderzyła go nogą w kolano, tak że padł jak długi, skowycząc z bólu. Jego
kompanowi, który chciał podbiec po pistolet, w podobny sposób złamała nogę w kolanie, a leżącą na ziemi pukawkę podniosła, opróżniła magazynek, wysypując naboje, i oparłszy ją jednym końcem o ścianę, a
Strona32
drugim o podłogę, wygięła ją uderzeniem buta na tyle, że nie nadawała
się już więcej do użytku; i podeszła do wijącego się z bólu ochroniarza.
— Jak nie umiesz się z tą zabawką obchodzić, to przeczytaj instrukcję obsługi, zanim jej następny raz użyjesz — poinstruowała go z anielskim spokojem. A do przyglądającej się tej scenie w osłupieniu pielęgniarki powiedziała:
— Ty idziesz z nami do wyjścia. Grzecznie przodem, jakby nigdy
nic.
Wyjęła jeszcze ochroniarzowi zza pasa jego telefon, zgniotła go, po
czym popchnęła naszą „przewodniczkę” lekko do przodu i wytłumaczyła
jej, że ma nas wyprowadzić bocznym wyjściem na parking. Potem pozwoliła jej powrócić, zaaplikowawszy jej krótkim psiknięciem małą porcję czegoś, co wyglądało jak jakiś malutki dezodorant. Już przedtem
rozpylała z tej puszeczki parę razy w powietrzu jakąś niewidoczną substancję, a kiedy ją teraz zapytałem, co to jest, wyjaśniła mi krótko:
— Zacieracz śladów.
— Aha. I jak to działa?
Byliśmy już w samochodzie, który zostawiła na parkingu. Zapalała
silnik.
— Jakby ci to powiedzieć? To zagina indywidualną czasoprzestrzeń. Działa na ciało astralne danej osoby lub danych osób, które masz
jakby mentalnie na celowniku, i wymazuje z ich pamięci pewien odcinek
czasowego kontinuum, w którym żyją.
— Czyli cofa ich pamięć do momentu jakby przed tym, co się wydarzyło, tak?
— Tak. Tak to można w przybliżeniu określić.
— A na mnie? Działa też to na mnie?
— A co, chciałbyś coś zapomnieć?
— Nie, dlaczego. Tylko się pytam.
— W porządku, możesz pytać, ile chcesz. Ale pamiętaj, że nie
wszystko da się tak szybko wytłumaczyć. Niektóre rzeczy musisz sam
przeżyć, żeby je zrozumieć i uwierzyć.
— Dobrze, ale powiedz mi, czy to na mnie też działa.
— Mogłoby. Ale ten — nazywam go „tipex” — jest tak zaprogramowany, że na twoje spektrum astralne nie działa. Twoja pamięć jest
bardzo ważna, nie możemy ci jej poszatkować.
— Moja pamięć? Dlaczego?
Strona33
— Ze względu na pamiętnik.
— Pamiętnik?
— Tak, pamiętnik. Zrozumiesz to potem.
Po następnych trzech minutach rozmowy nie pytałem jej już o nic,
ponieważ każde kolejne pytanie rodziło konieczność zadawania następnych pięciu, a te z kolei pociągały za sobą odpowiedzi, których i tak do
końca nie rozumiałem. W milczeniu więc, które Klaudia bardzo skutecznie witalizowała błądzącym po jej twarzy, ledwo widocznym, ale frapująco tajemniczym uśmieszkiem, jechaliśmy dalej — do mnie. Nie dziwiłem się już nawet, że gdzieś po kwadransie od zakończenia naszej rozmowy byliśmy na miejscu. Czyli szybciej niż taksówką. Ale cóż, może ich
tam na Marsie i w tym zakresie odpowiednio przeszkolili.
U mnie przeżyłem kolejne zaskoczenie, kiedy w mojej budce zastaliśmy Ataję. Miała u mnie dyżur, jak to sama skomentowała. A poza tym
gdzieś musiała się wyspać po nocy spędzonej pracowicie w szpitalu (była
więc do tej pory bezdomna?). Choć bardzo by mnie ucieszyło, gdyby
Ataja zechciała u mnie pomieszkiwać, to jednak nie wyobrażałem sobie,
jak można by ten mój kawałek podłogi podzielić na dwa jeszcze mniejsze od niego. Zarówno Ataja, jak i Klaudia zdawały się mieć mi na ten
temat coś do powiedzenia, bo po krótkim, porozumiewawczym spojrzeniu, postanowiły — jakby na usprawiedliwienie swojej obecności u
mnie — coś mi wyjaśnić; i Klaudia oddała prawie niewidocznym gestem
głos Atai, która następnie odezwała się w te słowa:
— Jak już wiesz, Slim, nie możemy cię zostawić samemu sobie.
Szpital, w którym byłeś, wyleciałby w powietrze, gdybyś w nim został.
Obecnie znajduje się tam właśnie miejska ekipa pogotowia gazowego,
ponieważ cała piwnica śmierdzi ulatniającym się gazem. Gdybyś tam został, byłoby tam już tylko tlące się rumowisko. Uratowałyśmy więc nie
tylko twoje życie, ale i życie wielu pacjentów i pracowników personelu.
— Aha, i dlatego Klaudia tak skopała tego typa? Bo palił papierosa?
— Tak — odpowiedziała Klaudia. — Ale nie tylko dlatego. Takich
podpalaczy było tam więcej.
— To znaczy, że to był agent jakiegoś, nazwijmy to, wywiadu?
— I tak, i nie — odparła znowu Klaudia. — Oni wpływają na ludzkie
decyzje w ten sposób, że każdy może stać się w dowolnej chwili ich
agentem. Do niedawna byłeś dla nich nie tak ważny. Ale od kiedy otworzyła się twoja górna, siódma czakra…
Strona34
— Skąd ty to wiesz? — spytałem. — Przed paroma latami ktoś mi o
tym powiedział. Ktoś też mówił, jakiś handlarz artykułami ezoterycznymi podczas festynu w Bois de Boulogne, że mam wielką białą aurę nad
głową. Popukałem się na to po czole i sobie pomyślałem, że chce mi
sprzedać jakiś kamyk albo amulet ze swojej kolekcji...
— My to widzimy — przerwała mi Klaudia. — Dla nas i dla niektórych istot z innych wymiarów ludzie są przede wszystkim tym, czym jest
ich świetlne spektrum. Twoje spektrum zwraca na siebie uwagę, jest wyjątkowo bogate. Widać, że masz bezpośredni kontakt z praźródłem.
Dlatego walczy o ciebie, o kontrolę nad tobą, wiele istot, dobrych i
złych.
— Złych to znaczy czarnych?
— Tak. Choć czarni to uproszczenie. Oni nie są czarni w dosłownym
znaczeniu. Ale są czarni, bo odcięli się od źródła, próbując się od niego
uniezależnić. I oni właśnie, to znaczy wszystkie rodzaje istot, które odcięły się od źródła, oni próbują odessać z was, istot ludzkich, energię
praźródła. Pozwalają wam jednak na nieświadomy z nim związek, na ładowanie się energią, ale tylko po to, żeby potem ją z was odessać. Pasożytują na was, ale wy nie zdajecie sobie z tego sprawy. Nie widzicie ich i
nie czujecie. Gdybyście jednak odkryli wasz aktywny jeszcze związek z
praźródłem i świadomie w nim trwali, nie mogliby was tak bez pardonu
wykorzystywać. Ty odkryłeś ten związek i dlatego musisz zacząć pisać
pamiętnik — aby dać w nim świadectwo prawdzie. I to jest twoje zadanie: odkryć na nowo prawdę. Prawdę, która na nowo musi rozpowszechnić świadomość, że jedyną metodą przetrwania was jako gatunku ludzkiego jest utrzymanie kontaktu z praźródłem.
— Mogłabyś wykładać na Sorbonie. Nieźle, jak na te twoje piętnaście lat — skomentowałem, mając jeszcze w pamięci wykład, który zrobiła mi już wcześniej, w szpitalu.
Klaudia się uśmiechnęła, jakby mój komplement sprawił jej dużą
przyjemność.
— Dwadzieścia trzy, nie piętnaście — zaoponowała pół żartem Ataja. Ale Klaudia zignorowała jej prowokację i znowu dała mi do myślenia:
— Ja? Ja przecież jestem tylko aspektem twojej świadomości. To ty
piszesz ten pamiętnik. To ty wkładasz mi te słowa w usta. To ty powołałeś mnie do życia.
— Ja ciebie powołałem do życia? O czym ty mówisz? I jaki pamięt-
Strona35
nik?
— Slim — przemówiła do mnie prawie że matczynym głosem Ataja
— to jest twoje zadanie. Niedługo zaczniesz pisać pamiętnik, aby w nim
dać świadectwo prawdzie. Narodziłeś się po to, aby stać się szczęśliwym. I właśnie o tym, jak można stać się na tej planecie szczęśliwym, o
tym będzie mówił twój pamiętnik. Trzeba jednak dodać, że słowo
„szczęście” może być bardzo różnorako rozumiane.
— Czy wy nie macie za dużo wyobraźni?
— Wyobraźni? — powtórzyła z lekka pokpiwającym tonem Klaudia.
— To fakt, że wyobraźnia w tym wymiarze nie jest identyczna z procesem stawania się…
— Ale wszystko, co odkrywasz w swojej wyobraźni — przerwała jej
Ataja — istnieje gdzieś naprawdę. Tylko że kiedy masz kontakt ze źródłem, przestajesz odkrywać na zewnątrz, bo jesteś obecny od środka.
Jesteś obecny intensywniej. Jesteś „w”. Przecież znasz to uczucie.
Przytaknąłem nieśmiało. Bardzo dobrze je znałem, choć właściwie
nigdy nie udało mi się go świadomie w sobie wywołać.
— No więc właśnie — kontynuowała Ataja — mógłbyś cały czas pozostać w tym „w”, ale masz jeszcze pewne zadanie do wykonania.
— Tylko jedno zadanie?
— Dokładnie — wtrąciła Klaudia.
— Aha… I potem… — zawahałem się przez chwilę — umrę? Po wykonaniu zadania?
Pałeczkę przejęła znowu Ataja:
— Sam sobie odpowiedz na to pytanie. Ale pamiętaj: przyszłość
jeszcze nie istnieje.
Westchnąłem. One traktowały mnie, jakbym już nie żył, jakbym już
był gdzieś po drugiej stronie, po ich stronie. Ale ja jeszcze żyłem. Jeszcze
dychałem. Umarłbym wprawdzie z rozkoszą. W każdej chwili. Ce n’est
pas probleme. Zawsze czułem, że moja ojczyzna jest tam, w tej nieistniejącej przyszłości, a nie tutaj. Więc moja własna śmierć to byłby tylko
powrót na łono. Pragnąłem zatem umrzeć. Nie tyle jednak dlatego, że
byłem taki nieszczęśliwy, ile dlatego właśnie, że poznałem to ich „w”. I
kiedy w nim czasem przebywałem, zanikała różnica pomiędzy moim
biologicznym i duchowym „ja”. I byłem zawieszony. W próżni? W jakiejś
kosmicznej wacie? W jakimś wewnętrznym przejściu, które zresztą —
Strona36
choć to paradoks — zdaje się być wyjściem na zewnątrz, na jakąś całkowicie otwartą przestrzeń, gdzie poczucie bycia wolnym graniczy ze stanem jakiejś nieopisanej rozkoszy, szczęścia, jakiegoś… wniebowzięcia?
Nie wiem, jak to nazwać.
— Narodziłem się więc tylko po to, żeby… napisać jakiś pamiętnik?
— Slim — zaczęła znowu Ataja. — Nie wiem, czy zdajesz sobie
sprawę, że ten wasz obecny świat jest wypaczeniem tego, co nazywacie
Królestwem Bożym, i że jego dzisiejsze przykre położenie zawdzięczacie
faktowi, że egzystujący w innym wymiarze, samozwańczy władcy tego
waszego obecnego świata… odsysają z was energię życiową, którą w
każdej stającej się mikrosekundzie za darmo otrzymujecie z praźródła.
Energia ta ma zupełnie niewyobrażalne dla was napięcie, ale jej natężenie, jej widoczna tkanka, równa jest niemal absolutnemu zeru. Gdybyś
chciał sobie wyobrazić kabel, którym ta energia jest przesyłana, musiałbyś sobie wyobrazić niewiarygodnie cienką nitkę, tak cienką, że jej istnienia nie są w stanie wykryć najwydajniejsze nawet ziemskie mikroskopy elektronowe. Ten kabel, to połączenie jest jednak niezrywalne, dopóki jesteście jeszcze przy życiu. Ci, którzy was z tej przesyłanej wam
energii okradają, posługują się niemniej bardzo wyrafinowanymi metodami i mają do dyspozycji specjalne „złodziejki”, a wam usiłują jednocześnie wmówić, że wszystkie tego rodzaju spekulacje na temat ich istnienia to jest zwyczajna bzdura i wymysł chorych umysłów. Bo gdyby
tylko wyszło na jaw, że jesteście przez nich okradani, pozbylibyście się
ich bez pardonu. Dlatego stoją oni na straży waszego prostackiego,
pseudologicznego sposobu myślenia, abyście czasem nie wpadli na pomysł, że ponad wami istnieje jeszcze inna, wyższa inteligencja, i że macie możliwość bezpośredniego z nią kontaktu; i że to ona, wasza kosmiczna matka, zaopatruje was bez ustanku w potrzebną wam życiową
energię; i że to ona, owo ponadprzestrzenne i ponadwymiarowe centrum energetyczne, stos atomowy tego wszechświata, jest samoistnym
źródłem i stwórcą, bez którego nie istnieje żadne życie i żaden ruch, i
żadne, ani organiczne, ani nieorganiczne formy materii. Ale ci, którzy
was okradają i których Klaudia nazywa „czarnymi”, pochodzą z niskogatunkowych, pasożytniczych nanoprzestrzeni. Są to niskie, niematerialne
wymiary, w których zadomowiły się niezliczone, zwyrodniałe formy
energetycznych pasożytów. Wy, ludzie, jesteście dla nich organiczną
tkanką energetyczną, czymś w rodzaju ruchomych słupów sieci wyso-
Strona37
kiego napięcia, z których odciągają oni przekazywaną wam z praźródła,
tej nadkosmicznej elektrowni Najwyższego, energię. Energia ta jest
wam posyłana, ponieważ Najwyższy postanowił uczynić człowieka istotą doskonałą i nie zamierza od tego planu odstąpić. Chwilowo jednak
ludzkość jest poddawana pewnego rodzaju próbie generalnej i przez to
czarnym udało się przejściowo osiągnąć swój cel — udało im się wam
wmówić, że nic poza wami nie istnieje, że nie ma żadnego świata nadprzyrodzonego, żadnych innych wymiarów, że jesteście najwyższą formą inteligencji w kosmosie, że nie ma w nim żadnych innych form życia,
że świat kończy się i zaczyna tam, gdzie kończy się i zaczyna wasza
tkanka mózgowa. Ale w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. W kosmosie i w innych, nieznanych wam „kosmosach”, egzystują inteligencje, o
których nie potraficie sobie zrobić nawet najmniejszego wyobrażenia.
Egzystują w nich także istoty ludzkie, którymi wy sami staniecie się w
przyszłości. Stamtąd właśnie przychodzimy do ciebie. Ty jesteś zaś we
współczesnym świecie jednym z głównych kanałów energetycznych,
jednym z transformatorów dla tego boskiego napięcia, które następnie
się z ciebie rozchodzi i przerzuca na innych, dając im częstokroć możliwość odczucia na własnej skórze mocy tej boskiej energii miłości. I teraz
chodzi o to, żebyś ty, który na swojej własnej skórze od twoich najmłodszych lat odczuwasz obecność rzeczy i zjawisk, które, wedle opinii wielu
zwykłych ludzi, ale też wielu autorytetów naukowych, nie mają prawa w
waszym świecie istnieć, żebyś ty w swoim pamiętniku to opisał. Musisz
dać świadectwo wielu „prawdom”, które mają fundamentalne znaczenie. Musisz innym przypomnieć, że śmierć to jest tylko takie przejście do
tego czy innego wszechświata, gdzie wszystko zaczyna się od początku.
I to jest twoje zadanie. Poświadczyć to w twoim pamiętniku. To i parę
innych rzeczy. Ale to, co nastąpi potem, kiedy już wykonasz swoje zadanie, jest niewiadomą. Nie zapominaj, Slim, że nawet najbliższa przyszłość jeszcze nie istnieje.
Ostatnie słowa Atai — „przyszłość jeszcze nie istnieje” — pobrzmiewały mi jeszcze w uszach, kiedy usłyszeliśmy (a właściwie to one
usłyszały na długo przedtem, zanim cokolwiek dało się słyszeć) dobiegający z zewnątrz jakby chrobot. Klaudia otworzyła drzwi i zawołała:
— Ataja! Szybko!
Ataja do niej podbiegła i po chwili obie były już na zewnątrz. Wyjrzałem i zobaczyłem pędzący w stronę mojego żebraczego domostwa
Strona38
ogromny buldożer. To, co zaś po chwili rozegrało się przed moimi oczami, przeszło wszelkie moje wyobrażenia. Najpierw Klaudia wypchnęła
mnie z budki i kazała mi stanąć w dużej odległości od linii natarcia buldożera. Potem pociągnęła jedną ręką, bez większego wysiłku zresztą,
zatknięty na metalowej sztandze, drogowy znak zakazu postoju, który
stał w pobliżu i był dociążony przynajmniej pięćdziesięciokilogramowym
obciążnikiem, podczas gdy Ataja pchała właśnie, stojącą sobie do tej pory spokojnie w pobliżu, kamienną ławkę, jakby to był jakiś kuchenny stolik. Kierowca buldożera nie reagował jednak na te podchody, wychodząc
zapewne z założenia, że wszystko i wszystkich, co znajduje się w zasięgu
jego trajektorii, jest w stanie bez wysiłku staranować. I to był jego błąd.
Gdy podjeżdżał bowiem do ławki, która znajdowała się teraz w odległości około trzydziestu centymetrów od toru przemieszczania się jego lewej gąsienicy, Klaudia i Ataja położyły mu przed nią ukośnie jeden koniec sztangi, a drugi, ten z obciążnikiem, oparły jednocześnie o wysokie
na jakieś czterdzieści centymetrów siedzenie ławki, co w efekcie spowodowało, że buldożer, najechawszy na sztangę, wykatapultował się dosłownie z toru swojej jazdy, a następnie, przechyliwszy się gwałtownie
na prawą burtę, przewrócił się na bok i znieruchomiał. W czasie tego wyskoku zawadził jednak lekko o mój wóz Grzymały, co wystarczyło, żeby
ten ostatni się wywrócił i żeby jego wschodnia ścianka, złamawszy się na
pół, przypieczętowała jego smutny, ale równie nieodwołalny koniec.
Plan kierowcy buldożera (jak się później okazało — przedstawiciela właściciela gruntu, który walczył z administracją ogródków działkowych o
odzyskanie swojej działki budowlanej) przynajmniej częściowo się więc
zrealizował — ja pozostałem wprawdzie cały i zdrowy, ale moje domostwo stało się bezużyteczną ruiną.
Gdy po chwili zdałem sobie sprawę, jak szybko i precyzyjnie została przez moje obrończynie zaplanowana i przeprowadzona ta kontrakcja, ogarnęło mnie lekkie przerażenie. Działały bowiem we dwójkę skuteczniej, niż pięćdziesięciu super agentów najlepszego wywiadu razem
wziętych. Ich intuicja była tak rozwinięta, że ich ruchy i działania wyprzedzały upływ czasu. Były aktywowane przez bodźce, dochodzące do
nich z jakiejś zaprzyszłości, w której one zdawały się równolegle z czasem teraźniejszym przebywać. Sprawiało to wrażenie, jakby wiedziały,
co za chwilę nastąpi, jakby reagowały szybciej niż myślały, bo myślały w
Strona39
odgraniczonej niewidoczną kotarą przyszłości, a reagowały w teraźniejszości.
Następnie sprawy potoczyły się szybko. Jeszcze tego samego dnia
wieczorem przeprowadziłem się do hotelu, a po paru dniach do dwupokojowego mieszkania w Quartier Latin. Drugie piętro, ładny widok, centralne ogrzewanie, własne, wygodne łóżko, biurko z komputerem, regały na książki — w ciągu paru następnych tygodni zorganizowały mi moje
opiekunki życie na nowo. Nie pytałem, z czego miały na to środki, z czego zapłaciły ekipę remontową, meble, czynsz, bo na pewno nie mogłyby
mi odpowiedzieć, że z pracy własnych rąk. Takie powszednie sprawy załatwiały po cichu i traktowały je jako wydarzenia trzecioplanowe. A to,
że jakiś nadziany jubiler nagle odkrywał, że w jego sejfie brakuje paru
bransoletek, nie powodowało u nich żadnych pospolitych wyrzutów sumienia. Żyły bowiem tak czy siak na usługach innej, wyższej moralności,
i to, co brały na swoje sumienie, to było ich poświęcenie dla sprawy.
Strona40
styczeń 2000
Nie pomyślałem o tym, żeby Klaudii i Atai sprawić jakiś prezent na Mikołaja. Trochę mi więc było głupio, gdy szóstego grudnia rano odkryłem
przy moim łóżku małą paczuszkę. Kiedy jednak zajrzałem do środka, poczułem od razu ulgę, gdyż jej zawartość była nie tylko skromna, ale
świadczyła wręcz o tym, że Mikołaj to osoba wyjątkowo skąpa i pełna
sarkazmu. W środku znajdowała się bowiem pojedyncza dyskietka.
Zwykła, standardowa, komputerowa dyskietka. Żeby to chociaż było
dziesięć nowych dyskietek w normalnym, sklepowym opakowaniu. Ale
nie. Jedna jedyna, samotna dyskietka.
Po chwili zapomniałem o tym „prezencie”, ale nie żebym był taki
niewdzięczny, lecz z całkiem innego powodu. Był to mianowicie poniedziałek, a w poniedziałki, jeszcze zanim moje opiekunki poznałem (powiedzmy, nie w każdy poniedziałek, ale w dwa, trzy poniedziałki miesięczne), miewałem takie dorywcze zajęcie — znowu jako kierowca. Podobnie jak przedtem, tak samo i teraz przewoziłem przesyłki bądź pasażerów między filiami tego dużego banku, z tą jednak różnicą, że nie byłem w nim bezpośrednio zatrudniony, ale w małej firmie szoferskiej, która na rzecz tegoż banku wykonywała prace zlecone. Mój pracodawca,
monsieur Jetain, nie wiedział, że egzystuję jako SDF (bezdomny), bo w
dowodzie miałem jeszcze mój stary adres i miałem też numer telefonu
(komórka na kartę), więc kiedy mnie potrzebował na jakieś zastępstwo,
stała między nami umowa, że zawsze może na mnie w poniedziałki liczyć. I właśnie kiedy się odwracałem na drugi bok, aby się inaczej ułożyć
w łóżku, kątem oka dostrzegłem moją własną, leżącą pod nim, czyli na
swoim miejscu, komórkę, taki starszy model Nokii. Miałem w niej ustawiony na siódmą trzydzieści budzik i kiedy dzisiaj włączył się alarm, wyłączyłem go dość brutalnie. I być może przy okazji skasowałem powiadomienie, że Jetain do mnie dzwonił. Kiedy sobie to skojarzyłem, szybko
zajrzałem do komórkowej listy nieodebranych telefonów: Jetain był na
pierwszym miejscu. Dzwonił wczoraj wieczorem. Ale się nie dodzwonił.
Bo od czasu pobytu w szpitalu miałem komórkę ustawioną na wibrację.
Wyskoczyłem z łóżka i zapukałem do nich.
— Proszę — usłyszałem głos Klaudii i wszedłem do ich pokoju.
Jak zwykle był tu porządek, wszystko schludnie leżało na swoim
miejscu. A Klaudia, swoim zwyczajem, siedziała z nogami opartymi na
Strona41
taborecie i czytała gazetę. Choć bez przerwy szemrała pod nosem, że
jak ludzie mogą czytać takie bzdety, to sama godzinami nie robiła nic
innego: studiowała stosy gazet i czasopism. Może z obowiązku?... To
jednak, czego szczerze nienawidziła, to była telewizja; co mogłem zresztą bez trudu przeboleć, bo raz, że nie byłem przyzwyczajony, a poza tym
telewizja mnie męczyła. Kiedy bowiem przystawałem od czasu do czasu
w jakimś sklepie albo przy oknie wystawowym przed ekranem telewizora, czułem się prawie wręcz natychmiast chorobliwie zmęczony. I zastanawiałem się, jak ludzie mogą godzinami oglądać telewizję. Natomiast
dość często słuchałem radia, co moje towarzyszki, wprawdzie z lekkim
bólem brzucha, ale jednak jakoś tolerowały, mimo że miały tak niezwykle wyostrzony zmysł słuchu i zawsze czatowały na jakieś potencjalne
niebezpieczeństwo.
— Słucham, Slim — powiedziała jakby z odcieniem lekkiego zniecierpliwienia Klaudia. Stałem bowiem przez chwilę nieruchomo, nie
wiedząc, jak zacząć.
— Dziękuję za prezent — wybąkałem w końcu. — Niestety zapomniałem o czymś dla was. Postaram się odwdzięczyć na Boże Narodzenie.
— Nie szkodzi, Slim — uśmiechnęła się nieco rozbawiona, choć dziś
wyglądała na tyle poważnie i dojrzale, że ten uśmiech trochę do niej nie
pasował. Wydawało mi się przez chwilę, że stara się coś przede mną
ukryć. Zdjęła nogi z taboretu, wstała i do mnie podeszła.
— Wygląda na to, że rzeczywiście jesteś zakłopotany. Ale, po
pierwsze, my nie jesteśmy przyzwyczajone do otrzymywania prezentów
od Mikołaja, a po drugie ten prezent to ty sobie właściwie sam zrobiłeś.
— Ja sobie?... Chcesz przez to powiedzieć, że jestem lunatykiem?
— Masz rację, to trzeba by sprawdzić. Od jutra będzie stała przed
twoim łóżkiem balia z zimną wodą. Ale tak na serio… Na tej dyskietce
znajduje się twój własny pamiętnik. Twój własny pamiętnik z przyszłości. Z przyszłości, która, miejmy nadzieję, nie będzie żadną realną kontynuacją panującej wokół nas teraźniejszości. Ale to zależy w dużym
stopniu od ciebie.
— Ode mnie? Co masz na myśli?
— Przeczytasz, to zobaczysz.
— Dobrze, to idę czytać.
— Coś jeszcze, Slim.
Strona42
— Tak.
— Nie możesz tak siedzieć w domu.
— To znaczy?
— Musisz się… uzewnętrznić.
— Uzewnętrznić?...
— Tak. Rozmawiałyśmy już z tobą na ten temat. Chodzi o to, że jesteś, jak wiesz, bardzo ważnym kanałem energetycznym dla energii
praźródła. Jednym z najważniejszych na planecie. Musisz przebywać
wśród ludzi, zwłaszcza teraz, kiedy los planety nie jest jeszcze przesądzony.
— To znaczy… że moja intuicja, że to już koniec…
— To nie koniec. To żaden koniec świata. Ty też przynajmniej tych
parę lat masz jeszcze przed sobą. I planeta też. Ale chodzi o zbiorową
świadomość. O jej przekształcenie.
— Właśnie — wpadła nam w pół słowa Ataja, która stanęła ni stąd
ni zowąd w progu drzwi od strony korytarza. Nasze pokoje miały bowiem oprócz wspólnych, łączących je drzwi, osobne wyjście na korytarz.
— Skąd wy to wszystko wiecie? — spytałem, nieco przesadnie akcentując moje zdumienie.
— Slim — zaczęła Ataja — nie możesz o czymś zapominać. My jesteśmy… W rzeczywistości jesteśmy kimś innym, niż jesteśmy. Ty też.
Znasz mitologię grecką, prawda?
Miała o tyle rację, że już jako dziecko fascynowała mnie mitologia,
podczas gdy historia raczej tylko nudziła. Zwłaszcza zaś interesowały
mnie wszelkie wątki i okoliczności, dotyczące ingerencji „boskich mocy”
na planecie, tak jakbym miał jakieś powiązane z tym przeżycia déjà vu.
Nie pytałem już nawet, skąd ona wie o tych moich zainteresowaniach.
— To prawda — potwierdziłem. — Ale szczególnie interesowała
mnie zawsze ta… zapomniana historia. Byłem przekonany, że mitologia
ukrywa najważniejsze wątki historyczne praludzkości.
— Bo takie było twoje przeznaczenie. Zdobyć wiedzę, potrzebną ci
do wykonania twojej misji.
— Wiedzę, którą wy obie i tak już a priori posiadacie.
— To nie jest tak. My mamy po prostu także swoją misję do wykonania.
Strona43
— Misję?... A co to właściwie znaczy? Że takie jest wasze… — szukałem właściwego odpowiednika po polsku, bo nasuwało mi się francuskie „destin”.
— Przeznaczenie — skończyła za mnie Ataja.
— W takim razie pytam się, po co ja wam jestem jeszcze potrzebny. Nawet polski macie lepiej opanowany niż ja. Przy swoich dwudziestu
paru latach. A francuski? Też?
W odpowiedzi obie kiwnęły spokojnie głowami; jakby to było najzupełniej oczywiste.
— A na klawiaturze potraficie też tak szybko pisać jak Supermen?
— dorzuciłem już chyba nawet więcej niż z przekąsem.
I tym razem pokiwały głowami, ale poniekąd z wyrazem przeprosin
na twarzy. Tak jakby im było głupio, że i pod tym względem przewyższałyby nie tylko mnie czy wszystkie inne żyjące na planecie istoty ludzkie,
ale także i wiele kultowych postaci literackich czy filmowych.
— Ale to ty masz napisać pamiętnik z perspektywy twoich doświadczeń i my nie możemy go napisać za ciebie. I dlatego łatwiej by mi
było — kontynuowała Ataja — odwołać się do mitologii greckiej i na jej
przykładzie uzmysłowić ci wagę twojej misji. Ta mitologia, którą ty sam
dziś na co dzień przeżywasz i kreujesz, to nic innego, jak realizacja tego
procesu stawania się świata wedle założeń pewnego już od dawna istniejącego planu. Planu, który jest ciągle na bieżąco zmieniany i doskonalony. Jak wiesz, historia lubi się jednak powtarzać. Co znaczy, że my sami jesteśmy powtórnymi wcieleniami czy też inkarnacjami pewnych
bóstw. Ich… synostwami. I żyjąc ponownie teraz, naprawiamy swoje
własne błędy i realizujemy swój własny plan przywrócenia światu jego
boskiej szczęśliwości. Większość przychodzących dziś na ten świat ludzi
o tym nie wie, nie pamięta. Ludzie zapominają o tej prostej, lecz przecież bardzo logicznej prawdzie, że sami są swoimi potomkami — bo odcięli się w wyścigu o dobra tego świata od swoich korzeni, od swojej boskości. Zapomnieli, że to oni sami byli potomkami bogów, którzy ich
samych na swoje podobieństwo stworzyli. Ale wielu z nich zostało tam
na górze, niejako w rezerwie. I to oni, nasi boscy bracia i siostry, którzy
w swoim majestacie pozostali nietknięci, starają się teraz do nas przemówić, starają się nam przypomnieć, że i my jesteśmy synami i córkami
swojej własnej boskości.
Strona44
— Aha — skwitowałem, nie mogąc powstrzymać igrającego po
mojej twarzy uśmieszku. — To… z kim mam przyjemność?
— Jestem nową Ateną, tak jakby sklonowanym na nowo jej biologicznym prototypem.
Spojrzałem na Klaudię. Skłoniła się w moją stronę, wykonując nieznaczny ruch głową.
— Artemida, córka Temidy — przedstawiła się. — I twoja siostra.
— Siostra? Jestem więc twoim bratem?... Kto był bratem Artemidy? Już nie pamiętam. Chyba nie Apollo?
— Trafiłeś w dziesiątkę.
— Ach — powiodłem spojrzeniem po swoich rękach i torsie — muszę się chyba w takim razie przejrzeć w lustrze. Żeby sobie przypomnieć,
jak wyglądał Apollo… Jesteś więc naprawdę moją siostrą? — rzuciłem do
Klaudii, zupełnie oczywiście w to nie wierząc.
— Jestem twoją siostrą — potwierdziła Klaudia z naciskiem. — Już
zawsze byłam twoją siostrą. Ale… nie jedyną siostrą. Masz jeszcze wiele
sióstr i braci. Tyle że… już bardzo dawno żadne z nas nie żyło na tym
trójwymiarowym planie rzeczywistości. Bardzo rzadko schodzimy na
dół. Należymy do drużyny do zadań specjalnych. Ty też oczywiście. Ale
w górze pędzimy życie podobne do żywotów anielskich. Pracujemy w
jednej z kuźni Najwyższego. W kuźniach tych wytwarza się… światy. Ci
bogowie Olimpu, którzy byli naszymi idealnymi prototypami, ci sami
bogowie stali się potem aniołami w mitologii chrześcijańskiej. Część z
nich pozostała u góry, część zaś, pod postacią jakby swoich własnych reprodukcji, inkarnowała się potem na przykład jako święci czy też inne
osobistości do zadań specjalnych. Jako mniejsi i więksi, znani i nieznani.
Apollo na przykład narodził się jako swój własny prototyp w postaci
świętego Jerzego. Ale, jak wiesz, wszystko płynie. Więc nigdy nie stajesz
się dokładnie tym, kim już byłeś. Możesz nawet od tego wcześniejszego
samego siebie bardzo znacząco się różnić. Tam na górze istnieje tylko
twój archetyp.
— I kiedy się rodzi ktoś taki jak ty — wtrąciła się Ataja — żyje on
nadal jedną nogą na planie tej wyższej rzeczywistości, z której pochodzi.
I tu na dole jest jakby otoczony skorupą chroniącej go od skażenia wyższej wibracji.
— A Jezus? — spytałem.
Strona45
— Jezus jest jednorazowym wcieleniem najwyższej energii praźródła — usłyszeliśmy nagle głos, dochodzący od strony uchylonych drzwi.
— Jest on tą niewiadomą w równaniu na nieskończoność, której wszyscy
poszukują — kontynuował ów dobywający się z próżni głos.
— Tutaj, tutaj jestem — doszło ponownie naszych uszu nawoływanie od strony drzwi. — Czyżby nikt z was nie widział dalej jak na dwa metry?
Klaudia jako pierwsza spojrzała w dół i wskazując palcem ku podłodze, rzuciła cicho:
— Tutaj…
W progu drzwi, w jego zacienionej, źle widocznej części stało na
podłodze małe małpiątko. Miało może około czterdziestu centymetrów
wysokości. Przyglądaliśmy się tej istotce z dość dużym zdziwieniem. A
zwłaszcza chyba ja. Mówiące zwierzęta? Jeszcze tego mi brakowało.
— Z kim mamy przyjemność? — zareagowała w końcu przytomnie
Ataja.
— Nareszcie jakieś rozsądne pytanie — odparła ze scenicznym zadowoleniem małpka. — Jestem wyższym wcieleniem Slima.
— Slima? — spytała Klaudia. — Tego Slima? — powtórzyła, wskazując na mnie.
— A widzisz tu jakiegoś innego Slima? — rzuciła butnie w odpowiedzi małpka. I po chwili dodała: — Jestem Su. Su, wyższe wcielenie
Slima Morano.
„Morano”? Dlaczego „Morano”? — pomyślałem. Ale Klaudia i Ataja
zdawały się tą dziwaczną zmianą mojego nazwiska wcale nie być zaskoczone.
— I… jak możemy ci pomóc? — zapytała Klaudia.
— Wy mi pomóc?... Ja pęknę ze śmiechu! A w czym ty mi możesz
pomóc, zastanów się?
— No nie wiem, może na przykład jesteś głodna? Co małpy… właściwie jedzą? Marchewkę?
Małpka pokręciła z teatralnym niedowierzaniem swoją małą główką i odparła:
— Po pierwsze różnica pomiędzy mną a małpą jest niebotycznie
większa, niż między tobą a tym wymierającym, nieudanym gatunkiem
stworzenia…
Strona46
— Chcesz przez to powiedzieć, że ja jestem bardziej podobna do
małpy…
— Nie przerywaj, kiedy mówią starsi! — nie dała jej dokończyć
małpka. — A ty, Slim, już raz ci w innych okolicznościach zwracałam na
to uwagę, nie pisz o mnie w swoim pamiętniku „małpa” albo „małpka”,
tylko nazywaj mnie po imieniu.
— Ja jeszcze słowa o tobie nie napisałem! — zaoponowałem zgodnie z prawdą.
— Napisałeś! — zripostowała z wielką pewnością siebie. — Nie zapominaj, że wszystko dzieje się równocześnie. Kiedy ty opisujesz jakąś
sytuację, ona gdzieś się staje. A to, co się staje, jest zawsze we wszechpamięci rejestrowane i nigdy nie ulega zapomnieniu… Ale co to ja chciałam? Gdzie mi przerwaliście?
— To jak się w końcu do ciebie zwracać? — spytałem dla pewności.
Małpka zatoczyła łapką szerokie półkole i odparła:
— Sławny, wszechwiedzący Slim… I on nie wie, jak nazywa się jego
wyższe „ja”, jego najwierniejszy towarzysz! Albo ja się pomyliłam —
chociaż przecież ja się nigdy nie mylę — i ty nie jesteś żaden Slim, albo
masz coś z pamięcią i wymagasz natychmiastowej pomocy lekarskiej.
Słyszałyście? Halo! On potrzebuje pomocy! Przesławna Ataja, postrach
potworów najdzikszej maści, i Klaudia, najzdolniejsza agentka wywiadu
Białej Floty! Słyszycie?! Slim potrzebuje waszej pomocy! Umyjcie mu
przynajmniej uszy, jeśli na nic innego was nie stać.
— Słuchaj, Su — przerwała jej Klaudia, mając najwyraźniej coś
ważnego do powiedzenia, ale Su nie dała jej dojść co słowa.
— To ty jednak wiesz, jak ja się nazywam? — spytała, niby to bardzo zaskoczona. — Brawo! Moje gratulacje za genialną pamięć. To może
mnie przedstaw? Może wspomnij o mnie tym dwóm niedowiarkom?...
— Skończyłaś? — zaintonowała całkiem na poważnie mocno zniecierpliwiona już Klaudia. — Mamy ważne sprawy do omówienia.
— Aha, a to nie jest ważne? To że wyższa świadomość samego
Slima Morano do was przemawia? O tak! To jest bardzo ważne. Dużo
ważniejsze niż ta cała wasza mitomańska paplanina. Wiecie, dlaczego
się tu pojawiłam?... Bo sytuacja stała się krytyczna. Zeszliście z tematu.
Slim to nie jest Apollo. Ataja to nie jest Atena; a Klaudia to nie jest Artemida. Ale wasze czcze gadanie zawiera jeszcze pewne ziarnka prawdy,
których nie zdążyły przefiltrować wasze nieświadome rzeczy umysły. Na
Strona47
przykład zbieżność, polegająca na tym, że obraliście sobie wszyscy
imiona, rozpoczynające się na „a”: Apollo, Atena, Artemida… I jeszcze
jedna, której brakuje do kompletu: Astarte; którą Slim nazywał już w innych okolicznościach również Astart albo, częściowo mylnie, Astrid…
— Albo Aiysha — wtrąciła Klaudia, ale Ataja, spojrzawszy na nią
wymownie, ostro ją skarciła:
— Nie wymawiaj na darmo tego imienia!
Wykrzyczawszy zaś te słowa, co było u niej czymś niespotykanym,
wyszła z pokoju, ze złością zatrzaskując drzwi. Su i Klaudia spojrzały na
siebie tak, jakby wiedziały, w czym rzecz.
— O co chodzi? — spytałem więc, chcąc się także czegoś dowiedzieć.
— Musisz przeczytać pamiętnik z tej dyskietki — odpowiedziała mi
Klaudia. A Su dodała:
— Aiysha jest królową.
— Królową?
— Tak, królową w twoim własnym królestwie — uzupełniła.
— Aha. A kim ja jestem?
— Braki w pamięci? — odpowiedziała zaczepnie Su. — Królem! Jesteś królem. Przecież mówimy o twoim!... królestwie. A ja jestem twoim
pierwszym doradcą. Twoją intuicją. Twoim wyższym ja. Musisz przeczytać swój własny pamiętnik albo przynajmniej te jego fragmenty, które
chociaż w jakimś sensie kompatybilne są z rzeczywistością, w której
obecnie żyjesz.
Strona48
Kronika z lat 2357-2386
Zapytałem kiedyś Hermana:
„Co to jest wolność?” Odpowiedział mi:
„Wolność jest drogą, po której idziesz.
I jest ona twoją latarnią.
Im dalej sięga twoje spojrzenie,
tym szersza jest twoja droga.
Jest ona pomostem, który
obmywają miękkie morskie fale,
i jest ona piaskiem pod twoimi stopami,
który przyjazna bryza chłodzi
swoim najłagodniejszym dotykiem.
Wolność rozmywa granice
pomiędzy tym, co jest w tobie
i co jest na zewnątrz…”
Strona49
marzec 2385
Tym razem inkarnowałem się na Ziemi w roku 2385. Była to jednak wersja rzeczywistości, będąca kontynuacją dawnej historii tej planety, kontynuacją zresztą liniową. W swojej wersji nieliniowej Ziemia przeewoluowała w wyższy wymiar, stając się jedną z ostoi Królestwa. Problem jednak polegał na tym, że wielu mieszkańców tejże liniowej wersji rzeczywistości było wysłannikami królestwa. I że nie mogli do królestwa powrócić bez pomocy z zewnątrz, gdyż rzeczywistość ta okradała ich z ich
życiowych wibracji: już od wczesnego dzieciństwa była im wpajana nienawiść do płci przeciwnej. Tutejszy system wychowania opierał się bowiem na pobudzaniu najniższych instynktów i absolutnym braku jakichkolwiek skrupułów w prześladowaniu i wyżywaniu się na innopłciowcach. Byli oni postrzegani jedynie jako element prokreacyjny i służyli
drugiej stronie jedynie za dostarczycieli materiału genetycznego i ewentualnie jeszcze jako chłopcy do bicia albo jako króliki doświadczalne.
Wysłannicy królestw, którzy więc ugrzęźli w tej rzeczywistości, nie
byli w stanie ponownie osiągnąć poziomu wibracji, umożliwiającego im
powrót do swojej ziemi ojczystej. Po odrzuceniu bowiem po śmierci ciała
fizycznego, mieli tak niski poziom wibracyjno-energetyczny, że nie mogli się zinkarnować w królestwie, ale jedynie w jednym z niższych światów, często tak niskich, że na zawsze tracili już szansę powrotu do góry.
Ta więc wersja rzeczywistości, do której obecnie i ja zostałem posłany, znana była z zatrważająco niskiej statystyki powrotów. A mówiąc
całkiem szczerze — praktycznie nikt z niej nie powracał.
Moim (niekarmicznym zresztą) powołaniem było zmienić ten stan
rzeczy, głównie poprzez rozpowszechnienie wyższych wzorców wibracji.
I to nie tylko w celu uratowania od niechybnej zguby wielu tu zreinkarnowanych wysłanników Królestwa, ale także możliwie wielu wysłanników innych światów, zagubionych i zdegenerowanych niskimi wibracjami tego podświata. Wykonywalne to było jedynie poprzez odnalezienie możliwie wielu agentów Królestwa, którzy zresztą najczęściej zapominali o swoim pochodzeniu, i podwyższenie przy ich jednoczesnym
udziale ogólnego poziomu wibracji planety. Jak jednak rozpowszechniać
ideały moralne w świecie, w którym życie polityczne jest zdominowane
przez zwalczające się gangi lesbijek i gejów, a zakaz miłości pomiędzy
kobietami i mężczyznami jest równie powszechny, jak najokrutniejsza
Strona50
bezwzględność i najbardziej podstępne metody w dążeniu do władzy i
kontroli nad zasobami energii i produkcją żywności?
To wszystko jednak było niczym w porównaniu z kontrolą poczęć.
Ponieważ naturalne związki heteroseksualne były praktycznie niemożliwe do zawarcia i utrzymania, a teoretycznie całkowicie niedozwolone
— potomków swoich (przynajmniej według oficjalnych danych) produkowano wyłącznie w laboratoriach. Nie to jednak było jeszcze tak przerażające, jak fakt, że w celu uzyskania odpowiedniego materiału genetycznego posuwano się na co dzień do zbrodniczych napadów i rabunków, których ofiarą mógł być każdy, kto stał nieco powyżej przeciętnego
poziomu atrakcyjności. Taki człowiek bowiem stanowił wyższy jakościowo materiał genetyczny. Jeżeli więc ktoś grzeszył ponadprzeciętną
urodą i, nie daj Boże, do tego jeszcze odpowiednim osobistym urokiem i
powabem, mógł być bardzo atrakcyjnym reproduktorem. Jego bezpośrednio bądź w krzyżówkach powieleni potomkowie stanowili najcenniejszy środek płatniczy. Mieszkańcy tego świata za najwyższą bowiem
formę szczęścia uznawali posiadanie na własność takiej reprodukcji, która byłaby żywą kopią odpowiadającego ich potrzebom osobnika płci
żeńskiej lub męskiej, sporadycznie obojnaka. Kopie te — żywe lalki —
mogły charakteryzować się przeróżnymi właściwościami, na przykład
mieć zmodyfikowane narządy płciowe, zmienione usposobienie lub rysy
twarzy, najważniejsza jednak była należyta jakość, to znaczy odpowiednia spolegliwość i zwłaszcza spowolnione procesy starzenia — po to, aby
możliwie długo zachowywały urodę i cechy wieku, w jakim zostały oddane do użytku. Najchętniej nabywano reprodukcje w wieku od dziesięciu do czternastu lat, gdyż były one już dobrze rozwinięte, a jednocześnie jeszcze bardzo bezradne wobec zadawanego im cierpienia, i przynosiły przez to swoim posiadaczom najwięcej satysfakcji. Reprodukcje
wysokiej jakości odznaczały się także ponadto rozwiniętymi właściwościami samoregeneracyjnymi, to znaczy, że zadawane im w czasie zabaw zewnętrzne i wewnętrzne obrażenia potrafiły się same goić lub też
dawały się reperować w czasie procesów regeneracyjnych u producentów. Najtrudniejsze do uleczenia były wewnętrzne uszkodzenia mózgu.
Ich zadawanie należało jednak do najbardziej ulubionych form wyżywania się na reprodukcjach, gdyż wyzwalało to w nich najbardziej spontaniczne formy cierpienia i tym samym wywoływało u ich posiadaczy najintensywniejsze przeżywanie rozkoszy i najwyższe poczucie zaspokoje-
Strona51
nia, co równoznaczne było w powszechnym mniemaniu z poczuciem
szczęścia.
Oczywiście byli i tacy, którzy posiadali na własność całe zastępy
reprodukcji. Decydowała o tym głównie pozycja w hierarchii społecznej,
środki płatnicze bowiem, takie jak pieniądze, w ogóle nie istniały. Pozycję w społeczeństwie określał stopień przystosowania do panujących
warunków życia. Przystosowanie zaś do życia polegało w głównej mierze na przynależności do jakiejś grupy. Utrzymanie się przy życiu w samotności bądź niezależności od innych było praktycznie niemożliwe.
Ja miałem o tyle szczęście, że przyszedłem na świat jako bardzo
cenna męska krzyżówka. Dwa największe, zwalczające się obozy, Lesbos i Homos, toczyły pomiędzy sobą wiele walk i nieustannie organizowały napady, których celem było wykradanie sobie najcenniejszych
krzyżówek-reproduktorów. I mnie wykradziono; a mianowicie Lesbos
wykradły mnie z Heterolandii, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Byłem
bowiem pochodzącą z jedynej w swoim rodzaju krzyżówki matrycą, czyli
reprodukcyjnym pierwowzorem (oryginałem), przez co traktowany byłem w sposób szczególny i należałem przez lata do absolutnych pupili
przywódczyni partii Lesbos, Atai. Ataja była przepiękną blondynką,
krzyżówką swojej słynnej z urody matki, Benai Suneze, i legendarnego
wodza Homos, Monogata Tareze. Ja sam byłem krzyżówką, pochodzącą
z heteroseksualnego związku, i wiadomo mi było tylko tyle, że moją
matką była legendarna, heteroseksualna piękność z Heterolandii, Rawa
Ssemane. Gnieżdżący się w Heterolandii Heteros, najsłabsza z trzech
oficjalnych sił politycznych Ziemi, byli nacją zredukowaną do roli wasala
Homos i Lesbos i tolerowaną tylko dlatego, że niektóre krzyżówki, pochodzące z jej zasobów, były zbyt cenne, aby z nich zrezygnować. Heteros znajdowali się jednak praktycznie pod całkowitą kontrolą Lesbos i
Homos i byli zdani na ich łaskę i niełaskę. Ich kolonie rozciągały się na terenie byłej północno-wschodniej Azji, która, po gigantycznych trzęsieniach ziemi w dwudziestym pierwszym wieku, była nie tylko przedzielona wpół na dwa lądy, ale była też lądem o zupełnie inaczej przebiegających granicach i innej topografii, niż przez ostatnich wiele tysięcy lat.
Zarówno Homos jak i Lesbos w poszukiwaniu nowych, cennych
krzyżówek podejmowali ciągłe wyprawy na teren Heterolandu. Łupem
tych wypraw padały najczęściej dzieci i noworodki, jeśli odpowiadały
pewnemu minimalnemu standardowi genetyczno-reprodukcyjnemu.
Strona52
Ponieważ przywódcy Homos i Lesbos bali się, aby żyjące w ich społecznościach osobniki heteroseksualne nie zaraziły się bakcylem heteroseksualnej miłości lub też w ogóle dowiedziały się o możliwości naturalnej
prokreacji, przedstawiano w ich krajach Heteros jako zbuntowanych
dzikusów, jako barbarzyńców, których należy przetrzymywać na terenie
zamkniętych rezerwatów, aby uniknąć z ich strony zagrożenia.
Ataja, regentka Lesbolandu w miejsce swojej własnej matki, przez
wiele lat bardzo mi sprzyjała i strzegła mnie jak oka w głowie. Wówczas
jeszcze nie wiedziałem, że była córką okrutnej Benai Suneze, która od
dziesięciu lat pędziła swój żywot w specjalnie strzeżonym łagrze więziennym na wyspie Scotlandos, powstałej w dwudziestym pierwszym
wieku nieco na zachód od zatopionej Wielkiej Brytanii, na wysokości
Szkocji. Obóz ten strzeżony był przez Homos ich doborowymi jednostkami i był praktycznie nie do zdobycia. Dlatego też Lesbos nigdy się nie
udało odbić ich przywódczyni. Było natomiast wiadomo, że Homos wykorzystywali ją do wielu krzyżówek, z których najwartościowsze przetrzymywali u siebie jako matryce do reprodukcji, setki zaś innych wymieniali z Lesbos lub rozprowadzali wśród siebie. Dlaczego wśród siebie? Dlaczego Homos rozdzielali wśród siebie kobiece reprodukcje?
Czyniono to pod pretekstem konieczności doskonalenia rzemiosła
wojennego. Ideałem byłoby, gdyby każdy Homo posiadał na własność
przynajmniej jedną kobiecą reprodukcję jako obiekt do ćwiczeń, służących ulepszaniu techniki walki. Nie każdy jednak należał do kasty wojowników. A ci, którzy do niej należeli, potrzebowali wielu reprodukcji,
gdyż w czasie ćwiczeń, nawet jeżeli dana reprodukcja posiadała wysokie
walory regeneracyjne, to po iluś ciężkich ranach i okaleczeniach nie dała
się już regenerować — w końcu były to żywe istoty ludzkie. Owe kobiece
reprodukcje były u Homos przetrzymywane w specjalnych, zamkniętych, na ogół nieinwigilowanych pomieszczeniach, w większości piwnicznych, i teoretycznie służyły tylko jako obiekt do ćwiczeń i rozwijania
w stosunku do kobiet wrogich, wojowniczo-sadystycznych emocji. W
praktyce wyglądało to tak, że każdy przeciętny gej-wojownik miał do
swojej dyspozycji jednostkę mieszkalną o powierzchni około sześćdziesięciu, siedemdziesięciu metrów, podzieloną na część dolno-podziemną,
parterową i piętrową. W części piętrowej posiadał męską reprodukcję
jako towarzysza na co dzień i obiekt do zaspokajania swoich potrzeb
uczuciowych i emocjonalno-seksualnych, na parterze zaś znajdowało się
Strona53
pomieszczenia ogólnego przeznaczenia z węzłem technicznokomunikacyjnym i, w zależności od funkcji zawodowej i społecznej, odpowiednie dodatkowe wyposażenie. Nieprzynależni do kasty wojowników posiadali podobne jednostki mieszkalne, o zmniejszonej jednak
powierzchni i standardzie. Podział był jednak taki sam: na dole potrzeby
sadystyczno-wojownicze, w środku — techniczno-intelektualne, na górze praktyczne i relaksujące. Oczywiście każde domostwo było najdokładniej inwigilowane i kontrolowane, a wszystkie dane gromadzone w
centralnej pamięci (wyjątek stanowili tu jedynie niektórzy, o ile wiem,
wyżsi rangą wojownicy; czasowo mogli oni wyłączać się spod kontroli).
Podobnie wyglądało to w społeczeństwie Lesbos, z tą jednak różnicą, że kobiety wykazywały tendencję do kumulowania się w większe
grupy. Ich pomieszczenia mieszkalne stanowiły więc większe budowle,
w których występował ten sam podział na dół, środek i górę, z podobnym przeznaczeniem jak u Homos (co podpatrzyły u Homos i z czasem
przejęły), ale które zamieszkiwane były przez kilka do kilkunastu kobiet
naraz i najczęściej sporą liczbę reprodukcji. Choć reprodukcje te, jak i u
Homos, służyły im do zaspokajania wielu potrzeb emocjonalno-seksualno-relaksujących, to nie były one jednak tak ściśle odseparowane od swoich właścicielek i brały częściej aktywny udział w codziennych zajęciach Lesbos. Nie mogły jednak samodzielnie opuszczać górnych pięter budowli mieszkalnych, a już w żadnych wypadku wychodzić
na zewnątrz bez towarzystwa swoich mocodawczyń. Nie znaczy to, że
traktowano je dużo lepiej niż ich męskie odpowiedniki w społeczności
Homos — w końcu były to reprodukcje do zaspokajania głównie instynktownych potrzeb — ale Lesbos częściej niż Homos zaspokajały te potrzeby także pomiędzy sobą, bez udziału reprodukcji. I u mężczyzn nie
było to zabronione, ale oni reagowali inaczej. Po prostu, gdy jakiś Homo
wpadał im w oko, starali się o uzyskanie jego reprodukcji do własnych
potrzeb. Prowadziło to często do tego, że określone, szczególnie atrakcyjne osoby powielane były jako reprodukcje dość masowo.
Dopiero dobijając trzydziestki uświadomiłem sobie, jaki największy
problem trapił ten homo-lesbijski świat: Nie potrafiono przejąć kontroli
nad psychiczną naturą seksualną nowo narodzonych. Innym słowy,
czynniki decydujące o tym, do jakiej płci czuł się wewnętrznie przynależny dany osobnik, nie dawały się wcześniej zaprogramować. Co istotne, dotyczyło to zarówno osobników rodzących się z naturalnych poczęć
Strona54
(choć w obu społecznościach próbowano usilnie zatuszować fakt, że mają one w ogóle jeszcze miejsce), jak i krzyżówek oraz reprodukcji.
Ogólnie rzecz biorąc, krzyżówki, w przeciwieństwie do reprodukcji,
były wynikiem zapłodnienia jajeczka przez plemniki w łonie kobiecym
(zabronione poczęcie naturalne) lub w laboratorium. Mimo iż wiedziano,
że osobniki noszone w łonie matki wykazywały wyższe walory psychiczne, między innymi dużo wyższą odporność na stres, płody usuwano z łona tych niewielu funkcjonalnie zdolnych jeszcze do ich noszenia i ewentualnie też rodzenia matek, aby tylko publicznie nie wyszło na jaw, że
tego typu zapłonienia mają gdzieś jeszcze w ogóle miejsce. Wbrew powszechnemu mniemaniu jednak, wiele porodów wśród członków aparatu władzy i wyższych rangą rodzin wojowników odbywało się metodą
naturalną; co utrzymywano oczywiście w ścisłej tajemnicy. Tutaj większy problem mieli Homos, gdyż musieli potajemnie zakładać specjalne
domy matek, w których przetrzymywano ciężarne i których musieli
strzec jak oka w głowie, bo stały one oczywiście szczególnie wysoko na
liście napadanych przez Lesbos obiektów.
Reprodukcje natomiast stanowiły jedynie powielenie wzorca genetycznego danego osobnika. Hodowano je bezpośrednio z pobranego z
tego osobnika materiału genetycznego, z pominięciem sztucznego zapłodnienia. Reprodukcje wykazywały więc na ogół w porównaniu z krzyżówkami niższy standard jakościowy. Stały one emocjonalnie, intelektualnie i uczuciowo na niższym poziomie rozwoju i były w zasadzie —
choć czasami bardzo udaną — to jednak tylko namiastką osobników
ludzkich, pochodzących z krzyżówek. Tym bardziej zaś, że w celu przyspieszenia wiekowego dojrzewania — nie można bowiem było latami
czekać, aż reprodukcje osiągną biologicznie pożądany wiek — hodowano je na skalę masową w specjalnych stacjach czasoprzestrzennych,
przyspieszających ich rozwój i poruszających się po terytorium międzyplanetarnym, a zwanych jednostkami-matniami. Nazywano je tak zresztą nie dlatego, że miałyby mieć coś wspólnego z matkami, lecz dlatego,
że były dla obu stron nietykalne; jako matnie, służące wytwarzaniu pożądanych przez wszystkich reprodukcji.
Owe zaś matnie i ich najczęściej heteroseksualni producenci, były
to niemal wyłączne strefy działalności gospodarczej, nie będące pod
kontrolą Lesbos i Homos. Dlaczego? Ponieważ czekano na rozwiązanie
wspomnianego dylematu: mianowicie planowania poczucia rodzaju
Strona55
płciowości reprodukcji; z nadzieją, że rozwiązanie tego zagadnienia u
reprodukcji da się z czasem przenieść na krzyżówki i rozwikła największy
problem Homos i Lesbos — pełne poczucie przynależności do własnej
płci bez jakiegokolwiek zapotrzebowania na kontakty z płcią przeciwną.
Była to bowiem największa plaga tego świata — miłość do płci przeciwnej. Tak piękny mógłby on być, ów świat bez miłości do własnych wrogów. Wrogów politycznych, gospodarczych, egzystencjalnych, wrogów
pod każdym względem — płci przeciwnej.
I to było właśnie coś, za co z czasem zaczęła mnie nienawidzić Ataja. Bo ja byłem sto procent hetero — odczuwałem słabość do płci przeciwnej, nie zaś własnej. Słabość ta zaś oznaczała tęsknotę, potrzebę
zjednoczenia się, miłość, ale i miłość erotyczną. Nie potrafiłem być erotycznie czuły dla mężczyzn, tylko dla kobiet. Napawała mnie obrzydzeniem myśl o seksie z mężczyznami. I na moje nieszczęście… kochałem
się gdzieś do siedemnastego roku życiu beznadziejnie w Atai. Beznadziejnie, bo Ataja była nie-hetero, co oznaczało, że mogła sobie wyobrazić szczęśliwą miłość erotyczną tylko z inną kobietą, ale nie z jakimkolwiek mężczyzną. Kiedy więc zmiarkowała, jak atrakcyjnym jestem
obiektem dla tych kobiet, które od środka są jeszcze hetero, jej przyjaźń
i wyrozumiałość, jakimi mnie obdarzała, zamieniły się z czasem we wrogość i cynizm; zwłaszcza zaś po tym, gdy Ataja zaprzestała być samowładną dziedziczką mojego serca, a tym samym utraciła nade mną całkowitą uczuciową władzę.
Zaczęło się od tego, że jej serdeczna przyjaciółka z lat dziecięcych i
młodzieńczych, pięknooka Aiysha, zakochała się we mnie od pierwszego
wejrzenia. Aiysha była młodsza od Atai, podobnie jak i ja, o cztery lata, i
Ataja traktowała ją jak swoją młodszą, najukochańszą siostrę. Pech jednak chciał, że Aiysha, wykradziona zresztą jako dziewczynka z Heterolandii, była sto procent hetero, i od kiedy się tylko poznaliśmy bliżej,
około szesnastego, siedemnastego roku życia, wpadliśmy sobie dogłębnie w oko. Początkowo nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jest to tak zwana wielka miłość, stanowiliśmy bowiem we trójkę z Atają bardzo zgraną
paczkę i nikt z nas nie rozumował kategoriami erotycznymi. Zarówno
bowiem Ataja, jak i ja, i Aiysha — narodziliśmy się jako arystokraci ducha
i fanatyczni idealiści. Wpadliśmy jednak w fatalny układ „socjoseksualny” i fatalną czasoprzestrzeń geopolityczną. W konsekwencji, kiedy tylko Ataja zorientowała się, że między mną i Aiyshą (a było to, gdy dobija-
Strona56
liśmy osiemnastki, około 2375 roku) rozwija się jakaś nić porozumienia,
w którym ona, wówczas już dwudziestodwuletnia Ataja, nie ma swojego
udziału, zabroniła nam wszelkich kontaktów. Ponadto rozczarowanie,
jakie odczuła w stosunku do mnie i Aiyshy, zbiegło się z innym dramatycznym wydarzeniem w jej życiu, mianowicie z porwaniem jej matki
przez Homos. Ataja straciła więc w ciągu paru miesięcy matkę i Aiyshę,
największą przyjaciółkę swego serca. Jednocześnie została na specjalnym posiedzeniu Zgromadzenia Lesbos wybrana prawie jednogłośnie
na tymczasową następczynię swojej matki — była bowiem jednostką
wybitną i pomimo swego idealizmu i głębokiej wrażliwości, dysponowała genialnym instynktem przywódczym, czy też raczej wodzowskim, i
była przy tym piekielnie inteligentna. Dopiero z wiekiem stała się cyniczna i „homofobicznie” fanatyczna, choć nigdy nie zdała sobie z tego
w pełni sprawy, gdyż jej cierpienie, spowodowane jej rozpaczliwie nieodwzajemnioną miłością do Aiyshy, zniekształcało i dysharmonizowało
w niej wszystko, jak w krzywym zwierciadle.
