fragment - Gerdien Verschoor
Transkrypt
fragment - Gerdien Verschoor
Gerdien Verschoor GŁOWA OSKARA WROŃSKIEGO I Rękawiczka Nazywam się Odessa van Heek i przez całe życie robiłam twarze. Ugniatałam je z kawałów gliny albo wycinałam z bloków kamienia. Spójrz na moje ręce, po nich to widać. Niczego sama nie wymyśliłam. Ludzie użyczali mi swoich głów: zdejmij kłamstwo z mojej twarzy, stwórz mnie na nowo. I tak też się działo. Wypalałam ich miłość w piecu, rąbałam ich smutek na kawałki. Moja pracownia jest ich pełna, rzeźb, które mówią prawdę. Prawdziwa van Heek jest bezlitosna. Bruzdy i fałdy, zmarszczki i rysy – budzą odrazę. Albo podziw. Droga pośrednia nie istnieje. Wiem to z pewnością: z twarzy można wyczytać wszystko. Dlatego wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. Słyszy się czasem, że coś takiego zdarza się na weselu czy balu noworocznym. Mnie przytrafiło się na ruchomych schodach, pewnego ranka, który miał zmienić moje życie. Był 16 września 1937 roku, a ja niedawno skończyłam dwadzieścia jeden lat. Tamtego ranka postanowiłam przybrać inne imię i nazwisko. Ophélia baronowa Bentinck Nyevelt van Heeckeren – kto chciałby się tak nazywać w nowym życiu? Ja nie. Moja nowa tożsamość leżała już przede mną utajona jak portret skrywający się w marmurze. Jedyne co musiałam zrobić, to wybrać dobre dłuto i zacząć rzeźbić. I zaczęłam, w wyobraźni, oczywiście. Z kamienia wyłoniła się ona: Odessa van Heek. Dzień wcześniej wsiadłam do pociągu z małą torbą podróżną. Po raz ostatni miałam przy sobie szofera. Zawiózł mnie na dworzec, włożył torbę na półkę i bez pożegnania opuścił przedział. Chciałam mu pomachać przez okno, ale szybko zszedł z peronu, jakby się bał, żeby nie zobaczono go ze mną. Kilka minut później wagony stukotały po moście kolejowym. Na jaskrawoniebieskim niebie strzępiły się chmury, krowy stały po kolana w rzece IJssel. Otworzyłam okno, by jeszcze raz poczuć jej zapach. W Rotterdamie przesiadłam się na nocny pociąg do Paryża. Dopiero w chwili, gdy pod Dordrechtem pociąg z dudnieniem przejechał przez Merwede i ujrzałam wyłaniającą się z rzeki tępą wieżę kościoła Grote Kerk, wyjęłam szkicownik i jak opętana zaczęłam pracować: widok za oknem, żaglowce, rybacy zarzucający sieci. Rysowałam, aż moje palce zrobiły się czarne od węgla, a ja byłam tak zmęczona, że w ubraniu, tak jak stałam, położyłam się na kuszetce – ostatnia noc mojego starego życia. Następnego ranka u moich stóp rozpościerał się zamieciony do czysta peron Gare du Nord. Z zazdrością patrzyłam na eleganckie paryżanki, które dreptały obok mnie na wysokich obcasikach. Włosy gryzły mnie pod kapeluszem, pończochy lepiły się do nóg. Ophélia wzięłaby taksówkę, lecz ja kupiłam bilet na metro i poszukałam w torebce adresu mojego nowego mieszkania. Aby się nieco ochłodzić, zsunęłam rękawiczkę z nadgarstka; potem weszłam na ruchome schody, które z łoskotem jechały w dół. Ci wszyscy ludzie przywodzili mi na myśl ogrodowe rzeźby z domu, posiadłości Zwanenborch, mieszanki przesadnej elegancji i minionej świetności. Za wyjątkiem tamtego mężczyzny, który jechał mi naprzeciw. Jak długo już tak na mnie patrzył? Był wysoki i chudy, z rysami 1 na twarzy i zniszczonym okiem. Opierał się na lasce, miał na sobie ubranie, które kleiło się do niego jak mokre pióra. Nie mógł być Francuzem; wyglądał raczej na marnego rosyjskiego księcia albo żołnierza, który wrócił z wojny, ale z jakiej wojny? Wpatrywał się we mnie, a ja chciałabym już zawsze odwzajemniać