Gdzieś na początku 2376 roku Ataja postanowiła mnie i Aiyshę raz
na zawsze rozdzielić. Aiysha pozostała z nią w jej królewskim pałacu, ja
zaś początkowo wylądowałem w pewnej odosobnionej i pilnie strzeżonej jednostce mieszkalnej na południowy wschód od byłego Bajkału, z
czasem zaś, gdy Aiysha podjęła parokrotnie próby skontaktowania się
ze mną, zostałem przeniesiony do łagra więziennego dla Homos na
Kamczatce, a jedynym powodem, dla którego zachowywano mnie jeszcze przy życiu, i to w nie najgorszych warunkach, była wartość mojego
kodu genetyczno-reprodukcyjnego i moja pamięć astralna (o czym dowiedziałem się zresztą dopiero w wiele lat później). Moja aura była bowiem niemierzalna dla dostępnych Lesbos urządzeń pomiarowych, a to
był jeszcze jeden powód dla Atai, żeby być w stosunku do mnie nie tylko
ostrożnym i podejrzliwym, ale także dobry pretekst, aby — także w
oczach Zgromadzenia — uznać mnie za niebezpiecznego dla całej społeczności. Niebezpieczeństwo, które mogło się z czasem nawet przyczynić do rozniecenia czegoś, co mogłoby się przerodzić w epidemię heteroseksualizmu, a więc absolutnie w tym świecie zakazaną formę objawiania się aktywności miłosnej.
Strona57
maj 2385
Muszę uważać, albowiem pamiętnik ten piszę na własne zamówienie, na
własne i istot z wyższego wymiaru, i musi on zostać napisany, aby stał
się świadectwem tych czasów i przestrogą dla żyjących w innych czasach. Jak mi to potem wyjaśniał mistrz Herman: „Ci, którzy cię tu posłali,
i ty sam, Slim Morano w postaci swego wyższego ja, towarzyszą ci w
tym procederze, w stawaniu się tej historii, którą masz nie tylko opisać,
ale i zmienić przez samą swoją obecność, przez wprowadzenie w tę odczłowieczoną rzeczywistość kodu wyższego człowieczeństwa. Zostałeś
tu posłany jako trzynasty apostoł. Jako ściana światła w murach ciemności. Jako świadek zupełnie zapomnianego wymiaru — wymiaru szczęścia. Powinieneś więc stać się dla tego świata ostatecznym antidotum
na jego drodze do krainy wiecznych ciemności. Ale nie tylko ty. My
wszyscy — rycerze światła — my, niepokonani, gotowi na wszystko, musimy się zjednoczyć, bez względu na swoją płeć i swoje wewnętrzne poczucie płciowej przynależności. Na górze jesteśmy ze sobą zjednoczeni.
Więc choćbyśmy żyli na przeciwległych krańcach tej planety, we wrogich obozach, musimy wykroić dla siebie jakiś niekontrolowany przez
negatywnych cichociemnych kawałek czasoprzestrzeni i pokornie i
wzniośle dać się pokierować strugom niewidocznej światłości, jedynej
formie łączności z Królestwem, jaka nam stoi do dyspozycji.” Ale gdzie
są moi sprzymierzeńcy, gdzie są synowie i córki światła, którzy mają
wraz ze mną powrócić do ich królewskiej ojczyzny?
Nie zostałem posłany do tej rzeczywistości z napisem „Slim Morano, wasz wybawca i apostoł Najwyższego” na czole. Więcej! Kiedy sam
stawałem przed lustrem, także nie widziałem żadnego napisu nad moimi
brwiami, żadnego błysku w oku, żadnej świetlistej aury. A ich lustra magnetyczne, przed którymi Lesbos mnie tak często stawiały, także im nie
zdradzały żadnej tajemnicy. Natomiast jedno było dla nich pewne — byłem trucizną dla ich heteroseksualnych kobiet. Miałem w sobie coś, co,
ku ich rozpaczy, potwierdzało, że w tym lesbijsko-transseksualnym społeczeństwie nie tylko że nie wyjątkowo, ale wręcz masowo obecne są
jednostki heteroseksualne. Masowo, bo w niektórych grupach ich populacja dochodziła do pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, a nawet siedemdziesięciu procent. I choć Ataja wybierała do pilnowania mnie najbardziej
doświadczone i najlepiej wyszkolone wojowniczki, nigdy nie mogła być
Strona58
pewna, że któraś z nich nie ulegnie swojej skrzętnie przed innymi ukrywanej, heteroseksualnej naturze, i nie stanie po mojej stronie.
Mimo iż żyłem więc w absolutnym odosobnieniu, stanowiłem dla
tego społeczeństwa niebywałe zagrożenie, zagrożenie, że na nowo w
nim odżyje mit heteroseksualnej miłości między kobietą i mężczyzną.
Ataja najchętniej by mnie zabiła, mnie — najcenniejszy oryginał pierwowzór, rozdrapałaby mnie na kawałki, nawet gdyby Zgromadzenie miało
ją wskutek tego pozbawić władzy i całkowicie zdegradować. Ale… Ataja
dobrze wiedziała, że Aiysha by jej tego nigdy nie wybaczyła, że raz na
zawsze utraciłaby u niej nie tylko jakiekolwiek względy, ale i jakąkolwiek
możliwość porozumienia się z nią. I że wbiłaby ją w przepaść rozpaczy,
uśmierciłaby ją na żywo. Powodowana więc miłością do Aiyshy, największego skarbu jej demonicznego i dumnego serca, zapowiedziała mi
kiedyś, po latach odwiedzając mnie w mojej celi:
— Czy ty ją nadal…? Chcę, żeby cię odwiedziła. Robię to dla niej, a
nie dla ciebie.
Była tak piękna, że w pierwszej chwili zapomniałem o istnieniu
Aiyshy. Olśniła mnie całkowicie. Jej olbrzymie, przypominająca dwa szarobłękitne oceany oczy, miały jakąś nadludzką naturę.
— Jesteś piękna — powiedziałem.
— Wiem o tym. Nie jestem tutaj, żeby wysłuchiwać twoich komplementów.
— To nie zmienia faktu, że jesteś piękna. Piękniejsza niż cię kiedykolwiek znałem.
— Piękniejsza od niej?
— Masz na myśli Aiyshę?
Kiwnęła tylko nieznacznie głową.
— Nie wiem. Nie widziałem jej od siedmiu lat. Dzięki tobie.
— Wiesz sam, dlaczego, nie muszę ci mówić… — głos uwiązł jej w
gardle.
— Zmieniłaś się…
Ataja nie wiedziała chyba, jak zareagować. Od jakichś dwóch lat
nie raczyła mnie choćby na krótko odwiedzić, a wieści, które do mnie o
niej docierały, opisywały ją jako krwawą, bezwzględną wojowniczkę, na
samą myśl o której Homos wpadali w przerażenie. Z wyglądu znana była
prawie im wszystkim, bo relacje o niej rozpowszechnione były w sieci, a
jej reprodukcje nad wyraz często przetrzymywane były jako dziewczynki
Strona59
do bicia (a może nie tylko do bicia) w piwnicach ich domostw. Niemniej
jej zła sława już obecnie, choć Ataja ukończyła dopiero co trzydzieści
dwa lata, miałaby przyćmić wśród Homos i Heteros złą sławę jej matki,
przetrzymywanej przez Homos od dziesięciu lat w łagrze na Scotlandos.
— Czy jesteś taka bezwzględna, jak o tobie mówią? — spytałem.
— Kto mówi?... — spojrzała na mnie z mieszaniną pogardy i czegoś
w rodzaju współczucia. A nie doczekawszy się żadnej reakcji z mojej
strony, odpowiedziała:
— Może? Każdy ma swoje zadanie do wykonania. Ty też.
— Co masz na myśli?
— Chcę odzyskać moją matkę.
— Matkę?... — wyjąkałem tylko, bo w tej samej chwili dotarło do
mnie, co to może mieć ze mną wspólnego. Ataja nie odpowiadała, więc
dodałem po chwili zduszonym głosem:
— Za mnie?
Przytaknęła tylko spokojnie głową.
— Ale przecież ja… Przecież ja nie jestem dla nich żadną przeciwwagą dla sławnej Benai Suneze. Nie wymienią jej na mnie. Twoja matka
jest legendą.
Ataja chwilę odczekała, po czym wyszeptała ze spokojem:
— Ty też.
— Ja? Przecież trzymasz mnie od dziesięciu lat na tym pustkowiu.
— A twoje reprodukcje?
— Reprodukcje?
Znowu przytaknęła.
— To był bardzo dobry interes. Musisz mit to wybaczyć.
— Chcesz przez to powiedzieć…
— Jesteś sławny — wyjęła mi z ust. — Co drugi Homo ma twoją reprodukcję u siebie w saloniku.
„Dlaczego tylko co drugi?” — chciałem już zripostować, bo nie dowierzałem jej w duchu i podejrzewałem raczej, że kryje się za tym raczej
jakaś intryga, jakaś całkiem inna historia, którą Ataja chciała przede mną
przemilczeć.
— Nie wierzę ci — powiedziałem jednak tylko.
— Mało mnie to interesuje, wybacz. Zostaniesz wymieniony na
moją mamę. Ona jest już bardzo stara i chciałabym ją jeszcze zobaczyć,
zanim będzie za późno.
Strona60
— Yhym… A co ma z tym wspólnego Aiysha? Dlaczego właśnie teraz mam się z nią zobaczyć?
— Nie ty z nią, tylko ona z tobą! Robię to dla niej, a nie dla ciebie,
mówiłam ci już!
— Aha, więc to ma być dla nas takie pożegnanie…
— Coś w tym guście.
Kiwnąłem w zamyśleniu głową. Więc jednak! To miało być moje
ostatnie spotkanie z Aiyshą. Po prawie dziesięciu latach, dzielących nas
od rozłąki, i po siedmiu latach od ostatniego potajemnego widzenia, zobaczyć ją na parę minut tylko po to, żeby nie widzieć jej już do końca życia. Ale dla Atai była to jedyna metoda, żeby się mnie pozbyć — pod pretekstem wymiany na własną matkę — i jednocześnie jedyna metoda nie
narażająca jej na całkowitą utratę wiarygodności w oczach Aiyshy.
— A co będzie — powiedziałem — jeżeli ja się nie zgodzę?
— A na co ty się możesz nie zgodzić? — w jej głosie zabrzmiał ton
zbyt daleko posuniętego lekceważenia. Nasza dalsza rozmowa nie miała
żadnego sensu.
W tydzień później zobaczyłem na własne oczy Aiyshę. W towarzystwie Atai. Wyglądała prawie jak jej córka. Nie jakby miała te swoje
dwadzieścia osiem lat, ale co najwyżej dwadzieścia dwa, trzy. Nie mogłem się do niej przytulić i to nie tylko dlatego, że towarzyszyła jej Ataja,
ale głównie ze względu na dzielącą nas wirtualnie (i niestety również dosłownie) szybę. Ataja postarała się więc już o to, żeby nasz kontakt nie
był zbyt intymny. Dla zasady. Bo przecież gdyby tak naprawdę chciała
dla Aiyshy szczęścia, wywiozłaby nas gdzieś do Heterolandu i zostawiła
w spokoju. Ale jej egocentryzm, jej zranione śmiertelnie serce, jej urażona duma, duma carycy Lesbolandu, oślepiały ją i obezwładniały, jak
przebitą włócznią w polowaniu sarnę, która nie ma ani siły, ani możliwości, żeby się wyszarpnąć tej ogarniającej ją niemocy konania. A jedną jedyną rzeczą, która pozwoliłaby jej jeszcze o owej bolesnej i krwawiącej
ranie zapomnieć, byłby galop na oślep, galop ku dolinie śmierci. Ataja
była więc jak Herkules, który zgładziwszy w porywie własną żonę i dzieci, pragnął nie pamiętać, zmazać swą winę, oddając się do dyspozycji
bogów, którzy władni byli odciążyć wagę jego sumienia. Różnica polegała jednak na tym, że Ataja nie uznawała żadnych bogów. I że włócznia,
który tkwiła w jej ranie, ciążyła jej więcej niż wszystkie wyrzuty sumienia, gdyż za swą niedolę, niedolę niemiłości, obwiniała wszystko i
Strona61
wszystkich, ale nie samą siebie. Stąd też wszystko i wszystkich traktowała jak winnych jej nieszczęścia, prawie jak zbrodniarzy, którzy wpychają jej tę włócznię tak boleśnie i głęboko. A na pierwszym miejscu listy
tych zbrodniarzy nie stał kto inny, jak ja. Cała jej idylla młodzieńczego
wieku, cała jej nadzieja, aby być szczęśliwym, kończyła się i zaczynała na
Aiyshy. I teraz jedyną ulgą od tej własnej rozpaczy, jedynym hamulcem z
tego pędu na oślep, pędu ku dolinie śmierci, w czasie którego chciała
jednak przecież jakoś zgubić tę raniącą ją śmiertelnie włócznię, było
niszczyć tych, o których sądziła, że najboleśniej jej ją wbijają. Doprowadzając więc do mojego spotkania z Aiyshą, umyśliła sobie tym nas (a
głównie mnie) jak najboleśniej dotknąć i zademonstrować nam na sobie
samych to, co można by nazwać „władzą niemiłości”. Plan ten wcieliła
też w życie z sadystyczną perfekcją. Pozwoliła nam w siebie wpatrywać
się poprzez wirtualną szybę przez dobrą godzinę, nie dając nam możliwości zamienienia choćby słowa ani żadnej okazji, żebyśmy się mogli
przez chwilę dotknąć, choćby musnąć, choćby poczuć swój zapach. Ale
ta godzina, godzina wpatrywania się w oczy, to była także godzina ładowania się energią, o której istnieniu Ataja z praktyki zapewne niewiele
wiedziała. Sądziła zapewne, że przenikające nas podniecenie, nie znajdując upustu w kontakcie cielesnym, nie będzie nas teraz miesiącami
opuszczać, nie dając nam spać i nie dając nam zachować wewnętrznego
spokoju oraz nie dając o sobie zapomnieć. Ataja rozumowała bowiem
(na obecnym etapie swojego życia) kategoriami pierwszej i drugiej czakry, zamykając sobie przez swój cyniczny egocentryzm i zabójczo ślepy
egoizm pomost na wyższe piętra energetycznej spirali rozwoju. Nie
wiedziała, że naszych siedem przycielesnych czakr otwartych jest na
oścież i że mamy ze sobą kontakt na nieznanych jej piętrach duchowości. Okazało się bowiem, że to, co mnie łączy z Aiyshą, jest czymś całkowicie uniwersalnym i wibruje gdzieś ponad czubkami naszych energetycznych ciał, zasuplając nas tak wysoko, że żadna siła na tym padole łez
nie była w stanie tej więzi nie tylko rozerwać, ale, podobnie jak my sami,
w ogóle pojąć. Byliśmy ze sobą zjednoczeni w jakiejś całkiem innej przestrzeni. Energia, płynąca do mnie z oczu Aiyshy, rozgrzała mnie tak, jakby w moim brzuchu wybuchła jakaś supernowa, a następnie poczułem,
jak ta fala uderzeniowa, zamiast opaść w dół, w kierunku podbrzusza,
wznosi się w górę, do serca, potem do szyi i do czubka głowy, a następnie jak się faliście wokół rozchodzi, niczym kręgi na wodzie, gdy ktoś
Strona62
wrzucił w nią ciężki kamień. Miałem wrażenie, że Aiysha przeżywa podobne uniesienie, a kiedy dotknęła swojego ciała na wysokości serca w
tym samym momencie, w którym i ja poczułem to uszczęśliwiające ciepło, stało się dla nas znowu przez chwilę strzeliście jasne, że to, co nas
łączy, ma boską, wyższą naturę. Wiedzieliśmy, że to był akt zjednoczenia się poza czasem i przestrzenią, poza ciałem i psyche… Energia ta
wzbiła nas w krąg wyższych wibracji, staliśmy się lżejsi i wolniejsi. Staliśmy się potężni. Narodziliśmy się znowu całkiem na nowo.
Strona63
(czerwiec 2385 roku, jakieś dwa tygodnie później)
Niecałe dwa tygodnie później zostałem pod nadzorem specjalnej, dowodzonej przez Ataję eskorty, dowieziony do punktu docelowego. Te
docelowe punkty wymiany krzyżówek to były zazwyczaj miejsca pustynne. Najtrudniej było tam wpaść w jakąś nieoczekiwaną zasadzkę,
gdyż na otwartym terenie lepsza była widoczność i tym samym sytuację
było łatwiej kontrolować. Nie mieliśmy jednak tym razem szczęścia (jeśli
w moim położeniu można było w ogóle mówić o jakimkolwiek szczęściu), bo nas zaskoczyła jedna z tych potężnych burz, które mogły wywoływać nieliniowe przesunięcia w kontinuum, a których pochodzenie
tak często nie miało naturalnego charakteru, lecz było przejawem obecności ludzi Owena, potężnego gangu, zajmującego się produkcją, handlem i przemytem reprodukcji. Wywoływane sztucznie burze służyły im
głównie za rodzaj zasłony dymnej, spoza której zakłócali czasoprzestrzeń, wykrzywiając ją w taki sposób, że prowadziło to między innymi
do chwilowego chaosu w szeregach przeciwnika. Można się jeszcze było
ratować szybką ucieczką, ale Ataja była desperatką i rzadko komu schodziła z drogi. Może gdyby przy sobie miała swoją matkę albo Aiyshę…
ale przybyliśmy tu wcześniej, niż się umówiliśmy z poselstwem Homos,
które miało mieć przy sobie matkę Atai, zatem jej matka nie znajdowała
się w polu rażenia Owena, i Ataja poszła na całość (informacje te przekazano mi dopiero dużo później, w czasie trwania tej akcji o niczym jeszcze
nie miałem większego pojęcia). Ludzie Owena wytworzyli jednak wiele
fatamorgan swoich jednostek (byli w tym mistrzami) i fatamorganę jednostki macierzystej, i kiedy Ataja ze swoimi amazonkami na tych ich
niedościgle zwrotnych skuterach powietrznych wściekle się na nich rzuciły, zostałem po cichu wessany do jakiegoś małego przegubowca transportowego, najwyraźniej zdalnie sterowanego, i już po chwili znalazłem
się w statku macierzystym.
„Owen” (co oznaczało tyle, co koncern czy też konsorcjum Owena)
nie tylko, że był największą organizacją mafijną w Słonecznym, ale dysponował też najszerszym zapleczem naukowym i laboratoriami, o jakich
inni mogli tylko pomarzyć. Mimo swej potęgi nie posuwał się jednakowoż na ogół, z całkiem racjonalnych zresztą i taktycznych względów, do
otwartych napadów na poselstwa. Preferował zdecydowanie przeprowadzanie korzystnych interesów. Ten napad więc był czymś wyjątko-
Strona64
wym, trickiem, na który Ataja nie była przygotowana. Zawdzięczać to
mogła jedynie jakiemuś raptownemu pogorszeniu się stosunków z
Owenem lub też wyjątkowej opłacalności pójścia w tym wypadku ze
strony Owena na ryzyko. Ataja chyba zbyt dalece zlekceważyła fakt, że
szło tu przecież o mnie, oryginał najpopularniejszej reprodukcji w Słonecznym, którego zdobycie było dla Owena na tyle ważne, że uznał
chwilowe pogorszenie się jego stosunków z Atają za mniejsze zło albo
wręcz zło konieczne. Potem się dowiedziałem (co dopisuję do pamiętnika, podobnie jak cały ten ustęp, w odległej przyszłości), że Owen na parę
tygodni przedtem odmówił dostarczenia Atai najnowszego modelu interlotni, choć jej to wcześniej obiecał. Jako sankcję Ataja zablokowała
mu
dostęp
do
najatrakcyjniejszych
lesbiańskich
krzyżówek-reproduktorów z ostatniego kwartału, podczas gdy wytwarzanie z
nich na bieżąco reprodukcje było dla Owena jednym z głównych „narzędzi sprawowania władzy”.
Strona65
luty 2386, Mars
Owen okradł mnie ze wszystkiego, odebrał mi nawet mój osobisty komunikator, co nie dlatego było tak złe, że oczekiwałbym skrycie na kontakt z kimkolwiek lub na jakiś „ratunek”. Ważniejsze było dla mnie, że w
jego pamięci zapisywałem sobie wiele ważnych informacji bądź przemyśleń do pamiętnika, aby móc je odtworzyć w bardziej może sprzyjających okolicznościach i opublikować — jako przestrogę dla tych, którzy
nadchodzą z przeszłości i przyszłości.
Owen przetrzymywał mnie w osamotnionej, dużej celi, w jakimś
tam zakątku Marsa. Znajdowało się tu dokładnie tyle tlenu, ile trzeba go
było, żeby nie umrzeć. O światło dzienne nikt się na Marsie nie dopytywał, bo po pierwsze prawie całe życie skupiało się tu w podziemiach
bądź światłoszczelnych budowlach naziemnych (poza paroma wyjątkami, jak na przykład promienioszczelna hala głównego dworca i dromu),
po drugie zaś Mars był czymś w rodzaju wolnej strefy, gdzie, hipotetycznie, nie rządziła żadna siła polityczna, ale gdzie każdy mógł rozwijać
dowolnego rodzaju działalność gospodarczą i handlową. Przeważały
jednak centra rozrywki. Były to całe miasta i kompleksy, obsługiwane
przez dziesiątki tysięcy zamieszkujących marsjańskie slumsy, wypaczonych i zdegenerowanych krzyżówek i reprodukcji, które jednak jeszcze
miały tyle cech ludzkich, że nadawały się do pracy w sektorze publicznym. Owen i paru innych pomniejszych, gospodarczych mafioso (dziwnie jednak z Owenem powiązanych czy też od niego zależnych) panowało tu niepodzielnie nad sytuacją i jednostki niepotrafiące bądź też niechcące się dostosować do warunków życia, panujących w tym marsjańskim piekle, były po prostu eliminowane.
Mars był bardzo często odwiedzany przez Ziemian i właściwie to
już dawno utracił status kolonii badawczej na rzecz „neutralnego” politycznie, gigantycznego, turystyczno-rozrywkowego centrum. Exodus
ten rozwinął się na masową skalę zwłaszcza od czasu, kiedy Owen wpadł
na pomysł organizowania masowych wycieczek do marsjańskich dzielnic
rozrywki. Ponieważ większość reprodukcji była wytwarzana na krążących w okolicach Marsa satelitach-latoratoriach (zwanych matniami),
wobec tego repliki reprodukcji były tu dostarczane klientom prawie że
natychmiast. Ponadto panujące na Marsie warunki — z pozoru bowiem
nikt nie był tu śledzony ani obserwowany — sprzyjały uprawianiu naj-
Strona66
dzikszych swawoli. Jednym słowem, była to planeta rozpusty i całkowitej swobody obyczajowej, co przyciągało coraz więcej przesiedleńców,
mimo panujących tu o wiele jeszcze trudniejszych warunków bytowo-klimatycznych niż na Ziemi.
Jaką Owen miał z tego korzyść, skoro nie istniały żadne środki
płatnicze, którymi można by mu było jego usługi wynagradzać? To proste — jego zarobkiem było przejmowanie kontroli. Każdemu bowiem,
kto tymczasowo bądź też na stałe przebywał na Marsie, wszczepiano
dodatkowy mikrochip. Z pozoru chodziło tylko o statystykę, gdyż pozwalało to odpowiednią podażą reagować na ciągle się wzmagający ruch
turystyczny. Dlaczego jednak specjalne chipy wszczepiano na stałe również tym, którzy przebywali na Marsie tylko jednorazowo i nie mieli zamiaru — wedle wszelkiego prawdopodobieństwa — już nigdy tam powracać? Albo na stałe Mars zamieszkującym, których nie można było
przecież zaliczyć do kategorii turystów? Tego pytania nie zadawali sobie
ci, którym Owen oferował swoje darmowe usługi. Nie wiedzieli (a może
było im to obojętne), że uwalniająca się w trakcie ich aktywności emocjonalno-seksualnej energia życiowa była gromadzona — i to nie przez
tego osobnika, który na Marsie uchodził za Owena, ale przez kogoś
znacznie potężniejszego niż on sam. Mikrochipy zaś ułatwiały kontrolę
przepływu tej energii, minimalizowały straty i ułatwiały kontrolę stanu
świadomości miejscowych „niewolników” i odwiedzających Mars petentów. Może jeszcze będę miał czas trochę szerzej o tym potem napisać.
PS. Mój komunikator Owen mi zwrócił. Ale od momentu, kiedy mi
go odebrał, nawiązałem coś w rodzaju jeszcze intensywniejszego kontaktu z moim tak zwanym wyższym ja, ażeby dokładnie zapisywało
wszystkie moje myśli i posyłało mnie do tych wersji mnie samego, które
żyły w innych kontinuach czasoprzestrzennych. Od tej pory pamiętnik
mój stał się multidymensjonalnym zapisem medialnym, dostępnym tym
moim wersjom praktycznie w nieograniczonym zakresie. Z góry muszę
przeprosić jednak za ewentualne zakłócenia w odbiorze. Jeśli więc wersje mnie samego z dwudziestego pierwszego stulecia oraz z trzeciego
wiecza kolonizacji Marsa z nieco innej perspektywy spoglądają na te
same wydarzenia, nie miejcie do mnie o to pretensji. Nie tylko bowiem
ich uwarunkowania kulturowe, ale i ograniczenia ich doczesnych umysłów sprawiają, że opisy te nie mogą być identyczne. Toteż całkiem
świadomie pozostawiam im pewien margines swobody na tym polu,
Strona67
prosząc tylko o jedno: wszystkie te moje przeżycia powinny być publikowane tylko pod jednym wspólnym tytułem: Pamiętnik Slima Morano.
Chodzi bowiem o to, żebyście uzyskali możliwie spójny obraz całości.
Całości — w sensie całości moich przeżyć i doświadczeń w poznanych
przeze mnie światach.
Strona68
kwiecień/maj 2386
Uciekłem Owenowi! Z początku wcale mnie to jednak nie ucieszyło, bo
nie wierzyłem już, żeby w tym świecie dwudziestego czwartego wieku
żyło mi się lepiej niż delfinowi na wydmach. I i tak było mi już wszystko
jedno. Mimo to cały ten czas jakaś wewnętrzna siła prowadziła mnie po
nieznanej mi ścieżce, zdając się jakby od góry otaczać mnie jakimś niepostrzegalnym dla biologicznych zmysłów, energetycznym kręgiem. Ale
do rzeczy! Oto jak do tego doszło.
Owen chciał podobno zrobić świetny interes i na jakichś bardzo korzystnych warunkach wymienić mnie z Homos na kilkaset innych krzyżówek-matryc. Było to możliwe, gdyż, jak potem doszło moich uszu,
Rwados Queen, nowy przewodniczący Zgromadzania Homos, chciał
mnie mieć do osobistej dyspozycji; mnie, oryginał dla najbardziej rozpowszechnionej w Słonecznym reprodukcji. Nie wiem jednak, czy Owen
byłby gotów mnie, ów oryginał, rzeczywiście na cokolwiek wymienić,
faktem jest natomiast, że postanowił przed dokonaniem tej wymiany
wprowadzić na rynek, przy uczestnictwie całego zespołu naukowego,
jeszcze doskonalszą wersję mojej reprodukcji; na ile możliwe, jak mi to
potem tłumaczył, nie różniącą się od oryginału. I w tym celu byłby zgoła
gotów nawet mnie, oryginał, udoskonalić, aby w czasie transakcji handlowych moje bardziej nieskazitelne cieleśnie reprodukcje nie robiły na
pierwszy rzut oka lepszego wrażenia niż ja, ich matryca. Ponieważ zaś
mój wygląd zewnętrzny pozostawiał w owym czasie wiele do życzenia,
gdyż marsjańskie, podziemne powietrze wyraźnie mi nie służyło, a podawane mi codziennie preparaty mineralne i witaminowe nie przywracały mi pełni sił życiowych i odpowiednio zadowalającego wyglądu,
Owen postanowił poddać mnie całkowitej odnowie biologicznej. Chodziło mu o to, żeby jego nowi, możni klienci mieli możliwość porównania
mnie, oryginału, z nabywaną reprodukcją; i abym w tym porównaniu, jak
mówił, nie wypadł gorzej od moich kopii, gdyż nikt nie dałby wtedy wiary, że to ja osobiście jestem sławetnym Slimem Morano. Mimo bowiem
ogromnego rozwoju w ostatnich stuleciach czegoś, co można by nazwać
naukowym okultyzmem, materializm, a zwłaszcza jego aspekt ludzkocielesny, stał u szczytu powszechnie akceptowanego systemu wartości
tego oweno-lesbo-homoidalnego uniwersum, w którym jedynym od-
Strona69
stępstwem od normy była jeszcze tylko Heterolandia albo raczej niektóre jej regiony.
Owen dyplomatycznie przyznał, że choć moja zadziwiająca, dziecięca młodzieńczość, nadludzki urok i boska charyzma są i tak nie do
podrobienia, to chodzi mu przynajmniej o to, żeby nabywca mojej udoskonalonej reprodukcji (chodziło tu o mającą wejść na rynek najnowszą
wersję) nie był w stanie jej zewnętrznie odróżnić od oryginału. Mimo że
ja też nie wiedziałem, skąd się ta młodzieńczość i czar u mnie brały, nie
mówiąc już o charyzmie, to jednak ów tajemniczy związek, owa reakcja,
zachodząca pomiędzy mną mentalnym i mną wewnętrzno-czującym,
zdawała się z miesiąca na miesiąc intensyfikować (także w celi u Owena)
— głównie zresztą za sprawą, jak sądziłem, mojego wewnętrznego
związku z Aiyshą. Miłość do niej bowiem tkwiła w moim sercu, jak przysłowiowa strzała, ale owa strzała była jakby jednocześnie przekaźnikiem
pewnej tajemnej, niezwykłej siły witalnej, która zdawała się mnie z jakąś
profetyczną konsekwencją, każdego dnia, ożywiać i odmładzać.
Ponieważ Owen nikogo tak dobrze jak mnie nie traktował, musiałem zapewne być w jego mniemaniu niezwykle zadowolony ze stworzonych mi przez niego warunków bytowych, zwłaszcza zaś teraz, kiedy
miał mnie za darmo „odnowić”. Nie przychodziło mu nawet do głowy, że
przy pierwszej lepszej okazji uciekłbym z jego pieleszy w podskokach,
tym bardziej, że moje serce, jeśli biło jeszcze dla jakiejś istoty ludzkiej na
tym wszechświecie, to była to Aiysha, i byłem gotów zrobić wszystko,
aby ją odszukać i, nie tylko dla siebie, ale i dla niej samej, i dla dobra
ludzkości, ją ocalić. Tak też się stało — moja ucieczka doszła rzeczywiście do skutku.
Po kilkutygodniowej kuracji, w czasie której poddano mnie wielokrotnie wszelkiego rodzaju masażom magnetycznym, terapii świetlnej i
wodno-molekularnej, które nie tylko że przywróciły mojej skórze zdrowszy wygląd, ale i usunęły ze mnie liczne objawy fizycznego zmęczenia,
Owen (o tyle, o ile był to tak zwany Owen, o ile zaś tylko jego fizyczna
projekcja zmysłowa) poinformował mnie osobiście, acz bardzo zwięźle:
— Twoja nowa reprodukcja jest gotowa. Możemy być z siebie
dumni. Jesteś nie do odróżnienia.
— Ale tylko fizycznie — niby to niefrasobliwie zaoponowałem.
Strona70
— To fakt. Ale nowe reprodukcje zostały tak zaprogramowane, żeby same miały się za ciebie. Każda z nich jest przekonana, że jest tobą
naprawdę.
— To znaczy, że ja właściwie nie jestem ci już potrzebny…
— Chwilowo nie. Więc chcę cię na jakiś czas na kogoś wymienić.
— Na jakiś czas?
— Na jakiś czas. Zawsze znajdę sposób, żeby cię odzyskać.
— A na kogo chcesz mnie wymienić?
— Mam na oku pewną kobietę.
— Kobietę?... Znam ją?
— Może? Nie wiem. Spędziłeś prawie całe życie u Atai, musiałeś ją
chyba znać.
Padł na mnie blady strach. Czyżby chodziło o Aiyshę? Ale przecież
Ataja nie oddałaby jej nikomu za żadne skarby. A nawet gdyby przeżywała jakiś swój kolejny fanatyczno-schizofreniczny odjazd, nie wymieniłaby jej na mnie! Po co ja byłbym jej potrzebny? Chyba że… Chyba że nie
odzyskała jeszcze swojej matki i chciała spróbować ponownie ją na mnie
u Homos wymienić.
— A kto to jest? Możesz mi powiedzieć? — zapytałem go wprost.
— Ach, to nie ma znaczenia.
— No to mi powiedz. Dlaczego nie możesz mi powiedzieć? — nalegałem niezbyt przebiegle.
— Bo nic z tego bym nie miał. Ja jestem człowiekiem interesów, a
ty jesteś już kupiony. W jakim celu mam ci udzielać informacji, które i
tak nie mogą ci się na nic przydać i za które nie możesz mi się w żaden
sposób odpłacić?
Postanowiłem dać spokój. Nie chciałem, żeby się domyślił, że gdyby to była Aiysha, gotów byłbym na wszystko. Ale po chwili zaświtało
mi, że chyba posiadam jednak w ręku jakiegoś nieznanego mi asa, gdyż
Owen najwyraźniej nie miał zamiaru spasować:
— A co, kogoś szukasz?
Miałem już na końcu języka: „A kogo ja mogę szukać?”, ale rzuciłem tylko krótko:
— Może?...
— A kogo?
— Po co chcesz to wiedzieć?
— Może mogę ci pomóc?
Strona71
— Ty mi pomóc? Przecież właśnie zamierzasz mnie wymienić na
jakąś obcą mi kobietę.
Uśmiechnął się tylko z lekka, jakby miał we mnie do czynienia z jakimś niedojrzałym chłystkiem. Nie mogłem go dobrze wyczuć i przez to
nie byłem do końca pewien, czy jest hetero. Jako hetero mogłoby mu
osobiście zależeć na wejściu w posiadanie oryginału Aiyshy. I tego bardzo się obawiałem. Żeby go więc lepiej wyczuć, zapytałem wprost:
— Czy ty jesteś właściwie hetero?
— Interesują cię takie rzeczy? Jestem bi — odparł bez mrugnięcia
okiem.
— Nie ma bi — zaoponowałem.
— Masz rację, nie ma bi. Ale ludzie myślą, że ja jestem bi. Bo jest
coś takiego, jak fałszywe poczucie, że jest się bi.
— Zdaje się, że jesteś nie tylko biznesmenem, ale i psychologiem
— rzuciłem na przynętę. A on, zdaje się, połknął haczyk, bo jego głos
przybrał nagle bardziej rzeczowy ton.
— W moim zawodzie to konieczne. Gdybym nim nie był, miałbym
stosunkowo niewielkie szanse przeżyć następny dzień.
— Jesteś naprawdę taki podły, jak o tobie mówią? Mnie jest bardzo
trudno dostrzec w kimś zło.
— To jest tylko inny konieczny warunek przetrwania. Gdybym taki
nie był, dawno by mnie już nie było.
— Przesadzasz. Każdy ma wolną wolę.
— Nie moralizuj, ja się nie zmienię. Mnie się ten świat podoba.
— Ale mnie nie. Nie chcę żyć w tym „twoim” świecie. Jak więc możesz mi pomóc? Co możesz mi zaofiarować i czego oczekujesz ode mnie
w zamian?
— Ja jestem człowiekiem interesu. Chcę cię zaprezentować jednemu z moich najmożniejszych klientów. On jest gotów ofiarować mi coś,
co bardzo chciałbym posiąść. Coś, na czym wyjątkowo mi zależy. Ty
musisz być przy nim tylko bardzo grzeczny. Musisz zachowywać się przy
nim, jak twoja własna reprodukcja… najnowszej generacji.
— Jesteśmy ponoć nie do odróżnienia…
— Fizycznie tak, jak sam to zauważyłeś. Ale psychicznie… musisz
być bardziej uległy. Robisz wrażenie anarchisty, rebelianta… Zrozum,
nikt nie chce mieć anarchisty we własnym łóżku.
— Nawet jeśli jest przykuty do niego łańcuchami?
Strona72
Wiedziałem coś niecoś o degeneracko-sadystycznych praktykach
tego świata, choć wychowywałem się u boku Atai, nie mając z tego rodzaju procederami przy świadomych zmysłach w ogóle do czynienia.
— Ach, przestań — żachnął się. — Mój klient to koneser, znawca
sztuki, mecenas spektakli. On działa na zlecenie Rwadosa Queena,
przewodniczącego Zgromadzenia. Ale… ja nie mam zamiaru się ciebie
pozbywać. Dostanie ode mnie twoją reprodukcję, będąc przekonanym,
że to jesteś ty osobiście, Slim Morano. To jednak człowiek z wielką kulturą, wyczuciem smaku, wrażliwością… Żadna twoja kopia nie ma twojego uroku osobistego ani blasku twoich oczu. Chcę mu więc ciebie osobiście jako obiekt wymiany przedstawić, ale przy samej wymianie… dostanie ten najnowszy model reprodukcji.
— A ja? Co ja od ciebie dostanę? Będę coś z tego w ogóle…
— Wolność — wpadł mi w pół słowa. — Będziesz wolny.
— Mówisz tak tylko, nie wierzę ci, jesteś zawodowym oszustem.
— Jak chcesz, ja od niego i tak te jego córeczki wydobędę. Jak nie
tym, to innym sposobem.
— Jesteś bandytą.
— Biedaku, gdybyś wiedział, że on hoduje je na wymianę… Porwał
kiedyś u Heteros pewną piękną dziewczynę, potem ją zgwałcił, mimo że
sam jest homo i nie trawi kobiet, zwłaszcza pięknych kobiet, zgwałcił ją,
bo chciał mieć do swojej dyspozycji pięknego młodzieńca, który byłby
jego własną krzyżówką z tamtą dziewczyną. Zresztą nie ją jedną zgwałcił. Porwał i zgwałcił wiele innych pięknych kobiet, tym razem jednak z
tego „poczęcia” zamiast syna przyszły na świat dwie dziewczynki, bliźniaczki dwujajowe o niezwykłej urodzie. Ponieważ ta porwana dziewczyna nie urodziła mu syna, jak tego oczekiwał, przekształcił ją w dzieło
sztuki, wypełniając ją po trochu — na żywo — pewnym rodzajem chłodnego, wolno się zestalającego tworzywa, wpiąwszy ją uprzednio w ramy
obrazu. Była przebojem targów sztuki u Homos szesnaście lat temu. Konała w bólach przez tydzień. Dawkowano jej dożylnie substancje odżywcze, a także środki pobudzające, gdy traciła przytomność. McDocka, bo
tak się ów koneser nazywa, chwalono potem za prostotę pomysłu. Dostał złoty medal, mimo iż nie jest artystą, a jedynie, jak o sobie powiada,
skromnym kolekcjonerem.
— Rzeczywiście, wrażliwy na sztukę człowiek.
Strona73
— Jest też jednym z najstarszych członków Rady Nadzorczej
Zgromadzenia Homos. Ale mniejsza o to… On chce się ich pozbyć, tych
swoich córeczek. A ja mam na nie wielką ochotę, jak wiesz.
— To zapewne lesby — wtrąciłem dla niepoznaki, bo cały ten jego
wywód zbyt daleko odbiegał od tematu naszej rozmowy, a tym samym
wydawał się niewiele mieć wspólnego z jego rzeczywistymi intencjami.
W duchu najbardziej się obawiałem, że zależy mu przede wszystkim na
„wejściu w posiadanie” Aiyshy i że usiłuje użyć mnie jako pewnego rodzaju przynęty, a te wszystkie jego dygresje służą mu tylko do zamydlenia mi oczu. Ale słuchałem spokojnie dalej.
— No i? Tym lepsza zabawa — kontynuował. — Widziałem je kiedyś. Są w sobie po uszy zakochane. Takie nierozłączki, jedna czarna,
druga blond. Praktycznie wszystko można na nich wymóc, jedna dla
drugiej zdolna jest do wszystkiego. Kiedy już mi się znudzą, zostaną odpowiednio przebadane i wypuszczę je na rynek jako reprodukcje. To będzie przebój sezonu: Anita i Benita, bliźniaczki.
Jego zwierzeniom przysłuchiwałem się w coraz to bardziej pochmurnym zamyśleniu. Nadal zastanawiałem się, po co on mi to wszystko opowiada. Po chwili Owen sam mi to niby wyjaśnił:
— Teraz wiesz, że mi na nich naprawdę zależy. I może rozumiesz,
że chwilowo na tobie nie. Nie będziesz mi przez najbliższy czas do niczego potrzebny. Ale jeżeli one obie wpadną mi w ręce, nagrodzę cię
potrójnie. Po pierwsze odzyskasz wolność. Będziesz mógł iść, gdzie cię
oczy poniosą. Dostaniesz do dyspozycji najnowszą jednostkę i możesz
polecieć, gdzie chcesz — do Atai, do Heteros, do Homos — jako wolny
człowiek.
Po drugie, musisz wiedzieć, że ja należę do ludzi najlepiej poinformowanych w całym Słonecznym. Więc także dobrze wiem, kogo szukasz. Osobę tę… wykradłem podstępnie z Lesbolandu, oszukawszy Ataję. Atai powiedziałem, że mam jej matkę, chociaż, nie wiem, czy o tym
wiesz, jej matka już dawno nie żyje. Była tak potworną zołzą, że poprzedni przewodniczący Zgromadzenia Homos, mimo że był to spokojny człowiek, osobiście odciął jej język i wetknął jej go do gardła, żeby nie
mogła już z siebie wydusić ani słowa. Matka Atai, piękna Benai Suneze,
wpadła bowiem w kompletne rozstrojenie nerwowe i była już nawet
zmorą dla klawiszy więziennych na Scotlandos. To tylko szczęście dla
Atai, że nie zobaczyła swojej matki w tym stanie. Ale miałem bardzo do-
Strona74
brą reprodukcję podstarzałej Benai. I Ataja zgodziła się na tę wymianę:
Aiyshę za matkę…
Owen urwał. Zapewne, żeby zaobserwować moją reakcję. A mnie
przeszył co prawda wewnętrzny dreszcz, kiedy powiedział, że znalazł „tę
osobę”, mając na myśli Aiyshę, ale ponieważ w zasadzie spodziewałem
się, że to całe spotkanie to może być pewnego rodzaju test, jak na
Aiyshę reaguję i na ile czuję się z nią związany, zdołałem i teraz na tyle
nad sobą zapanować, że Owen poczuł się chyba lekko zawiedziony. Po
chwili kontynuował:
— Zaryzykowała. Nie była gotowa oddać mi Aiyshy, a jednocześnie
chciała odzyskać swoją matkę. I w swoim histerycznym samozaparciu
postawiła to sobie za cel. To desperackie zacietrzewienie mało co nie
kosztowało jej życia. Chciałem bowiem przy tej okazji nie tylko Aiyshę,
ale i ją samą, Ataję Suneze, sobie… — szukał odpowiedniego słowa.
— Przywłaszczyć — skończyłem za niego. I pomyślałem sobie, że
Ataja nigdy by nie naraziła na niebezpieczeństwo Aiyshy. Chociaż po
tych przejściach… może było jej już wszystko jedno?
— Niech będzie — potwierdził. — Ale jej nie doceniłem. W walce
jest niepokonana. Była oczywiście dobrze przygotowana. Nie ufała mi
po tym incydencie z tobą. I rozwaliła mi siedemnaście jednostek. Ona
ma to swoje laserowe lasso. Wiesz coś o tym?
Dziwne pytanie, jak na najlepiej zorientowanego szpicla w Słonecznym — pomyślałem. I pod niewłaściwym adresem. Bo nawet gdybym coś wiedział i zechciał go o tym poinformować, to wartość moich
doniesień na tematy zbrojeniowe, jako zupełnego dyletanta w tym zakresie, o czym Owen musiał dobrze wiedzieć, była równa zeru. Ponadto
nigdy nie widziałem Atai w ogniu walki, nawet wtedy, kiedy mnie Owen
porwał jej wprost sprzed nosa. Wiedziałem tylko, że krążyły o niej legendy. Po co więc Owen zadał mi to pytanie? Znowu chciał osłabić moją
czujność? Zaprzeczyłem więc tylko nieznacznie głową.
— Dobrze, że mnie tam osobiście nie było — kontynuował, tym razem wyrysowując na swojej przypominającej płaskorzeźbę fizjonomii
minę, jaką mógłby zrobić stary weteran wojenny na myśl o najważniejszej zwycięskiej bitwie w swojej wojskowej karierze. — Jeszcze mogłoby
mi się dostać. Ale Aiyshę miała ze sobą. Trochę zraniło ją w tej potyczce.
Teraz jest już po rekonwalescencji. Ma tylko jeszcze pewne problemy z
prawym kolanem. Jest trochę sztywne. Ale poza tym jest okej.
Strona75
— Nie wierzę ci. Nie wierzę ci, że masz Aiyshę.
— Nie?... Możesz ją zobaczyć. Osobiście. Możesz z nią spędzić nawet cały tydzień. Oczywiście pod moim nadzorem. Na razie jeszcze nie
wykupiłeś się na wolność…
Nie wierzyłem mu i tak, więc kiedy spytał ponownie, czy chcę z
Aiyshą spędzić parę dni, przytaknąłem wprawdzie, ale byłem święcie
przekonany, że coś symuluje i że to jakaś nowa pułapka. Nie wiedziałem
tylko jeszcze wtedy, że to pułapka na niego samego.
— Dobrze, więc jeżeli naprawdę chcesz się z nią zobaczyć… musisz
mi jeszcze — i to jest warunek — coś poprzysiąc.
Zrobił krótką przerwę.
— Musisz mi przysiąc — zaakcentował bardziej zdecydowanie — że
w swoim pamiętniku nie zgotujesz mi żadnego złego losu. Musisz, słowem, wykreować mnie na zarządcę całego imperium. Tak, jak sobie to
umyśliłem.
— Zaskoczyłeś mnie — rzuciłem niezbyt radośnie. — Czegoś takiego… nie oczekiwałem. Chcesz, żebym w moim pamiętniku opisał jeszcze
nie istniejącą rzeczywistość w taki sposób, aby stała się ona tąże rzeczywistością? Rzeczywistością pożądaną przez ciebie?
— Dokładnie tak. Chcę, żebyś mnie na władcę całego imperium w
niej wykreował.
— Ale przecież… jeżeli mogę ciebie wykreować na władcę, to chyba również mogę wykreować… moje spotkanie z Aiyshą bez twojego
udziału.
— Nie możesz. O ile wiem.
— Dlaczego tak uważasz?
— Nie znasz tej zasady? Jeszcze się nie domyśliłeś? Twój własny
świat jest sumą tego, co cię otacza, sumą osobistych światów innych ludzi. Nie możesz więc zaczynać od siebie.
— Rozumiem. Inaczej mówiąc, dopóki ty nie będziesz obsłużony,
nie nadeszła jeszcze moja kolejka.
— Na to wygląda. Ale to ty jesteś podłączony do źródła. Niestety. I
kreujesz ten sektor rzeczywistości. Mam takie informacje. A moje informacje są dosyć pewne, jak wiesz.
— I… czego w takim razie ode mnie oczekujesz?
— Chcę się od ciebie uniezależnić. Więc proponuję ci ten układ: ty
jako kreator wykreujesz mnie na niezależnego kreatora własnego impe-
Strona76
rium. To leży w granicach twoich możliwości. W zamian za to dostaniesz
Aiyshę.
— To znowu jakiś twój podstęp.
— To nie jest żaden podstęp. A poza tym — co masz do stracenia?
Powiedziałem mu, że muszę się jeszcze zastanowić. Miałem jednak
poważne opory, aby przyczynić się do jego śmierdzącego interesu z siostrami, a mówiąc szczerze, zastanawiałem się, czy jakimś fortelem nie
udałoby się może ich uratować. Nigdy bowiem nie powróciłyby już do
jakiejkolwiek psychicznej równowagi, gdyby Owen naprawdę przepuścił
je przez ten sadystyczny młyn swoich najniższych instynktów. Jego zdegenerowany sadyzm przekraczał wielokrotnie granice przyswajalności
pojedynczej jednostki ludzkiej. To, o czym później dowiedziałem się w
Heterolandzie, zaczynałem już teraz na dobre podejrzewać, a mianowicie, że ten mój „unitypalny” Owen-rozmówca jest tylko odnogą jakiejś
dużo potężniejszej, galaktycznej organizacji pod zarządem właściwego
Owena; ten zaś tutaj był tylko jego ludzko-biologiczną macką, podczas
gdy Owen właściwy musiał być czymś w rodzaju demiurgicznej matni,
która jako innowymiarowa istota o niedającym się myślą objąć zasięgu
wpływów, odżywiała się emocjami swoich agentów na innych poziomach egzystencji. Ale mimo że istota ta bądź też ów monstrualny stwór
zatrzymał się w swoim rozwoju emocjonalnym na bardzo niskim poziomie, i mimo zła, jakie sobą reprezentował, dysponował zupełnie niewyobrażalnym zakresem władzy, także czarnomagicznej władzy spirytualnej czy też duchowej. Władza ta zaś kończyła się dopiero tam, gdzie natrafiał na nieprzystosowujące się do jego emocjonalnych potrzeb osobniki. Jako że byłem zaś jednym z tych osobników, demiurg ów próbował
mnie wszelkimi sposobami zwieść z mojej prawej drogi — lub, o ile można by ją też tak nazwać, drogi wyższej moralności — i podtykał mi
wtyczki w rodzaju Owena, jednego ze swoich biologicznych respondentów w Słonecznym, abym popełnił jakiś etyczny błąd, przekroczył pewien istotny nakaz, co mogłoby z kolei pozostawić pewną rysę na mojej
duchowej „powierzchowności” i w jakimś stopniu umożliwić mu dostęp
do świata moich emocji. Dodałem więc niby to całkiem szczerze:
— Nie wiem, czy będę miał sumienie poprzeć twój plan co do Anity
i Benity. Po prostu wątpię, żebym był w stanie się na to zdobyć.
— To mogę cię uspokoić. Gdyby taki ktoś jak ty dostał się w ich ręce, z sadystyczną precyzją zamęczyłyby go na śmierć. One nie tolerują
Strona77
facetów, którzy mają wzięcie u kobiet. Nienawidzą ich. Tak jak Ataja. A
taki piękniś jak ty to jest już dla nich ostateczność, niemający w tym
świecie prawa egzystencji wybryk natury. Wiesz też chyba, że Ataja najchętniej wbiłaby cię na pal i przeznaczyła głodnym szczurom na pożarcie… I że już dawno by to zrobiła, gdybyś nie był dla ich Zgromadzenia
zbyt cennym zakładnikiem na wymianę.
Nie zaprzeczałem Owenowi, to nie miało sensu. Gdyby rzeczywiście miał w swoich rękach Aiyshę, argumentowałby inaczej. Takie miałem wrażenie. Ale ponieważ ponownie mi obiecał, że się z nią zobaczę,
na razie zgodziłem się zatem, że trochę „poćwiczę”. Miałem spotkać się
parę razy z moją najnowocześniejszą reprodukcją i postarać wychwycić
różnice w jej zachowaniu i postępowaniu w stosunku do mnie samego.
Wszystko to zaś po to, żebym dostosował się do jej poziomu emocjonalnego, który cechowała przede wszystkim dużo większa powściągliwość reakcji, i tym samym stał się dla innych nie do odróżnienia: ja od
mojej reprodukcji. Po dwóch dniach tych moich „rekolekcji” Owen chciał
zrobić pierwszą próbę i pojechaliśmy marsjańską nawierzchniową kolejką podciśnieniową (w skrócie NKP) z wizytą do pewnego handlarza reprodukcji, oczywiście w asyście odpowiedniej obstawy. Owen chciał się
praktycznie przekonać, czy jestem jeszcze do odróżnienia. Zamierzał
temuż handlarzowi przedstawić mnie i moją kopię jako dwie reprodukcje, między którymi występowałoby tylko parę drobnych różnic. A ten
znajomy handlarz miał mu — o całym podstępie, jak się Owenowi wydawało, nic nie wiedząc — pomóc w ocenie, która z prezentowanych
dwóch reprodukcji robi lepsze wrażenie i którą należałoby zatem przeznaczyć do produkcji seryjnej. Moim zadaniem było specjalnie się nie
wychylać i tylko uparcie twierdzić, że jestem oryginałem. Bo tak też była
zaprogramowana ta najnowsza seria: każda kopia uważała się za oryginał, choć oryginał, hm, był tylko jeden.
Zostaliśmy zaproszeni do dużej, znajdującej się na zapleczu, specjalnie dla nas wynajętej sali w pewnym bardzo znanym lokalu, wraz
zresztą z paroma innymi osobistościami ze świata biznesu. Zadbano
oczywiście nie tylko o odpowiednią atmosferę, ale zwłaszcza o stronę
kulinarną, tak jakby od tego było zależne, czy Owenowi się naszych gości odpowiednio uda wyprowadzić w pole. Po raz pierwszy miałem okazję zakosztować takich przysmaków jak wspaniale przyrządzone kartofle kukurydziane w sosie własnym czy też (super soczyste) liście palmo-
Strona78
we z kruszonką bananową. Dania te i wiele innych przysmaków, jakie
nam podano, były, nie tylko zresztą na Marsie, czymś wielce wyszukanym, z czego, jak sądziłem, można było wnosić o niezwykłej randze tego
bądź co bądź półprywatnego spotkania. W pewnym momencie musiałem skorzystać z toalety, która znajdowała się w holu po lewej, przed
naszą prywatną salą jadalną, a ponieważ paru innych zaproszonych
uczyniło to już przede mną, można było moją reakcję uznać za hipernaturalną, gdyż reprodukcje miały zbliżone do ludzkich potrzeby biologiczne. Ja sam również jeszcze niczego nie podejrzewałem i wybrałem
się po prostu do toalety. Towarzyszył mi pewien bysio z osobistej obstawy Owena, jako że było powszechnie wiadome, że reprodukcjom nie
wolno samodzielnie się poruszać poza ich siedliskami mieszkalnymi.
Kiedy wychodziłem z toalety, spoza drzwi sąsiadującej po prawej z
holem sali wyparowała nagle na nas młoda kobieta i zanim mój stójkowy
zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, obezwładniła go bezgłośnie i z
taką łatwością, jakby był jakąś małą, nakręcaną zabawką, a jednocześnie
tak skutecznie, że zdawał się nie okazywać żadnych oznak życia, a następnie, wciągając go za nogi do toalety, rzuciła do mnie krótko:
— Moment, zaraz wracam.
Po parunastu sekundach wyszła z toalety, rozwinęła szybko jakiś
ciemnobeżowy płaszcz z lekkiego tworzywa, podała mi go i powiedziała:
— Jesteś wolny. Narzuć to na siebie. Mamy mało czasu. Wejdziesz
za mną do tej sali — w tym momencie zrobiła lekki ruch ręką ukośnie na
lewo od moich pleców. — Pozostaniesz za mną w odległości około czterech metrów. Podejdę do stolika i usiądę. Ty wyjdziesz na zewnątrz.
Gdyby się ktoś ciebie czepiał, nie bój się, mam na zewnątrz i w środku
paru swoich ludzi. Jeden z nich podejdzie do ciebie, gdy będziesz na zewnątrz, i powie: „Slim, mam dla ciebie pamiątkę z wycieczki na Jo.
Chodź ze mną.” Wtedy odejdziecie razem.
Nie byłem wcale taki pewny, że teraz, kiedy istniał cień nadziei, że
rzeczywiście mogę odzyskać Aiyshę, powinienem uciekać Owenowi. Z
drugiej jednak strony mu nie ufałem, a skoro zostałem porwany, nie
mógł przecież mieć do mnie pretensji o „zdradę” albo nielojalność. Ta
ucieczka zaś to mogła być także szansa, żeby się czegoś o mojej sytuacji
dowiedzieć. I o sytuacji w ogóle. I oczywiście, a może przede wszystkim,
czegoś o Aiyshy. Poza tym ta dziewczyna bardzo mi zaimponowała. Z
jednej strony była całkowicie bezpretensjonalna i traktowała całą tę ak-
Strona79
cję jak chleb absolutnie powszedni, jak jakąś typową, rutynową zagrywkę, z drugiej zaś wzbudzała moje zaufanie swoją bezpośredniością i powściągliwością oraz, jak wynikało z jej zachowania, zadziwiającą znajomością mego położenia.
— Kim ty właściwie jesteś? — spytałem.
— Mów mi Klaudia. Na razie musi ci to wystarczyć.
Następnie odwróciła się i wyruszyła w kierunku wiadomej sali. Po
chwili odchyliła do tyłu głowę i rzuciła do mnie krótko:
— A teraz policz do dwóch i idź za mną.
Klaudia „otworzyła” drzwi (na Marsie najbardziej rozpowszechnione były drzwi, rozsuwające się odśrodkowo po wpływem dotyku pola
magnetycznego zbliżającej się osoby lub grupy), lecz kiedy drzwi się za
nią już zasuwały, za moimi plecami wynurzył się nagle Owen i jego
dwóch ochroniarzy. Drzwi już właśnie zaczęły się ponownie przede mną
otwierać, ale zanim się otworzyły, obydwaj ochroniarze stali już przy
mnie. W tej sytuacji ujrzała mnie Klaudia, czekająca, wbrew umowie, tuż
za drzwiami.
— Czułam coś — powiedziała i, nazwijmy to tak, wkroczyła do akcji. Trwało to może niecałą sekundę, i obaj ochroniarze leżeli na ziemi.
Jeden z rodzajem płaskiego szpikulca w oku, drugi z głęboko rozciętą
krtanią i na pół odciętą głową. Owen zdążył tylko krzyknąć „Znowu
ona!” i skrył się co tchu za rogiem. Klaudia natomiast pociągnęła mnie za
rękę do tej głównej sali restauracyjnej, której progi przekroczyć miałem
w nieco mniej podejrzanych okolicznościach, i szybko zmierzając do
głównego wyjścia z lokalu, w którym zresztą nikt nie zdawał się tego, co
się działo, zauważać, rzuciła jeszcze poufnie w progu do młodego, najwyraźniej będącego jej człowiekiem mężczyzny:
— Żadnych świadków.
Na pobliskiej stacji NKP wsiedliśmy do metra. Klaudia zaleciła mi
możliwie spokojnie się zachowywać.
— Nie każdy może sobie pozwolić na taką dobrą reprodukcję Slima
Morano. Miałam dla ciebie przebranie, ale mój plan nie wypalił, więc jesteś teraz dla wielu ludzi na ulicy przedmiotem pożądania.
— Dokąd jedziemy? — spytałem rzeczowo, ignorując jej spekulacje
co do mojej osoby.
— Zobaczysz. Musimy wydostać się z Marsa. Owen ma tu wszędzie
swoich ludzi.
Strona80
— Dlaczego powiedziałaś do tego młodego człowieka „żadnych
świadków”?
— Do Johna. To moja prawa ręka. Nie mogę sobie pozwolić, aby
rozpoznawano mnie na ulicy.
— Ale Owen cię widział. Powiedział nawet „znowu ona”.
— To nie był Owen, tylko jedna z jego atrap. Prawdziwego Owena
nikt nie widział. A ten, z którym tam byłeś, już nie istnieje. Mam nadzieję
w każdym razie.
— Ale on już cię kiedyś musiał zobaczyć.
— Nie musiał. Kolejne wersje Owena, i nie tylko Owena, mają
wszczepiane w pamięć pewne bloki pamięciowe. Mogą też być w stałym
kontakcie z bazą, która im na bieżąco przekazuje pewne sugestie lub też
nawet całkowicie przejmuje nad nimi kontrolę i niejako mówi ich ustami.
A w tej zbiorowej pamięci ich bazy jestem z pewnością od dawna zarejestrowana. Ale ja też nie jestem pojedyncza. To znaczy krążą różne moje
podobizny po okolicy.
— Reprodukcje?
— W naszym przypadku są to tylko reprodukcje, a nie inne wersje
nas samych, jak jest to w przypadku Owena. Nawet właśnie w tej chwili
krąży po Marsie kilka moich atrap z paroma różnymi kopiami Slima Morano. Słuchaj, teraz coś ważnego — zmieniła nagle temat. — Wiesz,
gdzie ci wszczepili chip?
— Chyba tu — podniosłem rękę do prawego ucha.
— Nie rób takich gestów… Żadnych gestów. Za uchem? To typowe. Zbyt typowe. Ale może Owen nie liczył się z tym, że mu znikniesz
wprost sprzed nosa. To był dobry numer. Ale teraz muszę cię sprawdzić.
Zanim przesiądziesz się na mój wózek.
— A czy… ludzie Owena nas nie śledzą? Nie wiedzą, gdzie jesteśmy?
— Usiłują. Ale ja mam przy sobie zagłuszacz. I John też. Więc jeżeli
jesteś bezpośrednio w naszej okolicy, nie mogą cię kontrolować. Mam
nadzieję, że nie.
Dojechaliśmy do ostatniej stacji, po czym Klaudia zaciągnęła mnie
w holu wyjściowym w jakiś ciemny kąt i nie zważając na zerkających na
nas od czasu do czasu przechodniów, powiedziała, wepchnąwszy mnie
za jakąś ściankę w wąskim przejściu do przebiegającego obok równolegle tunelu komunikacyjnego:
Strona81
— Odwróć się tyłem. Nikogo nie interesuje, co my tu robimy, dopóki nie jesteśmy groźni dla otoczenia. Ale gdyby jakiś wścibski agent
albo urzędas chciał się upewnić, czy jesteś legalną reprodukcją Slima,
możemy mieć niepotrzebne kłopoty. Sprawdziłam cię, masz dwa chipy,
oba za uszami. Muszę cię teraz trochę znieczulić.
Podniosła mi od tyłu koszulę (nazwa „koszula” jest bardzo stara i
zachowała się głównie na Marsie; oznacza ona każdy rodzaj nakrycia
wierzchniego, nakładanego na górną część ciała), dotknęła jakimś niewielkim przedmiotem moich pleców na wysokości krzyża, mówiąc jednocześnie „teraz ci wyłączam na chwilę akumulator”, w następstwie
czego poczułem coś w rodzaju krótkotrwałego bezwładu wszystkich
członków, a po chwili było już po krzyku.
— Poczekaj, muszę ci jeszcze przypudrować te zranienia przy
uszach…
— Przypudrować?
— Tak się mówi. To znaczy… zakleić. Bo nie mam przy sobie regeneratora. Ale te ranki są minimalne. Chodzi tylko o to, żebyś nie nabawił
się jakiejś marsjańskiej zarazy.
Po chwili powiedziała:
— Gotowe. Bolało?
— Trochę.
— Nie jestem medykiem. Ani nawet chyba nie mogłabym nim być.
Ale nie mogliśmy czekać.
— Dlaczego? Ten chip to taki sygnalizator?
— Nie tylko. Lepiej byłoby powiedzieć „kontroler”.
— A twój zagłuszacz? Nie mogłabyś mnie cały czas zagłuszać?
— Mogłabym. Ale nie będę z tobą chodziła cały czas za rączkę, nie
jestem twoją mamusią. Raczej odwrotnie.
— Co masz na myśli?