jego spojrzenie – jeszcze kilka sekund i się miniemy, jego nadgarstki zawisły nad poręczą, mogłam niemal położyć swoją rękę na jego, t e r a z . W tym momencie po schodach zbiegł mężczyzna, odepchnął mnie na bok, coś do mnie zawołał, pardon, pardon, ale było już za późno, nasz moment minął. Mimo to nadal uparcie wpatrywałam się w rosyjskiego księcia, którego mogłam jeszcze dostrzec, oglądając się przez ramię. On również się odwrócił i wykonał laską ruch, który był przeznaczony tylko dla mnie. Przez chwilę stał niezdecydowany, zanim oderwał ode mnie oczy i został wchłonięty przez tłum, tysiące ruchomych stopni dalej. ♦ To był nierozsądny impuls, by w holu tego muzeum usiąść przy stoliku, przysunąć sobie księgę gości i wyjąć ołówek. Zanim napisałam pierwsze słowa, zrobiłam kilka szkiców jego głowy, jak robiłam to niezliczoną ilość razy po naszym spotkaniu na Gare du Nord. OSKAR WROŃSKI, ŁÓDŹ, POLOGNE – tymi słowami zaadresowałam tysiące kopert do niego. Po upadu muru berlińskiego, dwa lata temu, muzeum nazwano jego imieniem. Przeraziłam się, gdy dziś rano zobaczyłam jego nazwisko wielkimi literami na fasadzie. A potem olbrzymie zdjęcie jego twarzy wiszące nad wejściem jak głaz narzutowy – przez moment miałam nadzieję, że spadnie na ziemię, prosto w moje ramiona. ♦ Podziwiam ludzi, którzy potrafią zacząć wszystko od nowa. Czy komukolwiek udało się kiedyś coś całkowicie wymazać? Pozostaje widoczna plama, zagięcie, okruchy gumki, których nie da się usunąć, choćbyś je zgarnął i wyrzucił do kosza. Wszystko ma pamięć. Tamtego pierwszego dnia mojego nowego życia jeszcze tego nie wiedziałam. Myślałam, że zostawiłam wszystko za sobą: rodziców i narzeczonego, futra i portrety rodzinne, baśniowe marzenia i napady histerii, posiadłość, w której 24 sierpnia 1916 roku przyszłam na świat. Moi rodzice długo czekali na dziecko. Marzyli o potomku rodu albo blond księżniczce, lecz urodziłam się ja: dziewczynka podobna do chłopca. Szybko wyrosłam na pannicę, która buduje domki na drzewie i nago pływa w IJssel. Na szczęście miałam w Zwanenborchu sprzymierzeńca: mojego dziadka. Zajmował pokoje we wschodniej wieżyczce zamku, otoczony swoimi książkami i w towarzystwie psa. Bor był czekoladowym labradorem, a najwspanialszą rzecz na świecie stanowiło dla niego wycieranie futrem mojej matki po kąpieli, której zażywał w fosie wokół zamku. Dziadek pozwalał mi wdrapywać się na stół i potrząsać żyrandolem; dzięki niemu wierzyłam, że się naprawdę wydarzyły – baśnie, które spadały mu do rąk z oszlifowanych kryształów i które zaczynał opowiadać, gdy tylko wystarczająco długo wierciłam mu dziurę w brzuchu. Zaś od chwili, gdy wraz z baśniami z żyrandola zaczęły spadać dziwne twarze, z kuchennej szuflady podkradaliśmy noże, którymi wycinałam te głowy z kawałków drewna, a na brzegach IJssel wyszukiwaliśmy rzeczną glinę, z której lepiłam swoje pierwsze portrety. 2 Podzielał mój strach przed rodzinnymi portretami, które wpatrywały się w nas w każdym miejscu zamku. Co do jednego z nich byłam jako dziecko pewna, że żyje. Zawsze się szyderczo uśmiechał, a gdy znalazłam się sama w salonie, zaczynał puszczać do mnie oko. Podczas miesięcy, które rodzice spędzali poza domem, dziadek zdejmował ten obraz z haka i stawiał na podłodze twarzą do ściany. Dopiero gdy byłam trochę starsza, wymyślił całkiem inny sposób na zaklinanie mojego strachu. W szkolnym zeszycie kazał mi niemal tak długo rysować ten portret, aż sama potrafiłam wyczarować uśmiech i mrugnięcie