— Potem się dowiesz. Ale na Lolę nie mogłabym cię z tymi chipami
zabrać. Bylibyśmy dla Owena samonaprowadzającym się celem…
— Na Lolę? Powiedziałaś „na Lolę”…
— Tak, to mój wózek. Zobaczysz.
— A co z moimi chipami zrobiłaś?
— Zdezaktywizowałam je. Potem dostanie je być może kto inny.
— Kto na przykład?
Strona82
— A co, jest ci nieswojo, wszczepić ci je z powrotem?… — zakpiła
sobie. — Zachowujesz się, jakbyś spadł z Księżyca… Te wszczepy może
dostać ktokolwiek, jakiś człowiek na ulicy w czasie jakiejś akcji. Albo jakaś twoja reprodukcja. Dla zmyłki. Albo nikt ich już nie dostanie. Też
możliwe.
Szliśmy szybko po ruchomym chodniku, ciągnącym się daleko, w
głąb bardzo długiego i przestronnego holu, mijając co jakiś czas innych,
znajdujących się w drodze. Ruch jednak nie był tu zbyt duży.
— Słuchaj… — zacząłem. — Ja mam jeden problem…
— Ja też. I to nie jeden.
— Ale ja nie żartuję. Owen ma kogoś, na kim mi bardzo zależy.
— Kogo?
— Pewną…
— Nie ma jej.
— Skąd wiesz.
— Bo działam na jej zlecenie.
— Na zlecenie Aiyshy? — wyrwało mi się.
— Zobaczysz. Nie bądź taki ciekaw.
— A ty nie traktuj mnie, jak swojego małego braciszka. Mogłabyś
być moją córką.
— Zdaje się, że trafiłeś w dziesiątkę.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nic.
— Znowu zaczynasz. Musisz być taka tajemnicza? A co będzie, jeżeli wrócę teraz z powrotem do Owena?
— Nic nie będzie.
— To wracam — powiedziałem i stanąłem w miejscu, na brzegu poruszającego się dywanochodnika. Nie wiedziałem jednak, co dalej zrobić, bowiem chodnik rwał do przodu z szybkością przynajmniej tych
trzydziestu kilometrów na godzinę i nie byłoby łatwo z niego zeskoczyć,
tym bardziej, że z obu stron okalały go mniej więcej na metr wysokie barierki. Wtedy Klaudia przyparła mnie do tej zewnętrznej poręczy z niesłychanym jak na jej dziewczęcą sylwetkę impetem i wyszeptała mi prosto w oczy:
— Nigdzie nie wracasz, jasne?
Strona83
Spuściłem tylko wzrok i nic nie powiedziałem. Bo w tym samym
momencie przypomniałem sobie tych trzech ochroniarzy Owena,
zwłaszcza zaś tego z nożem czy też czymś w rodzaju noża w oku.
Po chwili chodnik się skończył i znaleźliśmy się na dużym rondzie,
gdzie krzyżowało się ze sobą wiele korytarzy i ruchomych chodników.
— Mam sygnał, zaraz tu będą.
— Kto?
— Moi ludzie.
Wepchnęła mnie do jakiejś małej celki, jednej z kilkunastu na lewym skrzydle tego gigantycznego skrzyżowania i krótko skomentowała:
— To jest toaleta…
— Toaleta?
— Tak. Poczekasz tu chwilę na Johna. Tego młodego, z lokalu. Kiedy do ciebie podejdzie, pójdziesz z nim dalej. Nie mogę z tobą jako osoba rodzaju żeńskiego w pojedynkę wejść do stacji lotów, bo wzbudziłoby
to być może u co poniektórych zbyt wiele ciekawości. Mimo że jesteśmy
na Marsie. Rozumiesz?
— Rozumiem… — przytaknąłem bez przekonania.
— Ja już idę. Będę was miała na oku.
Rozejrzałem się wokoło i doszedłem do wniosku, że to była jakaś
najnowsza, nieznana mi jeszcze generacja toalet. Ale byliśmy na Marsie… Zanim zdążyłem się nad swoją sytuacją przez chwilę głębiej zastanowić, stało się, jak mówiła Klaudia. John podszedł wprost do mojej
„wnęki”. Nie wiedziałem wprawdzie, jak mnie odnalazł, skoro miałem
być niewidoczny od zewnątrz, ale pomyślałem, że może Klaudia założyła mi na miejsce starego jakiś nowy chip, żebym im gdzieś nie przepadł.
John stanął tak, jakby chciał mnie zakryć w momencie, kiedy będę z mojej toalety wychodził. Był wysoki, dobrze zbudowany, dosyć przystojny,
ale przede wszystkim emanował jakąś wielką wewnętrzną równowagą,
opanowaniem, mimo swojego bardzo młodego wyglądu (szacunkowo
jakieś dwadzieścia sześć lat). Po chwili kiwnął mi, żebym wyszedł i do
mnie powiedział:
— Zachowuj się, jak byś był moją własnością, moją prywatną repliką Slima Morano. Idź koło mnie spokojnie i nie rób gwałtownych ruchów. Może się zdarzyć, że ktoś nas zaczepi, jakiś agent Owena. Nie odzywaj się. W ogóle i pod żadnym pozorem. Gdyby doszło do jakiejś scysji
Strona84
z agentami, chowaj się zawsze za moim plecami. Nie próbuj też uciekać,
żywego cię i tak im nie oddamy.
— Czy wy nie jesteście czymś w rodzaju brygady terrorystycznej?
— Na to pytanie nie mogę ci dać teraz precyzyjnej odpowiedzi.
Musisz mieć jeszcze trochę cierpliwości.
Z kolejnego korytarza weszliśmy właśnie do gigantycznej, kopulastej hali dworcowej, do której zewsząd dochodziły podobne do naszego
korytarze z chodnikami i inne hole. Panował tu ogromny ruch. Po prawej, do wysokości czterech, pięciu pięter wznosiły się podłużne platformy, osiągalne za pomocą licznych, niewielkich wind oraz pewnego rodzaju wąskich, ruchomych schodów. Środek był zdominowany przez inne ruchome schody, szerokie chyba na dwadzieścia metrów i przypominające z wyglądu bardziej jakąś w górę płynącą rzekę, która wznosiła się
do poziomu trzeciego piętra i przechodziła w olbrzymią, owalno-łukowatą bramę, a potem w jakąś kolejną, ogromną halę. Ponadto
wszędzie były widoczne, na wszystkich piętrach i wysokościach, setki
węższych korytarzyków i przejść.
Szczęśliwie dotarliśmy windą do najwyższego poziomu, weszliśmy
w jeden z łukowatych, wysokich gdzieś na trzy metry korytarzy, czy też
raczej tuneli wyjściowych, i kiedy dochodziliśmy już do hangaru parkingowego, w którym stały setki najdziwaczniejszych, w większości latających pojazdów, podszedł do nas ubrany w czarny, obcisły strój jegomość. John zdążył tylko jeszcze wyszeptać, że to strażnik, zanim tamten
zwrócił się do nas:
— Mój szef poszukuje zaginionej reprodukcji, identycznej z tą tutaj.
Czy mogę wykonać pomiar?
— Możesz — odpowiedział szybko John, jak gdyby nigdy nic. Gość
wyciągnął z kieszeni rodzaj małego, okrągłego czujnika, podobnego trochę do urządzenia, jakie widziałem u Klaudii i jakim mnie potem „znieczuliła”. Cofnąłem się więc odruchowo. John jednak uspokoił mnie zza
jego pleców ruchem ręki.
— W porządku — skwitował przeciągle strażnik. Ale John nie dał
mu wiary. I w tym samym momencie, rozejrzawszy się uprzednio dyskretnie, skręcił mu dosłownie w ułamku sekundy kark, jednocześnie natychmiast nakłuwając mu jakimś szpikulcem szyję. Następnie wyjął zza
pasa coś, co wyglądało jak jakiś pojemnik na osobiste drobiazgi, jaki to
wielu przybyłych na Marsa nosiło przy sobie, przystawił mu wystającą z
Strona85
niego małą rurkę do tkwiącego w szyi szpikulca, i wtedy gość ów na moich oczach rozpadł się na pył, który John tym samym urządzonkiem, niczym odkurzaczem, wciągnął do środka.
Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Uświadomiło mi to jednocześnie, jak mało znane mi były techniczne „nowinki” cywilizacji, w której, choć przez większość mojego życia niemal całkowicie odizolowany
od otoczenia, przecież jednak żyłem.
— Czy zamierzacie ze mną zrobić coś podobnego? — spytałem
kpiąco.
— Reprodukcji się nie neutralizuje — odpowiedział, uśmiechając się
przyjaźnie. — Na ogół nie ma takiej potrzeby. Ponadto reprodukcje posiadają wbudowane fabryczne identyfikatory, rodzaj rdzeni rozpoznawczych, które nie podlegają tak łatwo procesowi neutralizacji. Ale teraz…
musimy się pospieszyć, bo przy następnej takiej okazji może już nas ktoś
zdążyć namierzyć. Na razie dla ich systemów kontroli jakby nie istniejemy, bo nie mamy zainstalowanych żadnych czujników nadawczych.
— Masz na myśli te chipy, które mi Klaudia wyjęła zza uszu?
— Tak, to też były czujniki.
Po paru minutach wchodziliśmy już na pokład Loli. Był to stosunkowo mały wózek, ale nie jedyny tego rodzaju w hangarze. Miał kształt
mocno spłaszczonej kuli, około dziesięciu metrów średnicy w poziomie i
około sześciu w pionie. Na obwodzie, gdzieś w połowie wysokości zwężał się w ostry, wąski brzeg, co robiło wrażenie, jakby otaczał go wokół
szarometalowy pierścień.
Szeroki, dwumetrowy właz znajdował się tuż przy powierzchni
dromu, jak nazywano tu na Marsie wszystkie pokłady startowe. Weszliśmy do środka.
— Wszystko w porządku? — spytała Klaudia.
— Tak, musiałem tylko jednego zneutralizować.
— Gdzie?
— Przy wejściu do dromu.
— Wtedy już was straciłam z oczu. Widział was ktoś?
— Chyba nie.
— Nie mów do mnie „chyba”, John. Wiesz, jak tego nie lubię.
John spojrzał krótko w dół, lojalnie niejako przyznając się do błędu.
— Pegi, gramol się stąd — rzuciła następnie Klaudia do pulchnej
rudzielicy o dość jasnej, sympatycznej karnacji. Osoba ta zdawała się
Strona86
mieć pod swoją opieką coś w rodzaju pulpitu sterowniczo-komunikacyjnego. Jak wynikało z reakcji Pegi, „gramol się” oznaczało tyle co „startuj”, gdyż w chwilę potem unieśliśmy się z wolna, wlecieli w otwierającą się przed nami śluzę wylotową, która się po chwili od
dołu zamknęła, aby od góry się z kolei otworzyć. Poszło to bardzo
sprawnie. Znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni. Nad nami jaśniało
lekkim przedświtem nocne jeszcze niebo.
— Teraz czadu — powiedziała Klaudia do Pegi. — Zanim się kapną.
— Może się w ogóle nie kapną — odparowała dzielnie Pegi.
— Właściwie nie mają prawa się kapnąć — poparła ją Klaudia i spojrzała w moją stronę, tak jakby chcąc dać mi do zrozumienia, że te słowa
przeznaczone są tak naprawdę dla mnie. — Wszędzie mamy swoich ludzi: takie państwo w państwie. Ale do końca nigdy nic nie wiadomo.
Klaudia, wypowiadając jeszcze tę kwestię, podeszła do mnie.
— Mamy cię — rozpromieniwszy się w czarującym uśmiechu, podała mi rękę. — Klaudia. Klaudia Kekkingave.
— Slim Morano — rzuciłem skromnie, nie mogąc jednak jej uśmiechu nie skontrować czymś w rodzaju jego lustrzanego odbicia. Do
uśmiechania się miałem jakiś dar.
— Nie małpuj — powiedziała. — Jestem twoją pierwszą kobiecą
krzyżówką.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nic, tatusiu. Tylko tyle, że moja matka, Benai Suneze, która
zresztą, jak może wiesz, nie lubiła facetów i używała ich tylko jako atrapy do osiągania mechanicznego orgazmu, wiedziała od początku, co z
ciebie za jeden, i skrzyżowała cię ze sobą. Nosiła mnie w swoim brzuchu.
Jestem więc z naturalnego poczęcia. I choć jestem przyrodnią siostrą
Atai, jestem od niej dużo młodsza. Jest niemniej faktem, że pochodzimy
z jednego łona. Tyle że ja swoje dzieciństwo spędziłam z Heteros. Najpierw porwali mnie co prawda Homos, ale potem z kolei wymienili mnie
z Lesbos na pewnego typa, na którym im bardzo zależało. A potem, kiedy udało im się jakimś cudem uprowadzić z Lesbolandu Aiyshę, Benai
zaoferowała im, że mogą zażądać od niej, kogo tylko chcą, byle tylko
Aiyshę oddali jej z powrotem.
— I? Oddali? — przerwałem jej odruchowo, żeby to, co właśnie
usłyszałem, mogło mi się jakoś ułożyć w głowie. I żeby nie przegapić
czegoś ważnego, co mogłoby dotyczyć mnie i Aiyshy.
Strona87
— Tak. W czasie tej transakcji znalazłam się obok dobrych dwóch
setek facetów, którzy, najczęściej jako więźniowie z lesbiańskich obozów pracy, poszli na wymianę. Było też tam sporo kobiecych oryginałów, których Homos sobie od Lesbos w zamian za Aiyshę zażyczyli.
Aiysha powróciła więc do Lesbolandu po bardzo krótkim czasie i zajęła
ponownie miejsce u boku Atai, ja zaś znalazłam się wśród Heteros, którzy odzyskali mnie wkrótce potem od Homos w czasie jakiejś kolejnej
wymiany na wysokim szczeblu, podając się oczywiście za agentów
Owena. Wychowałam się więc tam, w Heterolandzie. I nie marnowałam
czasu tak jak ty i Aiysha u boku Atai.
— Nazywasz to marnowaniem czasu? Prawie dziesięć lat siedzenia
w osamotnieniu w tej kamczackiej twierdzy pod najściślejszą ochroną?
— Nie to miałam na myśli. Miałam na myśli twoje młode lata u boku Aiyshy.
— Czyli że chcesz przez to powiedzieć, że los pozbawił mnie mojej
córki tylko po to, żebym mógł „nacieszyć się” swoją… narzeczoną?
— Nie komentuję.
— Ile masz lat?
— A na ile wyglądam?
— Na piętnaście.
— Jestem parę lat starsza, jak się może domyślasz.
— To znaczy?
— To znaczy, że jestem twoją córką, prawdziwą córką.
— Co to znaczy „prawdziwą”?
— To, co myślisz.
— Ile miałem wtedy lat?
— Trzynaście, byłeś wcześnie dojrzały. O ile sobie przypominasz,
nie rosłeś od czternastego roku życia. Już wtedy miałeś te swoje sto
osiemdziesiąt centymetrów.
— Skąd ty to wszystko wiesz?
— Od Aiyshy.
— Od Aiyshy?
Przytaknęła w milczeniu, ale poza tym pary z ust nie puściła. Nie
wytrzymałem więc i zapytałem w końcu wprost — moją córkę o moją
narzeczoną:
— A gdzie ona jest?
— U nas.
Strona88
— Co to znaczy „u nas”? U Heteros?
— Zobaczysz. Trochę cierpliwości. Są Heteros i Heteros. Może
wiesz coś o tym.
Pokiwałem tylko głową. Bo oczywiście chwilowo mało mnie interesowało cokolwiek poza Aiyshą. Dla niepoznaki jednak powróciłem do
poprzedniego wątku naszej rozmowy.
— Nie przypominam sobie, żebym jako chłopiec był zgwałcony
przez Benai Suneze.
— W twoim wypadku to nie był gwałt. Raczej rodzaj inicjacji. Ale
dostawałeś zapominajki. Dlatego nie możesz sobie przypomnieć. Poza
mną… masz jeszcze wiele dzieci. Byłeś dość intensywnie eksploatowany.
Pokiwałem z niedowierzaniem głową.
— Na dziś ci chyba wystarczy. Popatrz sobie na gwiazdy. Na tym
wyświetlaczu — wskazała unoszącą się ponad pulpitem w powietrzu
trójwymiarową projekcję — możesz zobaczyć prawdziwe niebo. Pegi —
zwróciła się do rudzielicy — pokaż mojemu tacie, co tam w próżni piszczy.
A do mnie dodała:
— Za dwie, trzy godziny będziemy na miejscu.
Strona89
maj 2386
Wychowałem się wśród Lesbos. Od dziesięciu lat przebywałem w niewoli — najpierw w łagrach na Tybecie i na Kamczatce, potem porwany u
Owena — i nie miałem możliwości przekonać się osobiście, jaki ten świat
naprawdę jest. Znałem go z lektury, ze szkół dla męskiej młodzieży w
Lesbolandzie (specjalne programy dla przebywających u nich w niewoli
Homos), oczywiście w czasie, kiedy byłem jeszcze bardzo młody i żyłem
na wolnej stopie; z opowiadań innych. Przybywszy jednak do krainy Heteros w byłej północnowschodniej Azji, przekonałem się, że Heteros to
społeczeństwo bardzo wielowarstwowe. Obok bowiem wszystkim znanej Heterolandii istniała tu cała nielegalna cywilizacja, przygotowująca
następne pokolenia do przejęcia władzy na Ziemi i rządzenia nią wedle
kosmicznych, odwiecznych praw. Odnalazłem tu tych, których właściwie
przez dwadzieścia osiem lat swego życia szukałem; tych, którzy żyli w
świetle, mimo iż zdawały się otaczać ich ciemności; i tych, którzy posiadali tak niewiele, ale zdecydowani byli na wszystko. I odnalazłem też ją,
Aiyshę.
Aiysha uciekła Atai w czasie jej nieobecności. Była to akcja, którą
osobiście zaaranżował i przeprowadził Magan Laj, szef, nazwijmy to,
wysoce tajnej siatki kontrwywiadowczej Heterolandczyków. Mieli oni od
pewnego czasu paru ludzi (parę przedstawicielek płci żeńskiej) w najbliższym otoczeniu Aiyshy w Lesbolandii i zasymulowali w czasie nieobecności Atai napad rabunkowy ze strony Owena. Aiyshę udało się im jednak wywieźć na Marsa tylko dzięki temu, że owe kobiece agentki mogły
nawiązać z nią, przebywając w jej pobliżu, osobisty kontakt i przy jej
bezpośrednim udziale całą tę akcję zaplanować. I rzeczywiście, Aiysha
mało co nie znalazła się w rękach Owena. Zdarzyło się to na Marsie w
trakcie przypadkowej kontroli ze strony jednego ze stróżów bezpieczeństwa, jak po ojcowsku byli oni przez Owena i jego popleczników nazywani. W czasie tej akcji Aiysha rzeczywiście pośliznęła się i złamała sobie
nogę, odnosząc przy tym także parę innych powierzchownych obrażeń.
Owen był naturalnie wściekły, że mu się w końcu wymknęła, bo już od
dawna miał na nią oko. Wiedział przecież, że gdyby Aiysha dostała się w
jego ręce, mógłby na mnie i na Atai wymóc wszystko, a w dodatku miałby do swojej dyspozycji najpiękniejszą (chyba nie tylko z mojego punktu
widzenia) kobietę w Słonecznym. W międzyczasie Aiysha zdążyła się już
Strona90
przed paroma tygodniami znaleźć w Heterolandii, w rejonie oddzielonym niedostępną dla niewtajemniczonych śluzą czasoprzestrzenną
(określaną w syntetycznym języku heterolandzkim jako, w tłumaczeniu,
strefę „porta tempora”). Śluza ta w normalnych warunkach zaginała wokół siebie kontinuum, przybliżając do siebie znajdujących się w jej pobliżu „swoich”, a oddalając na kilometry niepowołanych; mogła ona też
jednak pod wpływem okoliczności do minimum redukować pole swojego działania.
Aiysha w ciągu tych paru tygodni doszła już do siebie i bardzo niecierpliwie na finał tej akcji pod Arsenałem czekała. Akcja ta, mimo mojego wielkiego respektu dla tych najwspanialszych pod słońcem chłopców i dziewcząt z Powstania, o których do dziś mówi się w wielu sferach
i wymiarach z wielkim poważaniem i z których zresztą wielu żyło we
współczesnych mi reinkarnacjach w Heterolandii jako członkowie struktur jej tajnego kontrwywiadu, przy całym więc szacunku dla nich, akcja
pod Arsenałem była błahostką w porównaniu z odbiciem mnie Owenowi. Kiedy potem się dowiedziałem, jaką tradycję miała i na jaką skalę zakrojona była działalność tegoż kontrwywiadu, która to działalność od lat
stawiała sobie za główny cel odbicie mnie i Aiyshy z rąk „niewiernych”
(w znaczeniu niewiernych Prawom Królestwa), dopiero wtedy zdałem
sobie sprawę z posłanniczej wagi tego przedsięwzięcia o wymiarze,
można by powiedzieć, globalnym. Przykładowo — ten znajomy handlarz
Owena, który od dzieciństwa był przygotowywany do tej roli, i nikomu,
żadnemu ostatniemu oprychowi albo mafioso na Marsie, nie przyszłoby
w najśmielszych oczekiwaniach do głowy, że może on mieć coś wspólnego z heterolandzką siatką wywiadowczą. Jak mi potem mistrz Herman opowiadał, nawet Ataja, córka diabła, jakby się wielu wydawało,
miała karmiczne zadanie, z którego sobie oczywiście świadomie nie
zdawała sprawy, tak długo trzymać mnie w swojej niewoli, jak długo
wszystkie przygotowania nie zostaną zapięte na ostatni guzik i nie zajdą
odpowiednie okoliczności, umożliwiające przesiedlenie mnie i Aiyshy do
Heterolandii. Aiyshy, która, tak jak i ja, o tej innej Heterolandii nie miała
żadnego pojęcia. Było to więc dla nas obydwojga zupełnie nowe odkrycie: świat Heterolandii z pogranicza Porta Tempora. Nie dziwota więc,
że nasz pobyt rozpoczął się od udziału w licznych, regularnych szkoleniach, w całym, obliczonym na nasz użytek, programie edukacyjnym,
który zresztą sami, w miarę naszych postępów, współtworzyliśmy na
Strona91
bieżąco. Ale o tym może jeszcze potem. Najważniejsze było przecież dla
mnie zobaczyć się z Aiyshą.
Z Marsa wróciłem późno w nocy, z dwunastego na trzynastego
maja. Zaprowadzono mnie jakimś korytarzem do mojego tymczasowego pomieszczenia mieszkalnego, dość schludnie urządzonej podziemnej
kajuty z normalnym łóżkiem (miałem już dosyć tego magnetycznego,
polosiłowego tapczanu na Marsie). Spałem jednak nie więcej niż pięć,
sześć godzin, czyli i tak długo, bo gdyby nie to, że byłem bardzo zmęczony, w ogóle bym nie zasnął, jako że wewnętrzne napięcie na myśl o
spotkaniu z Aiyshą nie opuszczało mnie ani na chwilę.
Strona92
14 czerwca 86
Minął miesiąc od czasu mojego spotkania z Aiyshą. Otworzyły się przede
mną nowe światy, ale nic, na co nie byłbym przygotowany. Wszystko
jakbym już wiedział wcześniej.
Aiysha była dokładnym odzwierciedleniem mojego ideału kobiety,
choć z wyglądu mogłaby być trans. Jej lekko skośne, ciemne oczy zdradzały już przy pierwszym wzrokowym kontakcie pewien rodzaj determinacji, wyrażającej coś na kształt bezapelacyjnej pogardy dla ludzi, którzy
byliby gotowi zrezygnować ze swoich ideałów dla jakichś bieżących korzyści. Ta determinacja, ten nieznoszący sprzeciwu, wynikły jakby z jakiejś wrodzonej odporności na wszystkie cierpienia i niewygody, świadomy i głęboki idealizm, przywołujący każdego, kto rozpoznał go w jej
spojrzeniu, do szacunku dla niej i czci nieomal — bywał też natychmiast
równoważony przez jakąś królewską hojność jej dobrotliwego i ujmująco
czarującego uśmiechu i przez naturalną lekkość i jakby jakąś napowietrzną grację jej ruchów, wywołującą złudzenie, że jej ciało zbudowane jest nie z fizycznej, ale z jakiejś innej, eteryczno-duchowej tkanki. Ta
jej idealistyczna wierność własnemu sercu i królewska charyzma, ale
także pokora, pokora z miłości, i jej królewska godność sprawiały, że zaskarbiała sobie z miejsca wielką sympatię, niemalże uwielbienie. I to nie
tylko moje.
Aiysha miała wysokie i gładkie czoło, które okalały długie, brązowo-kasztanowe włosy, przeplatane trochę ciemniejszymi, naturalnymi
kosmykami, oraz królewsko, nieco do tyłu wydłużoną czaszkę, jak starożytno-egipska, arystokratyczna piękność Nefretete. Twarz jej jednak,
mając w sobie pewien bardzo zdecydowany, amazońsko-wojowniczy
rys, podzielona była długim, szlachetnie wydatnym nosem na dwa płaskie, pozbawione wszelkiej powierzchownej zmysłowości policzki, i
uwieńczona dużymi, zdającymi się nieprzerwanie lśnić w jakimś niebiańskim, wewnętrznym uśmiechu ustami. Zaskakiwał przy tym kwadratowo-owalny, łagodny kształt jej podbródka, jak gdyby skrywał się w nim
sam Księżyc i swoim miękkim i spokojnym blaskiem rozjaśniał jej, falujące w ciągłych, oczarowujących uśmiechach i półuśmiechach, ciemnoróżowe wargi, które przez swoją ruchliwość co moment odsłaniały rzędy
bielusieńkich zębów, skromnie pozostających zawsze na drugim planie.
Dodatkowo zaś — obok tejże księżycowej jasności i nadobności — ów z
Strona93
lekka groźny rys jej twarzy łagodziły, co chwila wyłaniające się w kącikach pięknych ust, dwa przeurocze dołki i pogodnie odchylona do przodu, wydatna dolna warga, przydając jej tak pełnej surowości i powagi,
jednak zarazem ruchliwej i żywej fizjonomii, ten dziecięco-spontaniczny
wyraz, odsuwający na najdalszy plan jakiekolwiek wątpliwości co do absolutnej szczerości jej intencji. Całość dopełniały pełne, naturalnie zwężające się na zewnątrz, wyraziste brwi. Kiedy zaś dziewczęco odgarniała
sobie włosy, ukazywały się śliczne, regularne, ani nazbyt małe, ani nazbyt płaskie uszy. Nie była więc żadną tanią pięknością, nie miała też w
sobie cienia taniego erotyzmu czy jakiejkolwiek frywolności, a mimo to
była kobietą magicznie pociągającą i uniwersalną, o jednorazowo rzadkiej, nadprzyrodzenie nietypowej urodzie, co przy jej, rzecz istotna, jednoznacznej heteroseksualności, czyniło z niej wyjątek w całym Słonecznym. Był to też jeden z powodów, dla których repliki jej reprodukcji należały do tak wielce rozpowszechnionych: wszędzie miała swoich fanów.
I wrogów.
Posiadała też cechy charakteru i usposobienia, których żadna reprodukcja, to przecież oczywiste, nie była w stanie w pełni oddać.
Przede wszystkim skromność i ta, tak pełna czaru i witalności, pozbawiona jakiegokolwiek wykalkulowania, tak jakby pozorna oszczędność
ruchów — pozorna, gdyż krył się za nią pełny potencjał owej zawsze
zdolnej do zachwytu, dzięcięco-niewinnej spontaniczności — ta zatem
skromność i pełna samokrytycznej kontroli oszczędność ruchów świadczyły tylko o tym, że nie chciała swoim boskim wdziękiem nikogo prowokować, bo jeśli już ktoś dostępował z jej strony tego zaszczytu, zaszczytu ujrzenia jej w stanie nieskrępowanej, nieprzytłumionej radości
lub gniewu, lub jakiejś innej, podobnej chwili, ten nie mógł się już nigdy
otrząsnąć z wrażenia, jakie pozostawiły na nim jej doładowujące w jednej chwili tą jej uszczęśliwiającą energią spojrzenia i uśmiechy, i anielsko
słodka, bezwiednie przykuwająca spojrzenie mimika jej twarzy.
Jak się z czasem przekonaliśmy — my, czyli ja i Aiysha — Heteros
posiadali dobrze funkcjonujące organizacje (nie chcę używać słowa instytucje), o których można by powiedzieć, że miały charakter podziemny, a nawet że związane były z czymś w rodzaju bardzo świadomego
swoich celów ruchu oporu. Trudno mi powiedzieć, na ile Lesbos i Homos
było to wiadome, nie mieli jednak tego zjawiska albo za zbyt niebezpieczne, albo za niemożliwe w łatwy sposób do zwalczenia, albo też, co
Strona94
uważam również za przekonywające, gdzieś tam po cichu liczyli się z
Heteros jako ze sprzymierzeńcami w walce, i to nie tylko z mafią Owena.
Prawdopodobnie jednak wszystkie te czynniki i oczywiście fakt, że Heterolandia była niezastąpionym dostarczycielem świeżego materiału genetycznego, rozszerzały granice tolerancji, z jaką Lesbos i Homos traktowali Heterolandczyków.
Oczywiście nie powodowała nimi w stosunku do nich żadna litość,
lecz, nazwijmy to, jakaś szczątkowa strategia gospodarczo-rozwojowa,
bo Heterolandia była dla nich wszystkich, także dla Owena, czymś w rodzaju gigantycznego, ziemskiego zoo albo też rezerwatu, gdzie w naturze prokreowały się egzemplarze, jakich w laboratoryjnych warunkach
nie można by wyhodować. Żadne jednak prawo ani żadna umowa nie
chroniły Heterolandczyków przed innymi i traktowani byli oni jak bezbronni Indianie przez białych kolonizatorów, z tą tylko różnicą, że nikt z
białych nie zamierzał się tu osiedlać, lecz jedynie łupić, pozwalając sobie
na wszystko. Wielokrotnie porywano z Heterolandii nie tylko sympatyczniejsze dzieci czy też niemowlaki, ale już młode mamy w ciąży.
Oszczędzano tylko tereny rolnicze i infrastrukturę Heterolandii, a nawet
udzielano czegoś w rodzaju pomocy gospodarczej, oczywiście aby zapewnić sobie łupy na przyszłość. Heterolandczycy powinni więc rozmnażać się na potęgę — nie obowiązywał tu bowiem zakaz heteroseksualnego kontaktu cielesnego — a jednocześnie, pozostając tą niekontrolowaną strefą kwitnącego heteroseksualizmu, stanowić coś w rodzaju naturalnego laboratorium a także zaplecza dla nowych, naturalnych krzyżówek. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Bo Homos, Lesbos i Owenos,
jak nazywano czasem ludzi Owena i pokumane z nim gangi, znajdowali
się w stanie ciągłej wojny i sami wydzierali sobie z rąk co wartościowsze
krzyżówki-oryginały. I to niejednokrotnie w dosłownym znaczeniu tego
słowa. Było na przykład niemalże regułą, iż jeżeli w jakiejś potyczce,
dajmy na to, Homos utracili w walce z Owenos jakąś krzyżówkę, próbowano tę stratę przynajmniej częściowo zrekompensować i usiłowano
przeciwnikowi odstrzelić porwaną ofiarę. Najczęściej nie udawało się jej
wprawdzie nawet zranić, gdyż porwanych strzeżono jako niezwykle
cenny łup wszystkimi środkami, ale chciałem w ten sposób ukazać, że
oficjalnie, to znaczy w ramach oficjalnie obowiązujących przepisów, nie
miano dla wykradzionych krzyżówek, jako dla autonomicznych istot żywych, żadnej litości; były one — oficjalnie — tylko kosztownym towarem
Strona95
i niczym więcej. Zostało to zresztą w urzędowym prawodawstwie jeszcze dobitniej usankcjonowane: jakakolwiek litość dla wroga — a wykradane krzyżówki jako plugawe nasienia heteroseksualizmu były oczywiście elementem wrogim — jakakolwiek więc litość wobec nich, mając
status niedopuszczalnej słabości, była surowo karana.
Odwrotnie było u Heteros. Byli oni narodem pacyfistów i ofiar. Z
pozoru. Pod pozorem swojej bezradności starali się bowiem ukryć to, co
najważniejsze — skrzętnie przygotowywaną rewolucję. Miała ona w ich
społeczeństwie wiele swoich ogniw, większość Heterolandczyków żyła
jednak normalnym, choć często bliskim ostatecznej granicy ubóstwa życiem. Ja i Aiysha, jak z dnia na dzień coraz jaśniejsze się to dla nas stawało, należeliśmy jednak do elity tej społeczności, a wkrótce uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy jej bodaj najważniejszymi członkami. To i jeszcze parę innych rzeczy przyswoiliśmy sobie wstępnie w ciągu pierwszego miesiąca. Zrozumieliśmy także, jak przejawiała się działalność Heterolandczyków w zewnętrznym świecie. Otóż wielu konkurentów, ale i
także współpracujących na wolnym rynku z Owenem mafioso, miało
swoje korzenie w Heterolandzie, i w gruncie rzeczy stanowili oni wszyscy, choć często pod postacią drobnych handlarzy, przewoźników i temu
podobnych, jedną potężną organizację. Organizację, która co prawda
nie mogła z dnia na dzień złamać potęgi Owena, ale która była nośnikiem wartości, jakie nie dawały temu światu tak do końca się zdeprawować.
Strona96
wrzesień 2386
Zostaliśmy częściowo wtajemniczeni. Ale w czasie wolnym od zajęć
trzymano nas rozdzielnie. Tłumaczono nam, że najpierw musimy przejść
odpowiednie szkolenie i podnieść swoje wibracje, a dopiero potem, w
tym nowym stadium rozwoju, możemy zdać się na naszą nową, pobudzoną, już wtedy wyższą wolę; gdyż dopiero wtedy, w stanie tych podwyższonych wibracji, będziemy zdolni do podejmowania stosownych
decyzji. Nasza świadomość będzie bowiem wówczas zdolna funkcjonować na poziomie theta, a nawet delta. Staniemy się niejako świadomie
wielowymiarowi. Co przy naszym potencjale, jak nas zapewniał mistrz
Herman, w idealnym zaś układzie — zjednoczonym potencjale — będzie
miało ogromny wpływ na dalsze losy całego Słonecznego. I nie tylko. Ale
tego już nikt dokładnie nie wie. Co dokładnie nastąpi, jaki będzie miało
przebieg — owiane jest tajemnicą. Bo to będą zmiany, wprowadzające
Ziemię i Słoneczny w wyższy wymiar, a konkretnie — wprowadzające
przetrwałe w nim po wcześniejszych zmianach klimatologicznych i kataklizmach formy życia na wyższe piętro spirali; spirali nieuchronnego
rozwoju i ewolucji form biologicznych wedle scenariusza, który dalece
przekracza wszelkie wyobrażenia i przewidywania naukowców z ZPP
(Zespołów Planowania Przyszłości, naukowej organizacji pod wodzą
Owena). Proces tych przemian zapisany jest już bowiem od dawna (przy
czym „od dawna” oznacza tu z ludzkiej perspektywy praktycznie: wiecznie) w sąsiadujących z naszymi kontinuach hiperczasoprzestrzennych. I
czeka na realizację. I na realizatorów. A ponieważ my, ja i Aiysha, mamy
w sobie tę pierwotną nieskalaność, tę nierozdwojoną boską pełnię osobowości, której prototyp nigdy się nie rozcząstkował, nie rozmienił, nie
skarmizował, i dzięki temu czerpie tę nieskalaną, anielską energię życiową wprost z praźródła — z tego względu jesteśmy głównymi aktorami tego scenariusza w danej nam pod opiekę wersji rzeczywistości, choć
byśmy sobie z tego nie zdawali sprawy. Ale nie tylko w tej wersji.
Wszystko bowiem łączy się ze sobą i się przenika — i dlatego musimy
być gotowi na „odskoki” do innych systemów czasoprzestrzennych, czyli
do innych wersji rzeczywistości. Przy czym właściwie inne wersje rzeczywistości tak naprawdę nie istnieją, istnieje tylko jedna rzeczywistość,
rozwijająca się w następujących po sobie kontinuach (czasoprzestrzennych, podczasoprzestrzennych i nadczasoprzestrzennych), choć trzeba
Strona97
przyznać, że logika tego rozwoju bardziej przypomina labirynt, w którym wypróbowuje się kolejne drogi powrotne do źródła, niż, jak my to
sobie w naszej zbiorowej świadomości wyobrażamy, następujące po sobie fakty i epoki historyczne. Co to dla nas oznaczało praktycznie? Ponieważ zaszliśmy w ślepą uliczkę, musimy przenieść się teraz do innego
kontinuum, które zresztą z naszym obecnym łączy się w jedną całość w
trudny dla nas chwilowo do zweryfikowania sposób. Po prostu rzeczywistości te mają wiele dziur, poprzez które mniej lub bardziej twórczo albo
destrukcyjnie się łączą. I teraz jest ważniejsze, żeby zatkać pewną starą,
newralgiczną dziurę, która dała początek tej, w której my sami się aktualnie znajdujemy; wiele negatywnych mocy ma przez nią dostęp do tej
właśnie rozpadającej się na naszych oczach pseudo cywilizacji. Dlatego
musimy przenieść się w inne kontinuum, aby tam wraz z innymi uaktywnić pewne procesy, które odpowiednio zmienią świadomość zbiorową.
Jak można by to prościej nazwać? No cóż, inni nazywają to: być
dobrowolnie przygotowanym na śmierć. Bo przecież musieliśmy dobrowolnie, choć może tylko fizycznie umrzeć, niejako ofiarowując swoje
własne szczęście na rzecz dobra ludzkości.
Ładna historia, nieprawdaż? Tego się z Aiyshą nie spodziewaliśmy.
Bo kto by się tego spodziewał? I chociaż mogliśmy ze sobą codziennie
przebywać, dyskutować oraz wspólnie poddawać się tym wszystkim
szkoleniom, głównie zresztą w zakresie osiągania odmiennych stanów
świadomości, to jednak byliśmy cały czas obserwowani, żeby nie powiedzieć — kontrolowani. Pozwalano nam bowiem wprawdzie, jak już pisałem, ze sobą być, ale traktowano nas jak nastolatki, które nie powinny
sobie sprawić potomstwa, a przynajmniej na razie jeszcze nie. Nasze wibracje i spektra były więc tak kształtowane, czy też raczej modyfikowane, abyśmy nasze instynktowne zapotrzebowania, niczym stary program komputerowy, przeprogramowali na wyższy poziom jakościowy,
chociaż przecież ten reprezentowany przez nas był — jak nas chyba nie
tylko grzecznościowo zapewniano — już bardzo wysoki.
W praktyce przekładało się to na bycie ze sobą jak dzieci. Albo jak
kochający się braciszek i siostrzyczka. Seks był aut. Jedzenie bardzo
skromne. Przede wszystkim dyscyplina i — podróże do światów wewnętrznych; precyzyjnie zaś się wyrażając — podróże do światów, do
których wrota otwierają się tylko z wewnątrz. Otrzymaliśmy na ten te-
Strona98
mat tyle informacji… Przekazano nam wręcz całą naukę. Zapomnianą
naukę. A choć mistrz Herman nie raz nas uprzedzał, że jego wejrzenie w
te odwewnętrzne światy jest bardzo ograniczone, to jednak przekonaliśmy się w tym stosunkowo krótkim czasie, że należał on do kategorii
najgłębiej wtajemniczonych. Jego wiedza była jak klejnot, którego
wprawdzie nie nosił, ale który emanował z niego na cały ten osuwający
się nieodwołalnie w jakąś gigantyczną kosmiczną przepaść świat.
Myślę jednak, że aby wyłożyć tę naukę, aby o niej w tym pamiętniku opowiedzieć, muszę jeszcze trochę poczekać. Poczekać, aż mi się w
głowie ułoży jakiś bardziej całościowy obraz.
Strona99
marzec 2837
Przyzwyczailiśmy się do siebie. I byliśmy właściwie przekonani, że potrafimy nad sobą zapanować. Postanowiliśmy więc zwrócić się do Hermana
z prośbą, abyśmy mogli ze sobą również w nocy przebywać. Wtedy
przeżyliśmy szok. Okazało się bowiem, że jesteśmy…
— Jesteście rodzeństwem…
— Rodzeństwem?! — wycedziliśmy niemal równocześnie przez zęby, zanim do nas jeszcze w ogóle w pełni dotarło, co to może oznaczać.
Herman przytaknął spokojnie.
— To znaczy? — zaintonowaliśmy znowu zgodnie po chwili.
— To znaczy, że jesteście bratem i siostrą. Zostaliście jako dzieci
przez Lesbos wykradzeni z Heterolandu. Ale do tej pory nikt wam jeszcze nie opowiedział prawdy. Sama…
— Mama Atai? — wtrąciła się nagle Aiysha, chyba trochę poddenerwowana, że Herman implikuje nam takie rujnujące całą naszą nadzieję na szczęście nowości, jakby chciał nas właśnie zachęcić do wymiany
starej tapety w naszej nieistniejącej sypialni.
Herman objął ją spojrzeniem, które pytało, od kiedy to umie ona
czytać w jego myślach.
— Tak. Sama Benai Suneze kierowała tym napadem. Nie zostaliście porwani przypadkowo. Lesbos dobrze sobie zdawały sprawę, kogo
mają w ręku.
— A kogo miały w ręku? — spytałem sceptycznie, bo wydawało mi
się, podobnie jak i Aiyshy zresztą, że Herman trochę przesadza z tym
ciągłym podkreślaniem naszej szczególnej roli.
— Was — odpowiedział znowu bardzo banalnie.
— To znaczy… — pozostawałem przy swoim.
— To znaczy — powtórzyła jak echem Aiysha — kogo? Nas, to znaczy kogo?
— Slima Morano i Aiyshę Ssemane.
— Ssemane? — zaintonowaliśmy znowu w chórku, z dużą dawką
niedowierzania zresztą. Ssemane to przecież było nazwisko rodowe mojej matki.
— Tak. Tłumaczę wam… że pochodzicie z jednego łona.
— Ale przecież — zacząłem, byłem jednak tak zszokowany, że nie
mogłem się skupić.
Strona100
— Ale przecież — kontynuowała za mnie Aiysha — jesteśmy co
prawda w tym samym wieku, ale zupełnie do siebie zewnętrznie niepodobni! Jakże więc nas mama… Slima…?
— I twoja — dodałem z pewnym sarkazmem.
— I moja… — powtórzyła bez przekonania Aiysha. — Jak więc to
możliwe? Musiałby być między nami przynajmniej rok różnicy.
— Jesteście bliźniętami. Poznaliście się już w łonie swojej matki.
Mimo to… Mimo to macie dwóch ojców.
— Przecież to niemożliwe — nasze głosy znowu nałożyły się na siebie i spojrzeliśmy sobie z nutą nowej nadziei w oczy.
— Możliwe jest wszystko, nie zapominajcie o tym. Nie osądzajcie
także swojej matki. Bardzo was kochała.
— Ale jak możemy mieć dwóch ojców, skoro jesteśmy bliźniętami?
— poddała znowu w wątpliwość Aiysha.
— Jesteście bardzo rzadkim przypadkiem bliźniąt dwujajowych,
pochodzących od dwóch ojców. Wasza matka zaś… Wasza przepiękna
matka przeżyła wielką tragedię. Zakochała się na śmierć i życie w Rawanie Morano. Ale Rawan miał brata bliźniaka. W przeciwieństwie jednak
do was, byli to bliźniacy jednojajowi. Nie do odróżnienia. I na nieszczęście brat Rawana, Lawan, kochał waszą matkę tak samo jak Rawan. Gdy
jednak wyszło na jaw, że są niedającymi się odróżnić egzemplarzami tej
samej osoby, mama wasza wpadła prawie w obłęd. Jak byśmy tego nie
nazwali, była to dla kogoś takiego jak ona, osoby o najczystszych intencjach i osoby stojącej na najwyższym podium hierarchii moralnej, była to
dla niej sytuacja bez wyjścia. Sytuacja ta jednak w krótkim czasie rozwiązała się sama. Wasza mama zdążyła spędzić z każdym z nich tylko
jedną noc, a ściślej mówiąc, dwie kolejne noce, pierwszą z Rawanem,
drugą z Lawanem, lub odwrotnie. I potem… już nigdy nie zaznała ich miłości. Obaj zginęli w czasie, dowodzonego przez Benai Suneze, napadu
Lesbos. Musicie bowiem wiedzieć, że matka Atai, Benai Suneze, kochała
się absolutnie nieopamiętale w waszej mamie. Wasza matka, Rawa
Ssemane, była jej wielką miłością. I nie należy się temu dziwić: była bodaj największą pięknością swoich czasów w całym Słonecznym i okolicy.
Benai zrobiłaby dla niej wszystko. Wszystko oznaczało jednak również,
że zgładziłaby bez skrupułów każdego, kto by jej stanął na drodze do
Rawy. W parę dni po tych, jak można by je nazwać, dwóch kolejnych nocach poślubnych, w czasie których poczęło się w jej łonie wasze życie,
Strona101
los sam w sposób jednoznaczny rozwiązał pułapkę karmiczną, w jaką
wpadła wasza matka. Otóż bowiem kiedy Lesbos, pod wodzą Benai,
chciały wam wykraść waszą matkę, obaj bracia, Rawan i Lawan, wasi rycerscy ojcowie, stanęli, gotowi na wszystko, w jej obronie. I obaj zginęli.
Waszej mamie udało się jednak wówczas jeszcze zbiec. Nie na długo.
Benai bowiem postawiła sobie za swój cel życiowy zdobyć dla siebie
Rawę. I konsekwentnie ponawiała napady; wysyłała szpiegów; przeczesywała całe połacie Heterolandii. To była już prawie stała okupacja. Aż w
końcu udało jej się. Odnalazła waszą matkę i uprowadziła ją. Wraz z
wami. Poprzysięgła jednak jej przy tym — ponieważ wasza matka zagroziła jej, że prędzej wam i sobie odbierze życie, niż wpadnie w niewolę
— że nikomu, ani wam, ani waszej mamie włos z głowy nie spadnie. Byłem osobistym świadkiem tych wydarzeń. W pewnym sensie nawet…
Nie osądzajcie mnie, ponieważ nie było innego wyjścia. Kiedy nie było
się już gdzie przed okrutną Benai Suneze schować, wasza mama podjęła
decyzję, że odda się w jej ręce. Gdyby się na to nie zdecydowała, po Heterolandii pozostałyby tylko zgliszcza. Ja zaś… pomogłem jej w podjęciu
tej decyzji. I poprzysiągłem, że gdyby jej, Rawie Ssemane, miało się kiedyś coś złego przydarzyć, uczynię wszystko, abyście mogli żyć znowu na
wolności. I oto…
Herman zdawał się być bardzo poruszony. Na moment ukrył twarz
w dłoniach. Obserwowaliśmy go w milczeniu, nie śmiejąc chwilowo
spojrzeć sobie w oczy. Herman wkrótce kontynuował:
— I oto… jesteście. Po ponad dwudziestu pięciu latach. Jesteście
znowu… Znowu u siebie. Ale… nie jestem do końca pewien, dlaczego
Benai zataiła przed wami prawdę. Prawdopodobnie, gdybyście się dowiedzieli, że jesteście bratem i siostrą, wydałoby się także z czasem, w
jaki sposób dostaliście się w jej ręce. A tego chciała zapewne uniknąć,
aby w waszych oczach nie uchodzić za… — Hermanowi zabrakło odpowiedniego słowa.
— Morderczynię naszej mamy — podsunąłem mu.
— Niezupełnie. Bo musicie wiedzieć, że wasza mama, Rawa Ssemane, była nie tylko dla Benai tak łasym kąskiem. Także Owen miał na
nią oko. I gdy Benai najmniej się tego spodziewała, tuż po uprowadzeniu
was i waszej mamy, kiedy byliście już w drodze do Lesbolandu, cały wyborowy oddział jednostek Owena napadł na kordon Benai. Wywiązała
się krwawa walka, w czasie której… wasza mama straciła życie. Benai
Strona102
udało się jednak wraz z wami zbiec. Mieliście wówczas po trzy lata. Od
tego czasu wychowywaliście się wśród Lesbos. Byliście oczkiem w głowie Benai, a potem, kiedy i ona została porwana przez Homos, staliście
się oczkiem w głowie Atai. Ty, Slim, byłeś jedynym mężczyzną, który był
traktowany przez Lesbos na równi z kobietami.
— Do czasu — wtrąciłem.
— To znaczy? — spytał Herman.
— Do kiedy Ataja nie zakochała się w Aiyshy. I nie stwierdziła, że
stoję na drodze do jej szczęścia.
— Nie można stać się szczęśliwym, niszcząc innych. Kiedyś wszyscy muszą to zrozumieć. Trzeba odkryć w sobie te wewnętrzne światy i
nauczyć się być szczęśliwym bez uzależniania od siebie innych. I wy też
wcześniej czy później musicie się tego nauczyć. Rozumiesz?
Herman popatrzył mi prosto w oczy.
— Niezupełnie — powiedziałem. — Czasami dzieją się rzeczy, których nie rozumiem, bo się chyba jeszcze nikomu nie przydarzyły. Czy po
to przeżyłem te wszystkie męki i po to włóczyłem się przez dwanaście
lat po tych wszystkich obozach karnych, żeby teraz się okazało, że największa miłość mojego życia jest moją siostrą?
— Nie całkiem. To jest twoja pół-siostra. Mówiłem wam już. Zrobiliśmy po waszych narodzinach szczegółowe badania genetyczno-porównawcze…
— I co? — zainteresowała się jakby z odrobiną nadziei w głosie
Aiysha.
— Z całą pewnością macie dwóch różnych ojców. Jedno z was pochodzi od Rawana, drugie od Lawana.
— Kto od kogo? — rzuciła jakby od niechcenia, znów wyraźnie zgaszona.
— Ty od Lawana. Rawan jest ojcem Slima.
— Skąd ty to wszystko wiesz? — zapytała tonem lekkiego niedowierzania Aiysha. Była, tak jak i ja, nadal wytrącona z równowagi. Perspektywa bycia jedynie moją siostrą, choćby i tą mniej spokrewnioną,
przyrodnią, była dla niej nie do przyjęcia.
— Skąd ja to wszystko wiem? — odparł z namysłem Herman. —
Musicie wiedzieć, że… — urwał na chwilę, jakby się bał, żeby się nie przejęzyczyć.
Strona103
— Że jesteś naszym dziadkiem, ojcem naszych ojców — zawyrokowała już na poły złośliwie Aiysha.
— Prawie. Ale tak całkiem serio — byłem wielkim przyjacielem Rawana Ssemane, waszego dziadka od strony mamy.
— Rawana?
— Tak. Rawan to, jak może zauważyliście, bardzo rozpowszechnione w Heterolandii imię.
— I stąd wiesz to wszystko?
— Zgadza się. Wiem o was naprawdę wszystko. Wszystko, co dotyczy waszej rodziny i jej dziejów w Heterolandii. Wobec waszego
dziadka, który był moim przyjacielem i moim nauczycielem, a jednocześnie, o czym nikt zapewne do tej pory wam nie mówił, przez całe lata
duchowym i świeckim przywódcą Heterolandii…
— Dziadek… — wymawiając to słowo z wyraźnym, ironicznym powątpiewaniem, Aiysha spojrzała w moim kierunku, jakby chciała, żebym
i ja ją upewnił, że to był nasz wspólny dziadek. Ale ponieważ jakoś głupio
mi było mówić „dziadek” o kimś, kogo w ogóle nie znałem, zmarszczyłem moją fizjonomię tylko dość sceptycznie. Znowu jakby tym pocieszona, Aiysha kontynuowała:
— Dziadek… — chwilę się zastanowiła — Dziadek był więc starszy
od ciebie, tak?
— Tak — odrzekł spokojnie Herman.
— O ile starszy?
— O dwadzieścia lat.
— I jak długo on już nie żyje?
— Dziesięć lat. Prawie dziesięć. Zginął w 2378 roku w czasie wielkiej obławy.
— Wielkiej obławy?
— Tak. Wasz… — Herman popatrzył na nas w tym momencie z lekkim współczuciem, ale po chwili powtórzył to „wasz” z naciskiem, jakby
chciał sceptycyzm, który wykazywała jeszcze Aiysha, do końca uziemić.
— Otóż „wasz” dziadek, Rawan Ssemane, był czymś w rodzaju Salomona naszych czasów. W czasie swoich pokojowych rządów prowadził tak
roztropną politykę, że bliski był już zawarcia paktu pokojowego z Lesbos
i Homos. W jego czasach wielu mieszkańców obu tych landów przeszło
na naszą stronę. Bez względu na rodzaj swojej płciowości przyjmowani
Strona104
byli z otwartymi rękami. Na przykład John Tesko, prawa ręka twojej wybawicielki i córki jednocześnie…
— Córki?! — Aiysha powiodła po nas wielce zdziwionym spojrzeniem. — Ja to „córki”?
— Nie mówiłeś jej jeszcze? — zdziwił się, patrząc w moim kierunku
Herman.
— Jeszcze nie zdążyłem — powiedziałem bardzo cicho i pokiwałem
ukorzająco głową.
Herman westchnął.
— Przepraszam — rzucił bardziej do mnie niż do Aiyshy, chociaż do
niej się teraz odwrócił. — Benai Suneze nie przepuszczała żadnemu
mężczyźnie, jeżeli uważała go za tak wyjątkowo wartościowy materiał
genetyczny jak na przykład Slim. Była matką przynajmniej dziesięciorga
dzieci z naturalnych poczęć. Slima zgwałciła, kiedy miał bodaj trzynaście… — spojrzał na mnie pytająco.
— Trzynaście lat. Ale ja nic o tym nie wiedziałem. Dostawałem
środki ogłupiające i nic z tego nie pamiętam! Chyba mi wierzysz?
Aiysha spuściła wzrok i westchnęła.
— Wierzę — powiedziała po chwili. — Ale myślałam, że ty jesteś…
Że chociaż ty jesteś… — była bliska załamania.
— Aiysha — chciałem jej dotknąć, ale odchyliła się odruchowo do
tyłu. — Aiysha, przecież ja nic o tym nie wiedziałem. One to robiły, kiedy
byłem pod wpływem środków odurzających.
— One?! — Aiysha wyglądała teraz o dziesięć lat starzej i zdawała
się zapadać w jakąś otchłań. — Jak to „one”? To ile ich było?
— Spokojnie! — powiedział zdecydowanie Herman. — Możesz powiedzieć o sobie — zwrócił się do Aiyshy — z całą pewnością, że ty jesteś
nietknięta?
— Ja? — zdziwiła się. — Ja nie byłam nigdy z żadnym mężczyzną.
— A skąd to wiesz? — skontrował. — Slim dostawał głupie jasie lub
inne środki odurzające. Dopiero tutaj, ode mnie i od Klaudii się dowiedział, że te praktyki miały w ogóle miejsce. Nie wspominał ci o tym, bo
zapewne nie chciał cię niepotrzebnie urazić. Za bardzo cię kocha. A poza
tym trudno chyba, żeby sobie wyrzucał coś, w czym nie miał żadnego
świadomego udziału. Nie uważasz?
Aiysha była kobietą nie tylko niezwykle uczuciową, ale i niezwykle
mądrą. Zrobiło jej się więc natychmiast bardzo głupio, że tak dalece
Strona105
utraciła nad sobą kontrolę. Przytuliła się do mnie teraz, położywszy mi
głowę na ramieniu, i prawie że wyszeptała:
— Wyobrażam sobie, co przeszedłeś. Przepraszam, że jestem taką
egoistką. Ale… sam wiesz, co dla mnie znaczysz. Więc zdajesz sobie
sprawę, co by to dla mnie było, gdybyś… Moje całe życie… bezgranicznie ci ufałam. Zawsze wierzyłam, że kiedyś będziemy razem.
Znowu westchnęła i jakby na przekór Hermanowi i całej sytuacji,
przytuliła się teraz do mnie już całą niemal połową ciała. Tak blisko jeszcze do tej pory nie byliśmy. Całowaliśmy się już w policzki, krótko przytulali na pożegnanie, ale to, co stało się teraz, to wykraczało już dalece
poza narzucony nam przez Hermana regulamin i poza role, jakie kazał
nam odgrywać los. Byliśmy do tej pory dziecięco naiwni w naszych wyobrażeniach o czekającej nas przyszłości. Niemniej czuliśmy przecież, że
to, co nas łączy jako kobietę i mężczyznę, to jest też coś całkowicie wyjątkowego. Czy mogliśmy jednak jako brat i siostra (choćby i przyrodni)
założyć kiedyś rodzinę i żyć ze sobą?
Po chwili, pod wpływem bliskości Aiyshy, przestałem się nad tym
wszystkim zastanawiać. Jej ciepłe ciało wypromieniowywało z siebie
coś, jakąś energię, która zdawała się opływać mnie jakby miękką łuną, w
której czułem się zanurzony jak dziecko w łonie matki albo jak w jej
pierwszym, najcieplejszym objęciu nowonarodzonego.
Herman nie mówił nic, tylko przyglądał nam się prawie z rozczuleniem.
— Też kogoś tak kochałem — powiedział.
— Kogo? — spytała bez pardonu Aiysha, wciskając się we mnie tak,
jakby chciała się rozpłynąć. Herman nie odpowiadał — może nie mógł
albo nie chciał — a ja sobie pomyślałem, że kochał tak naszą wspólną
mamę, Rawę Ssemane, bo zawsze, kiedy nam coś o niej opowiadał, wydawał się być wielce poruszony. Aiysha zadarła do góry głowę i krótko
spojrzała mi w oczy, i byłem niemal pewien, że o tym samym pomyślała.
Herman tak jakby sobie coś przemyślawszy, odezwał się teraz cicho:
— Istnieje jednak dla was pewien cień nadziei.
— Nadziei?... Na co? — spytała Aiysha, nie odrywając głowy od
mojego ramienia.
— No na… — zaczął niepewnie Herman. — No żebyście się połączyli.
Strona106
— Chciałeś powiedzieć, żebyśmy mogli robić to, czego wedle heterolandzkich norm kulturowych i etycznych nie tylko siostra z bratem, ale
także niezwiązani przeznaczeniem kobieta i mężczyzna robić nie powinni — wyrzuciłem z siebie zwięźle.
Kiedy wypowiadałem te słowa, Aiysha wpatrywała mi się z psią
szczerością w oczy, a nawet z pewnym rodzajem zachwytu, jaki mógłby
wdzięczny pies okazać swemu panu, kiedy ten z najściślejszą dokładnością odgadywałyby słowa, jakich psina z wiadomych względów w ludzką
mowę obrócić nie może.
— Tak, tak — przytaknął szybko Herman, jakby nie chciał, żeby sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. — To właśnie chciałem powiedzieć.
— I co to jest? — przynagliła go Aiysha. — Co nas może jeszcze uratować…
— Spokojnie — odparł Herman. — Musisz mieć jeszcze sporo cierpliwości.
— Cierpliwości? — spytała znowu dość posępnie Aiysha.
Herman przez chwilę nie odpowiadał. Spojrzałem w dół, na twarz
Aiyshy, i zobaczyłem toczącą się po jej policzku łzę. W chwilę potem
Aiysha łkała już cichutko. Mimo to emanował z niej jakiś stoicki spokój.
Tak jakby nie wierzyła, jakby naprawdę nie wierzyła, że może nas coś
rozłączyć.
— Rozumiem twój smutek lepiej niż myślisz — zaczął znowu Herman.
— Smutek? — powtórzyła jakby ze zdziwieniem przez łzy. — Ja
wcale nie jestem smutna. Ja jestem szczęśliwa. Szczęśliwa, że jestem ze
Slimem. Nie możesz nas rozdzielić. Nic nie może nas rozdzielić, nawet
śmierć.
— Ale śmierć może was połączyć! — zripostował zdecydowanie
Herman.
— Połączyć? — spytałem. — Co masz na myśli?
— Musicie przejść w inny wymiar.
— Inny wymiar?
— Tak, nie przesłyszałeś się.
— A jak się to robi? — wtrąciła się Aiysha.
— Chcę ci to wytłumaczyć.
Strona107
Aiysha usiadła wyprostowana obok mnie, ramię przy ramieniu,
splótłszy palce swojej lewej dłoni z moją dłonią i przylegającą do niej na
całej długości ręką. Wyraźnie poprawił jej się nastrój.
— Słucham — powiedziała do Hermana całkiem przytomnym już
głosem. — Jestem gotowa na wszystko. Możesz nas rozstrzelać. Co
chcesz.
— Wiesz, że w twoich żyłach płynie królewska krew? — zwrócił się
do niej Herman.
— Nie wiedziałam. Ale już wiem — odpowiedziała, uśmiechając się
sympatycznie.
— A w moich? — spytałem, mimo że ze względu na moje pokrewieństwo z Aiyshą w moim przypadku nie mogło być inaczej.
— Właśnie. A w jego? — dodała zaczepnie Aiysha, jakby od tego
miało zależeć, czy jestem w ogóle godny o nią się starać.
Herman spojrzał na mnie trochę sceptycznie.
— Jesteś ciężkim przypadkiem, Slim. Nie ma w tobie nic szczególnego. Twoje widoczne spektrum nie wykazuje żadnych odstępstw od
przeciętności. Ale niewidoczne… jest nienamierzalne. Jakby go nie było.
— Może go nie ma?
— Może? Ale ty się nazywasz Slim Morano. I to nie jest żadna diabelska sztuczka.
Herman spojrzał na mnie tak, jakby się spodziewał z mojej strony
potwierdzenia wygłoszonej właśnie dopiero co przez siebie tezy.
— Nie jest — potwierdziłem więc na pół serio.
— W takim razie — kontynuował — nie mogę się mylić. Co jednak
ciekawe, Aiysha ma ten sam problem. W was obydwojgu płynie królewska krew, ale nie posiadacie żadnych spektralnie namierzalnych królewskich insygniów. Słyszeliście już kiedyś o dwunastu apostołach?
— Apostołach? Nie — odpowiedziałem.
— Ja chyba też nie — dodała za siebie Aiysha.
— Tak też myślałem. To jest jednak o tyle zabawne, że ty sam jesteś trzynastym. Jesteś trzynastym apostołem, Slim.
— Aha. To znaczy?
— To długa historia. Zostałeś już kiedyś ukrzyżowany. Wraz z
Aiyshą. W imię Jego.
— W imię jego? Co masz na myśli?
Strona108
— W imię Zbawcy. Księcia pokoju, który dał się uśmiercić na krzyżu, aby uratować ludzkość od zagłady. Został do niego przybity i zamęczony na śmierć. On był synem Boga.
— Synem Boga? Przecież sam nam tłumaczyłeś, że wszyscy jesteśmy potomkami praboga i prabogini, którzy wraz z otaczającą ich światłością tam u góry tworzą jedno, nierozdzielne, wieczne Bóstwo. Wszyscy więc jesteśmy córkami i synami Boga.
— O tak. Ale on był synem pierworodnym. Pierwszym, który narodził się z miłości. I tym, do którego u końca dziejów wszystko powróci.
Wszystko się w nim ponownie zjednoczy, wszystkie pokolenia. Tak samo ty i Aiysha jesteście tam u góry jedną i tą samą osobą. Tutaj dzielą
was od was tylko… wasze ciała. I dlatego…
— I dlatego?... — powtórzyła bezwiednie, aczkolwiek z pewną dozą
niecierpliwości Aiysha.
— I dlatego musicie się połączyć.
— No właśnie, musimy — twarz Aiyshy rozpromienił najpiękniejszy
u uśmiechów.
Herman spojrzał na Aiyshę z wielką powagą. Trochę nie pasowało
to do sytuacji.
— Wiedziałem, że nadejdziecie. Wiedziałem, że musicie nadejść. I
właśnie po to narodziliście się w tej niechcianej przyszłości, żeby ją
zmienić, odchodząc ponownie w przeszłość. I dać przestrogę tamtym
pokoleniom, zaświadczając, do czego ludzkość doszła. Pytanie tylko,
czy ktoś wam uwierzy. Ale wtedy jeszcze… każdy znał imię Zbawcy. I
tam właśnie musicie się przenieść. Na początek dwudziestego pierwszego wieku. To był decydujący moment. A twój pamiętnik, Slim, będzie
dowodem. Będzie świadectwem tych naszych czasów. Wszystko, co w
nim opisujesz, przypomni ci się w odpowiedniej chwili.
Herman spojrzał teraz na nas z jeszcze większą powagą.
— To był decydujący moment. Albo może on stać się decydującym.
Pod warunkiem, że przezwyciężycie swój dualizm. Jesteście jednym i
tym samym, lecz narodzicie się ponownie jako dwie osobne istoty. Istotę kobiecą będzie reprezentowała wasza część zwana Aiyshą.
Herman spojrzał teraz w moim kierunku.
— A istotę męską część was, zwana Slimem. Waszym zadaniem
będzie się odnaleźć i połączyć w tak zwany związek małżeński. Będzie to
jednak niemożliwe z punktu widzenia znanego wam Kodeksu Praw, któ-
Strona109
ry wówczas był jeszcze rozpowszechniony w formie tak zwanych dziesięciu przykazań oraz tak zwanego nowego przykazania. Bo Slim, zanim
cię pozna, będzie już związany z inną kobietą. Związek ten będzie bardzo nieszczęśliwy i ze względu na niezdolność tej kobiety do heteroseksualnej miłości, tak czy siak skazany na niepowodzenie. Ale będzie on
formalnie usankcjonowany tak zwanym ślubem kościelnym. Mimo że
będzie to niemożliwe z punktu obowiązującego wówczas kodeksu przykazań religijnych, będziecie jakoś musieli zawrzeć taki sam związek pomiędzy sobą. Musicie pozostać przy tym niewinni, prawi. To jest najważniejsze. I musicie też wiedzieć, że wszystkie ciemne siły staną wam
w drodze. Wasze połączenie się na stałe, spirytualne połączenie, oznaczałoby dla nich bowiem koniec ich egzystencji.
— Spirytualne? — zapytała Aiysha. — Tylko spirytualne?
— Nie bądź dzieckiem, Aiysha. Nie wiem dokładnie. Nie znam waszej przeszłości i przyszłości na pamięć. Wiem tylko, jakie macie zadanie, jaką macie misję do spełnienia. A misją tą jest przyczynienie się do
zdemaskowania owych ciemnych, demiurgicznych sił, które kształtowały zbiorową świadomość ludzkości w tamtych czasach. Odebranie im
kontroli nad rzeczywistością. To będzie dla nich tak, jakbyście dziecku
chcieli odjąć od ust pokarm, należny mu od własnej matki. Tylko że to
dziecko jest jak niechciany bękart. To jest dziecko, które w swoim tragicznie niespełnionym, monistycznym i mega egocentrycznym zagubieniu znienawidziło swoją własną matkę. I które nigdy nie nauczyło się kochać. I przez to żyło nieprzerwanie w histerycznym strachu, że każdy,
kto nie jest od niego krańcowo zależny, jest jego śmiertelnym wrogiem.
Ten jego zwyrodniały i pełen narcystycznego obłędu, chorobliwie cyniczny umysł demiurga ciemności rządzi tym zewnętrznym światem; i
bojaźliwie wyszywa w ludzkich umysłach swój strach przed otwarciem
się na uzdrawiającą energię praźródła. W ten sposób powstaje jaźń zbiorowa, taki pancerz ochronny, zabezpieczający ludzkość przed dopływem
łaski miłości. Dotyczy to na równi tego świata, w którym żyjecie, jak i tego, w którym się narodzicie. Jego władca, uzurpator rozporządzający gigantyczną telepatyczną inteligencją, nazywany wówczas szatanem (lub
łagodniej upadłym aniołem albo księciem ciemności), postawił sobie za
zadanie nie dopuścić w kontrolowanych przez siebie wymiarach szczęścia w miłości. A jak wiecie, najważniejszym warunkiem, aby być szczęśliwym, jest życie w stanie wzajemnej miłosnej adoracji. Cała reszta jest
Strona110
tylko fałszerstwem, jest tylko środkiem zastępczym, jaki podsuwa ludziom szatan, aby nie upominali się o ofiarowywaną im łaskę miłości. Bo
ludzie staliby się wtedy silni, niezależni od mafijnych układów i pozostawaliby w stałym kontakcie z uzdrawiającą energią praźródła, którą
można porównać do dobrej, kochającej wszystkich i spełniającej wszystkie szlachetne życzenia wróżki… Aby więc sobie i innym zapewnić powrót tej łaski do naszej trójwymiarowej rzeczywistości, narodzicie się w
przeszłości na nowo.
Herman przerwał na chwilę, tak jakby czegoś nasłuchując. Potem
dalej snuł swój wywód czy też raczej opisywał nam swoją wersję wydarzeń, które w tak zwanej przeszłości muszą znaleźć sobie jeszcze jakieś
miejsce.
— Narodzicie się — ciągnął dalej Herman, bacząc, aby docierało do
nas każde słowo — jako jednostki w pełni zintegrowane. Ty będziesz
miał… — utkwił teraz we mnie swoje wielkie, czarne oczy — będziesz
miał ciało mężczyzny, ale w rzeczywistości będziesz zintegrowaną, heteroseksualną istotą męsko-kobiecą. To samo Aiysha: ciało kobiety, orientacja heteroseksualna, zintegrowane wnętrze kobieco-męskie. Powtarzam to wam po raz drugi, bo to jest bardzo ważne. Wtedy ludzkość zaczęła się dzielić na dwa przeciwstawne obozy. Choć nie będziecie pełnili
w tym społeczeństwie oficjalnie żadnych ważnych funkcji, to jednak będziecie jako jednostki zintegrowane i heteroseksualne zarazem, będziecie mieli w sobie, na ile tylko będzie to w tamtym świecie możliwe, oba
bieguny, plus i minus. Nie znaczy to, że nie będziecie przeżywali namiętności w stosunku do płci przeciwnej. Wręcz przeciwnie, będzie wam
bardzo za tym tęskno, bo będziecie o wiele bardziej świadomie, niż
większość waszych współbliźnich, odczuwali potrzebę miłości. Ale wasza tęsknota, jak na tamte czasy, osiągnie niezwykle wysoki pułap jakościowy. Poza tym zaś będziecie skazani na życie zgodnie z prawami Kodeksu: nie będziecie po prostu w stanie im się przeciwstawić, co w tamtym świecie zepchnie was na społeczny margines, uczyni z was autsajderów. Mimo to wszyscy ludzie, którzy będą się z wami stykać, będą tęsknili za wami, jak za bóstwami, będą was kochać, ponieważ będziecie, tak
jak i teraz, wbrew wszystkiemu, nieskalanymi cząstkami najwyższej
świadomości. Ale wszystkie ciemne moce będą przeciwko wam, podkreślam to jeszcze raz. Nie macie jednak powodów do obaw. Za sobą
będziecie mieli wielu obrońców spośród obecnie żyjących Heteroland-
Strona111
czyków, jeżeli tylko uda im się przejść na tamtą stronę. Może i mnie uda
się do was prześliznąć. Aby wam dać w odpowiednim momencie wsparcie. Wasza miłość… musi doprowadzić was na ślubny kobierzec. Połączycie się, ale zostaniecie czyści, czyli uświęceni przez miłość. Na zawsze. Kiedy to nastąpi, wielu pójdzie waszym śladem. Powstanie wiele
nowych społeczności, gdzie pokora, czystość i uduchowiona miłość będą
się mogły, wbrew całej komercji i degeneracji dotychczasowego świata,
swobodnie i intensywnie rozwijać. Z czasem zacznie zanikać dualistyczna umysłowość, postrzegająca wszystko jako oddzielone od siebie i sobie obce. A przez to rozpadnie się też i dualizm tego naszego obecnego
świata. Świata, w którym co prawda jeszcze żyjecie, ale w którym… nie
macie już nic do szukania. Natomiast w tym nowym świecie dwudziestego pierwszego wieku, w którym się narodzicie, musicie się na najgłębszym poziomie połączyć.
— Zakładam się, że nam się uda —powiedziała Aiysha.
— Z kim się zakładasz?
— Z każdym — uśmiechnęła się nieco bezradnie i wzruszyła ramionami. Po czym dodała:
— Razem możemy osiągnąć wszystko. To tylko miałam na myśli.
Że nareszcie jesteśmy razem. I że nareszcie możemy zjednoczyć swoje
siły.
— Księżniczko Aiysho — uroczyście zwrócił się do niej Herman —
czy wiesz, jakiej ofiary to już teraz wymaga? Czy wiesz, że właśnie Heterolandia ulega zagładzie? Czy wiesz, że właśnie zjednoczone siły Homos,
Lesbos i Owenos pod wodzą Atai zrównują z ziemią całą naszą ojczyznę?
I wiesz dlaczego?... Aby was posiąść. Piękną Aiyshę i Slima, jedynego żyjącego jeszcze na wolności księcia nieskalanej miłości. Jesteście parą
książęcą, ponieważ temu światu nie udało się was zepsuć. To jest cud.
Że jako w pełni heteroseksualni kobieta i mężczyzna zostaliście połączeni więzami najgłębszej, braterskiej miłości i przez tyle lat jej nie skonsumowaliście. Oczywiście dopomógł wam przypadek albo to, co postrzegamy jako przypadek, a co jest działaniem kierowanym od góry i
jak najbardziej celowym. I oto stoicie przed wyborem: możecie jeszcze
to zrobić, jeszcze fizycznie się połączyć i zaznać tej ludzkiej, erotycznej
miłości, o którą wszyscy walczą i zabiegają całe życie, tracąc z oczu cały
ocean szczęścia, ukrytego w każdej mijającej sekundzie, przeżytej bez
tego bielma cielesnego dualizmu, bez tego złudzenia, że wszystko ist-
Strona112
nieje oddzielnie. W każdej tej szczęśliwej sekundzie, przeżytej w owym
wewnętrznym poczuciu, że jest się zjednoczonym ze wszystkim, co jest.
A zatem doskonale wolnym. Wolnym jak ten, kto nie ma już żadnych
doczesnych trosk, bo wie, że jest tylko cząstką całości… I nie ma już
żadnych pragnień, oddzielających go od całości i nakazujących mu walkę o byt na koszt innych. Ktoś nam już kiedyś pokazał tę drogę. Ktoś, kto
swoją bezinteresownością, dobrocią, altruizmem zbawił świat. I ktoś,
kto ukazał nam jedynie prawą drogę — drogę służenia innym. Możecie
więc — i to jest alternatywa dla tej pierwszej drogi, drogi własnego
szczęścia — pójść jego śladem i złożyć swoje życie w ofierze idealizmu,
któremu nieprzerwanie byliście dotąd wierni. Wówczas czeka was niewola i wydanie się na łaskę tych, którzy was tak bardzo kochają, że zapragnęli was za wszelką cenę posiąść na własność. Bo wydaje im się, że
to ich wreszcie zaspokoi, że ich żądza zostanie nasycona. Ale na to, co
was czeka, na to byliście gdzieś od środka już zawsze przygotowani.
Wręcz po to się narodziliście, aby dać świadectwo, jaki ten świat jest.
Abyście o tym wy, czystego serca, mogli Temu, który was posłał, zaświadczyć. Jesteście więc jakby świadkami, jakby narzędziem w rękach
Boskiej sprawiedliwości. Ale wasz wybór — to, jak teraz postąpicie, na
co się zdecydujecie, czy zechcecie wypełnić waszą misję czy też będziecie woleli zaznać tej odrobiny ludzkiego szczęścia, o którym wszyscy tak
marzą — pozostawiony jest wam.
Herman dał nam chwilę do namysłu. Jego słowa położyły się na nas
jakimś czarnym, burzowym cieniem i zapadły się w nas gdzieś bardzo
głęboko. Czuliśmy się teraz tak, jakbyśmy w swoich wnętrzach, w swoich dwóch jednoczących się wnętrzach już od zawsze wiedzieli, co nas
czeka, ale jakbyśmy dopiero teraz zdali sobie z tego jasno sprawę. I jakby nagle do nas dotarło, że od tej czarnej smugi nad naszymi głowami
właściwie nie ma już ucieczki.
— Możecie, i macie na to jeszcze około jednej doby — kontynuował
— przedostać się przez Porta Tempora do krainy, do której wasi prześladowcy nie mają i być może nigdy nie będą mieli dostępu. Bo prawdopodobnie nigdy nie uda im się tego przejścia odnaleźć. Zasłużyliście sobie
na to i nikt nie będzie miał do was o to pretensji. Możecie też jednak pozostać tutaj i oddać się w ich ręce, wypełniając swoją pierwotną misję.
Wybór należy do was. Od teraz pozostawiam was samych sobie, zda-
Strona113
nych wyłącznie na siebie. Moja rola na tym się zakończyła. Nie mam
wam nic więcej do powiedzenia.
Herman pożegnał się z nami, przytulając nas po kolei do siebie,
jakby chciał nam jeszcze dodać trochę odwagi, i całując nas po ojcowsku
w czoło. Zostawił nam tylko jeszcze kopertę z jakąś modlitwą, której
powinniśmy według niego się nauczyć i codziennie ją powtarzać — bez
względu na to, jaką podejmiemy decyzję.
Przejście do Porta Tempora znaliśmy na pamięć. Znajdowało się
ono w jaskini, wejście do której było praktycznie nie do odkrycia, jeżeli
ktoś nie został wcześniej odpowiednio wtajemniczony. Jaskinia zaś była
oddalona może o dziesięć minut drogi od naszej „lepianki”, w której pozostaliśmy teraz, zdani na siebie samych.
Po tym, jak Herman odszedł, siedzieliśmy jednak jeszcze bardzo
długo przytuleni do siebie i milczeliśmy. Głowa Aiyshy, najpiękniejsza i
najcenniejsza dla mnie głowa, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia,
leżała w bezruchu na moim ramieniu i zdawała się mieć do rozwiązania
największy swój życiowy problem; stojąc w obliczu niezwykle trudnej do
podjęcia decyzji. Moja głowa znajdowała się w podobnym bezruchu, żeby nie powiedzieć, w bardzo głębokim zamyśleniu, i zdawała się mieć do
rozwiązania ten sam problem.
Czas nam mijał, jakby go nie było, jakby nagle przestał istnieć. Zastygnięci w bezruchu, zatraciliśmy poczucie jego upływu. Nie mieliśmy
siły ani najmniejszej ochoty, żeby cokolwiek przedsięwziąć lub żeby w
ogóle się poruszyć. Tak zakończyło się dla nas coś, co się właściwie nigdy
nie zaczęło. I to są moje ostatnie słowa. Sam chciałbym już teraz się dowiedzieć, co będzie dalej. Ale może to, co będzie, nie jest przeznaczone
dla żadnych ludzkich uszu? Ani dla żadnych oczu? Albo może teraz jest
jeszcze za wcześnie i jeszcze trzeba poczekać, dopóki nie nastąpi coś innego, coś, co musi nastąpić, zanim nastąpi to, co ma nastąpić teraz?
Bo czyż nie wszystko jest ze sobą niewidocznie powiązane? I czyż
nie wszystko jest tylko jednym, wielkim, niepojętym misterium przeznaczenia? Jedną, wielką, nieskończoną, mistyczną kawalkadą?
Strona114
Kronika z lat 1999-2001 (ciąg dalszy)
Zapytałem kiedyś Hermana: „Kto to jest szatan?
Czy on naprawdę istnieje?” Odpowiedział mi:
„Szatan twierdzi, że nie istnieje. Na tej samej zasadzie,
na jakiej nie istnieje nic poza Najwyższym.
Ale ponieważ pokoje mają ściany,
a myśli ubieramy w słowa,
dlatego również zło ma swoje oblicze,
choć tak bardzo stara się je przed nami zamaskować.”
Strona115
styczeń 2000 — c.d.
Kiedy tego samego dnia skończyłem czytać swój pamiętnik z lat osiemdziesiątych dwudziestego czwartego stulecia, pragnąłem wiedzieć tylko
jedno: Gdzie jest Aiysha! Zwróciłem się więc z tym zapytaniem do Klaudii, choć była już druga w nocy. Klaudia odpowiedziała:
— Aiysha nie przeszła.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że plan się do końca nie udał.
— Dlaczego, co się stało?
— Nie potrafię ci odpowiedzieć. Może kto inny potrafi? Może Su? A
może ktoś inny? Poznasz jeszcze parę innych osób.
Wymawiając te słowa, podkreśliła to „osób”, jakby to słowo oznaczało coś więcej niż tylko „osoby”.
— Su też należy do tych „osób”?
— Su? Nie wiem. Su to chyba jakby program kontrolny, który sam
do siebie posłałeś z tak zwanej przyszłości. Zdaje się on posiadać zdolność materializowania się w dowolnym czasie i w dowolnych okolicznościach.
— A Aiysha? Co stało się z Aiyshą?
— Nie wiem. Prawdopodobnie nie mogła przejść. I o ile mogę sobie
wyobrazić, znajduje się w innym przedziale kontinuum. Ale zanim do
niej się udasz, musisz skończyć pisać pamiętnik. Tyle jest mi wiadomo.
— Ale czy ona wie o mnie?
— Chyba tak. Prawdopodobnie czeka tam na ciebie.
— A wy… Ty mi mówiłaś, że nie jesteś trans. Ale wtedy byłaś. I Ataja też.
— Wtedy? W dwudziestym czwartym stuleciu? Wtedy byłam, to
fakt. Ale… nie podejmowałam żadnych stosunków na rzecz zaspokojenia moich potrzeb erotycznych. Żyłam, jakbyś to nazwał, dla idei, w stanie łaski; byłam jakby święta. I całkowicie oddana Hermanowi.
— I byłaś moją córką. Nie siostrą.
— Mentalnie byłam twoją siostrą. Ale w tamtej kompletnie zdeformowanej rzeczywistości, która matematycznie, jakby powiedzieli
wasi fizycy, w ogóle nie dałaby się przewidzieć, nie istniały żadne powtarzalne metody reinkarnowania się. Ty i Aiysha byliście dla niej czymś w
rodzaju do białości rozpalonych filarów anarchizmu. Po cichu wszyscy
Strona116
chcieliby być na waszym miejscu, bo byliście czyści i wolni od środka.
Ale jednocześnie byliście pierwszym celem na muszce, ponieważ byliście w tej rzeczywistości zjawiskiem niedopuszczalnie absurdalnym: idealistami, żyjącymi dla miłości. Byliście dla niej największym niebezpieczeństwem, a jednocześnie jedynym powodem, dla którego nie została
ona jeszcze przez Najwyższego unicestwiona. Mieliście wokół siebie
skupić wszystkich szukających powrotu do swoich królestw. I mieliście
tego dokonać przez swoje idealistyczne poświęcenie i ofiarę. Czy wam
się to do końca udało, tego nie wiem.
— Nie wiesz też, co stało się z Aiyshą, z tobą i z Atają po moim
przejściu? I czy Heterolandia ocalała?
— Nie wiem, do końca nie wiem.
— Dlaczego?
— Nie wiem, dlaczego. Moja pamięć się urywa. Tak jakbym… — nie
dokończyła.
— Tak, jakbyś umarła, tak? Zginęłaś w obronie Heterolandii?
— Slim, to ty piszesz pamiętnik. I to ty powinieneś wiedzieć to najlepiej.
— Ale nie wiem.
— Bo może jest jeszcze za wcześnie. Może nie możesz jeszcze tego
wiedzieć. Może zanim nastąpi to, co ma nastąpić, coś innego musi nastąpić gdzie indziej. Sam to powiedziałeś.
— Napisałem, nie powiedziałem.
— To to samo.
— Znowu mnie pouczasz.
— Taką mnie stworzyłeś. Ja też jestem tylko programem, który ty
sam gdzieś i kiedyś napisałeś. I teraz wracam do ciebie w potrzebie.
Mówię „program”, chociaż ja nie jestem programem, już ci mówiłam.
Tylko to słowo zdaje się mieć odpowiednią wymowę — zrozumiałą dla
stanu masowej świadomości na przełomie dwudziestego i dwudziestego
pierwszego wieku.
— Dlaczego ty wiesz to wszystko, a ja, twój…
— Król. Czyli kreator. W swoim pamiętniku masz władzę absolutną.
— Powiedzmy. Ale dlaczego ja to wszystko zapomniałem?
— Bo ty, jako król, masz trudniejsze zadanie. Musiałeś bez racjonalnej pomocy z zewnętrz dojść do pewnego stadium rozwoju świado-
Strona117
mości. W momencie, kiedy ci się to udało, zaktywowałeś pomoc z zewnętrz. Bardzo na czasie. Bo… czas to takie święte drzewo. Kiedyś przestanie rosnąć i ukrzyżuje świat. I chodzi o to, żeby w tym momencie na
tej ziemskiej łące było wokół niego więcej kwiatów niż chwastów.
— Lubisz kwiaty?
— Lubię. Jestem kobietą.
— Ale mówisz właśnie, jak byś była programem.
— Bo nim także jestem. Wszyscy zostaliśmy kiedyś zaplanowani i
wszyscy realizujemy wspólny plan.
— Jaki plan?
— Dobrze wiesz.
— Ale chcę, żebyś ty mi to powiedziała.
— Boski.
— Plan zabawienia?
— Istnieje wiele planów, jak to nazwałeś, zbawienia.
— Dla każdego inny?
— Skoro ty to mówisz, to jest to jedna z możliwości.
— Ale mnie się wydaje, że to wszystko jest o wiele prostsze.
— To zaplanuj świat, który byłby o wiele prostszy.
— Spróbuję. Ale myślę, że musicie mi pomóc.
— W jaki sposób?
— Myślę, że muszę poznać jakiś inny świat. Realnie się do niego
udać.
— Nie musisz. Wystarczy to sobie wyobrazić. Wszystko, co jest
przedmiotem twoich wyobrażeń, także istnieje. Zostaje to nagrane i
kiedyś może zostać odtworzone.
Drzwi od mojego pokoju ni stąd ni zowąd z lekka się uchyliły,
skrzypiąc przy tym niemiłosiernie.
— Mógłbyś naoliwić te drzwi — rzuciła do mnie Klaudia.
Było to na tyle nie w jej stylu, że już zacząłem się zastanawiać, o co
jej tak naprawdę chodzi. I odchyliłem się do tyłu, żeby zejść z jej pola rażenia, w razie gdyby miało się okazać, że zza drzwi rzuci się ktoś do ataku.
— Nie rób w portki, to tylko ja, brakujący ci iloraz inteligencji —
usłyszeliśmy nagle głos Su. — Ale tym razem ona ma rację, Slim. Z tym
tylko, że to, co ma nastąpić, nie jest tylko wytworem twojej własnej woli,
ale także innych, biorących w realizowaniu planu udział. Jest natomiast
Strona118
faktem, że niektórzy z nich zachowują się tak, jakby nie wiedzieli, że siedzą na beczce prochu. Nie całkiem a propos: szykuje się nowa afera.
Ataja jest w niebezpieczeństwie. Mają ją.
— Zaczęło się — rzuciła Klaudia. — Kto ją ma? — spytała, zabarwiając to „ma” na poły ironicznym, na poły niedowierzającym czy też wręcz
wzgardliwym tonem.
— Nie wiem, jakaś banda. Trzymają ją w piwnicy.
— To świadczy tylko o tym — skomentowała Klaudia — że z jakiegoś powodu dała im się złapać.
— Co miałaś na myśli, mówiąc „zaczęło się”? — zapytałem.
— Har-Magedon.
— To znaczy?
— Trzecią wojnę. A raczej jej ostatnie stadium. Bo wojna trwa od
wielu lat.
— Jaka wojna?
— Ty powinieneś lepiej to wiedzieć.
— Znowu ja?
— Bo chyba znowu zapominasz, że jestem tylko aspektem twojej
świadomości? — Klaudia uśmiechnęła się z sobie tylko znanym rodzajem
uroku.
— To nie czas na flirtowanie — przynagliła nas Su. Teraz jest czas
na działanie.
— Okay, to możesz trochę precyzyjniej określić, gdzie ona teraz
jest? — spytała Klaudia.
— Nie wiesz? — zdziwiła się Su. — Czyżby jakaś usterka techniczna? A może jednak wy nie jesteście takie doskonałe, za jakie się podajecie? Może czasami zdarzają się wam nawet jakieś drobne wpadki?
Klaudia zamiast jej odpowiedzieć, wyjęła z jednej kieszeni rodzaj
małej procy, „zabawkę”, którą zresztą często obracała pomiędzy palcami, dziurawiąc nią setki razy niewielką tarczę, zawieszoną w drugim
końcu pokoju na ścianie. Tym razem jednak miała do dyspozycji jakieś
inne naboje.
— Schowaj te pistacje — zwróciła się do niej Su. — Ja nie jestem
żadną kupą żelastwa w rodzaju twoich kolesiów z Terminatora, tylko
wyższą inteligencją. Rozumiesz? Mnie twoje pociski nie dosięgają, znajduję się poza twoim ograniczonym zasięgiem.
W odpowiedzi Klaudia napięła skierowaną na Su procę i spytała:
Strona119
— A chcesz się przekonać?
— Slim, ona się mnie pyta — zwróciła się do mnie Su — czy ja chcę
się przekonać, że na miejscu kamienicy, w której mieszkasz, powstanie
wyrwa o głębokości dwudziestu i szerokości mniej więcej pięćdziesięciu
metrów. Co ty na to?
— Myślę, że masz trochę za dużo wyobraźni.
— To fakt — potwierdziła Klaudia. — Ta wyrwa nie byłaby głębsza
niż piętnaście metrów. I trochę byłoby szkoda rozwalać taką solidną, secesyjną kamienicę z powodu takiego przemądrzałego małpiska.
— Czyli że w zasadzie Ataja nie potrzebuje naszej pomocy? —
spróbowałem powrócić do tematu.
— W zasadzie nie — powiedziała Klaudia. — Ale musimy trzymać
rękę na pulsie wydarzeń. Gdzie ona jest? — to ostatnie pytanie skierowane było do Su.
— Jest w drodze do Marsylii.
— Do Marsylii? — spytałem, chcąc się upewnić, że się nie przesłyszałem.
— Tak. O ile wiem, to międzynarodowy gang — odparła Su. —
Stamtąd chcą ją uprowadzić do Afryki.
Su była zaskakująco rzeczowa, choć jej głos nie stracił nic z pewności siebie, tak jakby i w tej kwestii była jakąś wyrocznią.
— No i co dalej? — rzuciłem, kierując moje pytanie do nich obu.
— Moje zadanie na tym się skończyło — odpowiedziała Su.
— Na czym? — w moim głosie była nutka drwiny.
— Na przedstawieniu wam stanu rzeczy.
— A moje?
— Niech ci odpowie twoja siostrzyczka — Su wskazała na Klaudię.
— Siostrzyczka z innego wymiaru — poprawiłem ją.
— Wszystko jest jednym — nie dała za wygraną Su. Jej musiało być
zawsze na wierzchu.
Ku mojemu rozczarowaniu, Klaudia nie pozwoliła mi jechać ze sobą. Zakupiła na raty (prawdopodobnie, aby nie wzbudzać podejrzeń) jakiś sportowy jednoślad, jak mnie półgębkiem po powrocie raczyła poinformować, po czym dodała, że na moją komórkę, którą wzięła ze sobą
ze względu na zakodowane w jej pamięci dane o kartach kredytowych,
był osobisty telefon od pana Jetain, właściciela firmy, u którego parę razy w tygodniu miałem to kilkugodzinne zajęcie jako kierowca. Tym ra-
Strona120
zem pan Jetain miał dla mnie wolny etat. Pewien starszy kierowca przechodził nieodwołalnie na emeryturę i Jetain zaproponował mi przejęcie
jego tury. Moje zadanie polegałoby na tym, aby jeździć pomiędzy dwoma filiami dużego banku jako kierowca minibusika — od poniedziałku do
piątku, dziesięć godzin dziennie (czyli to, co robiłem już przedtem, tyle
że tym razem odbywałoby się to pod egidą Jetaina; jak się później dowiedziałem, nie zwolniono mnie wtedy z powodu afery z Atają i skargi
tej grubaski, ale z powodu restrukturyzacji, której celem było obniżenie
kosztów).
Miałem więc stałą pracę. I jeszcze miesiąc temu byłbym z tego
bardzo zadowolony. Ale teraz? Teraz, kiedy miałem pisać pamiętnik ku
„przestrodze ludzkości”… Dlaczego właśnie teraz miałem poświęcić ze
swojego cennego czasu pięćdziesiąt godzin tygodniowo (sześćdziesiąt z
dojazdami) na tę bezsensowną, i pominąwszy wszystko inne, piekielnie
nudną pracę? Pracę polegającą na trzydziestokrotnym przemierzaniu
każdego dnia tej samej trasy od punktu „a” do punktu „b”?
Ale Klaudia miała i na to odpowiedź:
— Popatrz na sprawę realnie, braciszku. Jakie masz kwalifikacje?
Masz wykształcenie humanistyczne, jak dziesiątki tysięcy innych bezrobotnych Francuzów. A tu masz spokojną, cichą pracę i do tego twój
mózg stoi do twojej własnej dyspozycji.
— To znaczy? — spytałem, ale pomyślałem sobie odruchowo, że
może Klaudia nie ma jednak wystarczających dochodów, żeby spłacić tę
swoją yamachę. — Co masz na myśli?
— Że nie jesteś na usługach żadnej mamony i masz czas na tak
zwane myślenie.
To był argument. Stary jak świat zresztą. Bo faktycznie, było to
idealne zajęcie dla ludzi, którzy potrzebują więcej czasu na tak zwane
myślenie.
— I to jest powód, dla którego nie mogę się z tobą wybrać na odsiecz Atai? — skwitowałem jeszcze dla pewności.
— Między innymi. Nie zapominaj też, że każdy ma swoje zadanie
do wykonania. Poza tym to dopiero początek naszej… działalności. Jeszcze parę razy będziesz miał okazję być w opałach. A ta nowa praca to z
drugiej strony nie jest znowu chyba taka igraszka. Czuję, że nie będzie to
taka idylla, jak ci się może wydaje. Ten bank, dla którego Jetain prowa-
Strona121
dzi serwis szoferski, ma bardzo podejrzane kontakty, między innymi z
mafią.
— Przecież to bank państwowy.
— Nie państwowy — narodowy. Ale „narodowy” to on ma tylko w
nazwie. W rzeczywistości jest to bank prywatny, cicho popierany przez
niektórych urzędników państwowych.
— To dlaczego państwo popiera ciemne interesy?
— Państwo nie popiera ciemnych interesów. Ale ten bank przynosi
duże dochody także państwu i państwo musi go popierać, aby sobie zapewnić te dochody także na przyszłość. Poza tym chodzi o miejsca pracy. Ten bank ma ich w samym Paryżu ponad siedem tysięcy. Gdyby ich
nie było, państwo musiałoby, jak wiesz, zapewnić tym ludziom pomoc
socjalną. Słowem — ten bank nie ma prawa zbankrutować. Wszystko
jedno, jakim kosztem.
— Także kosztem kontaktów z mafią?
— W takim świecie żyjesz. Sam sobie wybrałeś.
Nic dodać, nic ująć. Byłem u siebie. W swojej, nazwijmy to, przeszłości.
Strona122
wiosna 2000
Tymczasem ogarnęła mnie teraźniejszość. U Jetaina zacząłem pracować
tuż po świętach. W okresie między świętami i sylwestrem busik (albo
„chattele” od angielskiego „shuttle”, jak go niektórzy od nazwy amerykańskiego promu kosmicznego nazywali, wdrapując się tym samym na
wyżyny swoich urzędniczo-twórczych możliwości) musiał także kursować, mimo że prawie wszyscy byli na urlopach. Jeździłem więc codziennie od 730 do 1715, robiąc szesnaście kursów w jedną i szesnaście w powrotną stronę. Ale w ciągu tych paru dni do sylwestra miałem w sumie
może osiemdziesięciu pasażerów, podczas gdy przeciętna dla jednego
dnia wynosiła pięćdziesiąt do stu osób. Najwięcej ludzi jeździło w czasie
przerwy obiadowej, bo umawiali się wtedy na spotkania w pobliskich
knajpkach bądź w kantynach jednej z obu filii banku, pomiędzy którymi
kursowałem. W pozostałych porach dnia jeździłbym przez połowę kursów na pusto, gdyby nie fakt, że… miałem swoich opiekunów. Klaudia
co prawda pozostawiła mnie swemu losowi, jeśli chodzi o zdobywanie
środków na własne utrzymanie, ale nie, jeśli chodzi o ochronę osobistą.
Byłem więc chroniony przez całą sieć agentów. Ja — takie sobie absolutnie nic, kierowca paroosobowego busika, do niedawna jeszcze lump z
paryskiego przedmieścia, znajdowałem się pod ochroną zastępu kosmicznych agentów, z których każdy, pojedynczo, byłby w stanie bez
trudu w ciągu paru minut obezwładnić nowocześnie uzbrojoną kompanię wyborowych komandosów; agentów, którzy szkoleni byli w innym
wymiarze, gdzie zadawanie choćby najszybszych i najsilniejszych ciosów
czy też wynalazki naszej techniki wojskowej, byłyby bronią równie bezskuteczną, jaką byłaby próba powalenia z nóg słonia przez dwuletniego
bobasa. Tam decydowała bowiem o wszystkim intuicyjna umiejętność
skupiania energii, jedność ze wszystkim, to poczucie balansowania na
linii czasu, bycia „w”, a nie tak zwana technika bądź też fizyczna siła, czy
też refleks — choć i w tym względzie Atai, Klaudii i innym spośród nich
nic nie brakowało. Klaudia tłumaczyła mi, że one i ich kompani posiadają
umiejętność regulowania gęstości swoich ciał fizycznych, do czego jest
potrzebna znajomość „długości medium i klej”, jak to nazywała. Objawiało się to w ten sposób, że stawali się oni czymś w rodzaju zjaw, przez
które można było przechodzić jak przez mgłę, lub całkowicie znikali z
pola widzenia i nagle pojawiali się w innym miejscu. Żadnego więc ro-
Strona123
dzaju pociski, środki wybuchowe czy też ciosy nie mogły ich w tym stanie zaniżonej gęstości dosięgnąć, o ile nie zakłócały one ich pola grawitacyjnego. Pole to zaś mogłaby zakłócić na przykład broń nuklearna. Z
tych właściwości pozwolono im korzystać tu na dole tylko pod warunkiem, że będą ich używać do mojej ochrony i ochrony „multidymensjonalnego” zjawiska, zwanego „Pamiętnik Slima Morano”. Musi on się
przyczynić do realizacji planu duchowego rozwoju ludzkości i musi zostać napisany, aby „prawda zalała świat”, jak wyraziła się kiedyś Su. I aby
dzięki temu dusze oddelegowane z Królestwa, a właściwie z wielu królestw, aby dusze te — czyli indywidualne aspekty wibracji praźródła —
mogły, wzbogacone o odpowiednie doświadczenia, powrócić na swe
wyższowymiarowe pielesze.
Problem jednak polegał na tym, że o dusze te toczyła się szczególnie zaciekła walka, ponieważ dla czarnych, którzy na wszystkich pozostałych duszach pasożytowali, dusze te były jedynym niepozwalającym
się bezprawnie doić źródłem energii życiowej i w dodatku mogły się stać
wzorem postępowania dla innych, którzy — nieświadomi faktu, że czarni
podstępnie wysysają z nich energię — żyli w złudzeniu, że sami o sobie
stanowią. Aby jednak wejść w posiadanie jakiejś duszy lub się do pola jej
energii jakoś dossać, czarni musieli jakoś ukrócić jej świadomy kontakt z
praźródłem; nie tyle go przerywając, ile przejmując go pod swoją kontrolę. Było to więc trochę tak, jakby ktoś, założywszy podsłuch telefoniczny, mógł nie tylko podsłuchiwać, ale także mieć czynny wpływ na
myśli obu rozmówców i na przebieg rozmowy. Najpewniejszą gwarancją
na ograniczenie ich ingerencji w czyjeś życie było trwanie w kontakcie z
praźródłem, co, inaczej mówiąc, oznaczało życie wedle zasad prawa kosmicznego, które nie było niczym innym, jak próbą przetłumaczenia
emanacji praźródła na kategorie, przystępne świadomości istot z trzeciego wymiaru, czyli z trójki, jak skrótowo ten nasz zakres widma nazywała Su i Klaudia oraz inni agenci.
Każda litera tego kosmicznego prawa była „jak gwiazda, jedna z
tych odwiecznych gwiazd prawdy” — jak wyraziła się kiedyś Su — „i odcinanie się od niej było jak schodzenie z drogi i wchodzenie w gęsty, coraz gęstszy i ciemniejszy las”. Moim zadaniem było „rozpalić ognisko w
tym lesie i zwołać wszystkich królewskich posłańców do kupy”.
O tym wszystkim ludzie z ulicy nie mieli oczywiście żadnego pojęcia. I naturalnie pasażerowie mojego busika także nie. Z niektórymi z
Strona124
nich snułem wprawdzie od czasu do czasu krótkie pogawędki, ale gdybym wspomniał komuś słówko o tym, że ja, nieposiadający z ich punktu
widzenia żadnych zawodowych kwalifikacji kierowca minibusika, jestem
królem w tak zwanym Trzynastym Królestwie, który się inkarnował na
planecie, aby na niej coś bardzo ważnego ocalić… Ocalić poprzez podniesienie poziomu zbiorowej świadomości ludzkości albo, jak nazwała to
Klaudia, „poziomu wewnętrznej świadomości zbiorowej”.
W rozmowach z moimi pasażerami nawet nie poruszałem takich
nieziemskich tematów. Nie milczałem też jednak. Nie milczałem, bo nie
mogłem milczeć; musiałem się bronić. Bronić się, stawiając przed sobą
barierę wyidealizowanej, wyższej moralności, która nie odrzucała niczyjej miłości, ale rozbijała ją o siebie, jak metalowa tarcza rozbijałaby baloniki, napełnione wodą. Dlaczego? Dlaczego tak musiałem się bronić?
Jak już wspomniałem, moim głównym problemem życiowym była
moja nad-uroda. Nie mogłem się opędzić od kobiecych i pedalich zalotów. Kiedy żyłem jeszcze w mojej budce jako żebrak, miałem całą twarz
porośniętą długim zarostem, pod którym jej rysy udawało mi się jeszcze
jako tako skrywać. Ale od czasu przeprowadzki do mojego nowego lokum, Klaudia i Ataja wymogły na mnie zmianę. „Musisz się otworzyć” —
tłumaczyła mi Klaudia. „Jesteś jednym z kanałów, przez który duchowe
światło praźródła w tym świecie rozchodzi się na zewnątrz. Musisz nim
promieniować. A to oznacza, że zarówno mentalnie, jak i w sposób widoczny dla innych musisz być otwarty. Ludzie, z którymi codziennie
wchodzisz w kontakt, muszą się poczuć dotknięci tą hiperczęstotliwością, którą całkowicie im nieznana, najwyższa kosmiczna inteligencja raczy cię napełniać. Jesteś jej przekaźnikiem. Problem polega jednak na
tym, że wielu odczuwa ten kontakt z tobą, to wejrzenie w twoje wnętrze
— w twoje wnętrze, rozpalające tą tak zwaną przez niektórych (nazwa
dość nieudolnie zresztą przejęta z hinduizmu) energią kundalini — otóż
ludzie odczuwają ją jako rodzaj energetycznego ataku na ich podbrzusze, a często i splot słoneczny, na ich sferę seksualną i emocjonalną.
Najpierw połykają więc to twoje spojrzenie, po chwili zaś odczuwają to
jako silny bodziec seksualny lub emocjonalny, wzmocniony jeszcze siłą
twojej charyzmy i urody. Niektórym robi się pod wpływem twojej obecności nagle gorąco, inni czują napływ ciepła w podbrzuszu, jeszcze inni
reagują gwałtowną erekcją. To, że ludzie tak reagują, to jest normalne,
nie całkiem normalne jest tylko to, jak sobie to tłumaczą. A tłumaczą to
Strona125
sobie faktem, że tak reaguje ich instynkt seksualny, libido. Czyli popełniają ten sam błąd, jaki popełnił ten wasz Zygmunt Freud, który powinien się zająć pisaniem horoskopów w tygodnikach dla gospodyń domowych albo układaniem krzyżówek i rebusów, ale nie psychologią.
Niestety, stało się. Sprowadził on wszystkie żywe istoty w zachodnim
kręgu kulturowym do wspólnego mianownika o nazwie: burżuazyjni erotomani. I w sposób zupełnie nieproporcjonalny rozdmuchał wraz z innymi znaczenie waszych trzech ego: ego erotyki, ego chemii i ego cielesności. To jest może dziesięć procent was samych. Reszta was jako
przedstawicieli gatunku homo sapiens kryje się w waszych wielowarstwowych, niewidocznych dla was ciałach astralnych, duchowych. Problem jednak w tym, że wrażliwość współczesnego człowieka na bodźce
o charakterze sakralno-spirytualnym opadła do poziomu niemalże zerowego, gdyż jest on za sprawą czarnych nieustannie bombardowany
szkodliwymi odpadkami z tego stosu, z tego otaczającego was erotomańskiego i elektryczno-magnetyczno-informatycznego smogu, i nie
jest w stanie na te subtelniejsze, podskórne bodźce się otworzyć — dopóki nie przeżyje odpowiedniego psychicznego szoku. Dla wielu ludzi ty
właśnie jesteś takim szokiem, ponieważ otwierając się na ciebie, na twoją zewnętrzność, czując się poruszonymi twoim „wyglądem”, otwierają
się również na ciebie wewnętrznie, stają się bardziej wrażliwi na subtelniejsze zakresy spektrum; i ich własne spektra z czasem się otwierają,
robią się w nich mentalno-astralne dziury, ich własna częstotliwość zostaje zakłócona i nie pozwala im dłużej w spokoju żyć w tym starym zakresie świadomości. Czasem są to procesy długotrwałe i ty sam nie możesz ich u innych bezpośrednio zaobserwować; ale ludzie ci, nawet jeżeli
ich stosunek do ciebie był lub z czasem stał się wrogi, są w pewnym sensie twoimi wyznawcami, bo poczuli oni dotykający cię Majestat z innego
wymiaru i poczuli, że to jest to, czego im brakuje. Można powiedzieć, że
przesadziło ich to na inną glebę. Albo na inne drzewo, drzewo krzyżowe
zresztą; i że stali się niejako przez to jego spadkobiercami. Nie wszyscy
są ci za to wdzięczni, ale takie jest twoje zadanie. Sam je sobie wyznaczyłeś. Nie możesz więc być duchowym mistrzem Zen, żyjącym gdzieś u
podnóża Himalajów albo Fudżijamy. Ale tu, gdzie żyjesz, musisz zadziwiać, musisz oddziaływać, nie możesz trwożliwie chować głowy w piasek. I musisz na tyle zadbać o swój „image”, żeby przynajmniej schludnie
wyglądać. Żeby się ogolić, potrzebne ci są trzy minuty. A dobrze byłoby,
Strona126
żebyś do tych dwudziestu jeden minut tygodniowo dołożył jeszcze dziesięć minut na strzyżenie. Powinieneś nosić krótkie włosy, żeby twoje
królewskie rysy były dla wszystkich widoczne. Poza tym krótkie włosy to
sprawa bardzo praktyczna, zwłaszcza w twoim przypadku.”
Dostosowałem się więc do ich poleceń. Nie nosiłem zarostu i co parę dni strzygłem włosy na bardzo krótko, na jakieś sześć milimetrów.
Poza tym jednak ubierałem się bardzo skromnie i zwyczajnie: zwykłe,
tanie dżinsy, koszulka flanelowa lub koszulka polo z krótkim rękawem.
Jeśli sądzić więc po moim ubiorze, byłem kimś bardzo zwykłym. Ale właśnie przez to miałem więcej zalotnic i zalotników. Takiego kogoś zwykłego jak ja łatwiej było zagadnąć. I w nim się… zakochać. Wyobrazić
sobie, że przecież ktoś tak mało znaczący nie będzie trudnym do zwerbowania partnerem. Partnerem na resztę życia, partnerem do łóżka,
partnerem w jakiejś romantycznej przygodzie.
Wiele z tych kobiet i gejów, którym się zdawało, że mogliby wreszcie być ze mną szczęśliwi, gotowych byłoby prawie z miejsca porzucić
swoje własne rodziny i zaryzykować swoją własną karierę zawodową,
byleby tylko mieć mnie dla siebie. Mnie — kopciuszka o królewskich rysach i jakimś mnie samemu nieznanym, kosmicznym rodowodzie. I mnie
— mężczyznę, po wejrzeniu w oczy któremu wiele kobiet przeżywało ze
swoim (bardzo często także homoseksualnym) małżonkiem po raz
pierwszy od wielu lat orgazm; a wielu gejów, wyobrażając mnie sobie
pod postacią swojej kobiecej nałożnicy, podejmowało nagle i ochoczo
współżycie płciowe w swoim małżeńskim łożu — przynajmniej do czasu
wytrzeźwienia z tego erotycznego transu. Z transu bycia napromieniowanym jakąś otaczającą moją skromną osobę, charyzmatyczno-apollińską aurą.
Jednym z moich zalotników — z podkategorii gejowskich fanów,
którzy chcieliby koniecznie mnie dla siebie posiąść — był pewien dobrze
mówiący po francusku, młody jeszcze (przed trzydziestką) Marokańczyk. Człowiek ów, o którym nic nie wiedziałem, nawet jak się nazywa,
znał mnie już od paru lat, gdyż bywał moim pasażerem już wcześniej, w
czasie kiedy jeszcze pracowałem dorywczo, zanim Jetain zaproponował
mi pełny etat. Kiedy jego polubowne zaloty spełzły na niczym, postanowił włączyć w to Le Parda. Le Pard było to przezwisko pewnego niebezpiecznego, międzynarodowego mafioso. Jak się później okazało, to on
właśnie uprowadził Ataję. Dlaczego właśnie Ataję? Bo wziął ją za moją
Strona127
dziewczynę czy też za narzeczoną. Obserwowali nas od pewnego czasu,
o czym zresztą Klaudia i Ataja wiedziały, i kiedy tylko nadarzyła się okazja… porwał Ataję. Biedak! Nie wiedział jeszcze, że Ataję można tylko
wtedy porwać, kiedy jej samej na tym bardzo zależy.
Następnie sprawy potoczyły się bardzo szybko. Kiedy w drugi poniedziałek stycznia zaparkowałem busik po całym dniu pracy, jak zwykle
na drugim piętrze wielokondygnacyjnego garażu, wyrosło mi nagle
przed oczyma dwóch typów. Jeden z nich powiedział:
— Dzień dobry, monsieur Adamski.
Zaskoczony, w pierwszej chwili nie odpowiedziałem.
— Jest pan zaskoczony? I do tego może trochę smutny? Może samotny?
— O co… chodzi? — spytałem, nieco z trudem przełykając ślinę.
— Nie cni się panu… do kogoś?
„Ataja” — pomyślałem. „To oni mają Ataję.”
— Macie Ataję?
— Ataję? — spytał z odcieniem lekkiego zdziwienia. — Tak nazywasz swoją narzeczoną?
— Narzeczoną? — zripostowałem. I zastanowiwszy się chwilę, dodałem:
— Chyba macie na myśli moją przyjaciółkę?
— Jak go zwał, tak go zwał. Żeby sprawę skrócić: albo udasz się z
nami dobrowolnie na jej odwiedziny, albo… pod przymusem.
W pierwszej chwili chciałem już ich spytać — sposobem Klaudii —
czy preferują jaja na miękko, czy na twardo. Rozsądek podpowiedział mi
jednak inną możliwość; spytałem mianowicie, czy mógłbym zadzwonić.
— Chcesz zadzwonić? — zapytał niby to przymilnym tonem ten
sam z nich, który przed chwilą wdał się ze mną w rozmowę, będąc najwyraźniej odgórnie upoważnionym do prowadzenia „pertraktacji”. Był
to rosły i nieporadnie surowy, zarazem jednak bardzo pewien siebie typ,
któremu nie można było odmówić pewnego rodzaju charyzmy, jaką mają ludzie, którzy są w posiadaniu tajemnej listy wpadek swojego — w ich
mniemaniu wszechwładnego — szefa, a przez to zdają się, przynajmniej
do czasu, cieszyć się jego głębokim zaufaniem.
— Chcesz się z kimś pożegnać? — ciągnął tonem niby to pełnym
zrozumienia. — A może chcesz komuś złożyć życzenia urodzinowe?
Strona128
Oczywiście. Proszę bardzo. Tylko my nie lubimy, kiedy gliny depczą nam
po piętach.
— Mamy taką alergię — odezwał się po raz pierwszy ten drugi, który w porównaniu ze swoim kompanem był przynajmniej o te dwie głowy
niższy i do tego dość mikrej budowy.
— Ale ja nie chcę… — słowa uwięzły mi w gardle, bo tak naprawdę
nie wiedziałem, czego należy od nich oczekiwać. Obawiałem się poza
tym, żeby nie przyszło im do głowy, aby porwać jeszcze jakieś inne bliskie mi (wówczas jeszcze) osoby. Wolałem też nie myśleć o tym, jak zareaguje Jetain, kiedy nie pojawię się jutro w pracy. Powiedziałem więc:
— Muszę zadzwonić do mojego szefa, że jutro mnie nie będzie.
— Do szefa?... A kto jest twoim szefem?... Nie wiem, czy ci jest
wiadome, że od dzisiaj masz nowego szefa.
— Można nawet powiedzieć — dodał ten drugi — że od dzisiaj mamy wspólnego szefa. Do dzisiaj był to tylko nasz szef, ale teraz to się
zmieniło.
— A kto jest waszym szefem?
— Dowiesz się. Trochę cierpliwości.
— A teraz chcemy cię poprosić, żebyś się do nas przysiadł. Zapraszamy cię na przejażdżkę.
Podprowadzili mnie do dużej limuzyny peugeot. Kierowca wysiadł i
otworzył mi tylne drzwi po lewej, co moich opiekunów chyba trochę zaskoczyło. I kiedy żaden z nich tego nie widział, puścił do mnie oko. Czyżby mój kolejny agent? Czy też tylko zwykły homozalotnik?
Następnego dnia wieczorem byliśmy już w Maroku. Le Pard przywitał mnie osobiście. Od razu wyczułem, że jest homo. Miał jednak
pewną klasę. Był dość niskiego wzrostu, bardzo zadbany i bardzo elegancko ubrany. Wyglądał na przedsiębiorczego człowieka interesów.
Do swojej dyspozycji dostałem z wielkim uczuciem urządzony,
przestronny apartament. W ciągu następnych paru dni Le Pard odwiedzał mnie kilkukrotnie. Wspólnie jedliśmy posiłki: tylko on i ja. Najwyraźniej czekał na jakiś gest z mojej strony. Przeszedł ze mną delikatnie
na „ty”. Na imię miał tak trochę z francuska, Robert. Wychował się w
okolicach Marsylii. Jego ojciec był znanym biznesmenem. Tak przynajmniej on sam się o nim wyraził.
Kiedy spytałem go o powód, dla którego zostałem uprowadzony,
odpowiedział, że szuka przyjaciela. I że wydaje mu się, że znaleźlibyśmy
Strona129
ze sobą wspólny język. Nie potwierdzałem jego oczekiwań, ani im nie
zaprzeczałem. Nie chciałem też wspominać o tym, jak znalazłem się w
Paryżu, o mojej pracy i tak dalej. Bo po nitce do kłębka i mógłby wpaść
na trop mojej żyjącej w Polsce córki Natalii, jeżeli do tej pory o jej istnieniu jeszcze nie wiedział. Mimo iż wierzyłem Klaudii, że Natalia ma zapewnioną ochronę, nie chciałem jej ani mojej eks w to wplątywać. To byłoby to ostatnie, czego bym sobie życzył.
Trzeciego dnia, kiedy siedzieliśmy po południu na tarasie, położył
mi rękę na mojej opartej o stół dłoni. Cofnąłem ją spokojnym, ale zdecydowanym ruchem. Spojrzał krótko gdzieś w dół i rzucił dość złowieszczo:
— Taa… Rozumiem.
A po chwili, niby to już całkiem odprężony:
— Tak właściwie… najważniejszy powód, dlaczego cię tu zaprosiłem, to coś całkiem innego.
— Jaki to powód? — zapytałem w końcu po chwili, bo on zrobił
pauzę, jakby chciał wyczuć „częstotliwość” mojej ciekawości.
— Chcę wam urządzić wesele. Ślub i wesele. I wspaniałą noc poślubną.
— Co to znaczy „nam”?
— Tobie i twojej... narzeczonej. Wiesz przecież.
— Narzeczonej?
— No tak. Jak ona się właściwie wabi?
Najchętniej walnąłbym go za to „wabi” w mordę, ale odpowiedziałem tylko spokojnie:
— Ataja. Ale tak naprawdę to my nie jesteśmy jeszcze oficjalnie zaręczeni.
— Nie szkodzi. Szczęście trzeba szybko łapać za nogi. Inaczej może
jeszcze umknąć. Na jutro zarezerwowałem wam termin w urzędzie stanu cywilnego.
— Tutaj w Maroku?
— Tak. W naszym uroczym... Ach, nieważne jest gdzie. Liczy się
wasze szczęście. Sam burmistrz będzie obecny. Zrobimy wam wielką
galę. Bardzo ją kochasz?
Chwilę się zastanowiłem. Gdybym zaprzeczył, mogłem się z Atają
już nigdy nie zobaczyć. Ponadto Le Pard mógłby mnie wtedy uznać za
Strona130
wartego dalszych zalotów z jego strony, na co nie miałem najmniejszej
ochoty.
— Tak — powiedziałem więc, choć może nieco za cicho.
— Długo się już znacie?
— Nie tak długo. Parę miesięcy.
— Gustujesz w blondynkach?
— To nie ma znaczenia. Kolor włosów... nie jest dla mnie taki ważny.
— A ja tak. Uwielbiam blondynki. Naprawdę ci zazdroszczę. To
piękna kobieta.
Na tym nasza pogawędka się zakończyła. Poprosił mnie tylko jeszcze, żebym nie szedł zbyt późno spać. Bo jutro przed nami bardzo napięty program.
O piętnastej (co było jak na Maroko raczej dość nietypową porą;
ale tu była przecież „zima”) miał odbyć się nasz ślub. Cywilny i kościelny
za jednym zamachem, bo miał też być obecny katolicki ksiądz. Le Pard
ustalał ze mną wcześniej, jakiego jestem wyznania, i nie interesowało go
to, że w oczach Kościoła jestem jeszcze związany z moją eks. „Nasz
ksiądz jest bardzo postępowy. I za jednym zamachem unieważni twój
poprzedni związek” — wyjaśniał. Le Pard miał być także, jak się dowiedziałem, moim świadkiem.
Następnego dnia wszystko odbyło się według planu. Zajechaliśmy
jakąś piękną, białą, amerykańską limuzyną przed niewielki, uroczy pałacyk. Swoim zewnętrznym wyglądem nie tak całkiem przypominał on
urząd stanu cywilnego, ale w środku było wszystko tak urządzone, jak w
jakimś pałacu ślubów właśnie, niemal świątyni. Sprawiało to tak realne
wrażenie, że przez chwilę poczułem się wielce poruszony. Można chyba
było sądzić, że spełnia się moje najskrytsze marzenie.
W chwilę potem pojawiła się Ataja. Była bajecznie piękna. Miała
wspaniałą, białą, sięgającą ziemi suknię, z maleńkimi, wpiętymi w wielu
miejscach bukiecikami różnokolorowych kwiatów. Gdyby ktoś zawyrokował, że to jakaś słowiańsko-chrześcijańska bogini wiosny przywdziała
na siebie swoją ślubną szatę, nie można byłoby mu zaprzeczyć. Przez to,
że była — bardzo starannie zresztą — umalowana, wyglądała o te parę
lat dojrzalej niż w rzeczywistości. Tej dojrzalszy wygląd przydawał jej
jednak jeszcze więcej kobiecości i powabu. Zachowywała się spokojnie i
„godnie”, ale jednocześnie tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, jak bar-
Strona131
dzo mnie kocha. Podjąłem więc grę, tym bardziej, że Ataja dała mi
wkrótce jednoznacznie do zrozumienia, żebym zachowywał się spokojnie i okazywał duże zadowolenie, tak jakbyśmy rzeczywiście obydwoje
przeżywali długo oczekiwaną chwilę. Nie miałem nic przeciwko temu,
byłem samotnym, heteroseksualnym mężczyzną, Ataja zaś rzadko spotykanym ideałem kobiecej urody. Ponadto odbierałem to jako wyraz
opatrzności boskiej w moim życiu, tej samej opatrzności, która z bardzo
trudnych dla mnie do zrozumienia powodów najpierw wpędziła mnie w
tragicznie nieszczęśliwy związek z kobietą trans, a teraz w jakiś sposób
próbowała mi to wynagrodzić. Trudno mi oczywiście było uwierzyć, żeby Le Pard chciał tak po prostu naszego szczęścia. Faceci homo jego typu nienawidzili kobiet, a jedyną „satysfakcjonującą” emocją, jaką w stosunku do nich mogli odczuwać, był sadyzm. Teoretycznie było jednak
możliwe, że Le Pard zachował jakąś resztkę człowieczeństwa i że stać go
na ten wielkopański gest: podarowanie nam — w jego mniemaniu długo
oczekiwanego — szczęścia.
Wieczorem odbyło się w willi Le Parda nastrojowe przyjęcie. Zostawiono nas nawet prawie na godzinę sobie samym. Przesiedziałem i
przetańczyłem tę godzinę z Atają. Było to bardzo piękne uczucie — mieć
Ataję w swoich rękach.
— Wiesz, nie jesteś w moim guście, ale jesteś nieziemsko piękna —
powiedziałem do niej, kiedy zaczęliśmy tańczyć.
— Dziękuję, Slim. Czy można powiedzieć, że się we mnie kochasz?
— Ataja, ciebie nie można nie kochać. Jesteś tak piękna i pociągająca, a jednocześnie… naiwna. Emanuje z ciebie siła i ta macierzyńska,
kobieca moc… a przy tym jesteś taka niewinna i wesoła, jak mała dziewczynka. To jest po prostu piękne. I niespotykane.
— U nas wszyscy są tacy.
— A my nie jesteśmy u nas?
— Slim… Ja widzę twoją aurę. I wiesz co?
— Co?...
— Jesteś światłem. Jesteś światłem na tym padole.
— Szkoda, że ja nie widzę twojej aury.
— Moja aura łączy się z twoją. I się nią wzmacnia.
— Moja aura wzmacnia twoją?
— Tak.
— A nie odwrotnie?
Strona132
— Nie.
Spojrzałem na nią z niedowierzaniem, pomyślawszy sobie, że
pewnie chce mnie tak „pokrzepić na duchu”. Miała tak piękne, wielkie,
niebieskie oczy, iż odnosiło się wrażenie, że się w nich tonie ze szczęścia.
— To dlaczego — zacząłem znowu — działasz na mnie tak podniecająco? A ja na ciebie nie.
— Bo moje fizjologiczne reakcje zostały jakby sztucznie odmienione, przeewoluowały dalej. A twoje jeszcze nie. Jesteś jeszcze ogniwem
w ewolucji. A ja już nie. Ja pochodzę z przyszłości. Nie znaczy to, że nie
jestem zdolna do odczuwania tak zwanej rozkoszy. Ale zrozum, ja jestem cały czas jakby w stanie rozkoszy. Moje centrum energetyczne nie
schodzi nigdy poniżej pewnego poziomu… drgań. Jestem cały czas w
stanie łączności z pramatką. To uczucie rozkoszy, zanurzenie w absolucie — jakbyś to sam nazwał — trwa u mnie niemal nieprzerwanie. Ale…
— Ale co? — ponagliłem ją po chwili, bo ni stąd, ni zowąd się zawahała, jakby się zastanawiając, czy to, co miałaby mi teraz do powiedzenia, byłoby właściwe dla moich uszu. Spojrzała mi przeciągle w oczy,
jakby chciała w nich dostrzec coś, co nawet dla niej nie byłoby widoczne
na pierwszy rzut oka, i kontynuowała:
— Ale na tej planecie… czy też w tym wymiarze, ta jedność z absolutem, ta łączność z praźródłem się rozdwaja. Po prostu… Wyobraź sobie spiralę, prawoskrętną, świetlistą spiralę. Masz? Masz ją przed oczami?
Kiwnąłem głową, którą znowu trzymałem lekko opartą na jej lewym ramieniu, po czym podniosłem na nią wzrok. Znajdowaliśmy się
jeszcze w pozie tanecznej, ale praktycznie zamarliśmy w bezruchu.
— I teraz wyobraź sobie obok drugą, taką samą spiralę, tylko że
lewoskrętną. Masz?
Znowu przytaknąłem.
— To teraz nałóż je na siebie.
— Próbuję, ale… Czekaj, to nie jest takie proste, sobie to szczegółowo wyobrazić.
— To chodź, narysuję ci. Chodź, na chwilę usiądziemy.
— Szkoda. Tak mi z tobą tu dobrze.
— To bardzo miło usłyszeć od ciebie taki komplement.
Strona133
Ataja narysowała na serwetce moim służbowym (z busika) długopisem dwie nachodzące na siebie spirale. Połączone ogniwa obu spirali
wyglądały jak rodzaj łańcuszka.
— O ten łańcuszek chodzi — powiedziała. — Jego symbolem, symbolem krzyżujących się spirali, jest krzyż. Ale to jest jeszcze trochę bardziej skomplikowane, więc mniejsza o to. Tutaj, w tej rzeczywistości,
jest normalne, że te spirale się rozchodzą. W momencie, kiedy zaś na
siebie nachodzą, twoje ciało eteryczne, twoja dusza łączy się w idealnym
zespoleniu z ciałem fizycznym. Rozumiesz?