okiem. Tak, cały dziadek: nauczył mnie, jak ołówkiem podporządkowywać sobie rzeczywistość. Nie żeby rodzice brali na poważnie moje artystyczne ambicje. Rysowanie, malowanie – to były niewinne przyjemności dla dziewczynki, o ile używając akwareli, ograniczała się do martwej natury z kwiatami. Podobnie uważał nauczyciel rysunku, którego sprowadzali dla mnie do domu w każdy poniedziałkowy wieczór. Jeśli przez przypadek między fiołkami, różyczkami czy konwaliami, które malowałam, pojawiały się dziwne głowy, nauczyciel w te pędy chował moje prace przed ojcem i matką. Wszystko zmieniło się w ciągu tamtych miesięcy, gdy rodzice zabrali mnie ze sobą do Włoch. Zwykle spędzali zimę gdzieś na południu, mnie zostawiali wówczas pod dobrą opieką dziadka i Anny, naszej gospodyni. Ponieważ jednak wkrótce kończyłam osiemnaście lat, ta podróż była przeznaczona dla mnie: grand tour, która miała ze mnie zrobić damę i w krótkim czasie przysposobić do małżeństwa z Roderickiem, Willemem czy Carlem Antonem Ferdinandem, którzy jeśli wierzyć moim rodzicom, przepychali się jeden przed drugiego, żeby poprosić mnie o rękę. Zwiedzaliśmy ruiny Pompei, świątynie Paestum, kościoły Rzymu. Po raz pierwszy zobaczyłam freski z epoki renesansu i ekstazę z okresu rzymskiego baroku. Robiłam jeden szkic za drugim, a nie miały one nic wspólnego z zabarwionymi słodyczą martwymi naturami z kwiatami z moich poniedziałkowych lekcji. Rysowałam pęczki mięśni, ścięgna nóg, potężne prawe kolano Mojżesza Michała Anioła i jego palce, które dotykają długiej brody. Partie pośladków, nagie piesi, genitalia. Fałdy brzucha, płaskie nosy, paznokcie u stóp. Rysowałam smutek Matki Boskiej ze zmarłym dzieckiem w ramionach, zachwyt świętej Teresy na chwilę przed tym, jak przeszyła ją strzała boskiej miłości. Co wieczór ojciec wyciągał moje szkicowniki z teczki, wyrywał z nich rysunki, zmięte w kulki chował do kieszeni spodni. Matka chodziła po hotelowym pokoju, załamując ręce i co rusz wymieniając imiona szlachetnie urodzonych, Mauritsa, Binnerta i Florisa, szlochała, że jestem za stara, żeby jeszcze kiedykolwiek zdobyć męża i że powinna był posłać mnie do szkoły z internatem. U kelnerów i w hotelowych recepcjach wypraszałam ołówki, które ukrywałam w wysoko upiętych włosach, i rysowałam na planach miast, obrusach, drzwiach toalet. Lepiłam głowy z kawałków chleba, robiłam portrety z poduszek, pilniczkiem do paznokci rzeźbiłam pestki oliwek. W dniu, w którym zabrałam się również za ściany hotelowego pokoju, rodzice uznali, że dość tego. Opuściliśmy Rzym jeszcze tego samego poranka i zatrzymując się na krótko w Wenecji, mieliśmy wrócić do Zwanenborcha. Nie było zbyt trudno wymknąć się właśnie tamtego popołudnia. Od wielu godzin lało jak z cebra i rodzice nie mieli nastroju do kończenia programu turystycznego. Matka grała z innymi damami w brydża w hotelowym lobby, a ojciec zaszył się w palarni, żeby podziwiać widok na Canal Grande. Nikomu nie będzie mnie brakowało. Potrzebowałam tylko parasola i pary kaloszy, które mogłam 3 pożyczyć od portiero. Tak zaczęłam się wałęsać po Wenecji. Wędrowałam przez mosty i place, mijałam kościoły i palazzi, aż mój wzrok przykuła kiwająca się ręka przy szyldzie ze stali kowalnej. MAURIZIO CANARI. DOSTAWCA DWORU OD 1543 ROKU. Złożyłam parasol i weszłam do sklepu, w którym mężczyzna o twarzy czarodzieja ze zdumieniem podniósł wzrok zza stołu do pracy. – Buona sera. Wytarł palce w skórzany fartuch. – Maurizio Canari – powiedział i przytrzymał moją