— Chyba rozumiem.
— I teraz chodzi o to, że normalnie jest dla dziś tu żyjących ludzi
rzeczą prawie niemożliwą, żeby także spirale dwojgu bliskich sobie ludzi
się na siebie nałożyły. Ale to następuje w czasie aktu seksualnego i ma
optymalny przebieg w sytuacji, kiedy obydwoje partnerzy przeżyli jednocześnie orgazm. I właśnie na ten krótki czas trwania orgazmu zasysają
w siebie energię praźródła.
— Co rozumiesz pod pojęciem „energii praźródła”?
— Sprawczą energię wszystkiego. Niezakłóconą świadomość prastwórcy. I tak dalej. Rozumiesz?
— Ale że ty mi to tłumaczysz. To jest niezwykłe. Dodaje ci to tyle
uroku… Robisz to z takim zaangażowaniem… Jak byś była tym prastwórcą.
— Prastwórczynią.
— Prastwórczynią?
— Jeśli ci to nie sprawia różnicy?... Stwórca ma podwójną naturę.
Albo raczej jedną, zespoloną. Najlepiej symbolizuje go matka w ciąży albo z synkiem na ręku. Są właściwie jedną istotą. Jej synek jest jednocześnie jej ukochanym mężem i najczulszym ojcem, jej świetlistym wnętrzem, jej największym skarbem. Księciem jej serca...
— Dobrze, ale dlaczego, skoro to ty jesteś zjednoczona z praźródłem, a nie ja, dlaczego to mnie tak wyróżniacie? Ja jestem przecież przy
tobie… szczeniakiem. I trochę mi jest nawet z tego powodu smutno, że
ci w niczym nie dorównuję.
— Nie, nie, to nie jest tak. Ja przybyłam z wyższego szczebla rozwoju. Ale w tym wieku duchowym, w którym ty obecnie jesteś…
— Co masz na myśli, kiedy mówisz „wieku duchowym”?
Strona134
— Mam na myśli to, że każda dusza — ale nie tylko dusza, cała twoja duchowość… Dla uproszczenia powiedzmy jednak „dusza”. Więc każda dusza ma swój wiek. Kiedy moja dusza była w wieku twojej obecnej,
stała o wiele niżej w rozwoju. I w przyszłości, kiedy twoja dusza osiągnie
wiek mojej obecnej duszy, będziesz stał u szczytu tej drabiny rozwoju.
Oczywiście kiedy mówię o przyszłości, mam na myśli stopień rozwoju.
Bo przyszłość tam na górze nie istnieje. To tylko z waszej czy też z obecnej ziemskiej perspektywy można widzieć to jako przyszłość. Ale rozwój
nie następuje liniowo lub też… nie musi liniowo następować.
— Ataja. Proszę, przestań. Jesteś za mądra jak na… Nie chcę powiedzieć, jak na kobietę, ale… jak na człowieka. Zrozum to, że jesteś
piękna, pełna uroku, dobra jak anioł i do tego mądrzejsza od Salomona i
świętego Augustyna razem wziętych. Wprowadzasz na tym świecie za
dużo zamieszania. Wierzę wprawdzie w twoją teorię o rozwoju, ale liczą
się fakty…
— Slim, a co to są fakty? Faktem jest, że ja, tak jak i Klaudia, jestem
tylko aspektem twojej świadomości. Choć na to nie wygląda, to moja
świadomość jest podzbiorem twojej, a nie odwrotnie. To samo dotyczy
innych agentów. I w ogóle wszystkich. Prawie wszystkich.
— Prawie wszystkich? Prawie wszyscy są podzbiorem mojej świadomości?
— Tak. Ale z drugiej strony, wszystko łączy się w jedno.
— Jednym słowem, wszyscy są wszystkim.
— Tak.
— A Aiysha?
— Dlaczego… nagle wpadła ci do głowy Aiysha?
— Chyba wiesz dlaczego… Aiysha miała ze mną przejść. I nie przeszła. Ale ja mam jakieś dziwne wrażenie, że ona gdzieś tu jest. Gdzieś
niedaleko. I że ty możesz mieć z tym coś wspólnego. Wiesz, co mam na
myśli? Ta twoja dziwna reakcja, kiedy Klaudia wspomniała o Aiyshy.
Pamiętasz? Wyszłaś raptownie z pokoju i trzasnęłaś drzwiami.
— Tak. Bo Klaudia nie powinna nadmieniać przy mnie słowem o
Aiyshy. Taka była między nami umowa.
— Umowa? Dlaczego?
— Przepraszam, ale chciałbym was poprosić o chwilę uwagi —
usłyszeliśmy nagle za naszymi plecami głos Le Parda. Całkiem nas to zaskoczyło. Ale cóż było robić? Musiałem powstrzymać moją ciekawość.
Strona135
Le Pard poprosił, abyśmy osobiście pożegnali pewną opuszczającą
już przyjęcie parę — rzekomo jego wpływowych przyjaciół. Myślę jednak, że bardziej chodziło mu o zwrócenie na siebie naszej uwagi, jakiej
on, nasz dobroczyńca, z naszej strony zbyt długo uchodził. I o postawienie tym samym kropki nad „i” w akcie jego oskarżenia: „Przyłapałem
was na gorącym uczynku — mógł teraz powiedzieć. — Zachowywaliście
się rzeczywiście jak para narzeczonych. Teraz już nie możecie temu zaprzeczyć.”
„Nie możemy” — chciałoby się powiedzieć w akcie jakiejś samoobwiniającej obrony, mając nadzieję, że w ten sposób uda się jeszcze
złagodzić wymiar czekającej nas kary. Ale szkoda było trudzić sobie język. Nasz los był w jego oczach z góry przesądzony.
Pamiętam jeszcze, że pokazał nam naszą sypialnię — pięknie,
przestronnie urządzony, ogromny pokój z łożem, w którym wygodnie
mogłoby spać z pięć osób. A potem film mi się urwał.
Następnego dnia obudziłem się z bólem głowy. Leżałem tuż przy
Atai, z ręką opartą o jej lewy bok. Ona sama leżała w podwyższonej pozycji, z plecami opartymi na poduszce i głową na szczytowej, drewnianej
obudowie łóżka. Wpatrywała się we mnie bardzo smutnym wzrokiem.
Jej piękne, niebieskie oczy wydawały mi się być jeszcze większe niż zazwyczaj, ale jednocześnie jakoś nienaturalnie przygaszone, jakby pozbawione swojego blasku. Dopiero po chwili stwierdziłem, że jej twarz
nosiła w wielu miejscach ślady świeżych zadrapań. Poniżej ucha miała na
szyi duży siniak. Jej włosy były całkowicie zmierzwione.
Odkaszlnąłem i spytałem z lekka jeszcze zachrypniętym głosem:
— Co się stało?
Dopiero teraz poczułem, że piecze mnie cała okolica odbytu, a moje genitalia zdają się być jakoś nieprzyjemnie podrażnione.
Ataja zamiast mi odpowiedzieć podniosła spokojnym ruchem koszulę nocną i wskazała wzrokiem na pobliże swojego łona. W pierwszej
chwili nie zrozumiałem, o co jej chodzi, ale kiedy poszedłem za jej spojrzeniem, ujrzałem przerażający widok. Włosy w jej kroczu były jakby
całkowicie wypalone, a skóra czerwona i częściowo poraniona, jak po
ciężkim oparzeniu. Kiedy koszulę podniosła wyżej i pokazała mi swoje
piersi, łzy stanęły mi w oczach. Wprawdzie prawa pierś miała tylko kilka
czerwonych plam, jak po świeżych poparzeniach, lewa jednak była tak
zniekształcona i poraniona, że swoim wyglądem bardziej przypominała
Strona136
kupkę różowo-czerwonego mięsa niż pierś. W jej okolicy miała też mnóstwo większych i mniejszych ranek. Trudno sobie w ogóle było wyobrazić, jak mogły powstać takie okaleczenia.
— Czy to boli? — spytałem, ledwo dobywając z siebie głos.
Kiwnęła nieznacznie przytakująco głową.
— Dlaczego się nie broniłaś?
— Bo byś mi nie uwierzył.
— W co nie uwierzył?
— W to, jaki jest Le Pard.
— To był Le Pard? Nic nie pamiętam.
— Bo dostałeś pigułkę gwałtu.
— Pigułkę gwałtu?
— Tak. Kiedyś się mówiło „głupiego jasia”.
— To znaczy?
— Rodzaj narkotyku. Żebyś nie oponował i nie pamiętał.
— I… ja ci to zrobiłem?
— Ty właściwie nie.
— Co to znaczy „właściwie”?
— Najpierw byłam z tobą w tym łóżku. Kiedy potem już zupełnie
straciłeś panowanie nad sobą…
— Co to znaczy?
— To znaczy, że przestałeś się kontrolować. Pod wpływem tych
środków. I reagowałeś na bodźce natury erotycznej bez żadnego zażenowania czy oporów…
— I na ciebie też? A ty?
— Co ja?
— Ty też dostałaś… tę pigułkę?
— Ja nie.
— Dlaczego?
— Bo…
— Co?
Ataja najwyraźniej usiłowała coś przede mną ukryć.
— Bo co?
— Nie mogę ci powiedzieć. Nie teraz.
— Rozumiem — skomentowałem, choć nie rozumiałem. I nawet
nie usiłowałem zrozumieć. Oczy miałem już tak załzawione, że co chwila
musiałem je przecierać, żeby w ogóle coś widzieć.
Strona137
— A ja na ciebie… Reagowałem na ciebie bez zażenowania?
— Na mnie też. Ale ja byłam tylko, że się tak wyrażę… To była noc
poślubna Le Parda. Le Parda z tobą. A ja… Moje… łono służyło mu tylko
jako środek do mechanicznego osiągnięcia orgazmu. Bodźcem erotycznym byłeś ty.
— I… jak to wyglądało?
Moje łzy utworzyły strużkę na jej poranionym brzuchu.
— Oj przepraszam — powiedziałem i wytarłem je moją piżamą, a
Ataję z powrotem delikatnie okryłem aksamitną nocną koszulą, jaką jej
zapewne szczodrobliwie Le Pard podarował, bo Ataja nie miała tu przecież swojej ze sobą, a poza tym sama z siebie przebierała się zawsze na
noc w standardową, flanelową piżamę, a nie w aksamitną bieliznę.
— Leżałam podkulona na piersiach, z wypiętą…
— Pupą — skończyłem za nią.
— Pupą — powtórzyła, a na jej twarzy pojawił się lekki, przyjazny
uśmieszek. — I on to robił, a mnie kazał przy tym… bo ty siedziałeś z
przodu, przed moją głową… — Ataja pokazała mi to miejsce z przodu
łóżka.
— No i co? Co on kazał?
— Ach… Mniejsza o to, Slim.
— Chcę wiedzieć. Powiedz mi.
— Ale żebyś potem nie żałował.
— Ja nie będę żałował. Ja go po prostu zabiję.
— Ty go zabijesz? — powtórzyła cicho.
— Chyba że ty to zrobisz przede mną… Co on ci jeszcze zrobił? Co
ci kazał? Powiedz mi.
— Kazał mi… kiedy leżałam tak wypięta na łokciach, zrobić to u
ciebie ustami. On chciał cię widzieć w konwulsji orgazmu w momencie,
kiedy sam go przeżywał.
— Gwałcąc cię jednocześnie od tyłu.
— Tak.
— Dlaczego się na to zgodziłaś?
— Po pierwsze: musisz coś wiedzieć, czego jeszcze nie wiesz. Ja jestem zależna od ciebie, od twojej woli, od… stanu twojej świadomości.
Gdy przestajesz nad sobą panować, gdy bierze w tobie górę pierwiastek
zwierzęcy ludzkiej natury — ja tracę moc. Po drugie: mogłabym w ogóle
Strona138
nie dopuścić do tego całego porwania i tej farsy ze ślubem, weselem i
tym… Tym, co stało się dziś w nocy…
— Tym, co stało się w naszą noc poślubną.
— Właśnie. Ale to było moje zadanie.
— Dobrze, ale… Co się stało potem? Kto cię tak poranił? Le Pard?
— Nie Le Pard osobiście. Kiedy mnie zgwałcił…
— Na moich oczach i z moim udziałem. Nigdy sobie tego nie wybaczę.
— Przestań, Slim. To nie twoja wina.
— Może i nie moja. Ale jest mi strasznie smutno i czuję się fatalnie.
Kto cię tak pokaleczył? Czy to też odbyło się przy moim udziale? Potrzebujesz natychmiastowej pomocy…
— Pomoc jest już w drodze. A to — powiodła wzrokiem po swoim
do niedawna jeszcze tak pięknym ciele — nie byłeś ty. Kiedy to się ze
mną działo, ciebie przy tym nie było. Ty zostałeś tutaj sam na sam z Le
Pardem. A mnie Le Pard oddał swoim ludziom.
— I co?
— No i dopiero wtedy się zaczęło. To ludzie pozbawieni jakichkolwiek skrupułów. Gwałcić i mordować to ich hobby. To, co ze mną tam
zrobili, to robią z innymi na co dzień. Oni torturują i gwałcą bezbronne
dzieci. Widziałam może czternastoletniego chłopca, którego powiesili
na jego własnych genitaliach za karę, że nie chciał dobrowolnie wziąć
udziału w gwałcie jego własnej, porwanej z nim siostry.
— I co się z nim stało?
— Nie wiem. Ale co się mogło stać? Wykrwawił się pewnie i w mękach umarł.
— Nie mogłaś zareagować…
— Slim, ja nie mogę w pojedynkę ocalić całego świata. Przynajmniej jeszcze teraz nie. Moim zadaniem jest chronić ciebie. Po to, żebyś
dał świadectwo i żeby ten świat był kiedyś inny.
— A co oni… zrobili potem z tobą?
— Zrobili ze mnie tarczę, w którą celowali tymi lotkami, zakończonymi metalowymi szpikulcami…
— Rzutkami do darta?
— Tak, chyba tak. Środkiem tarczy była moja lewa pierś. Ale ponieważ mam — jak się wyrazili — zbyt jędrną skórę, musieli ją zmiękczyć. Wylali na moją pierś parę litrów wrzątku, a potem urządzili sobie
Strona139
zawody. Zawody o mnie. Ten, któremu by się udało wbić jak najwięcej
lotek w mojego sutka lub w jego najbliższą okolicę, ten miał mnie dostać
na resztę nocy…
— I kto cię dostał? — szybko zadałem jej następne pytanie, aby
ukryć przed nią moje wzrastające roztrzęsienie i histerycznie powzięty
plan, żeby Le Parda spalić natychmiast na stosie z jego własnym penisem, wetkniętym w jego własny odbyt. Od ataku wściekłości albo jakiegoś nagłego spazmu powstrzymywał mnie jedynie spokój Atai, jej równowaga — tak jakby omawiała ze mną właśnie listę zakupów na weekend. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak ją kocham.
— Taki wielki grubas — odparła po chwili spokojnie. — Pewnie będziesz miał okazję go jeszcze spotkać.
— I co on ci zrobił, oprócz tego, że cię zgwałcił?
— Najpierw wypalił mi włosy w kroczu, a potem, kiedy już mnie raz
zgwałcił, zaczął mi przypalać skórę, co do tak podnieciło, że znowu brutalnie mnie zgwałcił. Potem już chwilowo nie mógł, więc wpuścił dwóch
innych typów, a potem zaczął mnie bić bez powodu i znowu zgwałcił.
— I ty mówisz to wszystko tak spokojnie? Nie zwijając się z bólu?
— Po pierwsze dali mi po tym wszystkim silne środki przeciwbólowe i uspokajające, żebym w ogóle mogła zasnąć i żebyś mnie, swoją narzeczoną, jak im się wydaje, znalazł koło siebie w łóżku. Wiesz, taka niespodzianka dla ciebie. Ty zresztą zapewne również dostałeś środki
uspokajające.
— A po drugie — kontynuowała — jak może się orientujesz, potrafię świadomie wpływać na moje odczucia, również na ból, zwłaszcza
kiedy ty jesteś w okolicy. Muszę jednak przyznać, że rozmiar ich zbrodni,
ich niepohamowany sadyzm… mnie też zaskoczył. Byłam w pewnej mierze przygotowana na to, co się stanie, wiedziałam, że to banda przemytników i handlarzy ludźmi, zwłaszcza dziećmi, ale nie spodziewałam
się wśród nich takich skrajnych psychopatów i sadystów. Myślałam już,
że nie wytrzymam i w pewnym momencie chciałam uciec. To nie są
zwykli mężczyźni. To są zbrodniarze, wśród których prym wiedzie Le
Pard. Jego filozofia jest prosta: kto pracuje na jego zlecenie, temu nie
wolno kochać. Nikogo. Wolno bić, wyżywać się, gwałcić, torturować, ale
nie wolno się zakochać. Jakąkolwiek oznakę współczucia można przypłacić natychmiastowym wykonaniem na sobie wyroku. Tylko on, Le
Pard, ma prawo do współczucia. I okazuje je czasem innym mężczy-
Strona140
znom. Ma do swojej dyspozycji paru chłopców, którym dobrze czyni, jak
mu się wydaje. I dlatego… ta cała farsa. Ma nadzieję, że może stanie się
teraz twoim pocieszycielem… Zresztą nie jestem pewna, co on zamierza. Ale jak myślisz, dlaczego ktoś morduje swoją własną matkę? Nie
tylko Le Pard jest homo, również jego matka.
— Homo? Matka homo?
— Tak. To znaczy nie-hetero. Myślę, że ta kobieta nigdy nie okazała mu miłości. Nigdy go nie przytulała. A jedyną metodą jej wychowania
była zimna kalkulacja. Nie usprawiedliwia jej jednak fakt, że od środka
sama była facetem. Każda matka ma obowiązek kochać swoje dzieci.
Ale jego matka traktowała go w gruncie rzeczy jak macocha. Z kolei jego ojciec całe życie mu wpajał, że kobiety są jedynie koniecznym złem
na tym świecie. I wpajał mu pogardę dla jakichkolwiek uczuć. Wszystko
było u niego podporządkowane interesom, a sfera uczuć ograniczała się
do folgowania swoim sadystycznym kaprysom. Jego syn nigdy nie cierpiał w samotności, zawsze miał na swoje usługi grono dziewcząt i chłopców, w którym szkolił się w roli cynicznego herszta i gwałciciela. Bardzo
wcześnie spostrzegł, że woli facetów. I kiedy razem z grupą kolesiów
zgwałcił swoją własną siostrę, a matka stanęła potem w jej obronie,
osobiście poderżnął jej gardło. Ten sam los spotkał jego siostrę. Potem
jego ojciec, Le Pard senior, wszystko zatuszował. Znalazł wśród swoich
ludzi ofiarę, kogoś, kto poszedł za jego synalka siedzieć. Poza tym… Le
Pard junior musiał dawać sobie radę sam. Ojciec wychowywał go wedle
słusznej poniekąd zasady, że po dwudziestce musi się już jakoś samodzielnie utrzymać. Z rozboju i przemytu.
— Dobra — przerwałem jej dość niecierpliwie. — Resztę opowiesz
mi potem. A teraz… musisz iść do szpitala. I to jak najszybciej. Coś musimy zrobić.
— Slim, to chodzi o ciebie. Czy myślisz, że pozwoliłabym na to
wszystko, gdyby to nie chodziło o ciebie? Teraz mają cię w swoich rękach: homo-psychopata Le Pard i jego banda. Po pierwsze muszę cię
więc stąd wydostać…
— Ty? W tym stanie?
— Tych parunastu osiłków to nie jest dla mnie taki problem. Ty jesteś problemem. Bo to ciebie chce mieć dla siebie Le Pard. I to ciebie nie
będzie tak łatwo wydostać z jego łap.
Strona141
Mówiła teraz bardzo cicho. I choć starała się to przede mną ukryć,
mówiła z wielkim wysiłkiem. Najwyraźniej nie była w szczycie swojej
formy. Nawet gdyby jej się tak wydawało.
— A po drugie? — spytałem spokojnie po krótkiej przerwie.
— Po drugie?... No tak, z Le Pardem musimy zrobić porządek.
Trzeba ich zrównać z ziemią, ponieważ to bardzo niebezpieczni przestępcy.
— Mówisz o przyszłości, a ja o tym, co będzie za chwilę. Co będzie,
jeżeli oni będą cię chcieli zatorturować na śmierć? Nadal nie będziesz się
bronić w imię moje?
— Muszę być ostrożna, dopóki ty znajdujesz się w niebezpieczeństwie.
Kiedy kończyła wypowiadać te słowa, rozległ się gong, po czym
otworzyły się drzwi i w środku naszego „salonu” znalazł się potężny i
mocno grubawy typ, którego już przedtem parę razy przelotnie widziałem. Spojrzał na Ataję i niemal krzyknął:
— Ach, tu jesteś!... Dzień dobry — spojrzał teraz też na mnie. — Jak
ci się spało?
Czekaliśmy w milczeniu na dalszy ciąg.
— Wiesz, André, że ona ci przyprawiła rogi? W noc poślubną! Kiedy
ty poszedłeś spać, wlazła mi do łóżka. Ona jest niewyżyta. Gdybyś ją widział wczoraj w akcji! Najpierw zabrała się do ciebie, a kiedy miałeś już
dosyć, dobrała się do mnie. Więc dziś znowu przychodzę ci na ratunek.
Następnie bez pardonu ściągnął z niej kołdrę, pociągnął ją mocno
za rękę, tak że wypadła na podłogę, po czym, kiedy się podniosła, położył jej swoją wielką łapę na podbrzuszu i powiedział:
— Choć, pokażemy André, jaka naprawdę jesteś.
Wtedy ja również wstałem, podszedłem do niego z ukosa od tyłu i
z całej siły kopnąłem go w siedzenie. Jako że prawie nie drgnął, podszedłem szybko do krzesła, stojącego przy małym stoliku pod ścianą, walnąłem nim o podłogę, a następnie, wziąwszy w rękę jedną z jego ciężkich, drewnianych nóg, zacząłem zmierzać w jego kierunku. Odchylił się
nieco do tyłu, ale rękę nadal trzymał na brzuchu Atai.
— Zabieraj od niej te łapy! — krzyknąłem.
A ponieważ nie zareagował, uderzyłem go w bark trzymaną w
prawej ręce nogą od krzesła. Spojrzał na mnie, jakbym wyrządził mu ja-
Strona142
kąś całkiem niezasłużoną krzywdę, po czym złapał Ataję za włosy i uderzając nią z całej siły o ścianę, powiedział:
— Z powodu tego kawałka ścierwa?
W chwilę potem wparowało do pokoju dwóch uzbrojonych typów.
A zaraz po nich Le Pard. Ataja siedziała na podłodze pod ścianą z rozkrwawionym teraz jeszcze dodatkowo nosem.
— Cały i zdrowy? — zwrócił się do mnie Le Pard. — To zdążyliśmy
jeszcze zapobiec nieszczęściu. Co ona ci zrobiła, ta dziwka! W noc poślubną! Obsłużyła wszystkich moich ludzi. Aż trafiła kosa na kamień —
aż trafiła na mnie.
Le Pard, wypowiadając te słowa, podał mi rękę (ja jemu oczywiście
nie), a następnie podszedł do Atai.
— Ze mną ci się nie udało, co? Musiałem się bronić siłą.
Le Pard mówił tak przekonująco, był tak dobrym aktorem, że gdyby Ataja nie zrelacjonowała mi wcześniej przebiegu wypadków, gotów
byłbym mu uwierzyć.
— Zabierzcie ją stąd! — zwrócił się do swoich ludzi, stojąc jeszcze
koło Atai.
— Nie! — krzyknąłem. I podszedłszy szybko do niego, pchnąłem go
mocno na ścianę. — Zostaw ją w spokoju!
Niemal natychmiast dryblas rzucił się na mnie i złapał mnie od tyłu,
wykręciwszy mi ręce. Na to Ataja podniosła się powoli i bezgłośnie, jak
czający się do skoku tygrys, i zanim tych dwóch uzbrojonych typów zdołało rozeznać się w sytuacji, złapała Le Parda i pociągnęła do siebie za
szyję, jakby to był mały chłopczyk, po czym tak go przydusiła, że natychmiast zaczął tracić oddech. Powiedziała:
— Jeden nierozsądny ruch i złamię mu kark.
Le Pard próbował jej się wyrwać, chaotycznie wywijając przy tym w
powietrzu rękami, ale z powodu swojego bardzo małego wzrostu i trzymającej go od tyłu prawą ręką pod podbródkiem Atai, wisiał na poły w
powietrzu. Usiłował przy tym, stając na palcach, podciągnąć się do góry,
chcąc w ten sposób jakoś przeciwstawić się sile jej obezwładniającego
uchwytu. Kiedy jednak ponownie się podkurczył, zgiąwszy kolana, i próbując prawdopodobnie całym ciężarem swojego ciała zawisnąć na ręce
Atai, którą to rękę usiłował jednocześnie swoimi nieproporcjonalnie dużymi dłońmi odciągnąć od własnej szyi, wyglądało to trochę tak, jakby
natychmiast musiał skorzystać z toalety, tym bardziej, że stał już się
Strona143
niemal ciemnoczerwony z wysiłku. W tym momencie dryblas zwolnił
mnie więc z uścisku i rzucił się mu na pomoc. Na to Ataja właśnie czekała. Kiedy zbliżył się do niej na odpowiednią odległość, nie wypuszczając
Le Parda z uścisku, kopnęła go na wysokości klatki piersiowej błyskawicznym wyrzutem nogi z takim impetem, że odparował od niej jak rakieta na jakieś cztery metry i padł z głuchym łoskotem na podłogę.
— Odłóżcie broń — powiedziała do tych dwóch uzbrojonych typów. — Albo policzę do trzech i skręcę mu kark.
A ja dodałem:
— Połóżcie swoje karabiny dwa metry przed sobą na podłodze.
Obydwaj mieli przy sobie jakieś krótkie karabiny maszynowe. Kiedy jednak przez chwilę się wahali, Ataja popuściła Le Parda nieco z uścisku, aby mógł złapać głębszy oddech (martwy Le Pard byłby bezużyteczny), i wtedy, robiąc gest lewą ręką, powtórnie im nakazała, żeby położyli broń na podłodze. W jej geście była jakaś siła, której natychmiast z
uległością się poddali. Podniosłem karabiny i podszedłem z nimi do Atai.
Jeden z nich wcisnąłem jej do wolnej, lewej ręki, a ona, sprawdziwszy,
czy jest odbezpieczony, przyłożyła lufę do głowy Le Parda.
— Jak się to obsługuje? — spytałem, pokazując jej trzymany przeze
mnie karabin. A ona, odjąwszy lufę od jego skroni, powiedziała:
— Tak — i puściła serię w kierunku łoża, w którym jeszcze przed paroma minutami sami się znajdowaliśmy. Leżąca na nim kołdra podskoczyła parę razy konwulsyjnie, jakby była jakąś żywą istotą, a w chwilę
potem w powietrzu uniosła się spora chmura pierza.
— Puchowa — powiedziałem trochę bez sensu, na co Ataja,
uśmiechnąwszy się, odpowiedziała:
— To zostawimy mu jedno jajo.
Roześmiałem się.
— Co dalej? — spytałem.
— A jak myślisz?
— Przydałby się helikopter.
— To jest myśl. Ale najpierw zadzwoń po Klaudię. Jest w okolicy.
— To dlaczego sama nie wpadnie na pomysł, żeby nas odwiedzić?
— Nie jest telepatką. Poza tym na ogół daję sobie radę bez niej.
— Jesteś strasznie blada.
— Wiem. Czuję coś. Chyba nie jest ze mną najlepiej.
— To dobrze. To znaczy, że jednak nie jesteś jeszcze robotem.
Strona144
Przeszukałem kieszenie mojej kurtki, potem torebkę Atai, ale po
mojej komórce nie było śladu.
— Nie mam. Zabrali mi.
— To dość logiczne — szepnęła pod nosem, po czym popuściła Le
Parda na tyle z uścisku, żeby mógł swobodnie stanąć na podłodze.
— Gdzie są nasze telefony? — spytała i dźgnęła go lufą w policzek.
— Nie wiem — wypaplał niewyraźnie, ale być może zgodnie z
prawdą.
— To daj mi swój — powiedziała, po czym nagle tak osłabła, że popuściła go z uścisku, a jej lewa ręka, trzymająca karabin, niemal bezwładnie opadła w dół. Jednym susem podskoczyłem do nich i zdążyłem
jeszcze rzucającemu się do ucieczki Le Pardowi przyłożyć karabin do
pleców i powiedzieć:
— Ani kroku!
A wtedy Ataja osunęła się bezsilnie wzdłuż ściany, przy której stała.
Potrzebowałem dla niej natychmiastowej pomocy. Musiałem szybko
działać.
— Daj mi swój telefon — syknąłem stanowczo do Le Parda.
— Nie mam.
— To ktoś z nich — wskazałem głową na stojących koło drzwi typów.
Bez Atai czułem się niepewnie. Trzymałem co prawda palec na
cynglu, ale nie wiem, czy ośmieliłbym się za niego pociągnąć — nigdy
nie miałem broni w ręku, przynajmniej nie w tym życiu (nie licząc oczywiście służby zasadniczej ze sprzętami z demobilu). Gdyby więc Le Pard
wpadł na pomysł, żeby ode mnie po prostu odbiec, sam nie jestem pewien, co bym zrobił.
Na szczęście jednak Le Pard, po tym jak z wściekłością kujnąłem go
w plecy lufą, kiwnął na jednego ze swoich ludzi. Ten chciał do nas podejść, ale powiedziałem, żeby się zbliżył co najwyżej na dwa metry i
szurnął mi swoją komórkę po podłodze. Podniosłem ją ostrożnie, zginając nogi w kolanach i nie spuszczając palca z cyngla, a Le Parda mając
cały czas na lufie. Lewą ręką wybrałem międzynarodowy numer Klaudii
(był bardzo łatwy do zapamiętania, znałem go więc na pamięć).
— Tak — usłyszałem po chwili jej znajomy, miękki głos.
— Jest bardzo kiepsko. Ataja potrzebuje natychmiastowej pomocy. Leży koło mnie nieprzytomna na podłodze.
Strona145
— A ty? Co z tobą?
— Trzymam spluwę na plecach Le Parda. W pokoju znajduje się
jeszcze trzech innych typów. Jeden z nich leży na podłodze i się nie porusza…
— Gdzie jest ten pokój?
— Jak to gdzie? Tu u Le Parda.
— To wiem. Które piętro?
— Pierwsze.
— Jakie położenie?
— To znaczy?
— Ty chyba nie byłeś w wojsku… Od ogrodu, od frontu?
— Od ogrodu, to jest taka wielka sypialnia albo pokój gościnny…
dla narzeczonych.
— A ogród jest… od południa? — w głosie Klaudii wyczułem przynajmniej lekkie rozbawienie.
— Chyba od zachodu. Albo od południa. Co cię tak bawi?
— Ty.
— Dlaczego?
— Śmieszny jesteś. Wyobrażam sobie, jak wyglądasz z bronią wycelowaną w głowę Le Parda.
— W plecy. I ręce o dziwo mi nie drżą. Ale… Ataja. Ona… ona się
nie rusza. Leży bezwładnie.
— Nie martw się o nią. Zajmiemy się nią. Jej nic nie będzie. Ale
pamiętaj, to tobie nie ma prawa się nic stać. Będę tam za dwadzieścia
minut. Jesteśmy w drodze.
— Jesteście? — zaintonowałem, bo nie wiedziałem, dlaczego mówi
w liczbie mnogiej.
— Tak, na dziś i tak była zaplanowana obława na Le Parda.
Klaudia rozmawiała ze mną po polsku. Nie było więc obaw, że ktoś
nas podsłucha.
— A gdybyś przypadkowo nie była w drodze?
— Nie gdybaj. Ja zawsze jestem w drodze.
— To czekam.
— Aha, komórka, przez którą rozmawiasz…
— Pożyczyłem ją od jednego z tych zbirów…
— Pożyczyłeś?
— Tak można to nazwać.
Strona146
— Postaraj się ją zachować.
— Dobra…
— Zaraz jesteśmy u was.
Nie wiedziałem wprawdzie jeszcze, jak mam ich przez dwadzieścia
minut utrzymać w szachu… A przy tym miałem dość nieodparte wrażenie, że życie Atai wisi na włosku. Na domiar złego, kiedy tylko skończyliśmy rozmawiać, dryblas zaczął się przebudzać. Do tej pory, po tym jak
Ataja zwaliła go z nóg, leżał nieruchomo jakieś trzy metry przede mną i
Le Pardem.
Po chwili usiadł i rozejrzał się wokoło. Potem wstał. Jego już dosyć
przytomne spojrzenie padło teraz na Ataję.
— Co z tą suką? Wywinęła kitę? — wybełkotał.
Z pytaniem tym zwrócił się do jednego z tych dwóch rozbrojonych
typów, stojących w drugim końcu tej niby sypialni, koło drzwi. Zrobił też
krok w ich stronę.
— Stój, gdzie jesteś, bo rozwalę mu łeb — powiedziałem.
— Okay, nic nie robię. Muszę tylko rozprostować kości.
— Jak to się stało? — zwrócił się teraz do Le Parda.
Le Pard spojrzał na niego złowieszczo, robiąc lekki, sceptyczny
ruch głową, tak jakby chciał powiedzieć „potem się policzymy”, a w odpowiedzi rzucił tylko krótko:
— Dowaliła ci.
— To ścierwo?!
Le Pard nie zareagował. Nie wiedział jeszcze, jak się sytuacja rozwinie, a przed Atają — choć leżała teraz nieruchomo na podłodze — nabrał z pewnością respektu. Nie próbował nawet zerknąć w jej stronę,
jakby się obawiając, że mogłoby to wybudzić ją z letargu.
Po chwili jeden z tych dwóch rozbrojonych typów odezwał się do
mnie:
— Ja nie mogę dłużej. Muszę do kibla.
Zastanowiłem się chwilę i odparowałem:
— Sraj w gacie!
— Ja wychodzę! — rzucił odważnie, podchodząc jednocześnie do
drzwi i naciskając klamkę.
Nie wiedziałem, co zrobić. Gdybym się odważył postrzelić Le Parda
(w co wątpię), straciłbym „zakładnika”. Odruchowo więc skierowałem
broń na tego śmiałka, który zamierzał opuścić pokój.
Strona147
— Stój! — powiedziałem.
W tym samym momencie Le Pard rzucił się do przodu i w ułamku
sekundy schował na dryblasa. Ten zaś, wykorzystując fakt, że jego szef
nie znajduje się już w sytuacji bezpośredniego zagrożenia, błyskawicznie
wytrącił mi z ręki karabin i mnie obezwładnił. Byliśmy znowu w ich rękach.
Dryblas podszedł do Atai i zaczął z wściekłością kopać jej bezwolne
ciało. Połamał jej lewą rękę i obie nogi w kolanie, kopał ją w brzuch, w
głowę, w krocze, aż ją tak zmasakrował, że trudno ją było w pierwszej
chwili w ogóle rozpoznać. Rzuciłbym mu się pod nogi, ale byłem trzymany przez tych dwóch wcześniej rozbrojonych ludzi Le Parda, więc nie
dawało mi to najmniejszych szans na jakąkolwiek ingerencję w obronie
Atai.
— Starczy — powiedział Le Pard. — Zawieźcie go do El Pain. A ją
opatrzcie, jeżeli jeszcze zipie. Chcę ją trochę podtuczyć — podniósł głos i
spojrzał na mnie — zanim zaserwujemy ją naszym pieskom. Zasłużyły
sobie na to. Ale trzymajcie ją pod ścisłym nadzorem.
Ci dwaj popuścili mnie z uścisku i stanęli z gotowymi do strzału pukawkami w pobliżu Atai. Dryblas kazał mi pójść przodem przed sobą w
kierunku drzwi.
— Zaraz po nią wrócę — zwrócił się do Le Parda. A do mnie powiedział:
— Otwieraj drzwi, na co czekasz!
Za drzwiami czekała jednak na niego niespodzianka. Stała w nich
Klaudia w towarzystwie potężnie, choć na pierwszy rzut oka „niewinnie”
wyglądającego faceta w więcej niż średnim wieku. Można by sądzić, że
zawodowo trudni się czymś w rodzaju nałogowego przesiadywania za
biurkiem w jakiejś małej firmie buchalterskiej albo transportowej, gdzie
się cały dzień przegląda papierki i obgryza ołówki. Człowiek ten jednak,
przepuszczony do przodu przez Klaudię, zadał z nagła idącemu za mną
dryblasowi tak potężny cios w gębę, że tamten nawet nie zdążył mrugnąć okiem, zanim padł jak długi. Już drugi raz dzisiaj. Tych dwóch pozostałych typów także powalił na ziemię, wyrzucając w powietrze krótkim, jednoczesnym ruchem obu dłoni coś, czego nawet nie zdążyłem
wzrokowo zidentyfikować. Klaudia zaś także rzuciła coś w kierunku Le
Parda; i to coś nie rokowało mu zanadto wielu szans na przeżycie.
Strona148
— Pardon Slim, ale nie możemy ryzykować — rzuciła do mnie krótko, jakby chciała mnie przeprosić, gdybym ich metody działania uznał
być może za zbyt brutalne. Tym razem jednak nie miałem jej tego za złe.
Powiedziała do mnie:
— Przedstawiam ci Magana Laja. Poznałeś go jako szefa wywiadu
w Heterolandzie. Ale pewnie sobie go z wyglądu nie przypominasz.
Magan wyciągnął do mnie rękę, Klaudia zaś podeszła do Atai:
— Biedactwo — powiedziała.
Po chwili wykonała na niej rodzaj zabiegu, trzymając w ręce jakiś
przedmiot, który z wyglądu przypominał coś pomiędzy strzykawką, telefonem komórkowym i małym pistoletem.
— Muszę skombinować jakieś nosze — powiedziała.
— Okay, poczekamy — rzucił Magan.
Klaudia wyszła.
— Czy ona to przeżyje? — spytałem go, wskazując na Ataję.
— Przeżyje, ale nie bez szwanku. Jeżeli będzie chciała.
— Co to znaczy „jeżeli będzie chciała”?
— Slim, musisz wiedzieć, my poświęcamy się dla wspólnej sprawy.
Ataja wiedziała, co ją tu czeka. Więc jej ciało… nie jest dla niej takie
ważne.
— Co to znaczy? Że otrzyma nowe ciało?
— Teoretycznie byłoby to możliwe. Ale nie jest to konieczne. Ataja
chciała się poświęcić dla sprawy.
— Bandyci.
— To jest tylko czubek góry lodowej.
— To znaczy?
— To znaczy, że ten świat znajduje się w rękach organizacji mafijnych, które się zwalczają. My wiemy o tym od dawna. Ale tobie… chcieliśmy lepiej to uświadomić. Przy czym za mafijną uznajemy organizację
lub instytucję, która nie kieruje się przede wszystkim dobrem ogólnym,
lecz swoim własnym. To samo dotyczy ludzi. Mafioso to ludzie nie widzący granicy dla swojego egoizmu…
— Ale dlaczego mnie? Dlaczego mnie chcieliście to uświadomić?
Dlaczego sobie mnie wybraliście? Jestem zwykłym człowiekiem. I z mojego powodu… — byłem cały czas tak zszokowany tym, co ten dryblas
zrobił z Atają, że nie mogłem dalej normalnie rozmawiać, bo nadal znajdowałem się w stanie kompletnego wewnętrznego roztrzęsienia. Pod-
Strona149
szedłem teraz do Atai i położyłem się koło jej pokrwawionego ciała. Oddychała prawie że niewyczuwalnie. Objąłem delikatnie jej głowę, jakby
chcąc ją przed czymś uchronić. Magan podszedł do mnie i ściszonym tonem kontynuował:
— Bo… jakby ci to powiedzieć? Nadchodzi wiosna. Śniegi topnieją.
I pierwsze pąki pojawiają się na śpiących pędach. Kto nadal ukrywa się w
swojej jaskini, ten nie wie nawet, że wokół wszystko się zmienia. Ty wyszedłeś z jaskini.
— Ładnie powiedziane.
— Sam to powiedziałeś.
— Ja?... Kiedy?
— W innym wymiarze. Nazwijmy to — w relatywnej przyszłości.
— Dobrze. Powiedz mi, co dalej. Jak potoczą się dalej wypadki?
Siedziałem teraz dosyć bezwolnie na własnych piętach, przechylony na bok i podparty prawą dłonią, i wpatrywałem się w twarz Atai,
oczekując jakby z jej strony jakiejś oznaki życia.
— Teraz — zaczął znowu Magan — jesteś na muszce.
— Na muszce?
— Tak można to nazwać. Le Pard nie żyje. Ale Le Pard senior ci tego nie wybaczy. Naraziłeś się całemu systemowi władzy. Będą starali się
ci zablokować wszystkie przejścia do centrum…
— Zaraz, ale przecież… możecie to wymazać z ich pamięci. Mówiła
mi Klaudia. I zatrzeć wszystkie ślady.
— Nie wszystkie ślady dadzą się zatrzeć. I nie zawsze.
— Dlaczego?
— Wszystko zależy od woli Najwyższego.
— Rozumiem — skwitowałem, chociaż wtedy jeszcze chyba niewiele rozumiałem. — I co dalej?
— To początek kosmicznej wiosny ludów. Rewolucja w ewolucji.
Ostatnia, decydująca selekcja na ringu przeznaczenia. Ale oni, ci ogoniaści cichociemni, którzy za tym stoją i wszędzie mają swoich przekupionych sędziów, z nami nie wygrają. Mamy nad nimi zbyt dużą przewagę.
Przynajmniej taką, jaką oni nad zwykłymi ludźmi. Tylko że oni o tym nie
wiedzą. Im się zdaje, że ich władza jest w tym świecie nieograniczona.
Nasza bezpośrednia interwencja w tym wymiarze pociągnęłaby jednak
za sobą zbyt daleko idące konsekwencje. Otworzyłaby się brama, którą
tutaj także inni mogliby otwarcie wchodzić. Nie tylko ci dobrzy. Także
Strona150
sprzymierzeńcy Le Parda i innych mafioso. Rozumiesz? My trzymamy
najważniejsze przejścia w swoich rękach. Oczyściliśmy je. Ale nie możemy ich jeszcze otworzyć.
— Wy — to znaczy kto?
— Nie wspominała ci o tym Klaudia?...
— Biała flota?
— Dokładnie.
— A co to jest Biała Flota?
— To ty, ja, Klaudia, Ataja w obecnym wcieleniu. To są ci, którzy
kiedyś tam poprzysięgli na zawsze wierność Najwyższemu i Królowej.
Czyli naszym metafizycznym rodzicom. I protoplastom. My gotowi jesteśmy na wszystko. Bo mamy o co walczyć.
— A ja?... Co ja mam z tym wspólnego? Oprócz tego, że mam pisać
pamiętnik…
— Twoje zadanie polega na neutralizacji negatywnych energii.
— To znaczy?
— To zadanie jest złożone i bardzo… wielopoziomowe. Najprostszy przykład: przez to, że ludzie czują się poruszeni okalającą cię hiperwibracją, zaczynają tęsknić za innym wymiarem miłości, za tym wymiarem, który jest w tobie. Ty z kolei jesteś chroniony wibracjami Najwyższego, inaczej mówiąc, szczególną łaską. Kiedy ci ludzie się z tobą wewnętrznie wiążą, przechodzą na nich te wibracje, ta łaska. Bo zakochali
się w obecnej w tobie i świadomej swojego pochodzenia i związku z
Najwyższym wibracji. W Jego rycerzu z jednostki doborowej, w Jego
małym księciu z insygniami anioła. I przez to, że uświadamiasz sobie ich
istnienie, istnienie tych nadprzyrodzonych — jak to się u was mówi — sił,
jesteś jakby detektorem negatywnych mocy. Nie mogą cię posiąść, nie
mają się jak w ciebie wśliznąć.
— A mnie się wydaje, że ja czuję i wiem tak niewiele… Jak to jest
możliwe, że ja się im jestem w stanie przeciwstawić?
— To nie ty. Nie ty fizyczny. To twoja świadomość. Poczucie i
świadomość związku z energią praźródła. Czyli twoje najczulsze serce,
serce otwarte katarktycznym dotknięciem Pana stworzenia…
— Dlaczego ja… mam to poczucie?
— Bo jesteś czysty. Relatywnie bardzo czysty, nieskażony. Jesteś
małym księciem na dworze króla wieczności. I dlatego masz pragnienie
życia w czystości. Na tym polega twój paradoks. Ty, który mógłbyś po-
Strona151
siąść każdą najpiękniejszą heteroseksualną kobietę, nie możesz sobie
wyobrazić życia z nią w nieczystej miłości; czyli w innej miłości, niż miłości bezgranicznej i wiernej. Wyobrażenie tej czystej miłości nosisz w sobie. W swoim sercu. W swoim świętym sercu. Pozostałeś w nim wierny
wibracji (albo inaczej mówiąc — duchowi) praźródła.
— Co to jest duch… czy też, jak mówisz, wibracja praźródła?
— Miłość. I pierwsze i ostatnie przykazanie: kochaj… sercem. Tylko
w ten sposób można uratować świat: kochając sercem. A dla tych, którzy tego nie rozumieją, jest kosmiczne prawo.
— Kosmiczne prawo? To znaczy…
— To proste. Prawo karmy, dziesięć przykazań. Kto ich przestrzega, ten ma władzę. Władzę bycia szczęśliwym. Czyli życia bez ciężaru
wyrzutów sumienia. Tak jak ty, Slim…
Magan zdusił w sobie ostatnie słowa. Odwrócił się.
— Jesteś naszą nadzieją, Slim. Jedynym spośród nas, z naszego
królestwa, naturalnie narodzonym w tym świecie i jednocześnie z przekonania i serca sprawiedliwym. A ten świat to jest Sodoma i Gomora.
Rozumiesz? Uratowałeś go od zagłady. Teraz jest twój. W nagrodę dostaniesz do zagospodarowania swój własny świat. Z niego właśnie do
ciebie przybywamy. Stoimy wszyscy do twojej dyspozycji. Na razie ty
potrzebujesz nas, ale później to my będziemy potrzebować twojej pomocy.
Dryblas, który przed chwilą zasłabł, zaczął się znowu przebudzać.
— Co z nimi? — spytałem.
— Niestety, muszą zostać pozbawieni części swoich genitaliów. A
ten tutaj — wskazał na dryblasa — za dużo wyrządził ludziom krzywdy.
Musimy więc pozbawić go tej możliwości na przyszłość.
— Jak… to możliwe?
— A jak myślisz? — spytał retorycznie.
— Nie wiem — westchnąłem ciężko. Swoimi myślami i całym swoim wnętrzem byłem nadal przy Atai.
— Straci wzrok. Zachoruje i straci wzrok.
— I jak to zrobicie?
— Zrobimy, Slim. Zrobimy — razem. Siedzimy w jednym przedziale, nie zapominaj o tym.
— A pociąg pędzi przed siebie w przepaść?
— Mniej więcej.
Strona152
— Już gdzieś to słyszałem.
— I dlatego sprawdzamy bilety. Bilety, które otrzymują tylko ci,
którzy nauczyli się fruwać. Wszyscy pozostali to pasażerowie na gapę.
Musimy ich zawczasu usunąć, bo stanowią zbyt duży balast. Gdybyśmy
tego nie zrobili, nasz pociąg mógłby runąć w przepaść, nie dotarłszy na
drugi brzeg.
Dryblas już całkowicie oprzytomniał. Jednocześnie powróciła Klaudia, targając ze sobą rodzaj hamaka. Magan podniósł dryblasa z tyłu za
spodnie, jakby był ze styropianu, postawił go na równe nogi, i powiódłszy go przed sobą w stronę Atai, zapytał:
— Widzisz, co jej zrobiłeś?
Potem zaś zaprowadził go w drugi koniec pokoju, tam, gdzie przed
chwilą siedział, dał mu do ręki coś w rodzaju długiego, ostrego sztyletu i
powiedział:
— Jeżeli sam sobie odetniesz jaja, zachowasz jedną nogę i jedno
oko. Jeżeli nie, stracisz obie nogi i obydwoje oczu.
Kiedy dryblas pojął po chwili, co za propozycję zrobił mu Magan,
zawołał za nim z wściekłością:
— Ty kurwa twoja pierdolona mać! — i rzucił sztylet, pewną zdawałoby się ręką, w stronę pleców zmierzającego w naszą stronę Magana.
Magan złapał nóż lewą dłonią od tyłu, w locie, jakby miał oczy na plecach i, odwróciwszy się błyskawicznie, odrzucił go z takim impetem, że
utkwił prawie po rękojeść w lewym ramieniu siedzącego pod ścianą dryblasa, przytwierdzając je do wyłożonej nią boazerii. Dryblas spróbował
sztylet po chwili wyciągnąć, ale nie dał rady, bo długie gdzieś na trzydzieści pięć centymetrów ostrze do połowy swojej długości wbite było w
ścianę, jakby je ktoś tam niczym eksponat muzealny już przed wielu laty
na stałe zacementował. Był wściekły i czerwony ze złości, ale każdy nierozważny ruch przyprawiał go o silny ból, więc w końcu, na ile to tylko
było możliwe, wyprostował plecy wzdłuż ściany, starając się przyjąć
możliwie bezbolesną pozycję. Kiedy zaś już właśnie ponownie otworzył
usta, żeby wyrzucić z siebie jakieś kolejne przekleństwo (albo pogróżkę),
jęknął tylko z bólu, przekonawszy się, że ten ostatni nie tylko jego ramię,
ale i jego (dodajmy — plugawy) pysk trzyma w szachu.
Ataję przełożyliśmy tymczasem delikatnie na hamak. Miała brutalnie połamane nie tylko wszystkie kończyny (oprócz prawej ręki), ale także wiele żeber i palców. Dzięki wcześniejszemu „zastrzykowi” Klaudii
Strona153
wyrównał się jej oddech. Jak Klaudia zapewniła, Ataja znajdowała się teraz w stanie głębokiego snu regenerującego i w najbliższym czasie będzie mogła zostać poddana operacji. Technologia tej operacji (czy też
tego rodzaju operacji) stoi poza zasięgiem współczesnej ziemskiej chirurgii i w ogóle medycyny. Ale nie może być ona przeprowadzona bez
zgody Atai. To ona sama musi rozpoznać swoje położenie w labiryncie
przeznaczenia i wybrać optymalną z jej punktu widzenia ścieżkę. Przy
tym osobą, która miałaby mieć największy wpływ na decyzję, jaką podejmie Ataja, byłem właśnie ja.
Spod willi Le Parda odlecieliśmy jego własnym helikopterem. Mieliśmy na pokładzie dodatkowego pasażera, może dwunastoletniego
afrykańskiego chłopca. Spośród kilkunastu kobiet, dziewcząt i chłopców, odnalezionych przez Klaudię i Magana w podziemnej kondygnacji
(w której rozmieszczone były nie tyle pomieszczenia piwniczne, ile sale i
cele tortur), jedynie on dzisiejszą noc przeżył. Miał między innymi nadcięty odbyt (w wiadomym celu) i groziło mu w każdej chwili zakażenie i
wykrwawienie, mimo że został przez Klaudię prowizorycznie podleczony i opatrzony. Wszyscy inni zostali z okazji święta nocy poślubnej najpierw wielokrotnie brutalnie zgwałceni, a potem zamęczeni na śmierć.
Później się dowiedziałem, że Le Pard częściej zwykł był urządzać takie
noce poślubne. Wychodził z logicznego na pozór założenia, że skoro natura wyposażyła go w penisa zamiast pochwy, to on musi to sobie jakoś
zrekompensować. Uprowadzał zakochane pary i urządzał im noc poślubną. Zawsze miało to podobny przebieg, tylko że narzeczona nie
zawsze przeżywała piwniczne tortury; więc narzeczony odnajdywał często następnego dnia rano obok siebie w łóżku jej trupa — albo raczej jej
okaleczone szczątki.
Magan i Klaudia usunęli wszystkim dziewięciu ludziom Le Parda,
którzy wzięli udział w nocnych torturach, wiadomą część genitaliów,
dryblasowi obcięli ponadto obie nogi. Zainfekowali mu też gałki oczne
rodzajem niezaraźliwego dla innych wirusa, który w ciągu następnych
miesięcy miał u niego spowodować całkowitą, nieuleczalną utratę wzroku. Przed odlotem wezwali dla nich pomoc, gdyż inaczej towarzystwo
by się w krótkim czasie wykrwawiło. Magan zaimplikował im ten sam
rodzaj „tipexa”, który stosowała Klaudia, po czym wprowadził ich w stan
krótkiej hipnozy, w czasie której wymazał im z pamięci wszystko, co dotyczyło ich powiązań z Le Pardem oraz ich udziału w jego morderczym
Strona154
procederze, sugerując im także zakaz wiązania się w jakikolwiek sposób
z Le Pardem seniorem. Ma się rozumieć, że pozbawił ich także pamięci o
nas i całej tej dzisiejszej akcji, nie uwalniając ich jednak od ciężaru ich
bandyckich przewinień. Willa Le Parda juniora została wysadzona w powietrze, tylko zatorturowane kobiety i dzieci wynieśliśmy przedtem na
zewnątrz. Magan zadbał o to, żeby wszyscy zostali pochowani. Także Le
Pard. Jakiś znajomy ksiądz miał za nich odprawić w Paryżu mszę i zmówić nowennę do Miłosierdzia. Z całej bandyckiej grupy Le Parda bez
uszczerbku przeżyła cały ten incydent tylko jedna osoba, a mianowicie
kierowca limuzyny, do której zostałem w Paryżu zaproszony „na przejażdżkę”. Puścił wtedy do mnie oko, a ja nie wiedziałem, o co mu chodzi.
Teraz się dowiedziałem, że to był John Tesko, agent i bliski współpracownik Klaudii i Magana. Czy to był jednak ten sam John, z którym miałem do czynienia na tej opisanej (ponoć przeze mnie samego) Ziemi
dwudziestego czwartego stulecia? Czy my z przyszłości byliśmy wersjami nas samych z przeszłości? Czy może odwrotnie? Nie był to odpowiedni czas, żeby łamać sobie nad tym głowę. A nikt sam z siebie nie raczył mi tego wyjaśnić. Dowiedziałem się tylko, że potrzebowaliśmy go
jako ogniwa w siatce powiązań Le Parda seniora. To on miał tego ostatniego powiadomić — jako jedyny szczęśliwie ocalały — co stało się z jego
synem, sugerując mu, że była to wendeta innej, konkurującej z Le Pardem na rynku handlu ludźmi i dziećmi organizacji mafijnej ze wschodniej
Azji. I to on właśnie pomógł Klaudii i Maganowi dostać się do sypialni, w
której z Atają spędziłem „noc poślubną”.
Zanim przedostaliśmy się do Gibraltaru, skąd mieliśmy odlecieć do
Francji, wylądowaliśmy w pewnym bardzo wysokim i niedostępnym regionie gór Atlasu. Znajdowało się tu tajemne przejście, gdzie nasi
sprzymierzeńcy (mówię „nasi” w znaczeniu moi i moich agentów) z innych „czasoprzestrzeni” mogli najłatwiej nawiązywać z nami kontakt.
Magan i Klaudia powiedzieli mi, że musimy tam odtransportować Ataję.
Dopiero wtedy zadecyduje się, jak dalej potoczy się jej (i mój) los. Kiedy
z helikoptera, którym Klaudia wylądowała na małym płaskowyżu skalnym, jak na miękkiej poduszce, wynieśliśmy dogorywające ciało Atai i
ułożyliśmy je w jaskini, aby zostawiwszy ją sam na sam ze sobą, odczekać, jaki będzie wyrok przeznaczenia — czyli czy Ataja umrze, czy przeżyje — tknęło mnie coś i poprosiłem ich, żeby zostawili mnie na chwilę z
Atają sam na sam. Pochyliłem się nad nią i pocałowałem ją w czoło. Mia-
Strona155
ła przemytą przez nas i opatrzoną twarz, bez śladu makijażu — co sprawiało, że mimo zadrapań i opuchlizny była tak piękna i wyglądała tak
młodo i niewinnie… Wtuliłem się w nią. Oddychała prawie niewyczuwalnie. W pewnej chwili jakby lekko drgnęła i usłyszałem ciche:
— Slim?
Teraz to ja drgnąłem, bo odruchowo się zląkłem. Nie spodziewałem się przecież, że odzyska nagle przytomność. Uniosłem głowę i spojrzałem na nią. Miała szeroko otwarte oczy.
— Tak — powiedziałem.
— Slim… Ja nie wrócę.
— Jak to nie wrócisz? Wiesz w ogóle, gdzie jesteś?
Zrobiła lekki przeczący ruch głową.
— Jesteś w tym przejściu. Mają cię odebrać i wykurować. Wszystko
będzie dobrze.
— Slim, ja wiem, co mówię. Tak było zaplanowane. Nie mówiliśmy
ci o tym, bo byś się nie zgodził, ale… ja nie wrócę. Chciałam się z tobą
tylko pożegnać.
Znowu byłem zszokowany. Właśnie ożyła we mnie nadzieja i spodziewałem się z jej ust usłyszeć teraz coś całkiem innego. Pogłaskałem ją
po jej pięknym, wysokim czole i po głowie. Potem wziąłem do ręki kosmyk jej jasnych włosów i je ucałowałem. Uśmiechnęła się.
Przytuliłem się do niej znowu delikatnie, starając się jej nigdzie nie
naciskać, bo przecież jej ciało było jedną wielką raną. Powiedziałem cicho:
— Kocham cię.
— Slim… Byłeś jedynym mężczyzną, którego kochałam… Twoje
serce… jest niebiańskie.
— Nie przesadzaj.
— Nie przesadzam. Poczekaj — odepchnęła mnie lekkim ruchem
ramienia, kiedy ponownie chciałem się do niej przytulić. — Chciałam ci
coś powiedzieć. W tę naszą noc poślubną wczoraj… Czy przedwczoraj?
Straciłam rachubę czasu.
— Wczoraj. Z wczoraj na dzisiaj.
— Tak… Mówiłam ci, że on chciał, żebym ja to u ciebie robiła buzią,
podczas gdy on…
— Tak, wiem.
Strona156
— Ale ja coś przemilczałam. Nie powiedziałam ci, że najpierw…
Najpierw… — łzy, które od dłuższego czasu napływały jej do oczu, teraz
zaczęły jedna po drugiej skrapiać jej policzki. Uśmiechnąłem się i delikatnie obtarłem je palcem. Ataja przełknęła z dużym wysiłkiem ślinę i
mówiła dalej: — Najpierw… Otóż ja nikogo innego nie miałam przedtem,
żadnego mężczyzny. I… miałam jeszcze błonę dziewiczą, kiedy chcieli
się do nas dobrać. I powiedziałam mu o tym.
— Le Pardowi?
— Tak. I on mnie nawyzywał, a potem chciał, żebyś ty to jakoś tak
zrobił, ale się nie udało. Więc kazał ci to załatwić… Odbyć ze mną… I zostawili nas na chwilę w spokoju.
Teraz mnie zakręciły się łzy w oczach. A więc byłem pierwszym i
jedynym — nie licząc jej późniejszych gwałcicieli — mężczyzną Atai?
— Naprawdę? — spytałem.
— Tak. I ja byłam po tym bardzo szczęśliwa. Było mi tak dobrze, bo
właśnie po to się narodziłam, żeby... I było mi wszystko jedno, co oni ze
mną zrobią.
— Ataja, proszę, zostań. Nie zostawiaj mnie samego. Nie musisz
przecież umierać.
— Poczekaj, to jeszcze nie wszystko. I… I kiedy to się stało, poczułam w moim brzuchu takie ciepło, inne niż to, które znam, takie wspaniałe ciepło… I wiem, że to jest tu w środku.
— Co jest w środku? Co masz na myśli?
— Nasze… dziecko. Ono się poczęło. I chciałam ci powiedzieć, że
ono nie umrze. Ono się narodzi… w innym wymiarze. Będę tam na ciebie czekała.
— Ale… mówiłaś przecież… że Aiysha na mnie czeka…
— Slim… Ja jestem Aiyshą. Po tym wypadku, który miałam…
Wiesz, w drodze do pracy. Ja wtedy, to znaczy ona wtedy, ta dziewczyna, którą miałeś za Ataję… ona umarła. I udostępniła mi swoje ciało. I
ona nie wróciła. A ja… Ja weszłam w jej piękne ciało. To miała być dla
ciebie nagroda za bezinteresowną miłość. Za miłość, jaką mi okazałeś.
Mnie jako Atai.
Byłem zalany łzami. Ataja (a właściwie Aiysha) mówiła z trudem i
kiedy z każdą chwilą pełniej docierał do mnie sens jej słów, wpadałem w
coraz to większe osłupienie. Więc w jej ciele mieszkała Aiysha. Ataja była Aiyshą.
Strona157
— Aiysha — wymówiłem powoli. — Czy jesteś pewna, że chcesz
mnie opuścić? Czy musisz umierać? Jaki to ma sens?
— Ja będę przy tobie. Tylko moje ciało umiera. A on… Wiem, że to
będzie synek… A on… narodzi się na naszej, lepszej Ziemi. Chcę tylko…
Będziemy tam na ciebie czekali. Chcę tylko… żebyś powiedział, jak mamy go nazwać… W końcu to ty… — uśmiechnęła się. — W końcu to ty piszesz ten pamiętnik.
— Poczekaj… Muszę się zastanowić.
— Teraz wiesz, czemu nie chciałam, żeby Klaudia mówiła o Aiyshy.
Bo by się wydało, że to ja jestem Aiyshą… I byś się nie zgodził. Nie zgodziłbyś się, prawda?
— Nie zgodziłbym się.
— Widzisz? A to ty sam wymyśliłeś ten pamiętnik, tę historię. Ale
to jest prawda. I potem się spotkamy. Tak mówi pamiętnik, który ja
znam z przyszłości. Mamy się spotkać.
— Gdzie?
— Na Ziemi. Na nowej Ziemi.
— Na nowej Ziemi?
— Tak. Ale na tej Ziemi, tutaj. To będzie nowa Ziemia. I tam… będzie inaczej. Tam będzie twoje królestwo.
— Nasze królestwo.
— Nasze — uśmiechnęła się. Wyglądała jak anioł. Z jej olbrzymich,
niebieskich oczu ze szczęścia lały się łzy.
— Teraz cię mam — zaczęła znowu. — Już na zawsze. Wszedłeś do
mnie przez buzię i przez… Czuję cię w sobie. Czuję twoją część, Slim. We
mnie.
Byłem całkowicie struchlały. Tak jak wtedy, kiedy ten dryblas bił ją
pod ścianą i łamał jej kości i żebra, a ja nic nie mogłem zrobić, bo trzymali mnie we trójkę, Le Pard i tych jego dwóch ludzi. I wtedy dotarło do
mnie, że ona rzeczywiście sama tego chciała. Była tak zdruzgotana tym,
co przeszła, że naprawdę nie chciała już żyć. Miała dosyć tego świata.
Mimo że była rodzajem nadczłowieka. A może właśnie dlatego. I umarła
na świadectwo. Żebym się przekonał, jaki ten świat jest. Żebym walczył.
Żebym się z mieszczuchami i mafiosami nie pokumał. Żebym nie zapomniał, skąd pochodzę.
Strona158
Teraz to do mnie dotarło. Pojąłem jej misję. Pojąłem jej wielkość.
Pojąłem jej najgłębszą pokorę. Jej absolutną bezinteresowność i odwagę, i jej świętą naiwność.
Pogładziłem ją po policzku. Z trudem i powoli uniosła swoją prawą
rękę i położyła ją na mojej. Jej dłoń była zsiniała i opuchnięta. Co najmniej dwa palce były złamane. Znowu łzy napłynęły mi do oczu i lały się
ze mnie mniej więcej już ciurkiem. Musiałem wysiąkać nos, bo od płaczu
miałem już wszystko zatkane i prawie nie mogłem mówić. Wtedy skojarzyłem sobie, jakim jestem egoistą. Przecież Ataja (Aiysha) też musiała
mieć od wzruszenia zatkany nos, a mnie nie przyszło do głowy, żeby jej
ulżyć. Wziąłem teraz więc jedną z chusteczek, które miałem przy sobie, i
przytrzymałem, żeby wysiąkała nos. Spróbowała, ale nie do końca się to
udało. Poprosiła natomiast o łyk wody, to znaczy zrobiła ruch ustami,
jakby chciało jej się pić.
— Chcesz się napić?
— Tak — powiedziała i zrobiła jeszcze raz lekko potakujący ruch. —
Twoje łzy. Chcę pocałować twoje łzy.
Przybliżyłem się na tyle do jej ust, że mogła pocałować mój policzek. Ale ona powiedziała:
— Nie, twoje oczy.
Zamknąłem oczy i przyłożyłem lewe oko do jej miękkich, napuchniętych warg. Całowała je i oblizywała, jakby rzeczywiście chciała się napić. Po chwili odepchnęła mnie lekko, ale zdecydowanie i pokazała
wzrokiem na moje drugie, prawe oko. Całowała je znowu tak naiwnie i
chciwie jak dziecko, które miałoby wreszcie okazję napić się jakiegoś
swojego ulubionego nektaru. Było to cudowne uczucie. Ale Aiysha (w
ciele Atai) znowu mnie odepchnęła i powiedziała:
— Pocałuj mnie.
Chciałem pocałować ją w oczy, jak ona mnie przed chwilą, bo jej
usta były tak napuchnięte, że obawiałem się ich dotknąć, żeby nie zadać
jej bólu. Ale ona potrąciła mnie lekko swoim złamanym nosem, i kiedy
podniosłem głowę i na nią spojrzałem, nieznacznie poruszyła ustami w
moim kierunku. Dotknąłem więc jej ust najdelikatniej, jak tylko mogłem,
a ona, powoli i z trudem położywszy mi swoją prawą, „zdrową” rękę z tyłu głowy, nieporadnie przylgnęła do moich warg, zamykając przy tym
oczy.
Strona159
To był nasz ostatni i jedyny pocałunek. W pewnym momencie
drgnęła i nagle jej usta zamarły. Początkowo nie dotarło do mnie jeszcze, że to było jej ostatnie tchnienie. Miałem cały czas nadzieję, że przeżyje. Kiedy stało się dla mnie jasne, że to już koniec, przez dłuższą chwilę
pozostałem w bezruchu, aby nic nie uronić z tego jej ostatniego oddechu. Potem położyłem głowę na jej teraz okrytych, choć przecież — miałem to jeszcze w pamięci — prawie całkowicie zmasakrowanych piersiach. Zamknąłem oczy. W pewnym momencie odniosłem jednak wrażenie, że wokoło zrobiło się jakby jaśniej. Ostrożnie otworzyłem więc
oczy i, podniósłszy się, zobaczyłem, że otacza nas jakaś światłość. Cała
jaskinia wypełniona była srebrno-złotawym światłem, a mały świecznik,
który przedtem stał obok nas, gdzieś się po prostu zapodział. Twarz
Aiyshy zamarła w anielskim uśmiechu. Nie wiem, jak długo to trwało, ale
kiedy światło się rozpłynęło, Aiyshy już nie było. Po prostu znikła.
Chwilę siedziałem jeszcze w bezruchu, kiedy nagle usłyszałem wyraźne, choć ciche:
— Slim.
Rozejrzałem się. Nikogo nie było.
— Tutaj — usłyszałem ponownie głos, dochodzący jakby z prawej
strony od góry. Jaskinia ciągnęła się dalej w tym właśnie kierunku.
Dopiero po chwili oczom moim ukazał się świetlny stożek, w którym zanurzona była Ataja-Aiysha. Miała na sobie białą suknię, bardzo
podobną do tej, w którą wczoraj była ubrana. Ale to nie była ta sama
Ataja, która przed chwilą leżała koło mnie. Na moich oczach rysy jej twarzy zaczęły zmieniać swój kształt i po chwili ujrzałem przed sobą heterolandzką księżniczkę Aiyshę. Dokładnie niemal taką, jak ją sobie wyobrażałem (albo pamiętałem?), czytając swój pamiętnik. Uśmiechała się do
mnie, lewą ręką wskazywała na serce, prawą zaś trzymała na brzuchu.
Nie było na niej śladu po jej zewnętrznych obrażeniach i wyglądała tak
pięknie, jak wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyłem z bliska jej nieumalowaną twarz, gdy była jeszcze tą dwudziestoletnią dziewczyną, rozpoczynającą — zdawałoby się, że nieuniknioną — karierę zawodową w
banku; tyle że tym razem miała mimo to twarz Aiyshy. Twarz, która teraz do złudzenia przypominała tamtą jej inną twarz. Podobnie jak ów
stożek światła, w którym teraz stała, był łudząco podobny do tego, który
wtedy ujrzałem tym moim wewnętrznym wzrokiem, kiedy ona powiedziała: „Czy mnie się zdaje, czy tu jest tak gorąco?” Nie wiedziała jeszcze
Strona160
wtedy, że to światło, które przenika przez nią z góry — a które miało
przedziwny związek z otaczającą mnie ponadzmysłowo, jakąś świetlistą
tkanką (której obecność od tego dnia ujawnia mi się niezależnie od mojej woli systematycznie do dzisiaj) — wywołuje u niej wrażenie tego gorąca. Nie wiedziała jeszcze nic o świetle praźródła. I gdybym jej wtedy
słowo o tym nadmienił, mogłaby sobie pomyśleć, że „temu to nieźle odbiło”.
A teraz… Oprócz świetlnego stożka, w którym ona sama cała się
znajdowała, otaczała ją całą świetlista, niebieskawo-srebrzysta poświata
(z lekkim jakby złotawym odcieniem), a nad jej głową i wzdłuż jej włosów, które anielsko otaczały jej królewsko-dziewicze oblicze, wiła się faliście jeszcze intensywniejsza i jaśniejsza aura, jakby jej znak szczególny,
jej dziewicza korona.
„Jak długo muszę jeszcze czekać, żeby być z tobą?” — zadałem sobie w myślach pytanie. A ona odpowiedziała:
— Tutaj znany ci czas nie istnieje. To potrwa tylko chwilkę. Żegnaj,
Slim. Bardzo cię kocham i czekam na ciebie.
— Czy ty jesteś Aiyshą czy Atają?
— Aiyshą. Ale Ataja stała się w tym życiu moim aspektem. Moim
dopełnieniem. Jakby moją bliźniaczą siostrą. Swoim cierpieniem spłaciła
nam dług, mnie i tobie. Dług, który u nas zaciągnęła. I powróci dzięki
temu do Królestwa.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słowa.
— Kocham cię. I bardzo cię potrzebuję — próbowałem jej wytłumaczyć, mając jeszcze cień nadziei na jakiś cud, na to, że powróci.
— Będę zawsze przy tobie — powiedziała.
— Chciałem jeszcze cię spytać… — naprędce usiłowałem coś wymyślić, żeby choć przez chwilę ją zatrzymać. — Jak… Jak ci tam jest?
— Tu wszystko tonie w świetle. Ale kiedyś Ziemia będzie planetą
światła.
— Kiedyś? To znaczy kiedy?
— Teraz. To znaczy teraz. Ta część ciebie, która jest ze mną, może
to odczuwać. I ty poprzez nią. Jesteś już z nami, musisz tylko… do końca
wyzwolić twoją świadomość.
— Do końca? Od czego?
— To ty wiesz najlepiej. To ty piszesz tę historię.
Strona161
Słowa te zabrzmiały w jej ustach sucho i obco, ale jednocześnie
spojrzała na mnie swoimi już nieziemskimi oczami tak pięknie i przyjaźnie, iż nie pozostawiła mi cienia wątpliwości, że to znowu ona ma rację.
— Muszę już iść — powiedziała spokojnie.
— Czy naprawdę musisz? Czy nie możesz mi chociaż w tym…
kształcie towarzyszyć?
— Nie mogę, Slim.
— Dlaczego? — zrobiłem nieświadomie krok w jej kierunku, nie
mogąc się uwolnić od jej fantomicznej, obezwładniającej siły przyciągania.
— Stój! Nie podchodź do mnie! Masz za silną aurę. Kiedy ktoś
umiera, może mylnie wziąć ją za wyjście z tunelu. Albo za światłość rozświetlającą ciemności.
— Ale przecież nie ty!
— Ja nie, ale ja cię kocham. Chcesz, żebym w tobie ugrzęzła?
— We mnie ugrzęzła? — zapytałem z niedowierzaniem, czując się
już prawie winnym, że znowu coś robię nie tak, mimo iż wszystko, co robiłem, wynikało jedynie z tego, co do niej odczuwałem. Westchnąłem
więc tylko głęboko, nie doczekawszy się z jej strony odpowiedzi. Było
chyba oczywiste, że kto jak kto, ale ja bym jej nie życzył, żeby we mnie
„ugrzęzła”, jak się wyraziła, choć ledwo mogłem sobie wyobrazić, co to
znaczy, i choć zabrzmiało mi to z jej strony trochę odpychająco, tak jakby rzeczywiście się obawiała, że mogę jej wyrządzić jakąś krzywdę. Przy
tym byłem raczej pewien, że tak naprawdę chodziło jej o mnie, a nie o
siebie, i że to prędzej ja mógłbym ugrząźć w niej, niż ona we mnie.
Wpatrywałem się w nią jeszcze chwilę w smutnym oczekiwaniu, że
to już ostatnie sekundy jej widocznej obecności. Jakby na potwierdzenie, uśmiechnęła się do mnie swoim anielskim uśmiechem i wyszeptała:
— Będę przy tobie.
Stożek światła zaczął się rozpływać, a ona wraz z nim. Zrobiło się
prawie zupełnie ciemno. Odruchowo osunąłem się na kolana, z których
po chwili bezsilnie opadłem na własne pięty. Nie mogłem się ruszyć z
miejsca i nie czułem swojego ciała. Jakbym był przedłużeniem rozciągającej się pod moimi nogami skały…
— Slim? — usłyszałem głos Klaudii.
Strona162
Rok później
Zapytałem kiedyś Hermana: „Czym jest
cierpienie? Czyż nie jest ono jawną
niesprawiedliwością? Zwłaszcza kiedy
dotyka ludzi, którzy niczym nie zawinili,
którzy jeszcze w swoim życiu nie zdążyli
nikogo skrzywdzić?” Odpowiedział mi:
„Cierpienie jest drogą do prawdy absolutnej,
do poznania tego, co niepoznawalne.
Jest ono takim przedsmakiem szczęścia,
taką kałużą na plaży, którą morze
wylało z siebie w czasie sztormu.
Kto jednak zatrzymuje się w drodze
przy kałuży i buduje sobie obok niej
zamek z piasku, i otacza go fosą,
ten nigdy nie dotrze do celu…”
Strona163
To ja jestem autorem pamiętnika. I to ja mam kontakt z nieznanym. I to
ja czuję ten związek. Ale to nie ja mam rację. Rację mają ci, którzy by się
nigdy nie ośmielili zbliżyć do ogniska z obawy, żeby się nie poparzyć. Albo ci, którzy przekraczają bezpieczną granicę nie żeby się ogrzać i doznać innego stanu, ale żeby mieć pretekst do bycia bezwzględnym dla
innych. Zabijają w ten sposób własne cierpienie, z którym nie potrafią
sobie poradzić. Zagłuszają się od zewnątrz. Albo w najlepszym razie, jak
papa gej polskojęzycznej literatury, uzurpują sobie prawo do wyrokowania o innych, uznawszy swoje cierpienie i konieczność życia w tym
świecie tak pełnym kobiet (bądź mężczyzn) za wystarczający powód,
aby usprawiedliwić swoje bestialstwo i megalomaństwo, swoją nienawiść do opartego na wzajemnym, głębokim poszanowaniu i miłości,
„heteroseksualnym”, chrześcijańskim, w ich oczach utopijnym systemie
wartości; i aby usprawiedliwić swój zdradziecki podpis na cyrografie z
diabłem, który wyrył na tyle głęboki tatuaż w ich duszy, że nie omieszkują już w młodym wieku (przyjrzyjcie się choćby strojom niektórych młodych wokalistek i wokalistów, a nieodparcie ujrzycie na nich wizerunki
bestii…) dawać wyrazu swoim rozgoryczonym tęsknotom i swojej czołobitności wobec bukmacherów zgromadzonych wokół cielca. Na jego
byczej skórze wypisane są jednak także imiona Heterolandczyków, którzy zmienili front z dosyć niecnych pobudek… Zło nie jest więc w żadnym wypadku jakimś wyróżnikiem jednostek niesymetrycznie spolaryzowanych. Ale ich cierpienie czyni ich częstokroć bardzo łatwym łupem
dla „anioła-przekręta” w kontrolowanej przez niego (z powodu zbyt wielu żyjących tu jego wyznawców) ciężkiej sferze materii. Wierzą bowiem,
że to on będzie ich wybawcą, nie zdając sobie zupełnie sprawy, że to
właśnie on, szatan, wypłatał im takiego psikusa… Skoro jednak Najwyższy w ogóle do tego dopuścił, to może to jednak także jest jakaś droga
do szczęścia? Nie prowadzi ona jednak z pewnością do stacji sadyzm,
cynizm, bezwzględność, chorobliwy egocentryzm, pycha, bestialstwo…
Tymczasem „przymioty” te stają się dziś w tym świecie nieuchronnie
standardami codzienności.
To jest objaw zdziczenia. I objaw ostatecznego odcięcia się od
energii praźródła. Którego łupem pada w tym świecie coraz więcej niewinnych ofiar.
Choć to zabrzmi może banalnie — żadna ofiara nie pozostaje jednak bez echa. I żadna nie jest pozbawiona sensu. Stawka bowiem toczy
Strona164
się o dużo więcej, niż o miliony choćby ofiar. Stawka toczy się o przetrwanie ludzkości jako rasy. Rasy, która zdziczała i która musi teraz powrócić do swoich korzeni. „I to właśnie głównie o ewolucję ludzkości jako rasy toczy się walka” — tłumaczył mi kiedyś mistrz Herman (który
zresztą zawsze twierdził, że jest tylko jeden Mistrz, do którego on sam
się nie może porównać; mimo to Herman zasługiwałby na oddzielny
rozdział w tym pamiętniku; być może rozdział ten zostanie kiedyś napisany, ale tak do końca nie można tego zaplanować, przyszłość bowiem… jeszcze nie istnieje). „Walka toczy się o to, żeby ludzie zdali sobie wreszcie sprawę, że tylko z biologicznego punktu widzenia są zwierzętami. Ale że tak naprawdę to wszyscy należą do tej samej rasy aniołów-prabogów, którzy opuścili się w tę trójwymiarową rzeczywistość,
aby zdobyć ją dla swych ideałów, aby ją okiełznać światłem; i aby w tej
ciężkiej sferze wykazać swoją przydatność do przejścia na wyższe piętra
spirali duchowego rozwoju.
Owi protoplaści ludzkości stale się odnawiają w na nowo poczynających się pokoleniach i dynastiach, zastępując stare i zdegenerowane,
bądź skażone nieczystym nasieniem. Nikt z ludzi nie potrafi jednak odróżnić czystego nasienia od skażonego, bowiem protoplaści narodów
lub dynastii wybranych przychodzą na ten świat najczęściej wbrew woli
jego świeckiego władcy, który gotów jest nie tylko spalić Rzym albo
wymordować całe pokolenia, aby wspomnieć chociażby ofiary mordu
tzw. II wojny czy namiestnika Heroda, ale i prześladować je i ich nacje
przez całe epoki historyczne, byle tylko się ich pozbyć z ringu, na którym
toczy się walka o władzę nad tym światem. Rodzą się oni często jako cudowne dzieci w „normalnych” rodzinach, jako dzieci nieślubne, a nawet
jako ofiary gwałtu i przemocy. Zawsze jednak rodzą się jako owoce wielkich namiętności. Drogi, którymi Pan posyła na ten świat tych apostołów
Królestwa i protoplastów lepszej ludzkości są jednak często na tyle niekonwencjonalne, że małe rozumki, zamieszkujące organiczne manifestacje waszych ciał, doprawdy nie są w stanie ich ogarnąć. Nie spekulujcie więc na ten temat, bo to wiedzie na manowce i nie stanowi żadnego
istotnego wkładu w ewolucję gatunku. Wiedzę o tym, co jest wam potrzebne, aby przetrwać jako rasa, najlepiej obrazują boskie przykazania,
owe dekalogi instytucji religijnych, i to nie tylko te judejsko-chrześcijańskie, ale także te zawarte we wszystkich siedmiu wielkich systemach religijnych (o których siedem dokładnie tu chodzi, nie
Strona165
wiem na sto procent do dziś). Od kiedy więc rozpoczęły się nowe dzieje
ludzkości, czyli po tak zwanym potopie, odtąd chodzi o to, aby zrównać
wszystkich w prawie — dusze niewolników i dusze panów. Konkretnie
rzecz biorąc, chodzi więc o to, aby wszystkim dać jednakowe szanse na
powrót do źródła, wszystkim stworzonym istnieniom zwierzęco-ludzkim. Czas historyczny, w którym dziś żyjecie, jest okresem rozstrzygającym. Na planecie żyją obok siebie na równych prawach dawni
mityczni bogowie i niewolnicy — i każdy z nich ma równe szanse powrotu do macierzy, do prapoczątku, do stanu anielskiego.”
Rasa ludzka jest więc jedną z kosmicznych ras — ras odzwierciedlających dążenie istot boskich do zaludnienia sobą kosmosu. W przyszłości
ludzie mają być inni — nie tylko wyżsi i silniejsi, ale także tacy jak Aiysha:
piękni od środka. Zanim to jednak nastąpi, niejeden wysłannik Królestwa musi zejść jeszcze na dół albo raczej — powrócić z przyszłości, będąc gotowym oddać swoje życie za tę najbardziej utopijną z idei. Ideę o
istnieniu Królestwa.
Z jednej strony było mi to wszystko wiadome, z drugiej jednak…
byłem tak zdruzgotany tragiczną śmiercią Aiyshy, że tylko z trudem dochodziłem do siebie. Najchętniej wysadziłbym całe Maroko w powietrze
albo wytruł całą tę, powiązaną w jakiś sposób z mafijno-dyktatorską aktywnością, część ludzkości. Ludzkości czy stada człekokształtnych zwierząt? Zwierząt, zatopionych we własnym gnoju i wyrywających sobie
zawzięcie sprzed nosa resztki możliwych jeszcze w tych warunkach
przyjemności. A co z wysłannikami Królestwa? Siedzą pozamykani w
więzieniach? Albo może wszyscy zostali już dawno spaleni na stosie?
Także na „stosie wiary we własne możliwości, tej głównej doktryny inkwizycyjnej naszych czasów” (jak mawiał mistrz Herman, mając na myśli
dogmat postrzegania świata poprzez pryzmat własnego, małpio racjonalistycznego „ja”). A może… siedzą oni gdzieś w ciemnych zakątkach
klasztorów i modlą się za innych, nikomu nie pokazując się na oczy? Tak
bardzo pragnąłem znaleźć jakąś bratnią duszę — nie licząc oczywiście
moich kompanów do zadań specjalnych, o których można by powiedzieć wszystko, tylko nie to, że byli normalnymi ludźmi.
Któregoś dnia na wspomnienie o Aiyshy-Atai, o jej ostatnich godzinach życia, znowu zacząłem bezwolnie pochlipywać. Nie chodziło mi
jednak przy tym ani o mnie, ani o nią, tylko właśnie o ludzkość. Czyż na
tym świecie nie ma ani jednej ludzkiej istoty, świadomej swojego bo-
Strona166
skiego pochodzenia? Czyż nie ma już nikogo, kto zdolny byłby świadomie w sobie odczuwać tę boską moc i „więź ze wszystkim, co jest”? Moc
i więź, których nie można doświadczyć, nie znajdując się w stanie uświęcającej pokory. Pokory… Kto rozumie dziś w ogóle jeszcze potrzebę pokory — tej stacji przekaźnikowej dla duchowej mocy i miłości? Ludzie nie
wiedzą, co to słowo oznacza. Myślą, że to chodzi o to, że jak się jest
grzecznym, to ma się z tego profity.
Klaudia, przyłapawszy mnie na moim pochlipywaniu, usiadła kolo
mnie na kanapie i siostrzanie się do mnie przytuliła, nic przy tym nie
mówiąc. Nie była w stanie do końca zrozumieć mojego cierpienia, bo
ona sama, podobnie jak Aiysha, była święta już z założenia i już z założenia pojawiła się na tym świecie z całkowicie altruistycznych pobudek.
Traktowała więc wszystko jako przygodę, jako integralny element składowy swojej misji, i nie była z nikim ani z niczym na tym świecie związana — jej większa część szybowała gdzieś w przestworzach nieznanych
mi wymiarów. Nie odczuwała zatem tego bólu istnienia tak, jak ja. A
choć teraz i ja byłem gotów poświęcić swoje życie na rzecz lepszej ludzkości, to jednak zbyt naiwnie się w duchu łudziłem, że może tę ludzkość i
tę planetę da się jeszcze „tradycyjnymi metodami” odmienić i uratować.
Klaudia zaś wiedziała, że się nie da. Wiedziała, że obecna Ziemia to rodzaj Alcatraz. I że chodzi tylko o wsparcie i ratowanie wysłańców Królestwa, tych nie-ludzi. Którzy jednak będąc tutaj, zupełnie zapomnieli, że
są nie tylko rozumnymi zwierzętami, ale i istotami duchowymi.
— Jak tak na was patrzę — usłyszeliśmy nagle pewnego wieczoru
głos Su — to i ja zaczynam robić się rzewna. Może i mnie byście przytulili, co?
Mówiąc te słowa, Su wskoczyła Klaudii na kolana, rozłożyła się wygodnie na plecach, podkurczając swoje śmieszne nóżki i zakładając nogę
na nogę oraz podkładając sobie jedną rękę pod głowę, jakby właśnie
zamierzała się trochę poopalać, a następnie, mając tak nasze twarze
przed sobą, zaczęła snuć swój monolog:
— Wiesz, Slim, Ziemia to jest takie więzienie dla dusz, które w innych sferach nie zrobiły odpowiednich postępów. Zwłaszcza zaś obecna
Ziemia. Przy czym dusze te nie muszą koniecznie pochodzić z innych
sfer, mogą także pochodzić z innych czasów. Zresztą każdy, kto w jakiś
sposób zaangażowany był w historię ludzkości, wcześniej czy później
musi tu wylądować — albo jako więzień albo jako strażnik. Bo to życie
Strona167
biologiczne w ciężkiej sferze materii to jest dla każdego takie ekstremalne doświadczenie. Ale Ziemia jest jednocześnie wielkim galaktycznym laboratorium biologiczno-chemicznym. Jest laboratorium, w którym istoty boskie również na samych sobie przeprowadzają eksperyment pod nazwą „Człowiek”. Prototypem człowieka doskonałego jest
Mesjasz, który przybył spoza wszelkiego czasu i przestrzeni, aby wyzwolić was spod władzy ogoniastego, i cały czas posyłał i posyła wam swoich
apostołów. Jest to Mesjasz, który starszy jest niż cały znany wam kosmos i jednocześnie młodszy niż każde nienarodzone niemowlę. Mesjasz ten będzie żył wśród was u końca stworzenia, będzie jego ukoronowaniem, jego człekokształtnym ideałem. I to w nim zakochała się wasza Królowa, pramatka ludzkości. Jemu powierzyła się do końca, aby w
niej narodził się jako człowiek i pokonał szatana, jej pierwszego galaktycznego potomka — narodzonego bez udziału miłości w najczarniejszych czeluściach niskogatunkowej czasoprzestrzeni skrytobójcę i władcę królestwa cieni w jednej osobie.
Wiesz, co oznacza słowo „człowiek”? Oznacza ono biologiczną
istotę boską, pozbawioną cech prazwierzęcych. Oznacza więc ono istotę
zwierzęcą o cechach boskich, która w swoim dziejowym rozwoju dąży
do osiągnięcia ideału, jakim jest Syn Człowieczy — pierwsza istota, zrodzona z miłości pomiędzy biegunem męskim i żeńskim, światłem i
ciemnością. Problem jednak w tym, że zanim uświadomiliście sobie istnienie Najwyższego, zanim dotarła do waszej świadomości ta pierwsza
fala światła praźródła, ta destabilizująca ciemności siła sprawcza, ta
nadświadomość pierworodnego Syna Człowieczego, zanim to nastąpiło,
narodziło się w zamieszkiwanym przez was skrawku czasoprzestrzeni,
postrzeganym przez was jako wasza galaktyka i widoczny kosmos, narodziło się w nim zwierzę, które z czasem zdobyło władzę absolutną w
otaczającej was, kosmiczno-metafizycznej parafii, i które, wyposażone
w trakcie swych narodzin w gigantyczne moce, po dziś dzień pozostało
mentalnie tylko zwierzęciem. Wiesz, kogo mam na myśli? To ów demiurg-wichrzyciel, pierwszy metafizyczny stwór w historii tego skrawka
kosmosu, prasyn chaosu, któremu musiała przeciwstawić się wasza, pozbawiona jeszcze wtedy świadomości Najwyższego, czyli świadomości
Syna Człowieczego, pramatka.
Su przełożyła nóżki i chciała się nieco wygodniej ułożyć, ale nie
bardzo jej się to udało.
Strona168
— Sama skóra i kości — zwróciła się więc do Klaudii. — Czy ty,
dziewczynko, w ogóle nic nie jesz? A może ci ci twoi z KGB, czy jak ich
tam zwał, wycięli żołądek, żebyś z nadmiaru stresu nie zaczęła włóczyć
się po paryskich knajpach?
Klaudia uśmiechnęła się tylko, mocno rozbawiona, ale nie odpowiedziała. Chyba jednak miała coś ze współczesnego ideału kobiecości,
wzorującego się na męsko-woj0wniczej mentalności kobiety trans, bo,
że tak powiem, lubiła być chuda.
— Okay, to podłóż mi tę poduszkę, żeby mi kark nie zdrętwiał —
zażądała Su. — A teraz do rzeczy… A więc… demiurg był pierwszym
dzieckiem stworzenia, pierwszym zrodzonym z łona pramatki metafizyczno-czasoprzestrzennym eksperymentem w tym dostępnej waszej
jurysdykcji uniwersum. Ale ponieważ jego pramatka (czy też pramatnia)
zrodziła go sama z siebie, był on dzieckiem zrodzonym bez miłości. Inaczej mówiąc, miał on naturę homogenną. Był eksperymentem. Był logiczną zagrywką na polu czasoprzestrzennej szachownicy. I z biegiem
czasu sam stał się graczem. Wyśmienitym graczem-oszustem i przewrotnym prawodawcą. I pierwszym wcieleniem grzechu pierworodnego: grzechu niemiłości. Stał się więc diabłem — jednym, jak byście to
dziś powiedzieli, jednym z kilku najstarszych programów w pamięci kosmicznego przeznaczenia.
Był on też jedynakiem, którym mentalnie pozostał po dziś dzień.
Nieuznającym żadnych etycznych norm, egoistycznym, przerażonym po
wielekroć swoją samotnością i niemiłością degeneratem; i podstępnym,
pozbawionym raz na zawsze czegoś takiego jak skrupuły albo wyrzuty
sumienia, mafijnym przestępcą i spekulantem. Opanował prawie cały,
znajdujący się w jego gestii skrawek kosmosu i uzyskał w nim nieograniczoną władzę. Aparat tej władzy oparł na zwierzęco-logicznej świadomości. Była więc to władza zupełnie pozbawiona aspektu miłości i
współczucia. Wydawało mu się jednak, że słusznie czyni. Z jego punktu
widzenia jego postępowanie było logicznym następstwem warunków
bytowych, jakie go wychowały, ich logiczną konsekwencją.
Su ponownie poprawiła się i przełożyła nóżki, po czym zapytała:
— Słuchacie uważnie?
— To pasjonujące, co nam opowiadasz. Ale właściwie Klaudia powinna to wszystko wiedzieć — wyrzuciłem szybko z siebie i spojrzałem
pytająco na Klaudię. — Nie nudzi cię to?
Strona169
— Nie — odparła cicho, jakby zaskoczona, i chciała coś dodać, ale
Su dokończyła za nią:
— Każdy się dowiaduje o tym, o czym się powinien dowiedzieć, na
odpowiednim etapie swojego rozwoju. Jeżeli coś nie jest przeznaczone
dla jego uszu, może słuchać i nie słyszeć. To, co mam teraz do powiedzenia, przeznaczone jest głównie dla ciebie, Slim. A wiesz, dlaczego?
— Pamiętnik?
— Zgadza się. To musi pójść w świat.
Wolałem tego nie komentować, żeby jej nie wytrącać z kontekstu;
powątpiewałem bowiem po cichu, że kiedykolwiek opublikuję jakiś pamiętnik. Su kontynuowała.
— Kiedy pramatka zorientowała się, co się dzieje, było już za późno. Demiurg stał się zbyt silny. Z czasem okoliczny kosmos został przez
niego i przez istoty, które sobie bezpośrednio lub mentalnie podporządkował, prawie całkowicie opanowany.
Dziś demiurg ma całkowitą władzę nad materialno-racjonalistycznym i instynktualno-emocjonalnym aspektem rzeczywistości. On pisze do niego oprogramowanie i on nim zarządza. Ma więc
także władzę nad aspektem biologiczno-płciowym, seksualnym. Władza
jego nie dosięga jedynie tych, którzy pozostają w idealistycznoneoplatonicznym kręgu sacrum; a więc tych prawych, o których Mesjasz
powiedział, że są ubodzy w duchu. Ubodzy w duchu — czyli uczciwi w
sercu i niezdolni do intryg. Tych, u których rozum nie oddzielił się od
serca. Oznacza to, że ten, kto realizuje swoją miłość, na płaszczyźnie,
nazwijmy to, hiperfizykalnej…
— To znaczy? — przerwałem jej.
— To cię interesuje, co? — zripostowała Su. — Węszysz w tym
znowu jakąś aferę miłosną?
— Nie podskakuj, Su. Jesteś tylko aspektem mojej świadomości.
— Powiedzmy. Hiperfizykalny… Jak by ci to wytłumaczyć?
— Nie musisz mi tego tłumaczyć. Wystarczy, że to inaczej nazwiesz.
— Hiperfizykalna płaszczyzna rzeczywistości to jest ta jej bardziej
uduchowiona, metafizyczno-witalna płaszczyzna, która znajduje się w
relatywnej przyszłości i gdzie zachodzą zjawiska, których w normalnych
warunkach nie dają się obserwować.
— Czyli cuda?
Strona170
Su nie zaprzeczyła.
— I nie ma w niej miłości cielesnej, tak? — kontynuowałem.
— I tak, i nie. Tam fizykalność w rozumieniu „fizyczność” jest inna,
intensywniejsza i lżejsza. Stan hiperfizykalnego uniesienia może jednak
zostać też na jakiś czas osiągnięty w waszej rzeczywistości, na przykład
w trakcie transcendentnego przeżywania aktu miłosnego dwóch bardzo
kochających się ludzi; albo w czasie medytacji lub modlitwy. Zaspokoiłam twoją ciekawość? Tak?... To do rzeczy.
Aby uratować więc wszechświat od całkowitej degeneracji, od całkowitej niemiłości, pramatka porodziła nowych synów i córki, o których
moglibyśmy powiedzieć, że były to byty anielsko-boskie. Ich zadaniem
było przeciwstawić się demiurgicznemu aspektowi świadomości. To on
jednak, demiurg, uzurpował sobie prawo do bycia pierworodnym dziedzicem tego świata. I to jego mentalna tkanka rozprzestrzeniła się na
świadomość większości istot, zamieszkujących ten dostępny waszym
trójwymiarowym umysłom wszechświat. Jednak we wszystkich wymiarach i zakątkach waszej kosmicznej parafii podejmowane były przez
pramatkę próby pozbycia się jego rakowatego, zdegenerowanego cielska. Powstały cywilizacje, których członkowie pozbyli się swoich indywidualnych emocji i doznań tylko po to, aby jako świadomość zbiorowa
demiurgowi się przeciwstawić. Niektóre z tych cywilizacji na swój sposób uwolniły się od jego macek, ale próby przeniesienia ich doświadczeń
na grunt cywilizacji wolnej woli, jaką reprezentuje planeta Ziemia, spaliły na panewce. Aż wreszcie — co jest nieprzeniknioną tajemnicą — z absolutnej zaprzeszłości, wyprzedzając bieg dziejów i wyprzedzając znany
wam czas historyczny i prahistoryczny, narodził się z jej łona ten z końca
i z początku innego, nieznanego wam czasu, ten spoza waszego zatrutego gazem piekielnych otchłani systemu. Narodził się Syn Człowieczy; i
znalazł medycynę, aby wyzwolić was z szatańskiego kręgu przeznaczenia i z życia w zaklętym kręgu cywilizacji niemiłości. Aby tego dokonać,
należało oczyścić się ze zrobaczywiałej, demiurgicznej tkanki poprzez
życie w czystości. W czystości, która trwale możliwa jest tylko w stanie
łaski, będącej płodem miłosnego uniesienia bądź zjednoczenia. Jednakowoż ziemskie dusze, czyli te inkarnujące się z przymusu w ciągle powtarzających się kręgach przeznaczenia, potrzebowały sprawdzonych
wzorów, jak tego dokonać. Co nawet dla wysłanników Królestwa nie było to łatwe. Bo kiedy schodziło się tu na dół i żyło jako człowiek, zapomi-
Strona171
nało się, jak dramatyczna jest sytuacja ludzkości. I zapominało się, że
trzeba samemu żyć w czystości, aby negatywna, złośliwa świadomość
demiurga-szatana nie opanowała także tych, którzy przybyli tu, aby
pomóc innym. I dlatego Najwyższy pod postacią Syna Człowieczego i
Niepokalanej Królowej postanowił stworzyć taki wzór na doskonałość,
którego nie przeinaczyłby szatan. Pod wpływem Mesjasza Króla i Rodzicielki Królowej w ramach prawie wszystkich ziemskich społeczności
wprowadzono pozwalające na zachowanie życia w czystości systemy,
najczęściej systemy religijne. Służyły temu również przykazania i zalecenia religijne oraz instytucje takie jak zakony. Zadaniem ich było, jak
mówiłam, przeciwstawienie się — przy wsparciu Najwyższego — wpływowi egoistycznej, destrukcyjnej i niszczycielskiej mentalności demiurga na indywidualną i zbiorową świadomość. Tylko żyjąc wedle pewnych
ściśle określonych zasad, które usiłowały zdefiniować między innymi
wielkie religie, na przykład w postaci dziesięciu przykazań, miało się
szansę na zachowanie czystości i obronę przed razami tego do szaleństwa zrozpaczonego nieszczęśnika, degenerata i, skrywającego się często pod płaszczykiem dobroczynności, cynika w jednej osobie, pana
wszystkich tyranów, karierowiczów, ciemiężycieli i innych sprzedajnych
inkwizytorów. Czyli szatana. Szatana, który jednak sądzi, że jego zwyrodniałe prawodawstwo jest słuszne. I którego sposobem na zaistnienie
w tej — z waszego punktu widzenia — jedynie realnej rzeczywistości,
jest wywoływanie odpowiednich stanów świadomości w ludzkich umysłach i duszach. W ten sposób właśnie w tej cywilizacji wolnej woli padają one bardzo często jego łupem; i to już za życia. Teraz uwaga! — Su
wzniosła lekko do góry wskazujący palec lewej łapki. — Najskuteczniej
można się mu oprzeć, jak mówię, żyjąc w tak zwanej czystości czyli w
stanie łaski, w stanie miłosnego uniesienia. Mowa tu o uniesieniu miłosnym, łączącym pojedyncze istoty ludzkie z Bogiem poprzez indywidualne łącze, niezależnie od tego, czy żyją samotnie czy też w przepełnionym wzajemną miłością związku. Nie powinno bowiem już dzisiaj być
tajemnicą, że wielu świętych „nagradzanych” było stanami miłosnej ekstazy, jakiej mogliby im pozazdrościć najwytrawniejsi kochankowie. Miłość bowiem i miłosna ekstaza jest sama w sobie święta. To tylko wasze
wypaczone przez demiurga umysły sprowadzają ją do bezdusznego
spółkowania, do sportowego, sadomasochistycznego, zwierzęco zmysłowego upojenia. Ale jakie zmysły biorą w niej udział, jakie procesy w
Strona172
was zachodzą podczas przeżywania stanu rozkoszy? Tego nie wiecie i
nie potraficie sobie wytłumaczyć. Podobnie jak dostępne wam metody
naukowe. Tymczasem emocje towarzyszące wam w czasie aktywności
płciowej to jest najcenniejszy łup dla zastawiających na was sidła kłusowników z innych wymiarów. Wasze emocje ich odżywiają. Ale to, z
czego oni was okradają, to jest wasze własne danie główne. To zaś, co
pozostaje na waszym talerzu, to są tylko wyplute przez nich odpadki.
Dlatego wasza aktywność płciowa potrzebuje odpowiedniego strażnika,
blokującego dostęp do waszych pól energetycznych płazowatym, upiornym kłusownikom, wyciągającym po was swoje kleiste macki z innych,
demonicznych wymiarów. Seks jest naśladowaniem aktu stwarzania i
musi wokół niego panować atmosfera miłosnej akceptacji. Inaczej staje
się on misterium zła, procesem osuwającym was na niższe piętra spirali
rozwoju, czynnikiem degenerującym wasze duchowe wnętrze i uzależniającym was od zachcianek odsysających z was energię życiową, demonicznych wibracji, będących na usługach ogoniastego. Problem niemniej komplikuje fakt, że tego szkodliwego wpływu nie można w sobie
odkryć inaczej, jak poprzez odkrycie prawdy, ku której was prowadzi
wasz wewnętrzny głos. Głos, który zawsze wie, co jest dla was lepsze.
Głos ten jest jednak bardzo subtelny. I czasem trudno go dosłyszeć.
Więc wtedy, kiedy się go nie słyszy, lepiej się zdać na mądrość i prawa,
stworzone na użytek religii, bo ich głównym zadaniem jest właśnie poprowadzenie was właściwą drogą: drogą miłości i czystości w celu wyzwolenia was ze zwodniczego pola demiurgicznej świadomości, którym
jak siecią opasany jest ten świat. Owa mentalna i zarazem hiperbolicznie
realna, nakładająca się na ten świat, kontrolująca wasz kontakt z waszym wyższym „ja”, drobnooczkowa siatka energetyczna rozpowszechnia wśród was świadomość, która wytycza wam drogi życiowe, wpychające was ciągle na nowo w tryby szatańskiego koła karmy. Kto się z niego nie wyzwoli, nie będzie mógł powrócić do Królestwa. I pozostanie na
zawsze związany z destrukcyjno-szatańskim poziomem świadomości.
Ci zaś, którzy się oczyszczą, powrócą do tej relatywnej przyszłości, w
której leży królestwo ziemi obiecanej… — Su urwała.
— To wszystko? — spytałem.
— Nie, jeszcze coś. Religie, które nie spełniają tego zadania… To
znaczy nie prowadzą do wyzwolenia się z koła karmy i nie propagują życia we wzajemnej miłości i poszanowaniu, nie pochodzą od tak zwanego
Strona173
„boga prawdziwego”. Wszelkie filozofie i spekulacje, które kwestionują
konieczność życia w czystości — czyli w łasce niewinności i w harmonii z
przykazaniem miłości — są tylko szatańskim bełkotem umysłów, których zastraszona świadomość dryfuje bezradnie w demonicznych oparach duchowego imbecylizmu i infantylizmu — by to tak obrazowo, ale
jeszcze bardzo łagodnie nazwać.
— To znaczy, Su? — wtrąciła się tym razem Klaudia. — Możesz to
sformułować trochę prościej i bardziej bezpretensjonalnie?
— To znaczy, że historia tej cywilizacji dobiega końca i że myślenie
w kategoriach „przyszłych pokoleń” zupełnie nie ma sensu. Nie ma tu już
żadnej możliwości, aby stać się szczęśliwym i jednocześnie żyć wedle
zasad egoizmu ekonomicznego i konieczności wzrostu gospodarczego.
To się skończyło. Już zresztą dawno, dawno temu. A na arenę wkracza
nowa rzeczywistość. Gdzie szczęśliwym można się stać, tylko rozwijając
się duchowo. Należy unikać… nowych pułapek karmicznych.
— Chcesz przez to powiedzieć, że dzieci powinny przestać się rodzić i że nie należy już w jakikolwiek sposób ekspandować na zewnątrz?
— spytałem.
— Nie. Chcę przez to głównie powiedzieć, że nie należy obciążać
swego sumienia. Należy słuchać jego głosu.
— A co z tymi, którzy popełnili błędy i postąpili wbrew temu głosowi albo wbrew określonym zasadom?
— Słuchaj, Slim. Stwórca tak zaplanował ten świat, że każdy człowiek może zrobić milion rzeczy, które mu otwierają drogę do Królestwa,
i tylko parę, które mu tę drogę zamykają. Wielu ludzi postępuje jednak
tak, jakby było dokładnie odwrotnie.
— Jakie to są rzeczy, które zamykają drogę? Postępowanie wbrew
przykazaniom?
— Oczywiście. Musisz jednak wiedzieć, że Stwórca wie, co czyni. I
wie, że jego dzieci na tym planie rzeczywistości są istotami biologicznymi i żyją w warunkach — nazwijmy to delikatnie — walki o byt. Jeżeli
jednak ani nie żyjesz w duchu miłości bliźniego, ani nie przestrzegasz
przykazań, ani nie masz kontaktu ze swoim głosem wewnętrznym, stajesz się sam dla siebie kłodą u nóg. Nie ma w ogóle innego wyjścia, jak
żyć uczciwie i z myślą o swoich współbliźnich. Nie możesz swojego cierpienia przedkładać nad cierpienie innych — bo wtedy uzurpujesz sobie
prawo do traktowania innych gorzej niż siebie. Owocem twojego cier-
Strona174
pienia musi być miłość do innych cierpiących. A zwłaszcza do tych, dla
których cierpienie stało się chlebem powszednim — po to, aby siebie i
innych wyzwolić z obłędu. Z obłędu koła karmicznego przeznaczenia.
Kapito?
— Czy to, co mówisz, nie jest, Su, oczywiste?
— O tak! Oczywiste jest również to, co powiedział ten wasz święty
Augustyn: kochaj Pana — i rób, co chcesz. Ale kto postępuje wedle tej
zasady? Kto ją w ogóle rozumie?
— A jak ty ją rozumiesz?
— Jeżeli czynisz coś z miłości, z poruszenia serca, z wyciskającego
ci łzy zachwytu, ze współczucia — słowem, z miliona tych powodów,
które podsycają twój duchowy rozwój i prowadzą cię o krok dalej na
drodze poznawania prawdy absolutnej — robisz to z łaski Bożej, dlatego,
że jest przy tobie coś, pewien rodzaj energii, który cię czyni szczęśliwym,
który podwyższa intensywność twojego doznawania bez konieczności
szpikowania się narkotykami, alkoholem czy innymi, skutecznymi na
krótką metę używkami. Kochaj to znaczy bądź w drodze, nie próbuj się
panicznie zacumować na poboczu, nie zastygaj w jakiejś jednej pozie,
która pasuje tylko do tego jednego spektaklu. Kochaj to znaczy otwórz
się na przygodę życia wiecznego, nie zamykaj się w swoim oskarżającym
o to czynniki zewnętrzne cierpieniu, kapito?
— Su — zagadnęła Klaudia — czy ty właściwie studiowałaś filozofię?
— Mam cię pacnąć w główkę? — odparła zaczepnie Su.
— Ty mnie? — spytała z nutą wzgardy Klaudia i przydusiła Su za
szyję do kolana.
— Puść! — krzyknęła Su. — Puść mnie! — krzyczała, usiłując się wyrwać Klaudii z uścisku. — Ty chyba nie wiesz, z kim masz do czynienia!
— Wiem! Z pewnym bardzo zarozumiałym małpiszonem.
— Puść ją, Klaudia — powiedziałem. — Chcę ją jeszcze o coś spytać, zanim straci oddech.
— Słyszysz? — powiedziała Su. — Słyszysz, co do ciebie mówi twój
żywiciel?
— Żywiciel? — spytałem. W tym samym momencie Klaudia zwolniła Su z uścisku, mówiąc:
— Tylko dlatego, że Slim to mówi.
— Żywiciel? — powtórzyłem. — Co masz na myśli?
Strona175
Su zeskoczyła na podłogę, wzięła głęboki oddech, odczekała chwilę i wskoczywszy na kanapę po mojej lewej stronie, gdzie od Klaudii
dzielił ją odpowiedni dystans, odpowiedziała:
— Ty jesteś autorem tego projektu. Projektu „Pamiętnik Slima Morano”.
— Znaczy to, że Klaudia jest zmuszona wykonywać wszystkie moje
rozkazy?
— W zasadzie tak. Może oprócz tych, które by cię narażały na zbyt
duże niebezpieczeństwo.
— Czyli można to tak rozumieć, że Klaudia jest czymś w rodzaju
mojego giermka…
— I siostry.
— Siostry?
— Tak, mówiłam ci już. Pochodzicie z jednej linii.
— To dlaczego ja mam narażać moją siostrę na większe niebezpieczeństwo, niż ona mnie?
— Bo ona już wyszła z kręgu karmy, jest już wieczna, zmartwychwstała w przyszłości. I nie może nieodwracalnie umrzeć. Albo raczej, nie
musi.
— A ja?
— To jest twoje ostatnie wcielenie karmiczne. Ale nie jesteś jeszcze
poza. Więc trzeba na ciebie uważać. Jesteś, jakby to powiedzieć, jeszcze
w zupie, jeszcze na scenie. Klaudia zaś to jeden z członków twojej zakulisowej obstawy. Teoretycznie może dowolnie wchodzić na scenę i ją
opuszczać. Ale w momencie, kiedy przydusza mnie — czyli twoje wyższe
ja — sprzeniewierza się swoim własnym zobowiązaniom. Jeszcze teraz
boli mnie szyja!
— Ojojojojoj! — żachnęła się Klaudia. — Ale ty jesteś delikatna!
— Dobrze, a Aiysha? Też może się pojawiać i znikać, gdy tylko tego
zechce? — wróciłem po chwili do tematu.
— Może — tym razem Klaudia wyręczyła Su, która siedziała teraz z
podkurczonym kolanem na moim lewym udzie. — Ale nie taki był plan.
Su dla potwierdzenia kiwnęła główką.
— Dokładnie — wydeklamowała po chwili, posługując się chyba
tym najczęściej przez Klaudię używanym wyrazem. — Aiysha jest, jak
wy to nazywacie, twoją drugą połową. Ale tak naprawdę, to jesteście
Strona176
jednym. Tylko kiedy wyobrażacie sobie siebie jako istoty cielesne lub też
posiadające jakiś rodzaj cielesności, wówczas się dzielicie, polaryzujecie.
— Czy Aiysha też już była wyzwolona z kręgu karmy, jak Klaudia?
— Do momentu swojej przemiany — jeszcze nie. Była jak ty. Miała
jeszcze jedno karmiczne zadanie do spełnienia. Kiedy je wykonała —
odeszła. To było wtedy, kiedy miała ten wypadek. Ona wtedy umarła.
Nazywałeś ją Atają, choć naprawdę jej ziemskie nazwisko było całkiem
inne. Atają-Aiyshą stała się dopiero wtedy, kiedy się po tym samochodowym wypadku narodziła na nowo.
— Ale kiedy była jeszcze tą…
— Lidią Groszek.
— Lidią Groszek? — powtórzyłem z niedowierzaniem.
Su przytaknęła.
— Dlaczego ona się tak okropnie nazywała?
— Przypadek. Poza tym chyba jeszcze nie wiesz, że ona była córką
polskiego dyplomaty, który, będąc urzędnikiem korpusu dyplomatycznego, zmienił front i przeszedł, jak wyście to wtedy nazywali, na stronę
imperialistów.
— Kiedy to było?
— W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym.
— A od kiedy Ataja była w Paryżu?
— Wyemigrowała jako czteroletnie dziecko w tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątym trzecim. Rodzice zmienili potem pisownię ich nazwiska
i po francusku pisało się to „Grauschec”.
— Ale Ataja, pardon, Lidia Grauschec, była trans. Dlaczego?
— Nie wiesz?
— Chyba wiem — powiedziałem. Bo przecież wiedziałem.
— Musisz zrozumieć, Slim, to, co powiedział Mesjasz, nic nie straciło na aktualności. Jeżeli twoje ręka kradnie, odetnij ją; jeżeli twój penis
nie daje ci spokoju, musisz odnaleźć w sobie miłość. Życie w czystości,
czyli w stanie łaski, łaski miłości, i w prawdzie, czyli w zgodności z własnym sumieniem, to jedyna metoda ewolucji wzwyż. Jedyna metoda
odstrzelenia się od demiurgicznego pola świadomości. Posiadanie ciała
innej płci niż ta, którą się jest od wewnątrz, to tragedia, która ma wielu z
was uchronić od jeszcze większej tragedii: tragedii pogrążenia się na
zawsze w destrukcyjno-satanicznym stanie świadomości. To ostateczna
próba odcięcia się od zgniłej tkanki tego rakowatego pasożyta. I to jest
Strona177
też zobowiązanie na to życie, które sobie te osoby jeszcze przed narodzinami tam na górze narzuciły; zobowiązanie do życia w uświęcającej
miłości bliźniego, miłości nieocenzurowanej i niekontrolowanej przez
wichrzyciela. Traktowanie tego zobowiązania nie tak całkiem na serio,
nie mówiąc o jego ignorowaniu, to ponowne oddawanie się pod kontrolę swoich własnych pasożytów, to rzucanie sobie tylko kolejnych kłód
pod nogi, zwalnianie tempa własnego rozwoju, co nikogo od tego rozwoju na płaszczyźnie waszej rzeczywistości nie zwolni, dopóki nie stanie
się dla niego zrozumiałe, że główny problem polega na uwolnieniu się od
grzechu pierworodnego: każdy musi na poważnie spróbować nauczyć
się żyć w czystości i się modlić — aby posyłana wam z góry święta energia życiowa rozprzestrzeniła się w waszych tkankach i spowodowała takie zmiany w waszych organizmach, jakie umożliwią wam rozwój
wzwyż, ku wyższej duchowości, ku wpleceniu w wasze życie tych włókien prawdy absolutnej, które pozwolą wam się wreszcie szybciej rozwinąć jako gatunek.
— Mogę coś dodać? — spytała Klaudia.
— Od siebie? — odpowiedziała pytaniem Su. A widząc, że Klaudia
chce ją znowu przydusić, zeskoczyła na podłogę. Następnie zaś, zrobiwszy minę, która miała być wyrazem samozadowolenia z własnej przebiegłości, z bezpiecznej odległości spytała:
— Na jaki temat?
— Na temat rozwoju. Ale nie ode mnie. Tłumaczył mi to kiedyś
pewien… — Klaudia szukała właściwego słowa. — Pewien mistrz.
— Który? — rzuciła krótko Su.
— Nawaho.
— Aa, ten dziadek!
— Dobra, Su, to daj mi posłuchać. Jestem ciekaw — powiedziałem.
Klaudia opowiedziała krótką historyjkę (szczegółów już nie pamiętam), nawiązującą nieco do przypowieści z Nowego Testamentu o zasianych na różnych glebach nasionach, a kiedy skończyła, Su spytała
dość przekąśliwie:
— Skończyłaś?
— Skończyłam — potwierdziła Klaudia.
— Brawo! — Su udała zachwyt. — Jesteśmy zbawieni!
A po chwili, zanim zdążyliśmy w jakikolwiek sposób zareagować,
dodała:
Strona178
— Tylko że parę rzeczy przekręciłaś, dziewczynko.
— Na przykład? — spytałem w imieniu Klaudii.
— Mniejsza o szczegóły. Od razu widać, że twoja osobista obrończyni nie ma wykształcenia, nazwijmy to, wyższego teologicznego.
Miejmy nadzieję, że nie umniejsza to jej wartości jako agenta.
Przez chwilę siedzieliśmy w dość niezdarnym milczeniu. Su powiedziała:
— Wybaczcie, ale muszę was opuścić. Przez następnych parę lat
nie wydarzy się z tobą, Slim, nic szczególnego — w sensie podobnych
przygód jak z Aiyshą. Musisz spisać pamiętnik. A potem… — Su zamyśliła się na moment. — Nic, muszę lecieć. Obowiązki.
— Nie dokończyłaś — rzuciłem.
— Może przy innej okazji. Nie musisz wiedzieć wszystkiego na raz.
A poza tym pamiętaj — przyszłość jest niewiadomą, której nie da się obliczyć. Znają ją tylko ci, którzy ją przeżyli. Nawet najlepsi zawodowi gracze nie wiedzą, jaki będzie wynik pojedynku na tej Boskiej szachownicy
przeznaczenia. Tylko Najwyższy to wie. Ale On sam tylko raz wziął
udział w tej grze. I pokazał wam jeden jedyny ruch, który prowadzi
wprost do zwycięstwa. Chyba wiesz, jaki to ruch?
Nie dając mi się ani przez chwilę zastanowić, Su rzuciła jeszcze tylko krótko: — Arrivederci! — i swoim sposobem, rozmyła się w powietrzu.
A ja? Nie tylko Su, ale i Klaudię widziałem tego dnia po raz ostatni
w 2001-ym roku; i, jak Klaudia mi zakomunikowała, miałem się z nią rozstać na dłużej nieokreślony czas. O moje bezpieczeństwo miała dbać w
sposób dla mnie niewidoczny siatka odpowiednio przeszkolonych agentów. Ja sam miałem zaś teraz „dojrzewać wewnętrznie”. Znowu. I to
przez najbliższych parę lat.
Strona179
Kronika roku 2006
Zapytałem kiedyś Hermana: „Co to jest śmierć?
Czy śmierć w ogóle istnieje?” Odpowiedział mi:
„Dla jednych śmierć jest początkiem,
a dla innych końcem wszystkiego.
Ale tak naprawdę śmierć to jest taki kopiec,
który usypywałeś sobie całe życie.
Im wyższa jest ta twoja góra,
tym wspanialszy roztacza się z niej widok.
Wystarcza teraz tylko na krótko zamknąć oczy
i po chwili je otworzyć:
I oto masz przed sobą to,
co sobie wymarzyłeś…”
Strona180
Znowu umarłem. Przyczyną mojej kolejnej śmierci była moja kolejna
tragiczna miłość. Miłość do kobiety. Ale właściwie miłość ze współczucia. Niby zakochuję się i niby — jak zwykle — wszystko stawiam na jedną
kartę. Tylko tak naprawdę to zakochuję się z posłannictwa. Z posłannictwa ratowania istot kobiecych, które nie wiedzą, co czynią. I moja śmierć
za nie — jest moim aktem cierpienia. Cierpienia, które być może jest
moim — ale i ich — ratunkiem i ocaleniem. Tak chce Królowa. Królowa
Niebios — moja największa miłość. Miłość, dla której umrzeć w mękach,
to byłaby błahostka. To byłaby rozkosz. Dlatego, choć to takie ludzko-tragiczne, takie bolesne, dlatego mimo to z taką rozkoszą umieram.
Miguela była jedną z tych wielkich duchem istot kobiecych, które
tak rzadko spotyka się na drodze życia. Była wysłanniczką z jakiegoś
królestwa i miała tę anielską charyzmę, która sprawiała, że w każdym
spotykającym ją heteroseksualnym mężczyźnie ożywała nagle cała jego
rycerskość i gotów byłby jej poprzysiąc natychmiastową wierność do
końca swoich dni. Bo wiedział, że ona by mu wystarczyła. Ona — bogini.
Niewyczerpane źródło uszczęśliwiającej energii witalnej.
Ale Miguela zbłądziła. Oddaliła się od źródła, odcięła się od niego
na skutek doznanego i ciągle na nowo doznawanego cierpienia, na skutek skazującego ją w jej oczach na alienację, na niemiłość, tego wewnętrznego poczucia, że Pan Bóg się pomylił, dając jej na to ziemskie
życie ciało kobiety. Bo ona… nie była zdolna kochać mężczyzn tak, jak
kochała kobiety. I kiedy jej pomogłem dogłębnie sobie to uświadomić,
jej piękne ciemnozielone oczy stały się jeszcze smutniejsze. Więc musiałem się w niej zakochać. Żeby jej moją miłością, moim ślepym oddaniem, moim dla niej zachwytem wynagrodzić to jej cierpienie i przywrócić jej wiarę. I chyba mi się to udało. Tylko za dużą z mojej strony cenę.
Może nawet za zbyt dużą… Ale co ja jeszcze miałem do stracenia? Przecież Aiysha odeszła ode mnie, bo sama tego chciała. I zostawiła mnie
samemu sobie na tym padole łez. Więc nic nie miałem do stracenia. Bo
dla tego świata byłem już przecież stracony. A po tym, co przeżyłem, po
doświadczeniu tej tragicznie przez los ukoronowanej miłości — i tak już
nie żyłem. I i tak już wyszedłem z kręgu własnego przeznaczenia. I teraz
chciałem, żeby Miguela też z niego wyszła. Bo była tego warta. Była tego po stokroć warta. Więc, powiadam, musiałem się w niej zakochać. Po
to, żeby ją ocalić. I żeby siebie ocalić. Bo kiedy ocala się kogoś, ocala się
też siebie — choćby się miało umrzeć. Tego się nauczyłem. To już wie-
Strona181
działem. Więc zakochałem się w niej dla niej samej. Całkiem na trzeźwo i
bez znieczulenia. Bo tego bólu nie należy unikać. To musi zaboleć. To
musi zaboleć i rzucić na kolana. Tak postanowiła kiedyś Królowa. Wiem
o tym.
I dlatego siebie nie oszczędzałem. Bo wiedziałem, że stoi za tym
Królowa. A może też i Aiysha. I że to ma być kolejny szok. Żeby niemiłość nie przejęła nade mną kontroli. Niemiłość, która mnie już ogarniała.
Była to zatem możliwość utraty samokontroli. Samokontroli, żeby
nie kochać. Żeby nie umierać. Więc nie zwlekając, rzuciłem się na środek
jeziora w czasie sztormu; nie umiejąc pływać. Bo w takich sytuacjach zapomina się, że się umie pływać — żeby nie mieć samokontroli. Mimo że
nie po raz pierwszy się to robi. Nie po raz pierwszy umiera się z miłości.
Znany już z tego umierania byłem ponoć nawet w innych wymiarach. I
wiedziałem z doświadczenia, że nie mam właściwie innego wyjścia. Że
nie mam innego wyjścia, żeby z siebie zedrzeć starą skórę. Skórę niemiłości, która się na mnie nawarstwiła.
Ale kiedy znowu umarłem i ponownie się narodziłem, znalazłem
się na wyższym stopniu spirali — w wymiarze, w którym się już kiedyś
wspólnie z Aiyshą narodziłem. Nasz los przejął wtedy nad nami kontrolę.
A my staliśmy się jego — widząc sprawę z ludzkiej perspektywy — staliśmy się jego tragicznymi ofiarami.
O tym jednak być może kiedy indziej. Bo to znowu wymaga podróży do wnętrza siebie samego. Do wnętrza, które wydaje się być jedynym
szlakiem na zewnątrz, jedynym prowadzącym do Królestwa. Do mojego
własnego królestwa, do którego muszę przecież jakoś powrócić.
A ponieważ teraz znowu umarłem, myślałem, że tym razem może
już naprawdę. Że może już nie powrócę. I myślałem, że nie przeżyję
pewnej niewielkiej, rutynowej operacji, którą miałem przed sobą. I wtedy, kiedy już napisałem ten fragment pamiętnika, pojawiła się nagle Su
— tak jakby przez te parę lat nic się nie stało — i powiedziała:
— Plany zostały zmienione. Nie umrzesz w czasie dzisiejszej operacji. Nie skończyłeś jeszcze pisać pamiętnika. Ponadto te nieporozumienia wokół sprawy seksu… muszę ci też jeszcze wyjaśnić. Wpisz to do
pamiętnika, bo to ważne. Już wiele razy o tym mówiłam, ale ty jakbyś
nie kapnął do końca. I sam się ostatnio zastanawiałeś, czy gdyby Miguela okazała się kobietą o podwójnie spolaryzowanej osobowości, tak jak
i ty, ale też podobnie jak i ty, heteroseksualnej płciowości, czy nie powi-
Strona182
nieneś, gdyby się wydarzył taki nieprawdopodobny przypadek, czy nie
powinieneś się z nią związać i mieć męskiego potomka. I zastanawiałeś
się, czy ona jednak, ze swoim idealizmem, tą swoją wewnętrzną uczciwością i tą tak potrzebną każdemu heteroseksualnemu mężczyźnie charyzmatyczną siłą kobiety-matki, nie byłaby właściwą dla ciebie partnerką. Jednym słowem pomyślałeś, że może Królowa, może Najwyższy
podsyłają ci jednak kogoś, z kim miałbyś ponownie osiąść na jednym z
tych karmicznych poletek koła przeznaczenia. Zastanawiałeś się nad
tym, prawda?
Su znała moje myśli. Trudno byłoby ich stan jaśniej sformułować.
— Ale się zawiodłeś. Już my cię dobrze pilnujemy, nie martw się.
Niemniej tak rzeczywiście jest: seks nie jest niezdrowy. Tyle że w obecnej fazie dziejów ludzkości seks jest zdrowy głównie dla ciała, nie zaś dla
ducha. Przynajmniej ów seks pozbawiony intencji partnerstwa. Intencji,
aby komuś siebie w pełni i bezwarunkowo ofiarować. Musisz bowiem
zrozumieć, że akt płciowy został pomyślany przez tych inżynierów kosmicznych, którzy w imieniu Stwórcy projektowali wasz gatunek i w
ogóle życie, otóż ów akt został tak pomyślany, że miał być on aktem
stwarzania życia, aktem zasysania do minikosmosu kobiecego ciała informacji, które poprzez proces przetworzenia energii praźródła w systemie hormonalnym ciała mężczyzny w spermę, miały dostać się do
jednego z obecnych w kobiecym łonie mikroświatów i — naśladując inne
akty stworzenia — dać mu światło, czyli przekazać jego biologiczno-materialnej strukturze, reprezentowanej przez jajeczko, informację o
wzroście. To tak, jakby ktoś ci w ciemności podał latarkę, źródło światła,
abyś zobaczył zgromadzony wokół siebie materiał budulcowy i abyś zaczął budować dom. Męskie nasienie symbolizuje bowiem światło, informację. Czyli uświadamia powstałemu życiu, powstałej ze światła i ciemności, z energii i materii, bosko-ludzkiej istocie — jej położenie. Akt
płciowy jest więc aktem stwórczym, aktem stwarzania. Funkcjonuje on
na wszystkich poziomach egzystencji, materialnej i niematerialnej, organicznej i nieorganicznej, subatomowej i atomowej, cząsteczkowej i
komórkowej.
I jest rzeczą oczywistą, że w przyrodzie seks ma miejsce również
niezależnie od samego aktu stwarzania życia — ponieważ jest wzorem,
zasadą, która nie może ulec zapomnieniu, gwarantuje bowiem prokreację. Niemniej akt płciowy jest szokiem dla ducha, wybuchem, zasila-
Strona183
nym z puli stojącej każdej jednostce do dyspozycji energii życiowej. Seks
pochłania więc, zużywa wasze ciało eteryczne, wyrywa szczeble w tej
drabinie energetycznej, jaka łączy was z Niebem, z energią praźródła.
Oczywiście drabinę tę można potem naprawić, zregenerować. Poprzez
miłość. A mówiąc dokładniej — poprzez znajdowanie się w stanie miłości, zakochania, oddania, poświęcenia; znajdowania się w stanie
twórczego uniesienia.
Jaki więc wniosek?... Im więcej kochasz, tym więcej masz życiowej
i duchowej energii — pod warunkiem, że kochasz naprawdę. Kiedy zużywasz tę energię na pozbawiony intencji miłosnej seks, regenerujesz
wprawdzie na pewnej płaszczyźnie swoje fizyczne i „psychiczne” ciało,
ale zużywasz swoją substancję duchową, charyzmatyczną. Kiedy ciągle
zmieniasz partnerów, kiedy myślisz tylko o zaspokojeniu swojego instynktu, to jest to dla twojej duszy tak, jakbyś posyłał ją za każdym razem na przedwczesną emeryturę. Jakbyś ciągle rozpoczynał nową budowę, nie ukończywszy poprzedniej. Jednym słowem — za każdym razem bierzesz nowy kredyt i popadasz w kolejny dług. I wtedy panicznie
zaczynasz poszukiwać możliwości uzyskania kolejnego kredytu, nowego
źródła energii…
— Moment — wtrąciłem się. — A te wszystkie na śmierć i życie zakochane pary?... Przecież to też jest miłość.
— O tym właśnie mówię. Ale miłość ta trwa, dopóki kochają. A kochać to znaczy odczuwać ten stan czyjejś uszczęśliwiającej obecności,
bycia „w”, w kręgu czyjejś aury, która cię ładuje swoim prądem tak długo, jak długo masz jeszcze głód tej energii, tego wzbogacającego twój
zakres pasma. Lecz kiedy to przestaje funkcjonować, przestajesz odczuwać ten uszczęśliwiający stan. I wtedy seks jest to już tylko okradanie
się; okradanie się w swoim własnym łóżku ze swojej własnej życiowej
energii. Czyli degeneracja, która z czasem — gdy twoja aura, twoje ciało
eteryczne (zwane duszą) odpowiednio się wykrzywi, gdy jego dodatnia
pula się wyczerpie — może również doprowadzić do degeneracji ciała fizycznego, czyli twojego biologicznego organizmu.
Oczywiście możesz ciągle na nowo się zakochiwać i znajdować sobie ciągle nowe partnerki. W momencie jednak, kiedy realizujesz się na
coraz to nowych płaszczyznach cielesnych, czyli wchodzisz w coraz to
nowe związki partnerskie, sytuacja komplikuje się również na płaszczyźnie etycznej i karmicznej. To tak, jakbyś w swojej piwnicy ciągle otwierał
Strona184
nowe butelki z winem, wypijał z nich po parę łyków, a potem odstawiał
je z powrotem na półkę. Wino w końcu zacznie się w nich psuć. Z czasem
zaś zrobi się w twojej piwnicy taki niemiłosierny smród, że już sam nie
będziesz mógł tego zdzierżyć. I wtedy będziesz musiał i tak zrobić w niej
porządek i spić całe to popsute wino do końca. Wiesz, ile „żyć” będzie ci
na to potrzeba? Musiałbyś się dziesiątki razy narodzić, żeby pospijać te
wszystkie butelki. Albo stać się alkoholikiem. Lub… narodzić się w nie
swojej skórze właśnie. Po to, żeby się nauczyć kochać. Kochać, a nie
spółkować. Bo spółkować umie każdy.
— Ale chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że im mniej jest się
aktywnym seksualnie, tym więcej ma się energii życiowej?
— Oczywiście, że nie. Ale każde przebranie miary rodzi kolejny
niedosyt. Wchodzisz do kolejnej studni, zwabiony jej słodkim zapachem,
i po raz kolejny musisz się z niej wydostać. Potem do kolejnej. I znowu.
Od któregoś momentu tracisz już jednak siły potrzebne, aby samemu
wydostać się na zewnątrz. I jesteś skazany na pomoc. Albo na błądzenie
w sieci podziemnych korytarzy. W końcu przyzwyczajasz się do tej sytuacji i przestajesz odczuwać jakiekolwiek wyrzuty sumienia, nawet jeżeli
krzywdzisz innych. Nie wiesz, że jesteś na dnie. Nie wiesz, że jesteś
zniewolony. I tracisz zdolność do odczuwania stanu swojego wnętrza. A
z czasem także wrażliwość na wyrządzaną innym krzywdę. Tylko wtedy,
kiedy sam nie jesteś związany, zniewolony i nie zniewalasz świadomie
innych, czyli ani siebie, ani innych nie krzywdzisz, może zrodzić się w tobie to poczucie, że jesteś wolny; że jesteś od środka — na zewnątrz.
Zawsze powinno się więc mieć przed oczami swój całościowy bilans energetyczny. Lepiej oczywiście mieć seks i kochać, niż nie mieć i
nienawidzić. Ale czystość intencji stoi dziś na pierwszym miejscu. Zresztą nigdy nie było inaczej. Zawsze chodziło o zachowanie harmonii między tym, co dzieje się na zewnątrz i w środku. Im więcej jednak brudów
w was wchodzi, tym intensywniejsze musi być pranie. Chodzi więc o niestawianie ciała i jego potrzeb na pierwszym miejscu, co wcale jednak nie
oznacza, żeby ciało zaniedbywać. Ale ciało jest tylko doświadczeniem
ducha. Doświadczeniem, jakie on sam na sobie robi w tym biologicznym
świecie. Najważniejsze jest więc — kochać. Nie bać się platonicznie się
zakochiwać. Bo kto nie umie zakochiwać się platonicznie, ten nie może
zostać dopuszczony do finału. Ten nie dojrzał do miłości. Nie oczyścił
się. Nie zrzucił z siebie starej skóry węża. Każda nowa miłość to jest więc
Strona185
taki próbny egzamin dojrzałości. Musisz kochać i cierpieć, aby nauczyć
się kochać i nie cierpieć. Kiedy kochasz, gromadzisz energię i wzmacniasz w sobie swoje ciało eteryczne. Słowem „eteryczne” określam tu
całe niewidoczne dla was ciało duchowe. Możesz je sobie wyobrazić jako
twoją hiperfizykalną rentę, całość twoich metafizycznych oszczędności.
Oszczędności, których nie da się zgromadzić na żadnym koncie bankowym. Oszczędności te bowiem robiłeś w eterycznej czasoprzestrzeni,
pozwalając twojemu duchowi na ekspansję, rozszerzanie się — czyli kochając. Odjąć od tego tylko jeszcze musisz twoje wydatki, czyli to, co
robiłeś nie z miłości i nie z miłością, na przykład zaspokajanie niektórych
potrzeb natury czysto organicznej czy też przyczyniających się do odebrania innym dla własnej korzyści jakiejś cząstki władzy… Ważne jest
więc, aby się nie przywiązywać do kogokolwiek lub do czegokolwiek, ale
aby mimo to — tego kogoś lub to coś — kochać. Przywiązywanie się
czyni cię nieszczęśliwym, gdyż jest ono także wynikiem wzięcia w posiadanie, od którego jest już tylko jeden krok do egoizmu, uzurpatorstwa.
Musisz się nauczyć być wiernym, ale nie z przywiązania, lecz z miłości.
Tylko będąc wolnym, nieprzywiązanym, mając dystans do swoich własnych potrzeb, możesz być naprawdę szczęśliwy. Musisz mieć to wewnętrzne poczucie, że jesteś wolny jak ptak i kochać… z nadmiaru miłości, która się w tobie gromadzi, która — gdy jesteś wolny — ma do ciebie
dostęp. Ponadto…
Su podrapała się po główce.
— Czasy są skomplikowane. Ludzka biologia przechodzi gwałtowną przemianę, bo wchodzicie w nową epokę, gdzie masowo zapanuje
inna, bardziej uduchowiona hierarchia wartości. Dlatego część z tego, co
do tej pory uznawane było za słuszne i prawidłowe, nie jest już aktualne.
Nowy człowiek będzie miał nie tylko nową biologię, ale i doskonalsze, o
wiele bardziej wyostrzone zmysły. I będzie miał bardziej bezpośredni
kontakt ze sferami ducha, które dziś są dla niego prawie zupełnie niepostrzegalne. Nie wejdzie jednak do tego nowego królestwa nikt, kto się
nie oczyścił; kto nie stał się wewnętrznie wolny. Dlatego takie ważne jest
nauczyć się dzisiaj kochać — także nie pożądając. Lub przynajmniej kochać, nie redukując miłości do pożądania. Czyli zerwać z siebie te łańcuchy, którymi jesteście przykuci do staroplemiennego, przedchrześcijańskiego koła karmy — czyli do murów waszych cel więziennych. Gdzie
waszymi strażnikami są wasze przepisy i obyczaje. Obyczaje, jakie wy-
Strona186
muszają na was akceptację dla tradycji i norm współżycia, które są w
stanie zaakceptować wasi sąsiedzi, wasi koledzy z pracy, wasi rodzice; i
wasi szefowie i szefowe. Ale miłość to nie są normy, to nie są obyczaje,
to nie jest skorumpowana plemienna tradycja; to nie jest praca; i to nie
jest fitness… Tego nauczał was wasz Pan. Ale czy wyście to zrozumieli?
Miłość to jest twórcza namiętność, czułość, poczucie wspólnoty,
dążenie do wspólnego dobra, okazywanie innym i sobie wzajemnie głębokiego współczucia. Tego chce dla was Bóg. Wasz Bóg Prawdziwy. Ten
od pierwszego i jedenastego przykazania. Ale wam stają w drodze
skostniałe tradycje, fałszywe normy, ludzka zawiść. Niestety bardzo
często ze strony tych, którzy albo sami was chcą posiąść i zachować tylko dla siebie — jak te najlepsze homo przyjaciółki i homo przyjaciele; albo jak ci pseudo życzliwi rodzice, którzy tak naprawdę nie są w stanie
zaakceptować waszej heteroseksualności; albo… homoseksualności.
Tacy degeneraci jak Le Pard przyczyniają się jednak również do
rozwoju duchowego innych. Ukazują bowiem, czym człowiek się staje,
kiedy pozbawia swoje działanie zasady miłości i bazuje jedynie na potrzebach swojego ciała i logicznego umysłu. Ale do tej rezygnacji z własnej uczuciowości usiłuje was właśnie namówić wichrzyciel, niby to pod
pozorem konieczności bycia człowiekiem rozumnym. I robi wszystko,
żebyście nie zaznali szczęścia w miłości. Uczynił on z waszej płciowości
rodzaj groźnego, silnie uzależniającego narkotyku, ale… odbiera wam
wasze serca, waszą czułość, waszą emocjonalną wrażliwość. Dlatego tak
ważny jest kontakt z muzyką, z miłosną poezją… Starają się one wyrazić
to, co niewyrażalne, co łączy jeziora waszych serc z tym kosmicznym
oceanem, który was otacza ze wszystkich stron. Oceanem miłości oczywiście, a nie oceanem tępego rozumu, zimnej kalkulacji i „dobrego” seksu. Zresztą żaden seks nie będzie tak dobry, jak seks łączący dwojga
namiętnie i autentycznie kochających się ludzi. Taki seks zaspokaja was
na wszystkich poziomach energetycznych, łączy wasze siedem cielesnych „czakramów” z galaktycznym i kosmicznym centrum energetycznym. Żadna, nawet najlepsza symulacja nie może tego uszczęśliwiającego stanu zrekompensować.
I pamiętaj jeszcze o czymś, Slim. Wszyscy, których kochałeś, staną
się kiedyś twoimi sprzymierzeńcami. Jak nie w tym, to w innym życiu i w
nowych okolicznościach. Kochaj więc, ile sił i nigdy nie przestawaj modlić się o miłość w swoim życiu i w życiu innych ludzi. I kiedy kochasz i się
Strona187
modlisz, nie wymagaj nic za to. To najlepsza recepta, żeby być szczęśliwym.
Strona188
grudzień 2006
Tak naprawdę to ten cały wykład Su nie na wiele mi się zdał. Co dla mnie
z tego wynikało? Że egzystowanie w tym świecie bez Aiyshy nie ma dla
mnie żadnego sensu, ponieważ nie mam już nawet kogo platonicznie
kochać? I ponieważ nie byłem gotów odebrać sobie życia, a jednocześnie nie miałem już siły żyć wśród ludzi, którzy tak dalece odstawali od
moich idealistycznych wyobrażeń o szczęściu lub też o szczęściu, które
mogłoby zapanować na tej planecie, gdyby wszyscy żyli wedle przykazania miłości? Faktem jest jednak, że na powrót do tej pierwotnej, nieskalanej szczęśliwości, o którą mi chodziło, było już przynajmniej o te
parę tysięcy lat za późno. Ludzie zostali wyklęci z raju i zupełnie o nim
zapomnieli, tak jakby z ich żył do dzisiaj jeszcze nie wyparował zatruty
jad. Jeżeli zaś założyć, że żadna jednostka nie potrafiła się wyzwolić z
wężowatych sideł zbiorowo-szatańskiej świadomości, to rzeczywiście
jedynym chyba rozwiązaniem byłoby ponieść jakąś wielką samoofiarę za
ten świat, na przekór tak zwanemu diabłu. I nie tylko jemu, ale i sobie.
Sam ze sobą nie potrafiłem bowiem już wytrzymać. Ze sobą, który nie
miał kogo kochać. Po śmierci Aiyshy jeszcze wprawdzie czułem tę jej
miękką obecność, tę boską mgiełkę, która zdawała się mnie do siebie
przytulać — w jakimś niewidocznym, przypowietrznym dotyku. Ale i to
uczucie mnie opuściło. A z czasem opuściło mnie i to inne, towarzyszące
mi od czasu do czasu po śmierci Aiyshy piękne uczucie, które mi dawało
jeszcze możliwość trwania na zewnątrz — to uczucie zjednoczenia ze
wszystkim, z siłami natury.
I wtedy nie pozostało mi już nic, więc na swój celownik wziął mnie
diabeł. Bo nie byłem już od nikogo i od niczego zależny i mu wadziłem w
tym świecie. Bo się wyzwoliłem i stałem się zbyt wolny. I wtedy wolności
mojej diabeł mi zagroził — złapał mnie w diabelskie sidło, kiedy się pracuje, je i pije, i zaspokaja tylko te czyste potrzeby własnego ciała, ale
kiedy od wewnątrz jest się osaczonym w tej pustej przestrzeni między
życiem a śmiercią, w której nie ma Boga.
I wiedziałem, że jedyną metodą, żeby się temu przeciwstawić, jest
się zapomnieć, rozbić wszystkie swoje złudzenia w pył, który się wznosi,
kiedy ktoś przejeżdża galopem suchą i ziemistą drogą w środku gorącego lata.
Strona189
Stać się jak pył, z którego nic już nie da się odtworzyć, żadnego
kształtu ani żadnego złudzenia — tego tak naprawdę teraz więc pragnąłem.
PS. Drodzy Czytelnicy, zapewne zadajecie sobie pytanie, czy ja, autor tej
książki (czy też tego pamiętnika), czy ja, Slim Morano, nie umiem pisać
zakończeń, a przynajmniej zakończeń rozdziałów. Moja odpowiedź jest
taka: Umiem, i to chyba nawet umiem pisać bardzo dobre zakończenia.
Pozostaje więc pytanie — dlaczego ta historia o Aiyshy i Atai nie ma zakończenia lub też dlaczego ma ona takie mikre, nieciekawe, zdawałoby
się, i takie niewspółmierne do całości zakończenie.
A ja się was pytam — czy uczciwie jest pisać zakończenie, które w
ogóle nie miało miejsca? I które mi się nawet ani nie przyśniło, ani w żaden sposób nie objawiło?
Bądźmy więc uczciwi. I miejmy trochę cierpliwości. A wówczas
może zakończenie — takie naprawdę zasługujące na to miano zakończenie — napisze się kiedyś do tej historii samo. Chociaż tak naprawdę
to to zakończenie może napisać tylko Bogini. Przekonajcie się zresztą
sami: uklęknijcie u jej stóp i poczekajcie, aż przed waszymi oczami pojawi się słony potok — nowe źródło życia. Potem powtórzcie to ćwiczenie jeszcze parę razy, a zobaczycie, że wcześniej czy później w nim się
rozpłyniecie, w tej waszej własnej słonej rzece — jak lód rozpływa się na
wiosnę w promieniach wschodzącego słońca i jak iskrzący się w nim na
polach południową porą śnieg, tracąc swoje jedyne oblicze, rozpuszcza
swoją biel w łonie tej, która go porodziła. W jej świętym łonie. Łonie,
które nie zna grzechu, bo nigdy się od siebie nie oddzieliło, nigdy nie stało się przedmiotem, rzeczą. I do dziś nie ma nazwy.
Mówi się — Bogini. Mówi się — Królowa. Mówi się — Najwyższy.
Mówi się — Nienazwany. Ale tylko milczenie stanowi właściwą nazwę.
Zdobądźcie się więc na milczenie: niech zmiękną wam kolana. I
niech słona rosa poniesie was prądem nienazwanej rzeki. Zobaczycie
wtedy światło. I dopłyniecie do nowego horyzontu. Tam na was czekam
ja — wasz król. I tam rozciąga się moje królestwo. A jest ono nieskończone. I nie do opisania piękne. I wieczne ponad wszelką wieczność.
Tam opowiada się historia, która kiedyś się zaczęła — ale która nigdy się
nie skończy. Bo ja jestem nieskończony. Jestem waszym Panem. A Slim
jest księciem na moim dworze. Powierzyłem mu zarząd nad nowym kró-
Strona190
lestwem. Możecie je nazwać trzynastym królestwem, ale ono nie ma nazwy. Więc idźcie za Slimem, tropcie jego ślady, ważcie jego słowa. Abyście nie stali się plugawi, jak wasze czcze i wredne języki, i jak wasze
osaczone w smrodzie waszych plugastw ciała. Abyście w obliczu niemiłości — wybrali miłość. Miłość albo śmierć.
Jestem waszym Panem i waszą Królową w jednej osobie. Jestem
źródłem wszelkiego światła i wszelkiej miłości. Nigdy jednak nie ujrzycie
mojego oblicza, dopóki nie staniecie się jak Slim; i jak śnieg; i jak piasek…
Strona191
Kronika roku 2008
Zapytałem kiedyś Hermana:
„Czy istnieje w ogóle coś takiego jak grzech?
Czy ktoś sobie tego po prostu nie wymyślił?
I dla utrzymania się przy władzy nie próbuje
grać roli lichwiarza naszych sumień?”
Odpowiedział mi: „Grzech jest przeciwwagą
wszelkich dobrych intencji. Jest on zasadzką,
którą sam kiedyś wybudowałeś
i w którą sam teraz wpadłeś.
Uświadamia ci twoją małość
i twoją tęsknotę za tym, co Boskie.
Przyczynami grzechu są egoizm, smutek,
rozpacz, nienawiść, samotność, tępota,
krótkowzroczność, brak nadziei…
Ale ponad wszystko grzech jest nałogiem,
który, tak jak silny narkotyk,
zabija twoją naturalną wrażliwość na piękno.
Grzech jest jak fałszywy ton
w samym środku koncertu.
Ton, który zrywa strunę
w środku twojego serca
i pozbawia cię słuchu…”
Strona192
Znowu wyleciałem z pracy. A właściwie to sam się wykatapultowałem.
Od paru lat pracowałem jako przewodnik w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Kolonii. Tak, tak, w Kolonii, w Niemczech. Poszukiwali francuskojęzycznych przewodników. I udało mi się. Znałem też przecież jako tako
niemiecki. I polski oczywiście. Co prawda do tej pory nie oprowadzałem
tutaj jeszcze żadnej grupy z Polski, ale już miałem do tego okazję w
pewnym innym muzeum sztuki nowoczesnej w pobliskim Duesseldorfie.
Oscylowało to jednak na granicy opłacalności — jechać kilkadziesiąt kilometrów tylko po to, żeby zarobić te pięćdziesiąt euro. Tyle że ja lubiłem swój zawód, bo lubiłem sztukę współczesną. Nie wszystkie oczywiście jej dokonania tak samo, ale nie obowiązywały mnie żadne schematy
interpretacyjne, nie wolno mi było tylko robić antypropagandy. Ale też
nie chciałem. Zawsze starałem się pozostać neutralny, żeby nikt nie znalazł pretekstu, żeby się mnie czepnąć. W końcu kogo to zresztą obchodziło, że od środka jestem jakimś mistykiem, że mam kontakt z jakąś
nadrzeczywistością, z którego bym nie zrezygnował, nawet gdyby mieli
mnie torturować, a potem spalić na stosie. Klaudia mi opowiadała, że
kiedyś byłem heretykiem i zostałem żywcem spalony, tyle że nie przez
inkwizycję, ale przez muzułmanów. „Są też święci heretycy — mówiła
Klaudia — taka dziwna kosmiczna nacja, której przedstawiciele przychodzą na ten świat, żeby rozpowszechnione w nim systemy religijne
nie ulegały stagnacji i degeneracji. I żeby nie stały się jedynie narzędziami władzy w rękach ich przywódców. Bo wielu przywódców tych
systemów to nie są nasi ludzie, nie służą Królowej i często traktują nas —
straceńców nowego przykazania — jak największych wrogów. Są dla nas
gorsi niż inkwizycja. Weź przykład Joanny D‘Arc, która stała się ofiarą
rozgrywek politycznych i w przeważającej części patriarchalnego (by nie
wyrazić się dosadniej) aparatu władzy. Była żywą ikoną, której się bali.
Była jak nieskalana krew, jak strumień żywej wody, która rozmywała im
ich zachlewione bagno. Ale przecież ci przywódcy, ci fanatycy stagnacji,
ci pogromcy ducha, oni też są tylko aktorami na scenie. Są tylko kukłami. A ich reżyser, fałszywy rex mundi, jest tylko panem jednej kadencji.
Lecz oni wszyscy myślą, że to jest jego monarchia dziedziczna. Ale gdyby oni wszyscy siebie zobaczyli, ci przywódcy stagnacji i politycznego
pseudo ładu, gdyby zobaczyli swoje duchowe postacie, to by się przerazili — te ich zrogowaciałe narośla na ciele… Ujajaj! A poza tym tak naprawdę, jak mawiał jeden ze straceńców z obozu Królowej, rzecz w tym,
Strona193
aby jak najlepiej odegrać swoją rolę. Bo role rozdziela ktoś, kto stoi ponad nami; i nie ma się na to wpływu. Ale ma się wpływ na jakość wykonania.”
Zatem i ja także starałem się robić to, co robiłem, jak najlepiej.
Niektórym było to jednak nie w smak. Niektórzy nie mogli znieść, że
miałem więcej widzów od nich. Starali się ze wszystkich sił, przechodzili
siebie samych, a publika i tak lgnęła do mnie. Z czasem poproszono
mnie, oczywiście nie odgórnie, ale oddolnie, abym zaczął oprowadzać
po niemiecku. Początkowo nie chciałem na to przystać, ale ponieważ to
od nich, od miejscowych Niemców wyszła ta inicjatywa — jako że moim
głównie francuskim i walońskim grupom często towarzyszyli niemieccy
opiekunowie — ponieważ więc od nich to wyszło, a utrzymać się z samych oprowadzeń francuskojęzycznych nie było łatwo, z czasem więc
się na to zgodziłem. Moja decyzja okazała się wprawdzie trafna, gdyż w
dość szybkim tempie zaczął się powiększać kontyngent mojej klienteli
na tyle, że mogłem się właściwie utrzymać z samych grup niemieckich,
ale reakcje moich niektórych kolegów i koleżanek po fachu nie należały
do przyjacielskich, a paru i parę z nich zaczęło od pewnego momentu
mniej lub bardziej otwarcie przeciwko mnie intrygować. Kierownictwo
mojego macierzystego muzeum w Kolonii było wprawdzie zadowolone,
gdyż z czasem stałem się czymś w rodzaju jednego z głównych znaków
firmowych tej placówki, ale moja dobra passa urwała się, od kiedy na
stanowisku jednego z muzealnych pedagogów zatrudniona została Miguela Vattari, dobrze mówiąca po niemiecku Włoszka (choć jej imię,
zdaje się, miało hiszpańskie pochodzenie), w której żyłach płynęła — jak
mi to na początku, kiedy nie byliśmy jeszcze na stopie „wojennej”, wyjawiła — także tracka i starorzymska krew; co zresztą, zważywszy na jej
ciemnozielone, „nerońskie” oczy, wydało mi się od początku wysoce
prawdopodobne. Nawiasem mówiąc, była to ta sama Miguela, o której
wspominałem w poprzednim zeszycie mojego pamiętnika — nie dodałem tylko wówczas, że przeniosłem się już wtedy do Kolonii, otrzymawszy z Niemiec pozytywny odzew na moją aplikację.
Na początku byłem nią zauroczony, była bowiem kobietą niezwykłą. Bardzo szybko okazało się jednak, że i ona jest zauroczona, tyle że
nie mną, a inną moją koleżanką po fachu, z pochodzenia Greczynką,
która wprawdzie ukończyła w Niemczech, zaczętą wcześniej we Włoszech, w samym Rzymie zresztą, historię sztuki — czego ja niestety o
Strona194
sobie nie mogłem powiedzieć, miałem bowiem za sobą tylko studia kulturoznawcze, co z czasem stało się zresztą oficjalnym pretekstem, żeby
się mnie pozbyć — ale która to Greczynka, czego nie dawało się ukryć,
bardzo jakoś słabo mówiła po niemiecku, w każdym razie dużo gorzej
ode mnie. Nie miałaby więc w ogóle wzięcia, gdyby nie jej uroda i… moje polecenia wśród klienteli. Starałem się bowiem jej pomóc, i to nie tylko dlatego, że była istotą niezwykle urodziwą i promieniowała urokiem
sympatycznej, wiejskiej, nieskażonej cywilizacją dziewczyny, mimo że
była już dobrze po trzydziestce i mimo że miała za sobą nieudane małżeństwo z jakimś osiadłym we Włoszech Grekiem, a nawet nosiła jego z
włoska brzmiące nazwisko — Kalikanti — i w dodatku była mamusią paroletniego synka, którego zresztą bardzo kochała i w wychowywaniu
którego pomagała jej jej młodsza siostra, także osiadła z nią w Kolonii;
nie, nie tylko dlatego starałem się jej pomóc. To, co mnie w niej pociągało, co wzbudzało we mnie dla niej przychylność, to była także ta jej niewymuszona prostota, bezpośredniość i ten jej wewnętrzny „konik”, którego usiłowała wprawdzie jakoś utrzymać na wodzy, ujechać, ale który
mimo to dosyć często pozwalał sobie na swoje niekontrolowane „iiihaaaa”, objawiające się w spontanicznych wybuchach radości dosiadającej
go dżokejki. Tak, trzeba to przyznać, Eleni była nieźle postrzelona, mimo że jej zagrywki zdawały się pochodzić z obozu treningowego, rozpościerającego się pomiędzy opłotkami peloponeskiej wioski, gdzie trzeba
było myśleć prosto i logicznie, żeby nie zostać posądzonym o jakieś niebezpieczne odstępstwo od normy. Ale to, co na jej losie także być może
istotnie zaważyło, to był jej czasowy pobyt w internacie pewnego bardzo starego żeńskiego klasztoru, w którym jako zakonnica przebywała
jedna z jej ciotek. Dużo ważniejsze było jednak, że Eleni miała w sobie
coś, co mają w sobie tylko kobiety, których drzewa genealogiczne zdają
się sięgać prapoczątków istnienia ludzkości, jakąś twórczą energię, o
której można by powiedzieć, że wywodzi się jeszcze z Olimpu lub jakiegoś innego, nieskalanego ludzką stopą miejsca, dokąd wstęp miałyby
tylko te rzadkie, pełne owej niewysłowionej, niepokalanej radości,
szczególne „okazy” młodych dziewczyn, albo raczej dziewczyny-nimfy,
które nic nie utraciły jeszcze ze swojej dziecięcej czystości i witalności.
Jako taka stała się Eleni naturalnie także z miejsca jedną z faworyt
Migueli. Miały częste okazje, żeby się ze sobą widywać, na przykład
podczas planowania programów edukacyjnych dla młodzieży szkolnej,
Strona195
w czasie różnych imprez, ale także prywatnie, niby to pod pretekstem
konieczności omówienia różnych problemów i układania grafików, za co
Miguela niemal od początku swojej pracy w muzeum była odpowiedzialna. Ich przyjaźń stawała się więc z dnia na dzień coraz to bardziej
zażyła, choć Eleni nie okazywała Migueli tyle wylewności czy też
wdzięczności, ile by jej się właściwie za jej zaangażowanie na rzecz Eleni
należało. Z czasem jednak Miguela nauczyła się tak rozpracowywać grafiki dla przewodników, że właściwie przestałem się z Eleni na stopie zawodowej widywać. W zamian za to coraz częściej zaczęła mi się „podstawiać” Miguela. Nie na tyle często jednak, żeby inni mogli sobie coś
pomyśleć. Stosowała przy tym taktykę intensywnego owijania sobie
mnie wokół palca przy okazji wszelkich wspólnych spotkań towarzyskich, ale jednocześnie unikała mnie w sytuacjach sam na sam. Owszem,
owszem, parę razy umówiła się ze mną nawet na kawę, żeby wspólnie
omówić jakieś tam sprawy zawodowe, robiąc przy tym nawet wrażenie
kogoś, kto właściwie się ze mną spotyka dla mojego własnego dobra;
niemniej wszelkie moje próby sprowadzenia naszego sam na sam na
grunt prywatny, męsko-kobiecy, spalały zawsze na panewce. Nie powiem przy tym, żebym jakoś szczególnie nachalnie zabiegał o jej względy. Od początku wychodziłem z założenia, że Miguela jest trans, bo za
bardzo mi się podoba, za bardzo mnie pociąga, a wiedziałem przecież z
doświadczenia, że nie zakochuję się w kobietach jednobiegunowych czy
też symetrycznie biegunowych, a tylko — poza nielicznymi wyjątkami —
w tych, które noszą w sobie ową bolesną tajemnicę, że tak naprawdę są
kimś innym, niż są. Na początku, zanim jeszcze na scenie pojawiła się
Eleni, rozmawialiśmy ze sobą o wiele częściej i intensywniej, i Miguela
nie raz mi mówiła, że dyskutować ze mną sprawia jej wielką satysfakcję.
W tych dyskusjach wykraczaliśmy naturalnie często poza sferę zawodową, a mogę nawet powiedzieć, że pomogłem jej sobie uświadomić, że
należy do linii amazonek, co zresztą sama kiedyś werbalnie potwierdziła:
— Jestem amazonką — powiedziała i zaczęła okładać piąstkami
pewnego typa, który usiłował się do niej na moich oczach przytulić, kiedy wyszła na chwilę na papierosa (bardzo dużo paliła) i usiadła na jednej
z kilku zagubionych na przymuzealnym zielonym skwerku ławek. Włożyła jednak w tę akcję tyle wdzięku i tak kobieco i łagodnie zmodulowała
swój raczej dość szorstki głos, że gdybym był na miejscu tego typa, to
Strona196
byłby to dla mnie raczej powód, żeby się w niej zakochać, niż do niej
zniechęcić. Tyle że ten typ, zastępca dozorcy zresztą, był zwanym gejem, chociaż wszystkie kobiety miały go za wielce nachalnego „nimfomana”, i przeprowadził tę akcję na moich oczach tylko po to, żeby w
nich, w moich oczach właśnie, za takowego, czyli za pederastę, nie
uchodzić. Chciał w ten sposób zatrzeć niejasne wrażenie, jakie musiał na
mnie wywrzeć, kiedy tydzień wcześniej „przytulił się” do mnie od tyłu w
windzie podczas wysiadania, a następnie, niby to niechcąco, czekając aż
otworzą się drzwi, dociskał swoje przyrodzenie do moich pośladków,
mylnie zinterpretowawszy fakt, że udzielałem mu wcześniej paru prywatnych interview, czyli odpowiedziałem mu na parę pytań, dotyczących mojego życia osobistego, kiedy to podczas pauzy znalazłem się z
nim sam na sam w muzealnym bufecie (który w zasadzie posiadał rangę
kawiarni) albo kiedy parę razy wyrastał mi nagle przed nosem, niby to
przypadkowo mnie gdzieś po drodze spotykając. Jego zachowanie nie
dlatego nabierało takiej negatywnej rangi w moich oczach, że bałem się
o własną skórę, o to, że mógłby mnie fizycznie zgwałcić, ale dlatego, że
takie zachowanie podkopuje fundamenty wszelkiego zaufania w stosunkach międzyludzkich. Bo czy można winić kogokolwiek o orientacji
homoseksualnej za to, że z miłości i okazując dobre serce, przytula do
siebie osobę tej samej płci, choćby i dziecko, aby okazać mu trochę ciepła lub dać znać o swojej życzliwości? Nie!! Po stokroć nie! Nie jest to
żadne nadużycie, dopóki nie nastąpi tak zwany akt pożądliwości seksualnej, tak jak to miało miejsce w moim wypadku (nie po raz pierwszy
zresztą). Toteż także ci, którzy niesłusznie bądź wręcz fałszywie innych o
takie nadużycia oskarżają, zasługują sami na dużo większą karę, gdyż
podkopują podstawy zaufania do dobrych intencji, jakie ludziom przyświecają. Z tego samego jednak względu — rujnowania wzajemnego
zaufania w stosunkach międzyludzkich — nadużycia w sferze seksualnej
lub też traktowanie seksu jako środka do osiągnięcia egoistycznych,
strategicznych celów, są taką straszną zbrodnią. Okradają one nas bowiem — zarówno takie nadużycia, jak i fałszywe, kłamliwe świadectwa i
oskarżenia w tym zakresie — najdotkliwiej z godności ludzkiej i odbierają nam możliwość okazywania miłości bliźnim. „Miłość bliźnim ma prawo, jeśli nie obowiązek, okazywać każdy człowiek” — powiedziała kiedyś Su. I chyba nie tylko Su jest tego zdania.
Strona197
Dlatego oczywiście popierałem (co się zresztą chyba już w moim
życiu nie zmieni) wszelkie miłosne i przyjazne odruchy oraz okazywanie
miłości i sygnalizowanie miłosnego zainteresowania, i nie miałem do nikogo pretensji, że jest, jaki jest, i do niego też nie, ani do Migueli, ale
przecież jej słowa o byciu amazonką nie były skierowane do niego, tylko
do mnie, bo on, turecki Kurd z pochodzenia, nie znał się ani trochę na
przedosmańskiej mitologii, jako że całe jego wykształcenie opierało się
na znajomości urywków z Koranu; o czym Miguela zresztą dobrze wiedziała. Kiedy więc po chwili, dalej okładając go niby to pięściami (papierosa położyła za sobą, na brzegu ławki), powtórzyła jeszcze raz z naciskiem: „Ja jestem ama-zon-ką! I ciebie pokonam!”, to pomyślałem sobie,
że mnie chce chyba pokonać, a nie jego, zaś jej krótkie spojrzenie w moim kierunku, kiedy wymawiała te słowa, zdawało się to moje wrażenie
tylko poświadczać. Sytuacja była doprawdy podwójnie komiczna, jako
że ona przecież myślała, że on na serio czegoś od niej chce, tak jak wielu
innych mężczyzn w jej trzydziestoparoletnim życiu, a on symulował tylko swoją do niej sympatię, żeby mi „udowodnić”, że nie jest homo, czyli
dla tak zwanej niepoznaki, nie biorąc przy tym zresztą zupełnie pod
uwagę faktu, że nawet gdyby jego chęci w stosunku do Migueli były całkiem szczere, to musiałby jeszcze uzyskać aprobatę przedmiotu swoich
siermiężnych zalotów, o co bez powodzenia starało się już przed nim
wielu bardzo władnych adoratorów. Dla niego jednak Miguela była tylko
kawałkiem ciała, posiadającego parę wybrzuszeń i parę śluz, z jakich
niektóre nadawały się co najwyżej do spuszczania nadmiaru wody z kałuży jego pożądania, stymulowanego zresztą w jego wypadku głównie
przez męskich współbliźnich. Bo wystarczało przecież sobie wyobrazić,
że jedna z tych śluz przynależy do któregoś z nich i już bez problemu
można było nie tylko spuszczać tę wodę, ale i płodzić potomstwo —
najwidoczniejszy dowód męskości głowy muzułmańskiej (albo raczej
„patriarchalnej”) rodziny. Ale czy księżniczka Miguela była właściwym
obiektem, aby symulować męską potencję w stosunku do kobiet? Tym
bardziej, że przez ostatni rok ów miłośnik wdzięków płci pięknej zupełnie nie zwracał na nią uwagi, lecz dopiero przed paroma dniami, przyuważywszy, jak jej się tęsknie przyglądam, nagle otrzeźwiał, dochodząc
do tego (uczynionego dla przekonania mnie o swojej heteroseksualności) wniosku, że ona jest i dla niego atrakcyjną kobietą. Przy czym dla
mnie nie miało żadnego znaczenia, jaka jest jego orientacja seksualna,
Strona198
bo przecież nie można nikogo obwiniać za to, że jest, jaki jest. I mnie
także nie przyszłoby do głowy go o cokolwiek obwiniać. Trzeba jednak
przyznać, że pewne — pozbawione oparcia w miłości bliźniego — tradycje kulturowe bardzo negatywnie odnoszą się do tego rodzaju inności,
stąd też tak wielu „innych” tuszuje najstaranniej swoje wrodzone skłonności. Czy jest to doprawdy potrzebne? Czy nakazuje to Koran albo Biblia? Czyż Koran i Biblia nakazują obłudę i dwulicowość na miejsce
szczerości intencji i modlitewnego zawierzenia? I czy nie skazuje to ich
samych, tych wewnętrznie jakąś obcą psyche spolaryzowanych, na
wieczne ukrywanie się pod spódnicą cioci dulszczyzny? I czy to nie prowadzi do faktycznego rozpadu życiu małżeńskiego i rodzinnego? I to
rozpadu w skali światowej? Do fałszu, cynizmu, niekontrolowanej agresji, bestialstwa, zapijania się w trupa, w ogóle do wszelkich nałogów, do
nienawiści dla płci przeciwnej, często pod płaszczykiem pozornej życzliwości…
Parę tygodni później jeden z moich niewielu naprawdę życzliwych
kolegów po fachu, z którym zresztą byłem po imieniu i który, choć
młodszy ode mnie, pracował w charakterze przewodnika już te parę lat
dłużej niż ja, oznajmił mi ni stąd ni zowąd, kiedy czekaliśmy na dużą
grupę zwiedzających, którą mieliśmy między siebie podzielić, że Miguela Vattari jest razem, i to już od prawie roku razem z Berndem Grosburgiem, kierownikiem działu edukacyjnego muzeum i jednocześnie
jednym z dwóch zastępców dyrektora. Zszokowało mnie to nie tylko
dlatego, że nie przyszłoby mi nigdy do głowy, że oni mogą być w ogóle
razem, choć Miguela przed paroma tygodniami, jakby mając jakieś
przeczucie, że sprawa może wyjść na jaw, a nie powinna, bo dyrektor
muzeum, homo zresztą, bardzo nie lubił, żeby jego męscy współpracownicy wchodzili w jakiekolwiek powiązania z podległym im damskim
personelem, choć więc Miguela niby to mimochodem mi wyjawiła, że z
kimś jest, to jednak, jak mówię, nie przyszłoby mi do głowy, że właśnie z
nim, bo właściwie byłem przekonany, że on jest homo. Moje przekonanie bazowało zaś na wyniesionych z obcowania z nim doświadczeniach.
Byłem z nim niemal od samego początku na ty i choć nigdy wprawdzie
nie usiłował mnie fizycznie do czegokolwiek prowokować, to jednak
traktował mnie zawsze jak przyjaciela, niemal się podlizywał, a kiedyś
nawet odwiedził mnie w domu i pomógł mi wbudować nowy procesor w
moim komputerze. Co prawda już wtedy wzbudził tym moje podejrze-
Strona199
nie, bo, myśląc, że się nie zorientuję, podczas instalacji systemu operacyjnego (używałem wtedy jednej z wersji Linuxa, zresztą z jego podstępnej namowy, bo jako użytkownik Linuxa nie miałem dostępu do
pewnych programów, które umożliwiały mi intensywniejszą współpracę
z muzeum w trakcie realizacji niektórych projektów) wpisał mi jakieś
„cookies”, haczyki, za pomocą których najwyraźniej chciał coś u mnie
kontrolować albo może w jakiś inny sposób mnie wykorzystać, ale był
przy tym tak miły, szczery, no do rany przyłóż, więc naprawdę nie przyszło mi do głowy, że może chodzić tylko o kontrolę nade mną i z czasem
— o pozbycie się mnie. Dałbym też sobie uciąć rękę, że kto jak kto, ale
Miguela nie mogłaby mu w tym wtórować i że jej otwartość, te wszystkie szczere dyskusje ze mną, to jej dobre serce, te wszystkie jej zażegnywania się na własną uczciwość i prostolinijność, że to wszystko nie
mogłoby jej pozwolić na ukrywanie się za jego plecami, na to wraz z nim
szefowanie. Tym bardziej, że jeszcze do niedawna utrzymywała, że żyje
sama, że po rozwodzie ze swoim eks zastanawia się jeszcze, co ma zrobić, czy dalej samotnie wychowywać swoją nastoletnią córkę, czy też się
może jednak z kimś związać. Na początku przez dłuższy czas bardzo
chciałem być tym kimś. Ale skoro ona, ta kobieta ideał, ta łagodna
wróżka i ta zmysłowa piękność w jednej osobie, skoro ona mówi „nie”,
bo chce być uczciwa ze sobą i potrzebuje czasu, żeby się otrząsnąć ze
swojego małżeńskiego kryzysu, i, co tak niezwykle często podkreślała,
chce być traktowana jak człowiek, a nie jak „bezwolna lilia”, nie jak,
chciałoby się powiedzieć, nie jak kobieta… Skoro więc ona chce w tej
samotności dojść do siebie i sobie wszystko jeszcze raz przeanalizować,
to przecież diabeł by się nie domyślił, że jednocześnie harcuje za moimi
plecami ze swoim szefem, za plecami nas wszystkich, żyjąc w tej zmowie milczenia, zdawałoby się, tylko po to, żeby dyrektor muzeum się nie
domyślił, że jego zastępca i ona są razem.
Następnego dnia nabyłem piękny bukiet kwiatów i wręczyłem go
Eleni. Była w siódmym niebie, jeszcze nigdy nie widziałem jej tak szczęśliwej, już sam fakt, że jej surowych, peloponeskich warg nie opuszczał
przez cały dzień pełnoformatowy uśmiech, ogarniający zresztą całą jej
fizjonomię, zwłaszcza jej ciemne, olbrzymie oczy, uśmiech pełen tego
najświeższego uroku i szczerości, jaką przepełniają pierwsze, te najbardziej spontaniczne i tak pociągająco urocze harce dopiero co narodzonego źrebaka… Fascynowała sobą wszystkich od rana do wieczora. A że
Strona200
był to w naszym muzeum rodzaj otwartego dnia, na zakończenie którego zostaliśmy jeszcze wszyscy przez kierownictwo zaproszeni na mały
bankiet, miałem możliwość obserwować Eleni prawie przez cały czas; i
muszę powiedzieć, że zakasowała w tym dniu samą tracko-rzymską
księżniczkę Miguelę.
Ale nie bez konsekwencji. I to głównie dla mnie. Dzień później bowiem wydarzyło się dziesięć rzeczy, a wszystkie należały z mojego punktu widzenia do tych najważniejszych w życiu.
Po pierwsze Miguela, dobrze wiedząc, o której kto z nas oprowadza (choć czasami zdarzały się z zaskoczenia prywatne grupy, ale to były
wyjątki), bo przecież to ona sama robiła grafik, przeszła się do kawiarni,
gdzie siedziałem między pierwszym a drugim oprowadzaniem, i udając,
że jest z kimś umówiona, odczekała parę minut na stojąco przy bufecie,
po czym niby to już zamierzała wyjść, ale przechodząc koło mnie zwolniła i zachowała się tak, jakby chciała, żebym ją zagadnął. Nie miałem z
tym problemu, w końcu przegrałem u niej wszystko, co było do przegrania, a po tym, jak się dowiedziałem, że jest razem z Berndem Grosburgiem, moim „przyjacielem”, byłem niemal gotów zdzielić ją w policzek.
Tak naprawdę bym tego jednak nigdy nie zrobił, nie pozwoliłby mi na to
ten mój wewnętrzny chrześcijanin i arianin w jednej osobie, i te jej oczy,
które emanowały taką szczerością i mądrością, taką uczciwością i otwartością, że nie można było choćby przez chwilę nie poczuć się wobec niej
uległym, jeżeli pochwyciło się już jej spojrzenie.
— Chciałem cię o coś zapytać — powiedziałem, niemal nie podnosząc wzroku. Byliśmy prawie sami. W przeciwległym rogu siedziała tylko
jakaś jejmość w wieku przedemerytalnym i zdawała się być zajęta czytaniem gazety.
Miguela przystanęła, zachowując się tak, jakby właśnie czekała na
te słowa.
— Słucham — odpowiedziała, niby się przedtem chwilę wahając.
— Naprawdę jesteś z Berndem?
Drgnęła. Najwyraźniej poczuła się nieprzyjemnie zaskoczona.
— Skąd wiesz, kto ci powiedział?
— To nie ma znaczenia.
— Kto ci powiedział?... — przez chwilę miała chyba jeszcze nadzieję, że zdradzę jej kto, ale w końcu dała za wygraną.
— Mówiłam ci, że z kimś jestem. A czy to takie ważne z kim?
Strona201
Wstałem. Mówiła mi, to prawda. Dwa tygodnie temu. Tylko że
przedtem rok mnie wodziła za nos. A z przerwą łącznie prawie dwa lata.
— Tego nie robi się z szefem w ukryciu. Nie wiesz o tym? W każdym poradniku można to przeczytać — prawie ją ofuknąłem.
— Na naszą pracę nie miało to wpływu. Pracowaliśmy profesjonalnie.
— Jak ty ze mną rozmawiasz?
Patrzyłem jej prosto w oczy. Nigdy nie miałem z tym problemów,
jakbym był jej starszym bratem albo nauczycielem. Albo w każdym razie
kimś, kto niczego od niej nie oczekuje, nie jest więc splątany wężem jej
zaborczej namiętności ani też naiwnym oczekiwaniem na jakiś krótki
happy and w windzie albo w jednym z tych miejsc, o których wszyscy
wiedzą, że gdzieś istnieją, ale nie potrafią ich sobie często realnie przed
faktem wyobrazić. Patrzyłem więc bez skrępowania w jej oczy, które były oczami erotomanki i dziewicy zarazem. A ona wyczuwała to moje
zbyt uczciwe spojrzenie i zadawała sobie zapewne pytanie, dlaczego nie
patrzę na nią tak, jak inni, i być może się obawiała, że tym moim bardziej
namiętnym i płomiennym spojrzeniem obdarzam jakąś inną kobietę, a
konkretnie jej niedoszłą przyjaciółkę Eleni. Nie wiedziała więc, jak zareagować, żebym znowu stał się jej wasalem, jej — lecz w żadnym przypadku nie jej narzeczonej. Moje następne słowa, które być może były już
tylko jakąś skargą, a być może jakimś jednak jeszcze desperackim rzutem na linę, jakimś ostatnim błyskiem nadziei na wzbudzenie jej wzajemności, słowa te zdawały się jej nie ułatwiać tej próby nawiązania ze
mną kontaktu wbrew sobie samej:
— Nie mogę tego więcej słuchać!
Miguela była całkowicie zaskoczona moją reakcją i stała bezradnie
jak uczennica, którą właśnie — zasłużenie — ochrzania nauczyciel.
— Jak ty ze mną rozmawiasz?... — kontynuowałem. — Jakbyśmy
byli na rozprawie sądowej.
Nadal rozsądnie milczała. Zapewne byłaby gotowa — jak stała —
zrobić to ze mną w pobliskiej toalecie, gdyby to miało odciągnąć mnie
od Eleni. Mimo że przecież wiedziała, że ze mną taki numer nie przejdzie, że ja nie jestem z tych. Nie rozumiała, za co ją kocham. Ale po tym
wszystkim, co z nią przeszedłem, ja też tego nie rozumiałem. Więc zakończyłem moją desperacką próbę jeszcze jednym rzutem na linę:
— Nie wiesz, jak ja byłem w tobie zakochany?
Strona202
— Ty byłeś we mnie zakochany? — podchwyciła natychmiast. Pytanie to zadała, kładąc sobie rękę na sercu, jakby o tym rzeczywiście
wcześniej w ogóle mogła nie wiedzieć. Jakby właśnie usłyszała coś, co
już dawno chciała usłyszeć. Szkoda tylko, że tak naprawdę nie chodziło
jej o mnie, tylko o Eleni. Jak ona w ogóle śmiała zadać mi to pytanie: „Ty
byłeś we mnie zakochany?”
Wytrąciło mnie to z równowagi. O stanie moich uczuć dobrze wiedziała. Oświadczyłem jej się nie tylko ustnie, ale też pisemnie. I dostałem od niej zarówno pisemnie, jak i ustnie odmowę. A teraz udawała, że
nic o tym nie wie. Tak jakby chciała zacząć ze mną wszystko od nowa.
To graniczyło ze skrajną wręcz bezczelnością. Co ona chciała przez to
osiągnąć? To jej szczere spojrzenie… Może więc jednak nie chodziło jej o
Eleni?
— No oczywiście, że byłem zakochany. Nie wiesz już o tym? Dostawałem skrętu kiszek przez ciebie, tygodniami nie mogłem spać… Ja
też mam ciało, a na ciebie moje ciało jest czułe jak instrument. Wiesz,
jak ja się męczyłem? Mało co mnie nie wykończyłaś. Ale teraz zakochałem się w Eleni… — te ostatnie słowa uwięzły mi prawie w gardle, dostałem jakiegoś skurczu, tak jakby za karę, że chcę ją okłamać. Ale czy ja
chciałem ją okłamywać?
— Ja nie mówię, że to była twoja wina — wyrzucałem jej dalej. —
Ale ty byłaś główną przyczyną, że się mało co nie wykończyłem. Więc
nie pytaj się mnie teraz…!
Wypowiadając tę kwestię, zacząłem postępować w jej kierunku,
ale nie tak, jakbym chciał bliżej niej się znaleźć, ale tak, jakbym chciał ją
od siebie odpędzić. Miałem dosyć jej zwodów. Kiedy więc wyczuła sprawę, cofnęła się do tyłu, rzeczywiście jakby w obawie, że może mnie w
moim obecnym stanie co najwyżej zupełnie wyprowadzić z równowagi.
Przed chwilą chciała coś chyba powiedzieć na swoje usprawiedliwienie,
może nawet naprawdę była gotowa skończyć z Berndem i zacząć teraz
ze mną, może uznała to za jedyną metodę odciągnięcia mnie od Eleni;
ale o jeden kryzys życiowy już mnie przed rokiem przyprawiła, a teraz
nieuchronnie nadciągał drugi, nieuchronnie, bo przecież to, co ona mi
zrobiła, to był dla mnie szok, z którego nie potrafiłem się w żaden sposób otrząsnąć, to były jakieś fatalne psychiczne sidła, w które wpadł mój
cały system nerwowy i w których został on poddany działaniu napięcia
wielokrotnie przekraczającego granice mojej znamionowej wytrzymało-
Strona203
ści. To jej niewinne „Ty byłeś we mnie zakochany?”… Gdybym jej tak
dobrze nie znał, gdybym nie wiedział, że od roku sypia ze swoim szefem,
który być może zresztą jest dla niej tylko kolejnym szczeblem na drabinie jej logicznie wytyczonego azymutu…
Teraz zrozumiałem nareszcie słowa, które przed rokiem — przytulając do siebie swoją córkę i jednocześnie posyłając mi z niebezpiecznej
odległości poniżej jednego metra jeden z tych swoich niewinnie namiętnych uśmiechów — wyśpiewała mi prosto w twarz, jakby czekając na
moją aprobatę:
— Robię to dla mojej córki!
Teraz nareszcie więc zrozumiałem, co wtedy zrobiła.
A on był przekonany, że ten jego wypasiony bebech, że te jego
przesłodzone uśmiechy bobra, któremu u stóp spoczywa najczarowniejsza w pobliskim zagajniku łania, nie mogąc wyjść z zachwytu nad jego
bobrzą umiejętnością ścinania drzew, był on zaiste przekonany, że ta jego introwertycznie wysublimowana inteligencja i ten jego introwertyczny spokój, i jeszcze ten jego bobrzy urok, jak mu się zdawało, wyrafinowanego multiinstrumentalisty, umiejącego grać na tych pięciu instrumentach, które stoją na brzegu jego bajorka, oczarowały ją do tego
stopnia, że stała się jego własnością, a przy tym jego pełnym najintymniejszej kobiecej magii, zasłużonym, życiowym szczęściem.
Mylił się wielce. Miguela przedkładała nad wszystko bezwzględność w dążeniu do celu. Skoro bowiem nie mogła w inny sposób się zrealizować, skoro nie mogła być tym, kim jest, czyli mężczyzną, to postanowiła grać rolę kobiety do końca, nie rezygnując ze swoich kobiecych
atutów, których miała hektary i którymi potrafiła bez zażenowania zasiewać dowolne wybrane połaci męskości.
Dlatego byłem dla niej zagadką. Bo tak ją uwielbiałem, a jednocześnie tak panowałem nad sobą. Kiedyś postanowiła więc to w sposób
szczególnie spektakularny (żeby nie powiedzieć nachalny) wypróbować i
mnie o to spytała, podczas gdy staliśmy koło siebie bez świadków; przysunąwszy się przy tym do mnie tak blisko, że nie pozostawiało wątpliwości, o co jej chodzi. Niestety była to z jej strony próba właśnie, chęć
zdefiniowania stopnia jej atrakcyjności w moich oczach — co stanowiło
dla mnie jakościowy uskok na najniższy szczebel, grę o pozory, o którą
mi przecież nie chodziło; bo kochałem ją mistycznie, całą duszę i całym
Strona204
ciałem, jak kocha się kogoś, za kogo by się poszło do komory gazowej
albo na płonący stos. Powiedziała wtedy:
— Wszyscy mężczyźni próbują to u mnie robić.
A wypowiedziawszy te słowa, chwilę wyprężała się w moją stronę,
skracając te strategiczne dziesięć centymetrów na osiem, a może nawet
na chwilę na pięć czy cztery. Ale ja byłem przeszkolony. I to nie przez byle kogo — przez Ataję. Miguela zaś, przy całym swoim powabie, przy
swoim całym zwierzęcym erotyzmie i magnetyzmie, i przy tych swoich
tragicznie smutnych, diabolicznie pociągających oczach, była przy Atai
jak jej służąca; i to nie ta najwyższa rangą. Przeszkolony więc przez Ataję — ale i rozdarty na krzyżu, na którym wraz z tragedią gehenny, jaką
przeszła Aiysha, stałem się zimny i zdolny do tego, aby z pogardą lekceważyć atawistyczne reakcje swojego ciała — coś jej teraz odpowiedziałem, coś, co miało nie tyle usprawiedliwić moje zachowanie, ile jej nie
urazić, nie urazić jej wewnętrznego przekonania o jej nieporównywalnej
atrakcyjności, słowem więc, nie urazić jej poczucia własnej wartości; ale
też nie narażać mnie na pozostanie jednym z jej cierpiętniczych wasali.
Powiedziałem zatem coś w rodzaju (byliśmy jeszcze wtedy na pan):
— Ale ja panią kocham.
Słowa te wyrzekłem naturalnie ze szczerością samobójcy, któremu
diabeł właśnie zawiązuje stryczek na szyi. A następnie sypnąłem jeszcze
na już i tak zbyt wysoką górkę:
— Jest pani wyjątkowo piękną kobietą.
„Ale — chciałem już dodać — ja kocham twoją duszę. A twoje ciało
jest tylko marnym do niej dodatkiem. Jesteś niezwykłą kobietą… O pardon, człowiekiem.”
Dzisiaj już bym tego nie powiedział. Dzisiaj szybowałem lotem
korkociągowym w dół.
I tylko się zastanawiałem, gdzie się zdesantuję. Bo czyż nie wszystko zależy od tego, na co się upada? Problem polega jednak na tym, że
wcześniej się tego nigdy nie wie. Ale kiedy odcięło się w locie liny od
swojego spadochronu, nie ma się już potem czasu nawet na improwizację: Stery nie funkcjonują, skrzydła mają za mało czasu, żeby wyrosnąć,
mózg staje. I jest się straceńcem.
Ja jednak byłem straceńcem z wykształcenia. Nie potrafiłbym podać nazwy uczelni, na której dali mi papiery, ale myślę, że to zaczęło się
wtedy, kiedy odwiedził mnie król-duch.
Strona205
Była wtedy noc. Zresztą najczęściej jest wtedy noc. Spaliśmy we
trójkę w drugim pokoju: ja, moja siostra i pomoc domowa, ciocia Barbara. Jako człowiek dorosły sam się tylko potem zastanawiałem, dlaczego
wtedy tak wrzeszczałem. Wszystkich domowników postawiłem na nogi.
A potem ludzie ci mówią, że masz przywidzenia. Polecają ci jakieś
tabletki uspokajające, prowadzą cię za rączkę do neurologa. Ale czy
można zostać wariatem w wieku czterech albo pięciu lat? „To nie — słyszysz odpowiedź. — Ale może… epileptykiem.”
Nigdy nie byłem, nie jestem i nie będę epileptykiem. Przysięgam.
Ale muszę przyznać — po tym można zostać epileptykiem. Zwłaszcza
kiedy człowiek zbyt usilnie się broni; i nie dopuszcza do świadomości
faktografii spoza własnego wymiaru. Krótka więc przestroga — kiedy
widzisz kota, widzisz czasami tylko koniec czegoś, co zupełnie inaczej w
rzeczywistości wygląda. Podobnie jest z psami, niemniej… chyba nie na
darmo nie lubią one kotów.
Ale powróćmy do rzeczywistości. Ma ona tyle uroku. Zwłaszcza tego niewidzialnego. Tego, który odrąbuje ci palce, a może ręce i nogi, pozostawiając ci jednak twoją głowę jakby mimowolnie do dyspozycji. Żebyś nie zapomniał; i żebyś nie zapomniała.
Czy ktoś nie powiedział, aby wyrąbać sobie oko, jeżeli nie jest ono
jeszcze całkiem wolne od pewnych atawistycznych ciągot? Jak to zwał,
tak to zwał. Ale aktualność tego przesłania zdaje się być zadziwiająca.
Powiedziałbym wręcz, rośnie ona w oczach, w miarę jak się próbuje być
ze sobą szczerym. Zaczyna się wtedy dostrzegać pewne różnice między
kotami i psami, myszy nie bierze się już tak na serio, a w uszach zaczynają brzmieć słowa znikąd. I tylko się wie, że to nie są jedynie słowa. I się
wie, że większość słów jest na nic. Że są tylko pewne rodzaje słów, pewne zestawy słowne, które jeszcze zasługują na immunitet słyszalności.
Ale mnie nikt nie nauczył tych słów, kiedy byłem dzieckiem. Więc
nie mogłem wtedy wykrzyknąć żadnego imienia na swoją obronę.
Obronę?... Nie, nie, na przywitanie, na pozdrowienie w imieniu. Na pozdrowienie króla-ducha w imieniu.
Bo to był król-duch, a nie diabeł. Diabeł ma rogi, a on miał królewsko rozpięty pled i koronę. I wyfrunął przez okno.
Miguela nie umiała fruwać. I dlatego zdecydowała się na chodzenie; po ziemi. I… po trupach. Ale gdyby ktoś ją zapytał, czy jej tu za bardzo nie śmierdzi, odpowiedziałaby:
Strona206
— Ja muszę tu zostać.
A właściwie prawda jest taka, że te słowa wtedy naprawdę padły z
jej ust. Tylko że ja jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, co one oznaczały.
A one oznaczały: „Niestety ktoś z nas musi odejść. Ja nie mogę sobie
jednak na to pozwolić.”
To było proroctwo. Jej proroctwo, dotyczące redukcji personelu.
Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że dzieli z moim „szefem” łóżkowe pielesze. I że mną tak pokierują, żebym się przestawił na inne miejsce pracy.
Więc odpowiedziałem jej wtedy:
— Oczywiście, że musisz. Jesteś przecież samotnie wychowującą
matką. Nie masz co się martwić. Kto jak kto, ale ty na pewno zostaniesz.
Miguela nie miała wtedy jeszcze umowy na czas nieokreślony, lecz
roczną, przedłużoną z roku do dwóch lat. A ja, choć nie miałem żadnej
umowy, zaliczałem się do grona etatowych przewodników, podobnie
zresztą jak Gilberto, który wtedy koło nas stał:
— Ależ pani Vattari — powiedział, mimo że był homo i nie pałał do
tak atrakcyjnej kobiety jak Miguela szczególną sympatią. — Jakże może
sobie pani wyobrazić, że ten interes będzie w ogóle bez pani funkcjonował?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi, tylko przez jej jakieś wyjątkowo
smutne tego dnia oczy i bladą fizjonomię przeszedł krótki, stłumiony
uśmieszek, jakby samozadowolenia. Ale to nie było samozadowolenie.
Ludzie, którzy mają w rękach władzę lub też przynajmniej dążą do jej
posiadania, takimi rzeczami jak samozadowolenie się nie satysfakcjonują. Jej uśmieszek w rzeczywistości oznaczał:
— Głupcze! Nawet nie wiesz, że twoje słowa są bliższe prawdy, niż
mógłbyś przypuszczać.
Wyobrażam sobie, co na tak postawioną kwestię mogłaby jej odpowiedzieć Su:
— Ty nie jesteś bezczelna i bezwstydna, dziewczynko. Ty jesteś
kloaką. Smród, jaki wokół siebie rozsiewasz, jest z rodzaju tych nie do
zniesienia.
— No cóż — zripostowałaby ze zwodniczo pociągającym uśmieszkiem Miguela — grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne tam,
gdzie chcą.
— To nie powód, żeby się nie myć — odpowiedziałaby Su.
Strona207
— A kto powiedział, że ja się nie myję? Myję się codziennie. Nawet
włosy myję dwa razy w tygodniu.
— I tak ci to nic nie pomoże. Od czasu, kiedy stwierdziłaś, że jesteś
facetem, powinnaś ogolić się na łyso i pójść do jakiegoś zakonu, w którym nie zmuszano by cię do życia w nieczystości. Są jeszcze takie zakony.
— A co z moją córką?
— Córka ma ojca, który ją kocha. Przynajmniej tak samo, jak ty.
— Nie oddam mu jej.
— Dlaczego? Nie ufasz mu? On jest bardziej godny zaufania od
ciebie. Wiesz, jak on cię kochał? Wiesz, ile on dla ciebie wycierpiał? A tyś
go zostawiła samemu sobie, doszedłszy do wniosku, że nie traktuje cię
jak człowieka, tylko jak kobietę. Myślisz, że ten brzuchaty, z którym teraz jesteś, będzie dla niej lepszym tatusiem? Moja dobra rada: nie zostawiaj ich nigdy samych. On ma w sobie coś, co kobiety lubią, jak wiesz:
jest nienasycony. Przy tym argumentuje logicznie, zna się na komputerach i ma się przy nim to poczucie, że żyje się na wolności. Mam nawet
takie dziwne wrażenie, że oni już to parę razy za twoimi plecami zrobili.
Miguela wyglądała na dość zszokowaną. Gdyby paliła teraz papierosa, zapewne wypadłby jej z ręki. Jej córka skończyła właśnie czternaście lat, a Bernd, jej obecny dobroczyńca, dobiegał właśnie czterdziestki.
I nie stronił przed niczym. Przed niczym, co mogłoby mu przynieść zaspokojenie. Wyznawał zasadę, że każdy sam odpowiada za swoje czyny.
Dzieci też.
— Nie martw się — kontynuowała Su. — Ona nie zaszła z nim w
ciążę. Bo on, jak wiesz, nie zdaje się w takich sprawach na improwizację.
A twoja pociecha nigdy się do tego przed tobą nie przyzna: za dobrze jej
z nim było. Nie bądź smutna. To taka nagroda od losu za twoją miłość
bliźniego. A propos, teraz też są razem. Na waszym tapczanie.
Miguelę zalało. Odbiegła od nas na stronę i wyjęła komórkę, żeby
zadzwonić. Pech chciał, że przyuważył ją Ginter Mayer, szef do spraw
personalnych i jednocześnie prawa ręka dyrektora do zadań strategiczno-menedżerskich. Normalnie może nie powiedziałby słowa, ale ponieważ Miguela wyraźnie usiłowała skryć się za rogiem, odczekał, aż skończyła, i powiedział:
— Czy to była rozmowa prywatna?
Miguela wahała się chwilę, po czym zripostowała:
Strona208
— Moja córka była w niebezpieczeństwie.
— W niebezpieczeństwie?
— Tak…
— Porwali ją?
— Nie, nie, ale koledzy… Wpadła w trochę niewłaściwe towarzystwo.
— Pani Vattari! To są pani prywatne problemy. A jeżeli musi pani w
osobistej sprawie zadzwonić, to proszę iść do biura, a nie tutaj, w holu
głównym muzeum. Jasne?
— Tak, tak, oczywiście — wydukała bez przekonania, próbując się
niezgrabnie uśmiechnąć. Wiedziała jednak, że jej uśmiechy nie robią na
Mayerze takiego obezwładniającego wrażenia, jak na paru innych kolegach i koleżankach. Chyba nawet domyślała się dlaczego. Niektóre nieoficjalne statystyki, dotyczące orientacji seksualnej, gdyby zostały opublikowane, dla wielu byłyby szokujące, może nawet dla większości
mieszkańców tej planety.
Gdzie to byliśmy? Aha! Mowa jest o wykańczaniu. O wykańczaniu
niewygodnych przeciwników w białych rękawiczkach. Czy Miguela założyłaby kiedyś białe rękawiczki?... Nie. Po co? Przecież postanowiła zostać człowiekiem, a nie kobietą. Dlaczego jednak? Dlaczego była kobietą, a nie mężczyzną? Dlaczego taki los?
„Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego, dlaczego?” — przez wielu tak
bardzo często stawiane sobie pytanie. Ale nie przez Miguelę. Ona nie
szukała wyjaśnienia, ono ją nie interesowało. Ją interesowało rozwiązanie. I jego szukała.
I właśnie je znalazła. Przed ponad rokiem. Praktyczne rozwiązanie
czyli diabelski wyrok — żyć według fizys. Wedle widocznej zasady.
— Nic nie mam przeciwko, żyj jak chcesz — powiedziałem do niej
kiedyś. Lub powiedziałem coś podobnego. A powinienem jeszcze dodać:
— Ale… nie krzywdź mnie. I nie stawaj mi w drodze do szczęścia.
Jeżeli ja kocham Eleni, a ona mnie, zostaw nas w spokoju, nie niszcz nas.
Poświęć się, zrezygnuj. Nie wyznawaj skorpioniej zasady, że skoro sama
nie możesz, to innym też nie dasz. Przecież okazałem ci tyle zwanego
serca, powiedziałem ci tyle komplementów, starałem się podbudować
cię psychicznie na każdym kroku, uświadomiłem ci, że nie jesteś jedyną
cierpiącą z rzeczonego powodu… Namawiałem cię, żebyś sobie znalazła
przyjaciółkę. Mało tego — szukałem jej dla ciebie. Ale zostaw Eleni. Eleni
Strona209
to nie jest twoja własność. Nie obmawiaj mnie do niej bez przerwy. Nie
intryguj za moimi plecami. Chyba że… Chyba że stoi za tobą wyższa
moc. Chyba że robisz to, bo musisz. Musisz być zła. I musisz żyć wedle
jego, zła, schematów. A jakie to są schematy? Zdradziecki uśmiech na
twoich perłowych wargach? Wpuszczanie popłuczyn z jakiegoś obrzydliwego penisa do twojego świętego w założeniu łona? Uszczęśliwianie
władcy tegoż penisa szczęściem o tak przerażająco smutnych oczach?
Zostało powiedziane: wydłub sobie oko. Więc wydłub. Jak długo
używasz go jeszcze do patrzenia poniżej linii horyzontu, tak długo widzisz przed sobą tę bezbrzeżną pustynię, po której jak zagubiona karawana włóczy się twoje samotne serce.
Więc wyjmij sobie oko. Nie patrz. I zobacz.
— Ja też mogę żyć bez… — dyskretnie wskazała ręką w dół. — I gospodarstwem domowym też się zajmuję. I zajmowałam. I u mojego eks
też sprzątam… to znaczy sprzątałam.
Plątała się w kłamstwach. Robiła przy tym wrażenie młodej sarny,
która właśnie przemierza jakiś zagajnik pełen głodnych wilków. Kiedy
późną jesienią roku dwa tysiące siódmego nagle i właściwie bez powodu
złożyła mi to powyższe oświadczenie, nie wiedziałem jeszcze, że jest już
od dawna razem z nim, ale że się na nim życiowo (a głównie finansowo)
bardzo zawiodła, i że szukała jakiegoś wyjścia z tej pułapki, w którą została przez niego zwabiona, a następnie rozpracowana, skonsumowana
(choć lepiej byłoby powiedzieć wyrąbana) i… jest właśnie odstawiana na
bok. Bo to była z jej strony propozycja niemalże matrymonialna, mimo
że znajdowaliśmy się w towarzystwie pewnej mojej dużo starszej koleżanki z branży. Sprawa musiała być więc pilna. Może jednak miała na
oku także jakiegoś innego kandydata oprócz mnie, a może próbowała
tylko odwrócić moją uwagę od Eleni. Nie wiem. Ale zachowywała się
bardzo dziwnie: nie chciała — a chciała. Zadawałem sobie pytanie: po co
ona mnie tak męczy? Czy nie może mi po prostu powiedzieć, że mnie
kocha — jeżeli kocha. Albo się po prostu odczepić. Dosyć mnie już udręczyła. Już nie miałem na nią siły. Ale cały czas byłem przekonany, że żyje
sama z córką, że tak cierpi, że potrzebuje pomocy. Dopiero później wyszło na jaw, że swoją samotność cały czas tylko fingowała. Gdybym to
wtedy wiedział, miałbym pełne prawo, jak to się mówi, rąbnąć ją w pysk.
Wtedy chciałem już do niej powiedzieć:
Strona210
— O co ci chodzi? Chcesz u mnie sprzątać? Nie potrzebuję sprzątaczki.
Ale nie powiedziałem. Już zresztą nie pamiętam, czy w ogóle i co
jej odpowiedziałem, bo czekała na mnie duża grupa i musiałem się pospieszyć. A Bernd tylko czekał na jakiś mój błąd, żeby mnie na dobre
uziemić i się mnie pozbyć — miał zakusy na Eleni i stałem mu w drodze.
Z jego punktu widzenia Miguela była już wyżęta i chętnie by się jej pozbył, mimo że do niedawna była jeszcze jego największym szczęściem.
On miał jednak w sobie coś z mafioso albo może raczej z szopa, ale nie
tyle z szopa pracza, ile z szopa sutenera. Nie wiedział jeszcze wtedy, że
wkrótce przejrzę jego zamiary — i że go uziemię u stóp Migueli na następne dwa lata. Że zrobię aferę i ulegalnię ich związek w oczach
wszystkich. I że kiedy dyrektor się o tym dowie, nie będzie miał innego
wyjścia, jak zostać przy Migueli. Albo — alternatywnie — wylecieć na
zbity pysk.
Więc kiedy wyczuł sprawę, zatrząsł portkami — że nie będzie mógł
się potajemnie przerzucić z Migueli na Eleni. Co wszystkim byłoby na rękę. Może nawet Miguela mogłaby przy nim zaznać — jako ta trzecia na
jego tapczanie — wdzięków Eleni. Kto wie.
Chociaż nie było to więc w jego zwyczaju, tego dnia Bernd wyszedł
z siebie. Mimo że nie znosił napominać innych. Wychodził przecież z założenia, że wszyscy są dorośli i wiedzą, co robią. Jeden z moich kolegów
odczuł to też bardzo wyraźnie na własnej skórze. Pewnego dnia został
skreślony z wewnętrznej listy współpracujących przewodników, i to tak
zupełnie bez słowa. Po prostu nie uwzględniano go więcej w grafikach, a
normalnie połowa dochodów u każdego z nas pochodziła ze stałych
oprowadzeń. Na przykład u mnie całkowicie prywatne grupy, mimo że
przecież miałem swoją klientelę, stanowiły co najwyżej jakieś trzydzieści
procent miesięcznych zarobków. Więc skreślenie mnie z wewnętrznej
listy oprowadzeń organizowanych przez muzeum, oznaczałoby plajtę.
Kiedy więc tego feralnego dnia — ósmego stycznia dwa tysiące
ósmego roku, dnia, w którym wydarzyło się dziesięć rzeczy, z których
każdą, jak wspomniałem, mógłbym spokojnie zaliczyć do kategorii tych
najważniejszych w życiu — kiedy zatem usłyszałem z ust Bernda krótką,
ale zaskakująco konkretną listę zarzutów, wysyczaną mi w zaułku holu
głównego z odległości trzydziestu centymetrów… Kiedy ją więc usłyszałem, zaczęły mi się trząść ręce; nie z tchórzostwa, ale z zaskoczenia. Bo
Strona211
to było dla niego niezwykłe, żeby tak wychodzić z siebie. A on zdawał się
być wyprowadzony z równowagi. Przy czym, poza dzisiejszą rozmową z
Miguelą w kawiarni, którą to ona sama zresztą dyskretnie sprowokowała, usłyszawszy ode mnie w następstwie tego parę przykrych być może
zarzutów, nie miałem sobie nic do wyrzucenia.
Ale to najwyraźniej o tę właśnie rozmowę chodziło. I o kwiaty, które dziś rano wręczyłem Eleni.
Podszedł do mnie szybkim krokiem. Początek był jeszcze całkiem
spokojny, ale w miarę jak mówił, zaperzał się coraz bardziej:
— Chodź, mam z tobą coś do omówienia.
— Za chwilę mam grupę.
— Nie szkodzi, poczekają.
— O co ci chodzi?
— O to, że są określone reguły. I ustanawia je muzeum, a nie ty.
— Co masz na myśli?
— Twoim zadaniem jest oprowadzanie grup, a nie flirtowanie.
— Co?!
— To, co słyszysz! — prawie że się zapluł. — I słuchaj teraz, i mi nie
przerywaj. W muzeum są określone reguły. Chyba wiesz, że nie wolno
głośno mówić i przeszkadzać innym, prawda? To dla ciebie jest oczywiste. Tak samo nie wolno zagadywać personelu, strażniczek, które stoją
na pozycjach. I tak samo twoje koleżanki z pracy to nie są twoje prywatne znajomości, tylko współpracownicy muzeum.
Moje oczy robiły się coraz większe. Ten sam kolega, który mnie
niedawno poinformował, że Bernd jest już od dłuższego czasu razem z
Miguelą, stał w stosunkowo niewielkiej odległości i siłą rzeczy docierały
do niego fragmenty naszej rozmowy; ale Berndowi zdawało się to być
niemal obojętne, tak jakby wykonywał tylko swój obowiązek służbowy.
Chociaż z obowiązkami służbowymi ta jego tyrada nie miała zbyt wiele
wspólnego.
— W związku z tym ci oświadczam — kontynuował — że nie wolno
ci więcej na prywatne tematy z nimi rozmawiać.
„A z kolegami?” — zakołatało mi w głowie. Więc głośno powtórzyłem:
— Z nikim?
— Z nikim na prywatne tematy. To jest praca. A zwłaszcza z Miguelą i Eleni. I nie wolno ci wręczać żadnych kwiatów. To, co prywatne,
Strona212
masz zostawić w spokoju. A przynajmniej w czasie, kiedy jesteś w pracy,
na terenie muzeum.
To „przynajmniej” zabrzmiało tak, jakby moja wolność poza miejscem pracy również była ograniczona przez jakieś wyimaginowane
przepisy, określające zakres moich swobód osobistych oraz reguły mojego zachowania w stosunku do płci zwanej piękną. Lub „przynajmniej”
do niektórych jej przedstawicielek.
— O co ci chodzi? — zapytałem stoicko spokojnym tonem, w którym zapewne pobrzmiewało coś na kształt bezpretensjonalności, jaką z
siebie emanują strojone przed koncertem w filharmonii instrumenty. —
Chodzi ci o moją dzisiejszą rozmowę z Miguelą?
— O to też. Ale w ogóle o wszystko. O całe twoje zachowanie. I Miguelę też zostaw w spokoju.
— Miguelę? A kto ją zmusza do czegokolwiek? Ja jej nawet nie dotknąłem. Jeden jedyny raz kiedyś podałem jej rękę. Czego ty ode mnie
chcesz? Popatrz na siebie… A Miguela jest inna niż myślisz. Ona też innych prowokuje.
— Miguela?— zaoponował gwałtownie i aż się żachnął, tak jakby
była ona powszechnie brana za świętą, a ja byłbym jedyną zakałą, która
by tego jeszcze za rzecz oczywistą nie uznawała.
— Miguela! — potwierdziłem.
Najwyraźniej ucichł. Teraz to on chciał wiedzieć, co mam do powiedzenia. Więc rzucił:
— Kogo na przykład… „prowokuje”?
— Bardzo wielu. Kiedy taka atrakcyjna kobieta sprzedaje się jako
samotnie wychowująca matka, prawie każdy normalny, samotnie żyjący
facet się w niej zakochuje.
— Kto na przykład?
— Kto?... Chociażby pan Stangalo. On jest załatwiony.
— Stangalo? — wyintonował pogardliwie, niemal się ze mnie naigrywając i jakby chcąc dać mi do zrozumienia, że i tak go nie przekonam i że to są moje wyssane z palca urojenia.
— Ty jej nie znasz — rzuciłem, bo przecież pod wieloma względami
znałem ją lepiej niż on. A przynajmniej tak mi się zdawało. — Ona jest
całkiem inna, niż myślisz.
Moja teza znowu zbiła go nieco z tropu, ale wybadawszy, jak sądził, że nie mam już nic istotnego do dodania, zwłaszcza zaś nic, co by
Strona213
wyjaśniało sprawę dzisiejszych kwiatów dla Eleni, powrócił po chwili do
poprzedniego tematu.
— Od dzisiaj koniec więc z prywatnymi rozmowami na terenie muzeum. Kiedy znajdziesz się na zewnątrz, możesz robić, co chcesz. Ale nie
tutaj, muzeum sobie tego nie życzy. Jest to dla ciebie jasne? Żadnych
prywatnych rozmów i żadnych kwiatów.
Ponieważ z natury jestem człowiekiem łagodnym i już przed paroma miesiącami postanowiłem wstąpić do zakonu (co zresztą po moich
dwóch mniej więcej tygodniowych, gościnnych pobytach w dwóch znanych domach klasztornych radykalnie się odmieniło, głównie ze względu
na… zbyt świecki, jak na mój gust, sposób bycia i odżywiania się niektórych posługujących tam Panu habitowców, co jednak z kolei w żadnym
stopniu nie umniejszyło w moich oczach ich zasług dla dobra instytucji
Kościoła, a jedynie ukazało mi, że to nie moja droga), zamiast więc, jak
to się mówi, dać mu po ryju, spuściłem wzrok, ale nie jak ktoś, kto się
kornie wycofuje do defensywy, ale raczej jak ktoś, kto w drodze na Golgotę zaliczył od jakiegoś barbarzyńskiego oprawcy potężny cios prosto
pod żebra. Nie miałem zamiaru za to, w dosłownym znaczeniu tego słowa, się mścić i nie miałem nic przeciwko jego związkowi z Miguelą, ale
nie uważałem za stosowne być uzależnionym od humorów dziewczyny
szefa i brany za kogoś, kto by napastował swoje koleżanki z pracy, podczas gdy to on właśnie, Bernd, w ciągu krótkiego czasu miał już trzecią z
nich na warsztacie; i w zasadzie wywindował się podstępnie na to stanowisko, które obecnie zajmował, głównie właśnie po to, żeby zapewnić
sobie od góry dostęp do najładniejszych jabłuszek. I do niedawna jeszcze myślałem, zanim zaczął dobierać się do Eleni, że to właśnie Miguela
była tym upragnionym owocem, którego tak długo szukał w ogrodzie
swoich życiowych doświadczeń. Myliłem się — następna w kolejności
była właśnie Eleni. Ale także i Miguela najwyraźniej się na nim zawiodła,
bo wyobrażała sobie, że nie tylko jego łóżko, ale i jego konto bankowe
połączy ich ze sobą na stałe. I kiedy jakiś czas temu się przekonała, że na
to drugie nie ma co liczyć, otworzyła się na nową znajomość. Ze mną.
Chcąc przy okazji uchronić przede mną Eleni. Faktem było bowiem, że
Miguela od dłuższego czasu nieustannie mnie prowokowała, dobrze
wiedząc, do czego mężczyzn — a mnie, jej idealistycznego wielbiciela w
szczególności — mogą doprowadzić jej dokładnie zresztą przemyślane,
„strategiczne” zaloty. Właściwie zachowywała się w stosunku do mnie
Strona214
jak dealer, który uzależnionego od siebie ćpacza konsekwentnie wykańcza, podrzucając mu ciągle niby to darmowe, ale coraz to większe dawki
ulubionej trucizny. Wiedziała, że kocham ją też jak swoją córkę albo jak
najukochańszą siostrę, zatem jej bezpardonowa walka o względy Eleni
miała w sobie także coś z bratobójstwa.
Ale jeżeli był to w ogóle jakiś rodzaj walki, to o co ja z nią walczyłem? Czy nie o nią samą? Walczyłem z nią o jej duszę, o jej własną duszę.
Bo ona też miała w sobie tę wężowatość. A ten jej nieproporcjonalnie
długi tułów i te jej w porównaniu z nim śmiesznie krótkie nogi potęgowały jeszcze wrażenie, że Miguela stoi lub siedzi na własnym ogonie, jak
potrafią to bodaj niektóre jaszczurki i węże. Jeden z kolegów nazywał ją
nawet (oczywiście złośliwie, bo nie lubił kobiet, zwłaszcza ładnych) „Sitzriese” czyli osobą, która przez znaczne wydłużenie tułowia ku górze —
siedząc — sprawia wrażenie kogoś bardzo wysokiego, „krześlanego olbrzyma” właśnie. Na co dzień poprzez odpowiedni ubiór tuszowała ten
feler swojej urody na tyle, że był on dla innych niewidoczny, i dopiero po
jej bliższym poznaniu, a zatem już poniewczasie, stawał się on raczej
dość marginalnym odkryciem. A choć niedoskonałość jej urody dotyczyła także jej niemal niewidocznego biustu oraz paru innych drobiazgów,
jak na przykład ciemnej plamy pigmentowej na środku szyi czy też mocno sinawych dziąseł wokół jej bardzo białych w odcieniu zębów, to właśnie te jej wady czyniły ją bardziej ludzką, bliższą zakochanemu sercu,
stojącą niejako, choć tak niedościgle wdzięcznie i pociągająco, to jednak
w zasięgu ręki.
Bo Miguela pochodziła w oczywisty sposób z rodu Beliala, kłusownika i demona wyzwolonej niemiłości. Nie wiedziała o tym oczywiście,
tak jak i ja nie wiedziałem, że pochodzę z rodu wyznawców Jedynego
Prawa. I walka o nasze dusze, Migueli i moją, była też mityczną walką
dobra ze złem na tej mikroskali nieskończoności, jaką jest nasze życie, a
ściślej — każda jego chwila. Miguela miała więc inne wnętrzności, byłem
o tym przekonany. Ją paliło od środka. Z tym że nie tak, jak pali miłosna
namiętność, ale tak, jak pali podciekająca pod stopy lawa; kiedy to jedynym ratunkiem jest podać rękę nie wiadomo jak i skąd wyrosłemu nagle
przed nosem diabłu; podać albo nie podawać — i zginąć w męczarniach;
kwestia wyboru. Miguela wybrała to pierwsze. Tylko czy ona w ogóle
wiedziała, że to był diabeł? Nie wiem, ale moim zadaniem było jej chyba
to uświadomić. Jednak przegrałem. Przegrałem z diabłem.
Strona215
— Pochodzisz z nacji proroków — powiedziała kiedyś Su. — Czyli
królów, których szatan odsunął od władzy. Ale nie tak, jak sobie to wyobrażają ci wasi niektórzy debile spirytualni, ta spółka z.o.o., której liczni
członkowie cierpią na odwodnienie najważniejszych rejonów mózgu.
Nawiasem mówiąc, członkom tym należą się z tego powodu wyrazy
najgłębszego współczucia, jako że wpadłszy ponownie na ślad czegoś,
co można by nazwać resztkowym promieniowaniem duchowym —
przez swoją działalność, podszywając się nie raz i nie dwa pod urzędników i dostojników kościelnych, to oni sami zacierają w Kościele ten duchowy ślad resztkowej obecności przykazania miłości w waszym życiu,
zgłaszając pod płaszczykiem swojej bałwochwalczej pobożności pretensje do fałszywego tronu Dawida. Ale to nie jest tron, który im się marzy.
To jest czarna, bezdenna czeluść. Na zdrowie! Może niektórzy z nich zasłużyli już sobie nawet w międzyczasie na tytuł lorda? Dla wyjaśnienia —
czarnego lorda. Tak?... Oo, to bardzo przepraszam… za niedyskrecję.
— Yyym… — kontynuowała Su. — Co to ja chciałam? Ach, tak!...
Doprawdy — nie takim jesteś więc królem. Ta kosmiczna nacja bowiem,
do której należysz, była już zawsze przez tych niżej urodzonych niszczona, przez zwolenników Beliala czyli starego Baala (czyli Belzebuba). I to
właśnie Kościół miał być instytucją, dzięki której królewska nacja miała
przetrwać. Są liczne tego dowody, ale najważniejszym są proroctwa i
przesłania, które jak ziemia długa i szeroka przypominają ten mit — mit
o świętym rodowodzie królewskiej metafizyki światłości. Dziś wie to już
każda rzeka i każde drzewo, wszystko, co żyje, podświadomie wie, kto
tak naprawdę jest prawowitym Panem. Tylko wy i wasi uczeni w piśmie
tego nie wiecie. Tkwicie w tej swojej połyskującej wiarą w waszą atawistyczną inteligencję sadzawce i wydaje wam się, że miarą wszystkiego
jest jej smrodliwa bryza. Jest doprawdy rzeczą straszną, że i dzieci światłości muszą się przez tę sadzawkę jakoś w tym życiu przetelepać. I że
jedyną bronią, która chroni je od świętokradczej śmierci w oparach tego
smrodu, jest męka. I że męka, krzyż stanowi także jedyną możliwość
przeciwstawienia się temu atawizmowi, jaki was cofa do rangi bezwzględnie i krwawo walczących o swoje przetrwanie — choć jakże często przyodzianych w lśniąco białe rękawiczki — płazów i gadów. Stać się
człowiekiem oznacza zaś dzisiaj otrzymać możliwość dokonania skoku
w swoim duchowym rozwoju — przez cieleśnie odczuwalną metafizykę
krzyża właśnie. Dlatego wiara w reinkarnację, mimo że ma swoje arche-
Strona216
typiczne podstawy, jest wiarą w Belzebuba i jego panowanie. Jest odkładaniem decydującego kroku w nieskończoność. Reinkarnacja istnieje
dzisiaj dla tych, którzy są ofiarami swojej nieprawości, nie zaś dla tych,
którzy pojęli możność wyzwolenia się poprzez świadome skazanie się na
mękę. Bo męka jest wyzwoleniem z koła przemian poprzez miłość do
Najwyższej Świadomości. Jest przejściem na inną spiralę rozwoju. Spiralę, która krzyżuje się ze spiralą prawęża — władcy piekielnej guberni
niemiłości. I dlatego szatan, belzebub, uzurpując sobie prawo do orzekania, co jest dobre, a co złe, próbuje was przede wszystkim okraść z
waszych uczuć, z waszego zanurzenia w stanie łaski uświęcającej, która
jest stanem uszczęśliwiającej miłości, otwierającą wam bramy nieba,
muzyczną wibracją, jaka w was rozsiewa najpiękniejsze, najgłębsze, zapierające dech w piersiach uczucia; które bestia z guberni niemiłości
pragnie wam wszelkimi sposobami i wybiegami odebrać, aby odebrać
wam możliwość rozwoju wzwyż. Bo życie bez uczuć, bez uczuciowych
kontaktów, życie na znieczulających tabletkach relanium prowadzi do
obłędu, do faktycznej, duchowej śmierci waszych serc. Ale nie do męki
krzyża, która jest oddaniem się do dyspozycji kochającego Boga, rozsiewającego was, dzieci Króla-Ducha, jako te przysłowiowe lilie pomiędzy cierniami. Nikt z was nie narodzi się atoli na nowo — a narodzić się
na nowo znaczy w tym wypadku zdać praktyczny egzamin ze sfery
uczuć — kto nie umarł z miłości. Taka jest filozofia tego rozwoju. Filozofia ta zwie się zaś religią chrześcijańską.
A Kościół jest uczelnią, instytucją, która ją propaguje i naucza jej
zasad. I tak jak w każdej ziemskiej instytucji — ale nie tylko ziemskiej —
obecni są w nim oprócz tych szlachetnych i prostolinijnych, także ci podstępni i płazowaci. Nawet nie wszyscy namiestnicy waszego Kościoła byli ludźmi Królowej. Mimo swojej nieprzemijalności Kościół podlega bowiem na tej planecie także wpływom malwersanta Baalicjusza. Ale i ci
przez niego skorumpowani, zwani grzesznikami, zawracali z drogi, spotkawszy Zmartwychwstałego. Przegrał on bowiem — ów belzebub malwersant, z powodu którego namiestnicy kościelni musieli orężem walczyć o przetrwanie kierowanej przez siebie uczelni — w otwartym boju
tysiąc bitew, ale jako wichrzyciel wygrał tysiąc potyczek. Dlatego stał się
mistrzem unikania konfrontacji, której nie może wygrać, bo jest bezsilnym degeneratem. To, co jednak może, to działać z ukrycia, wykradać
się z zakamarków podstępnych niedomówień, deprecjonować to, co
Strona217
święte, do rangi kozła ofiarnego, dosypywać do skrzyni duchowych
skarbów trucizny, okradającej kochające serca z ich uczuć na rzecz logicznych twierdzeń i spekulatywnych zagadek albo pseudo tajemnic.
— A co do tajemnic… — ciągnęła dalej Su. — Czy przyszło ci kiedyś
do głowy, że reinkarnacja to inne słowo na życie wieczne? Tylko że
sformułowanie „reinkarnacja” zdaje się więcej wyrażać, jest łatwiejszą,
bardziej uchwytną pożywką dla rozumu. Życie wieczne to zaś tajemnica,
dostępna jedynie sercu.
Odpowiedziałem wtedy Su, że ja nie wybierałem sobie kasty żyjących wiecznie. I tak było w istocie. Z jednej bowiem strony chciałem stanąć na granicy widzialnego i niewidzialnego i choćby własnym kosztem
bronić do niej dostępu równie jak ja niegodnym; z drugiej zaś żyć tak, jak
inni. Tylko że ani jedno, ani drugie mi się nie udawało. Po prostu nie
udawało.
— Bo nie takie było twoje zadanie — skomentowała Su. — Należałeś bowiem do kasty proroków, czyli posłańców Boga. Wszyscy są posłańcami Boga; ale prorocy różnią się od pozostałych tym, że oni o tym
wiedzą. A skoro wiedzą, to są wtajemniczeni, są agentami Najwyższej
Świadomości. Ten wasz dzisiejszy świat jest jednak światem bez Boga,
światem mafijnym. Więc tacy jak ty są w nim klasyfikowani jako produkt
uboczny, są wylewani do rynsztoka.
Skoro tak było, dziwnym się wydaje, że Miguela okazywała mi
wcześniej tyle szacunku i zainteresowania. Dyskutowałem z nią o rzeczach, o których z niewieloma ludźmi można byłoby dyskutować. Z nią,
córką diabła.
— Pani przychodzi do mnie od wewnątrz, a nie od zewnątrz — powiedziałem kiedyś do niej na początku naszej znajomości. — To jest coś
zupełnie innego. Nie mógłbym żyć życiem, które zaczyna się od jedzenia
śniadania, a kończy na jedzeniu kolacji. Ale pani obecność ma na mnie
uszczęśliwiający wpływ. Jest pani dla mnie jedną z tych nielicznych kobiet, które mają w sobie ową pierwotną siłę przyciągania. Mam na myśli
moje serce. Ono stoi samo z siebie, także bez mojego świadomego
udziału, dla pani otworem.
Niemal dwa lata później jeden z facetów, którzy pracowali dla muzeum z ramienia firmy security (ochroniarskiej), zaproponował jej, że
odwiezie ją do domu. Był to już późny wieczór, bo mieliśmy znowu za
sobą jeden z tych otwartych dni i zwiedzający mieli wstęp wolny bodaj
Strona218
od piątej po południu do wpół do dziesiątej. Już przedtem kręcił się przy
niej ten typ cały dzień i co rusz to ją nagabywał, i teraz właśnie przypadkowo zauważyłem, że się już przebrał (w czasie pracy musiał nosić strój
służbowy) i najpierw pojechał windą na górę, bo myślał zapewne, że Miguela oprowadza tam jeszcze jakąś grupę, a kiedy skonstatował, że jest
już na dole, z powrotem wsiadł do windy, żeby ją dopaść tam właśnie.
Wtedy podszedłem do niej bardzo szybkim krokiem i nie bacząc, że jest
w trakcie rozmowy z kimś ze zwiedzających, zawołałem:
— Miguela, Miguela!
Spojrzała na mnie nieco zaskoczona i zaciekawiona jednocześnie.
— Klaus jedzie do ciebie — dorzuciłem już ciszej (nazywaliśmy go
między sobą po imieniu, bo miał bardzo długie nazwisko, a imię to pasowało do jego chorobliwie nadmiernej tuszy i niepozbawionej pewnego
kobiecego wdzięku ruchliwości). I wypowiedziawszy te słowa, zniknąłem
w jednej z bocznych sal wystawowych, nie chcąc przeszkadzać jej w dalszym prowadzeniu rozmowy. Ale Miguela wbiegła po chwili za mną do
środka i powiedziała:
— Czy ty nie jesteś o mnie trochę zazdrosny? Tak troszeczkę? —
podniosła przy tym rękę i robiąc małą przerwę między palcem wskazującym i kciukiem, pokazała, o ile jej chodzi. Uśmiechnęła się przy tym zalotnie jednym z tych uśmiechów, które natychmiast odsuwały na daleki
plan parę niewątpliwych faktów, budząc na nowo nadzieję na bycie z nią
razem i pozwalając znowu sobie na chwilę przypomnieć, że nie jest ona
przecież taką wielką gratką, że niedługo zacznie podchodzić pod czterdziestkę i że jej uroda bez jej wdzięku byłaby jak róża, której by zostały
już tylko same kolce.
— Może — odpowiedziałem bez przekonania. Bo w gruncie rzeczy,
co ją obchodziło, czy ja jestem o nią zazdrosny? I dlaczego się do mnie
uśmiechnęła tym swoim powyżej opisanym podstępno-tajemniczym
uśmiechem, który zdawał się być czymś więcej, który zdawał się być…
Który zdawał się być jakąś propozycją, którą można by wyrazić w słowach: „A może to ty chcesz mnie odwieźć do domu?”
— Nie.
Nie, bo przecież wiedziałem, że jej brzuch tego nie chce; i serce też
nie. Miałem jeszcze w uszach te jej słowa, które były jej odpowiedzią
sprzed paru miesięcy na moją kolejną ofertę, żeby się chociaż ten jeden
jedyny raz spotkać na zewnątrz albo chociaż pójść razem do teatru, czy
Strona219
coś w tym rodzaju. Kupiłem wtedy już bilety i wręczyłem je jej w kopercie z małym liścikiem i krótkim wyjaśnieniem, że sztuka jest świetna i że
naprawdę warto na nią pójść. Jej odpowiedź?
— Moje serce nic do ciebie nie odczuwa.
Paliła przy tym nerwowo papierosa, a myślami była gdzieś daleko.
— Bilety oddam ci potem. Zapomniałam w domu. Można je jeszcze
oddać?
— Może jeszcze dzisiaj można. Bilety są na jutro…
— Na pojutrze.
— Aha. To jakoś źle sobie zapamiętałem.
— Spróbuję sama oddać. Dziś wieczorem.
— Nie musisz oddawać, możesz pójść z kimś innym.
— Nie, nie, chcę oddać. Żeby wszystko było jasne. Pójdę tam. I
spróbuję oddać.
— Mogę przecież iść sam. Nie musisz tego robić za mnie.
— Nie, nie, jest już późno, nie wiem, czy się uda oddać. Ale spróbuję oddać. Pójdę tam.
Zachowywała się przynajmniej dziwnie. Była przy tym jakoś nienaturalnie podenerwowana.
Parę dni później podeszła do mnie w zaułku holu głównego i jakby
bacząc, żeby nas ktoś nie zauważył, wręczyła mi bilety i powiedziała:
— Niestety, nie udało mi się oddać. Ale to dużo pieniędzy. Bilety
były bardzo drogie.
Zaintonowała przy tym to „bardzo”, jakby chciała powiedzieć „wyjątkowo”. Bilety były wprawdzie drogie, ale nie bardzo. Normalna cena
biletów na wzięty spektakl do porządnego teatru. Zastanawiałem się już
przez chwilę, jak mam na to jej „bardzo” zareagować. Może chciała
przez to powiedzieć, że chętnie by sobie przejrzała moje ostatnie zeznanie podatkowe? Najwyraźniej jednak czekała na jakąś odpowiedź. Choć
więc moje finansowe położenie jak zwykle utrzymywało się co najwyżej
w dolnej strefie stanów średnich, odpowiedziałem:
— Ach, nie, wcale nie były takie drogie.
A potem sobie pomyślałem, że nie lubię kobiet, które mówią, że
mają na imię Maria; bo one wszystkie mają na imię Magdalena. Oczywiście z jednym wyjątkiem. A właściwie z dwoma. Mianowicie z wyjątkiem
Matki stworzenia i z wyjątkiem Marii Magdaleny. Ta pierwsza jest na
zawsze Niepokalana. A ta druga kochała Pana miłością, jakiej żadna ko-
Strona220
bieta nie kochała żadnego mężczyzny. Dając tym samym początek heterotriarchatowi; i nowemu gatunkowi: hetero sapiens. Czasami nie mogę
oprzeć się wrażeniu, że one obie były (są) jedną istotą, przynajmniej jeżeli chodzi o zdolność do — także heteroseksualnej! — miłości bliźniego.
Bo nic, co Boskie, nie jest mi obce. A w każdym razie mam takie wrażenie.
Po chwili przypomniałem sobie znowu słowa Su:
— Nie czyń ze swojej głowy parasola. Przynajmniej dopóki nie jest
jeszcze otwarta.
Nie zrozumiałem wprawdzie, o co jej chodzi, tak jak teraz nie rozumiałem Migueli, kiedy akcentowała to „bardzo”, jakby była moją psychoterapeutką albo wychowawczynią, a ja byłbym niesfornym uczniakiem, który co i rusz pozwala sobie na wyskoki, przerastające jego możliwości finansowe; ale Miguela najwyraźniej oczekiwała ode mnie jakiejś
odpowiedzi. Odpowiedzi na niepostawione pytanie.
Do Su wtedy powiedziałem:
— Zbyt malutkim będąc na huśtawkę, modliłem się kiedyś, żeby
chociaż nie oberwać nią w głowę, kiedy będę się kręcił w okolicy.
I w tym momencie też już chciałem powiedzieć coś podobnego,
coś, co by podkreśliło moją skromność, cechę, która w moich oczach zasługiwała sobie na wielki szacunek szlachetnych, kobiecych serc, do których nadal zaliczałem naiwnie także serce Migueli. Z drugiej strony wahałem się jednak jeszcze, żeby nie przeciągnąć struny i nie wyjść na wariata. Miguela była, mimo swojej transseksualnej uniwersalności i tolerancji, wręcz luzu, przede wszystkim realistką, a nie poetką. A ja nie
chciałem oczywiście w jej oczach uchodzić za „świra”.
— To naucz się pływać, zanim wyruszysz na pierwszy swój połów —
zripostowała wtedy Su.
A teraz, ponieważ nie rozumiałem tego „bardzo”, gdyż było ono
zbyt nachalne, zbyt podchwytliwe i zbyt jak na Miguelę w stosunku do
mnie ciekawskie, poczułem, że ona znowu mnie oplątuje, że robi niby
krok do tyłu, ale za bardzo wypina się w moją stronę, wewnętrznie się do
mnie przybliża i już właśnie urokliwie nakłada mi kolejny stryczek na szyję. Stryczek, który będę musiał potem jakoś z siebie zdjąć.
W głowie zabrzmiały mi znowu słowa Su:
— Kiedy zauważasz, że prosta droga, na której się znajdujesz, jest
w gruncie rzeczy krzywa — znowu jesteś na prostej.
Strona221
I ja miałem chyba rzeczywiście wkrótce znaleźć się na takiej prostej. Bo zauważyłem, że droga staje się coraz szersza, jak przed ostrym
zakrętem. I w końcu… I w końcu parę miesięcy później, w połowie lipca…
wylądowałem na jakiejś polanie; siedząc jeszcze za kratami mojej bogobojnej celi; ale jednocześnie mając więcej racjonalnej odwagi niż kiedykolwiek dotąd. Co nie oznaczało naturalnie, że przestałem być straceńcem nowego przykazania. Albo raczej jego niewolnikiem.
Niemniej teraz, w czasie tej zdawkowej rozmowy z Miguelą, miałem już właśnie na ustach słowa: „Czy ty właściwie umiesz pływać?”; albo jakieś podobne słowa lub słowa o podobnym znaczeniu; z tym że
zamiast je wypowiedzieć, wypluwszy to moje niezdarne „Ach, wcale nie
były takie drogie”, dodałem tylko:
— Ale ta sztuka jest dobra. Mogłaś pójść z kimś innym.
A pomyślałem: „Na przykład z Eleni”. Po czym automatycznie zdałem sobie sprawę, że to znowu o Eleni jej chodziło. I że to „bardzo”
oznaczało tylko próbę wydobycia ze mnie informacji, czy moja sytuacja
finansowa nie jest jednak dużo lepsza, niż ona, Miguela, myśli; bo to
mogłoby z kolei oznaczać, że jestem dużo lepszym kandydatem dla Eleni, niż Miguela była skłonna przypuszczać. Jednym słowem chodziło jej o
przygotowanie kontr kłamstwa na wypadek, gdyby do Eleni dotarła
wieść, że stać mnie na „drogie” bilety do teatru. Wtedy mogłaby powiedzieć do Eleni coś takiego:
— Ach, Andrzej… Jak na swój wiek zachowuje się czasami dziwnie.
— Dziwnie? — odparłaby Eleni, która z natury była bardzo
oszczędna w słowach. Czasami już się nawet zastanawiałem, po co ona
w ogóle została tą przewodniczką. Ale ta oszczędność, a raczej trudność, z jaką cedziła swoje słowa, odkrywała nieposkromioną hartowność
jej ducha, jej odporność na ciosy, sprężystość, i buzującą w niej wręcz
tanecznie — jak we wpadającym gwałtownie do jeziora, deszczowym
potoku — emocjonalną wolnomyślność; i jej swoistą prawomyślność, i
prostolinijność zarazem.
Miguela poczuła się trochę zbita z tropu. Wiedziała, że Eleni można
bardzo łatwo nadepnąć na piętę, a za wszelką cenę chciała tego uniknąć.
Zastanowiła się krótką chwilę i, dobrze znając moją osobistą sytuację,
„rozsądnie” skłamała:
Strona222
— No tak. Bo chyba mu się nie przelewa. To nie lepiej zamiast wydawać pieniądze na coś, czego nie potrzebuje, żeby coś kupił swojej rodzinie?
Pytanie bez odpowiedzi. Z rodzaju krętackich. I to w ustach kobiety, która nie tylko że wydawała miesięcznie kilkaset euro na papierosy,
ale w dodatku byłaby gotowa bez wahania oddać Eleni wszystko, co posiada, nawet własną córkę. I jednocześnie kobieta, która gloryfikowała
niemal (w domyśle — swój własny) rozsądek, nie uznając jednak statusu
społecznego za czynnik istotny dla rozwoju wzajemnych miłosnych i sąsiedzkich stosunków. Przynajmniej do czasu, kiedy sama była jeszcze w
dołku i nie zdołała zapanować nad swoimi aktualnymi finansowymi kłopotami. Wyobrażałem sobie, co będzie, kiedy jej trudności na tym polu
przeminą. Pewnie się wtedy nagle okaże, że to finanse są właśnie niezbędnym dla życiowego zadowolenia czynnikiem. Tak, Miguela miała
łabędzią szyję. I naginała ją zawsze w kierunku, z którego dochodził do
niej zapach kolejnego rozpalonego przez nią ogniska. Nie zawsze dawała sobie jednak radę w tym swoim płonącym lesie. Za dużo było już w
nim tych ognisk i za dużo niepewnych ścieżek. I przede wszystkim — za
dużo zapomnianych kłamstw, które zamazywał dym kolejnych z nich,
wyprawiając panią prawdę do lamusa lub na ugór bieżących strategii
działania. Księżniczka Miguela była możnowładczynią głównie na tych
ugorach właśnie. I to był chyba jej podstawowy problem.
A wy? Jaki macie problem? Jaki macie podstawowy problem? I kto
was o to pyta? Ja? Czy nie ja?
To nie jestem z pewnością ja. To jest On — kontroler jakości.
Przemawia do was przez tubę, którą jestem. Taki Nadprzewodnik z któregoś tam, siódmego, a może i dziesiątego albo trzynastego, niewyobrażalnego wymiaru, który używa tego megafonu, szepczącego wam
do ucha te słowa, aby wam wasz podstawowy problem uświadomić. To
naprawdę nie jest żadna literatura. (Choć i tego nie można być pewnym.)
Powróćmy jednak do lata 2008 roku. Do okresu, kiedy czas, który
jest tylko sprokurowanym na użytek ludzkości, sztucznym systemem zarządzania, sztuczną odnogą realnie poza nim istniejącej rzeczywistości
— powróćmy więc do okresu, kiedy czas ten stanął dla mnie w miejscu.
Stanął tak, jakby kolejka przeznaczenia, w której się znajdowałem, w
której każdy z nas się znajduje, nagle, a właściwie nie tyle nagle, co ja-
Strona223
kimś cnym podstępkiem, jakimś niezupełnie racjonalnym sposobem,
stanęła w miejscu, i lekko się jeszcze kołysząc w tę i we w tę, konsekwentnie nie dawała się ponownie wprowadzić w ruch. Jeżeli byśmy wyobrazili sobie tę kolejkę jako gigantyczną kolejkę górską z wesołego
miasteczka, to można by mnie było dostrzec w wagoniku zawieszonym
gdzieś na trzy czwarte wysokości na najwyższej spirali, co i raz nerwowo
wychylającego się na zewnątrz, a także co i raz — spontanicznie, wręcz
wybuchowo, ale po chwili już z wyrazem skruchy — przeklinającego pod
nosem. Moim usiłowaniem było bowiem ponowne wprowadzenie kolejki w ruch, ale moim nieszczęściem, że nie miałem na to wpływu, że na
scenie moich życiowych występów miała miejsce pauza, i dopóki jeszcze
nie odezwał się gong, znajdowałem się poza marginesem rzeczywistości, zawieszony w przestrzeni przynajmniej częściowo realnie — z punktu widzenia cząstkowej realności ziemsko-dobowej — nieistniejącej. Byłem więc wykluczony z obiegu i im bardziej się wściekałem, denerwowałem, im bardziej starałem się powrócić na jawę, głównie zresztą z powodu poczucia obowiązku, nakazującego mi zarobkować na życie i być w
kontakcie ze światem zewnętrznym, im więc zacieklej próbowałem moją kolejkę ponownie wprowadzić w ruch, tym mniej ona sobie z tego robiła, z czasem sprowadzając swój jeszcze ledwo wyczuwalny, kątowy
ruch, swoje jeszcze lekkie kołysanie się, swoje jakby przekolejanie się na
bocznicy do stanu absolutnego spoczynku; do zastoju.
Ach, potrafiłem sobie na tysiąc sposobów wytłumaczyć, dlaczego
tak jest, i może o paru z nich zaraz opowiem, ale spostrzegłem, że ów
zastój, że ów nieharmonijny ład, w którym się zaklinowałem, ma też
wpływ na to, jak piszę mój pamiętnik; a mianowicie „spowolnia” go.
Tam, gdzie przedtem usiłowałem nie zanudzać czytelnika moimi spostrzeżeniami i chwilami zbędnych, zdawałoby się, refleksji, pojawiły się
teraz luki — wolno — czekające na wypełnienie przestrzenie, nagie, jeszcze niezinterpretowane fakty natury psychologicznej. Kiedy jednak zabierałem się do ich opisu, do wyrażenie ich słowami, moja kolejka często
zgrzytała, potrącana jakąś niewidoczną lokomotywą, i wytrącała mi
niemal pióro (długopis) z ręki. I to dosłownie. Bo jak nazwać to, że w
obydwu sąsiadujących z moim kolońskim apartamentem mieszkaniach,
dodajmy — apartamentem bardzo skromnym zresztą — odbywał się
właśnie wyjątkowo gruntowny remont? Do jednego, tego z naprzeciwka, właśnie wprowadził się jakiś nowy lokator na miejsce mojej sąsiadki,
Strona224
a do drugiego, tego nade mną, jakiś młodzieniaszek z narzeczoną (czy
bardzo młodą żoną); ci ostatni zakupili to kompletnie zdewastowane
przez mieszkających tu przed paroma laty Libańczyków, znajdujące się
na pierwszym piętrze, powyżej mnie, mieszkanie. I musieli wykonać
całkowity remont; co zajęło im oczywiście miesiące, gdyż już samo usuwanie z niego starych sprzętów, tapet, dywanów, fragmentów ścian, nie
wiem, czego jeszcze, trwało dobrych parę tygodni. Potem nowa elektryka, kompletna wymiana rur, nowe ścianki gipsowe, setki ścianek, nowa
warstwa wyciszająca (na szczęście) na stare deski podłogowe, nowa
podłoga. Do tego jednak jeszcze nie doszli, to jest w planie, a trwa to już
dobry trzeci miesiąc. Moja zaś kolejka, nie ruszając się z miejsca, co
chwila to podskakuje, to uderza buforami wagonów o jakąś niewidoczną
przeszkodę, to znowu wyje niemiłosiernie, jakby nad nią przelatywał
boeing co najmniej średnich rozmiarów, jeden, drugi, trzeci, dziesiąty,
setny. Kociokwik jak w ulu, a ja stoję. I nie mam ruchu. Urząd zatrudnienia, zwany Agenturą, śle mi kolejne zaproszenie, potem jakąś z pozoru
atrakcyjną ofertę pracy, więc choć i tak nie mam szans, bo raz, że wiek,
dwa, że brak praktyki w branży, trzy, że język, mój akcent, do którego
wprawdzie zwiedzający i koledzy z muzeum się przyzwyczaili, ale ten
obcy nowy menedżer — po usłyszeniu mojego głosu przez telefon — już
następnego dnia odesłał mi moją aplikację. I stoję.
Do tego mój problem zdrowotny. Moje wewnętrzne stygmaty,
czyli moje szranki na diabelskie zakusy: narzucona mi z góry, choć właściwie na moją własną prośbę, obrona przeciw nocnym i innym niechcianym ejakulacjom. Te prądy w końcówkach palców lub w okolicach
ran Pańskich; które, gdyby trwały dłużej niż sekundę lub jej część, zwaliłyby mnie z nóg. Czasem jednak to nie wszystko, czasem jest dużo gorzej. Tak jak parę dni temu w nocy. Ból w połowie piszczeli, jakiś jakby
wewnętrzny skurcz, tym razem bardziej dotkliwy po lewej niż po prawej,
jakby dla wyrównania zaległości, rozsadzający ból bez widocznej przyczyny, ból, który mi mówi, że muszę wstać, bo mnie poskręca, poskręca
mi od wewnątrz jakieś małe, niewidoczne mięśnie, bo te zewnętrzne są
nietknięte, nienapięte nawet. Ból, który właściwie swoje źródło ma w
śródstopiu, jakieś trzydzieści centymetrów poniżej.
Wstaję — bo muszę, bo myślę, że coś we mnie wybuchnie, co mi
łydki od strony piszczeli rozsadzi, zwłaszcza tym razem po lewej. I jak
tylko stanąłem…! Jak mi poszło w górę, jak mnie spięło od wewnątrz, jak
Strona225
mnie zakotwiczyło w boleści. Ale wlokę się do toalety, bo myślę, jak
każdy by odruchowo myślał, że na skurcze trzeba się poruszyć, trzeba
stanąć, coś zrobić. Siadam i… ulga. Więc już myślę, że za chwilę popuści
do końca, i wstaję. Popuściło, ale tylko o jedną czwartą; masuję lewą
łydkę od boku, przy piszczelu, tam, gdzie ból się najbardziej skupia… I
choć dalej boli, to, jakby mi ktoś jakiś zastrzyk zaaplikował, ból się niewidocznie rozchodzi, rozpływa się w nachodzącym mnie nienaturalnie
szybko śnie, jakby nigdy nic.
Hę? Co proszę? Macie wyjaśnienie? Radzę uważać. Bo ból ten jest
realny i… zaraźliwy. I nie dowierzać oznaczać może… się zainfekować.
Nie tylko bólem, ale i jego… bardziej wymiernym aspektem. Na przykład
jakąś, może i nieuleczalną, chorobą?... Taka metoda na niedowiarków,
których Pan postanowił wyzwolić od błędnych wyobrażeń o rzeczywistości. A może też od braku jakichkolwiek wyobrażeń? Wyobrażeń które.
Miewam i inne bóle w miejscach okołostygmatycznych. Zdarzają
się też, jak wspominałem, uderzenia prądem w środku dłoni i na głowie,
na czubku lub wzdłuż korony; ale też w innych miejscach. Pańska wola!
Ale nie tylko Pańska, moja też. Bo diabelskie nasienie to poraża:
ten prąd cierniowy. Sam się czasem pytam, co lepsze — ból czy rogate
bydło? I odpowiedź jest chyba tylko jedna.
Niemniej czy ja — pod napięciem niewidocznej mocy albo też w
mocy niewidocznego napięcia — czy ja mogę jeszcze w ogóle jako istota
społeczna funkcjonować? Gdybym był w zakonie, jak Faustyna i Padre
Pio lub tysiące innych, przynajmniej rozumiałbym moją misję, przynajmniej konałbym z przekonaniem, że kierunek jest „oficjalnie” uznany.
Ale ja konam bez sensu. Konam, kochając życie. I konam, go nienawidząc.
To może też i jeszcze o innej sprawie? Może opowiem jeszcze, jak
to się zaczęło? Jak ubezwłasnowolniony moim własnym libido, prosiłem
Królową — którą poznałem już wcześniej i którą już wtedy zaczynałem
podejrzewać o to, że jest wszechpotężną matką pierworodną gatunku
homo sapiens — jak prosiłem więc Ją, niepojmowalnie wszechobecną w
duchowej (czy też metafizycznej) tkance rzeczywistości Boginię-Królową — o pomoc. I jak ją mi dała. I jak gładząc mnie po głowie —
od lekkich muśnięć i strzyknięć poczynając — poprowadziła mnie do stacji „stopkaruzela”. Na nieruchomą wysoczyznę.
Strona226
Tak, tak, wiem. Powiecie, że mieszam rzeczywistość z fikcją. I że ta
cała historia z Atają i Aiyshą… Ale ja właśnie tu się znajduję. Dokładnie w
tym miejscu. Mam taki dyżur przy bramie, oddzielającej od siebie dwa
światy.
Nie chcę więc wypowiadać się na temat pojemności mózgowej
niektórych… naszych współbliźnich, ale wyobraźnia… to nie jest świat
fikcyjnych urojeń, ale to jest właśnie ta brama, przy której ja stoję. To
jest zdolność do przenikania w inne rzeczywistości. Czyli w inne stany
rzeczywiste. Nie ma nic wyobrażonego, co nie istnieje. Mówiła już Su. I
dlatego nawet jeżeli śmierć Pana na krzyżu uznalibyście za fikcję, albo —
jak mówili o tym Plejadianie do Barbary Marciniak — za wgraną w rzeczywistość fikcję, wydarzenie, które miało odsunąć Cesarstwo Rzymskie
od przejęcia na planecie władzy totalitarnej na stałe, a w rezultacie zostało przez nie wykorzystane jako jej przedłużenie pod herbem Kościoła
— nawet więc gdybyście to najważniejsze dziejowe wydarzenie, najdonioślejsze dla biegu naszej, znanej nam w europejskim kręgu kulturowym historii, uznali za fikcję, to w rezultacie i tak nic ono nie traci ze
swojej doniosłości. Bo dla tych, którzy poszli z Mesjaszem na Golgotę,
istnieje tylko jeden wymiar: wymiar nieskończonej miłości. Wymiar, którego według przewrotnych faryzeuszy i innych popleczników belzebuba
w ogóle nie ma. I być nie może. Co jest objawem najgroźniejszej choroby — choroby niemiłości. Ale nie tylko. Bo czyż nie uzurpują sobie oni w
ten sposób prawa do samowolnej władzy nad tym światem? I czy nie jest
to nierząd? I czy dla tych staropatriarchalnych wasali nierządu, którzy
grają w kości, rozlosowując pomiędzy siebie kantony swojego bezprawia, ma w ogóle jakieś znaczenie, że ktoś z miłości ginie za innych na
krzyżu?
Niech więc te trzody baranów, idących na rzeź, trzody pseudo naukowców i pseudo humanistów — gromadząc się stadnie wokół polany
demokracji, obsianej przez czarnego wilka wolnomyślicielskiego protekcjonizmu — nadal nie dostrzegają, że ta stojąca na jej środku budowla to
nie łuk triumfalny, lecz szafot: brama do wolności bez osądu ze strony
Najwyższego Sędziego. Brama zatem do wolności niezasłużonej, nieokupionej — ale wykradzionej podstępem, wyemancypowanej na siłę,
wyrosłej z zatrutego korzenia.
Oto więc moja antyrecepta:
Strona227
Smutek, który nie może mi wyjść z oczu, smutek konania, smutek
konania bez sensu i przeżycia życia bez sensu, bez ładu i składu, bez
przyczyny i skutku. Bóle, które mnie przenikają i obezwładniają, kiedy
tylko jeszcze usiłuję myśleć zbyt pozytywnie, czyli myśleć o wspólnym
życiu pod jednym dachem z jakąś ukochaną istotą kobiecą, z własną rodziną. Bóle i ograniczenia, które… mi narzucają krzyż cierpienia bez jakiejkolwiek racjonalnej perspektywy… Bez względu więc na to, kto za
tym stoi, Niepokalana czy demiurg wichrzyciel, ten ktoś nie wychyla się
do mnie zza parawanu czasu, nie przedstawia mi się oficjalnie, po imieniu, lecz ukrywa się, tyka mnie po omacku, okrada mnie podstępnie,
bezimiennie. A ja nie mogąc stąd donikąd uciec, bo karuzela kolejki stoi,
diabelski młyn się zaciął i rozciąga mnie pomiędzy plikami możliwości
bez polotu, bez wolności, bez perspektywy — widzę, że mój rozwój w
tym świecie dobiegł końca. Osiągnąłem stadium, w którym już nie mogę
otworzyć skrzydeł, gdyż natrafiły one na betonowe ściany, i albo się ponownie zwiną — jako że stały mi się w tej globalnej sodomie i gomorze
już tylko zawadą — albo zaczną mi odpadać.
Nietrudno jest umierać, opuszczając ten padół cierpienia i nienawiści. Trudno jest jednak tu żyć, nie mając do tego jednego jedynego jasnego powodu, który by się zmieścił na tej jednej z waszych życiowych
półek.
Życzę wam wszystkim zatem, aby wam się dobrze żyło; abyście
dożyli chwil, które były wam dane lub których potrzebujecie, aby zapełnić roztaczające się przed wami doliny. Ale co mam powiedzieć ja? Który
stoję przed ostatnią niezapełnioną doliną? Doliną życia, którą otaczają
potężniejsze mury, niż najznamienitsze zamki warowne. A mnie, rycerza
bez konia i miecza, bez przywilejów i układów, jakaś niewidoczna siła
ciągle pod te mury prowadzi i zostawia sobie samemu, jakby w nadziei,
że może kiedyś wreszcie utopię się w wylewanych z nich pomyjach.
Ale… chwilowo mi to nie grozi. Zawisłem właśnie ponad tym. Na trzy
czwarte wysokości.
Dlatego w tej chwili, która się rozciągnęła do nieskończoności, żegnam się z wami, nie mając wam już nic do powiedzenia. Może kiedyś
nastąpi coś, co sprawi, że kolejka zostanie znowu wprawiona w ruch.
Może już nawet czuję, pisząc te słowa, że ktoś zabrał się do naprawy zaciętego trybu, że coś zaczyna się dziać, coś całkiem innego, nowego. Nie
wiem. Gdyby jednak nawet tak było, ten rozdział się zakończył. Ten roz-
Strona228
dział albo ta opowieść. I być może teraz zacznę żyć, jak feniks powstawszy z popiołu. Ale czy to będę ja? Czy mój bilet, który z takim trudem
udało mi się dostać, nie utracił właśnie swojej ważności? Radzę wam to
samo, weźcie w ręce swój bilet i sprawdźcie datę ważności, zanim nie
pojawi się przed wami ktoś, tak niewiadomo skąd, i nie powie:
— Jesteśmy na miejscu. Proszę opuścić pociąg. To jest stacja końcowa.
— Ale ja muszę dalej…
— Proszę wysiąść. Bilety sprzedają na stacji.
— Na stacji?
— Tak, obok jest stacja. Ale…
— Tak?
— Tylko za gotówkę.
— Za gotówkę? Ja nie mam przy sobie gotówki. Mam kartę płatniczą.
— To już nie moja sprawa. Mnie jest tylko wiadome, że bilety tu
sprzedają tylko za gotówkę.
— Ale dlaczego? Co to ma znaczyć?
— Nie wiem. Jakiś przetwornik im się popsuł. Ale to już dawno temu, wieki…
— Wieki?
— No, tak się mówi. Ale to fakt, że jak tu przyjeżdżam, to zawsze
jest popsuty.
— No i co ja teraz?...
— Trzeba czekać. Kiedyś naprawią. A teraz proszę już wysiąść,
zjeżdżamy na bocznicę. Do widzenia.
— Do widzenia…
Strona229
Spis treści
Wstęp
Kronika z lat 1999-2001
Kronika z lat 2357-2386
Kronika z lat 1999-2001 (ciąg dalszy)
Rok później
Kronika z roku 2006
Kronika z roku 2008
6
8
48
114
162
179
191
Postscriptum
Strona230
wrzesień 2010
Mnie osobiście, jak wiecie, bilet udało się jeszcze dostać. Miałem przy
sobie jeszcze trochę gotówki. A poza tym… odzyskałem z powrotem
nadzieję, że spotkam Aiyshę; że ona jednak nadal gdzieś w tym świecie
istnieje. I że jakoś na nią trafię. Tak jak trafiają na siebie dwie cząsteczki
elementarne z dwóch przeciwległych sobie nieskończoności. Zresztą
może nie tak, może odbędzie się to całkiem inaczej. Nie wiem. Nadal nie
wiem… co czynię. Ale skoro ja tego nie wiem, to czy wy możecie to wiedzieć?