rękę o wiele dłużej, niż to było konieczne. Wyraz jego twarzy nieustannie się zmieniał, jakby skrywała dziesiątki masek. Kilka minut później siedziałam naprzeciwko niego przy stole, a on odsunął na bok kawałki skóry, żeby zrobić miejsce na tacę z butelką białego wina i dwoma kieliszkami. Rozejrzałam się po sklepie, który przypominał raczej warsztat. Bele materiału i połacie skóry leżały w wysokich stosach; wszędzie stały słoje z guzikami, eklerami i koralikami. Na tyłach pomieszczenia dojrzałam maszynę do szycia, szpule nici, wiśniowy aksamit przygotowany do uszycia z niego rękawiczek. Wzięłam ze stołu kawałek skóry i powąchałam. – Cielęca – wyjaśnił Canari. – Z Holandii. Czuje pani? Morze Północne, pastwiska, glina. A teraz ta – powiedział. – Sięgnął po inny wycinek, który podsunął mi pod nos. – Świńska skóra, z Hiszpanii. Nadaje się tylko na większe rzeczy. Męskie rękawiczki albo coś dla dam o dużych dłoniach, jak u pani. – Spojrzał na mnie z wyczekiwaniem. – A pani, jaki zapach pani czuje? – Toreadora – odpowiedziałam. – Picassa. Może zapach pasji? Canari przybrał nowy wyraz twarzy i wyjął butelkę z naczynia z lodem. Eleganckim gestem napełnił kieliszki. Nie wznosząc toastu, wypił kilka łyków, po czym od razu uzupełnił kieliszek. Zachowywałam się tak, jakby to wszystko było zupełnie naturalne: wypowiedzenie słowa „pasja”, picie wina, rozmawianie ze starszym mężczyzną, jakby był mi równy. – Ale nie każdy może je mieć, skórzane rękawiczki – stwierdził. – Brokat, koronka, jedwab, co pani woli. Chociaż jedwab nie pasuje do pani typu. A może chce pani spróbować? Wstał, pogrzebał w szufladzie i wyjął kawałek srebrzystego jedwabiu, który udrapował na moim nadgarstku. – Widzi pani? – odezwał się. – To nie dla pani. Bo pani ma dłonie akuszerki. Pływaczki. Co ja mówię, rzeźbiarki. Nagle przybrał wyraz twarzy mojego dziadka. Złapał mnie za ręce i zaczął je uważnie oglądać. Zachichotał. – Proszę wybaczyć, że się z tego śmieję – odezwał się – ale jeszcze nigdy nie widziałem kobiety z tak dużymi dłońmi. Jakby je stworzył sam Michał Anioł. Uszyję dla pani rękawiczki. Dostanie je pani ode mnie. Największy prezent, jaki kiedykolwiek zrobiłem kobiecie. Znowu zaczął się śmiać. – Serio – powiedział. – Ale naprawdę jest pani rzeźbiarką? Czy ja to sobie teraz wymyśliłem? Z ciekawością popatrzył na ołówki wystające z mojej fryzury. Aby nie stracić fasonu, upiłam łyk wina. – Nie – doparłam. – Ma pan rację. Jestem rzeźbiarką. Muszę to jeszcze tylko udowodnić. – Tak myślałem – rzucił. – Coś wielkiego i artystycznego, nie tak trudno było zgadnąć. A teraz proszę sobie wybrać ładny kawałek skóry. Na przykład ten. Ale z zamkniętymi oczami. Powąchałam skórę, którą mi przystawił pod nos. – Też cielęca – oceniłam. – Musi jednak pochodzić stąd, z okolicy. Bagnista. Przysunęłam ją sobie do ucha. 4 – Na pewno pochodzi stąd! – zawołałam. – Proszę posłuchać! Ta muzyka! Wypowiedziałam te słowa, zanim to sobie uświadomiłam. Co też się ze mną dzisiaj dzieje? Lecz Maurizio Canari zachowywał się tak, jakby to było zupełnie normalne. Wsłuchiwał się w skórę i zaczął sobie cicho nucić. – Monteverdi – powiedział z zadowoleniem. – Madrygały. To jest właśnie to, w co ludzie nigdy nie wierzą – skwitował, odkładając skórę na stół. – Że wszystko ma pamięć. Rękawiczki, które szyję. Materiał, który na nie wybieram. Madrygały Monteverdiego. Nic nie istnieje ot, tak sobie. Wypijmy za to. Ponownie napełnił kieliszki. – A pani, co panią tu sprowadza? Chyba nie weszła tu pani tak przypadkiem, prawda? Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie mogłam mu przecież wyznać, że uciekłam z hotelu i najchętniej już nigdy nie wróciłabym do rodziców. Aby uniknąć wzroku Maurizio Canariego, wpatrywałam się w plamy na jego skórzanym fartuchu. Potem zaczęłam się rozglądać po atelier – szpule nici, słoje guzików, rysy na stole do pracy. Na ścianie oprawiona kopia obrazu, która mogła być wyłącznie Rembrandtem. Wstałam, żeby przyjrzeć się jej z bliska. Portret Jana Sixa, napisał ktoś ołówkiem na ramie. 1654. Olej na płótnie, 112 x 102 cm. To była reprodukcja z niezdarnie nałożonymi kolorami, lecz od razu znowu ujrzałam przed sobą ciepłe barwy prawdziwego obrazu. Krótko przed wyjazdem do Włoch byliśmy z wizytą u Sixów w Amsterdamie, dalekiej rodziny mojej matki, w ich domu nad Amstelą. Oprowadził nas po nim sam pan domu. Paulus Potter, Pieter Breughel, Govert Flinck – jeszcze nigdy nie odwiedziłam nikogo, kto by posiadał tak bajeczną kolekcję. Ale to Rembrandt wywarł na mnie największe wrażenie: kolory, szerokie pociągnięcia pędzlem, odciski palców pozostawione przez mistrza w farbie. Portret trzy czwarte przedstawiał pewnego siebie mężczyznę – czarny kapelusz nasadzony na rude włosy, czerwony płaszcz niby nonszalancko zarzucony na ramię, a pod nim szarawe okrycie z długim rzędem guzików. Prawy rękaw był częściowo rozpięty, niewątpliwie po to, by kosztowna koronka mankietu dobrze się prezentowała. Czy dopiero przyszedł, czy właśnie wychodzi? Dziwne, w zamierzeniu obraz prawdopodobnie stanowił portret, lecz to jednak nie twarz sportretowanego najbardziej przyciągała uwagę, ani wystawny ubiór, w którym go przedstawiono. – Czy pani też to widzi? – spytał Canari i nie czekając na odpowiedź, ciągnął: – Że wszystko się zazębia? Że nigdy nic nie dzieje się przypadkiem? Proszę spojrzeć na tego mężczyznę. Wchodzi czy zamierza wyjść? Dopiero zarzucił płaszcz na ramię, a może ktoś stoi za nim, tam w cieniu, kto chce ten płaszcz od niego odebrać? A jeśli chcemy się tego dowiedzieć, to czy patrzymy na twarz, czy raczej na ręce mężczyzny? Ja patrzyłam na ręce, na prawą rękę, na którą padało najwięcej światła. Skóra, kostki, nawet żyły były widoczne, chociaż Rembrandt tylko zasugerował je kilkoma pociągnięciami farbą. Poza tym prawa ręka zaciskała się na rękawiczce, przedmiocie namalowanym luźno, który zdawał się żyć własnym życiem i sięgał lewej dłoni. Z kolei palce lewej ręki dotykały mankietu prawej rękawiczki; to było niekończące się koło, karuzela rąk i rękawiczek, które się nawzajem chwytają. Czy Canari to miał na myśli? – I jeszcze coś – powiedział. – Proszę wybaczyć, powiem to tak, jak widzę. Czy i pani nie jest zdania, że ta ręka należy do najbardziej erotycznych rzeczy, jakie kiedykolwiek namalowano? Proszę spojrzeć, jak Jan Six jest ubrany. Rembrandt zrobił naprawdę wszystko, żeby ani centymetr ciała nie pozostał odsłonięty. Tymi długimi włosami zasłania nawet uszy. Jedyne, co chce nam pokazać, bo 5 musi, to twarz. A teraz Six będzie kogoś witał. Albo żegnał, tego nie wiemy. Nie zastanawiając się nad tym, zdejmuje rękawiczkę. I na to jest przygotowany nasz genialny Rembrandt. Bezbłędnie potrafi uchwycić właśnie t e n moment. Kawałek nagości! Palce! Nabrzmiałe żyły! Mankiet na prawym nadgarstku, widzi pani, jak niedbale został namalowany? Cóż się pod nim znajduje? Rembrandt maluje to, czego nie widać. Ta rękawiczka, to jest racja bytu całego obrazu! Maurizio Canari z trudem odwrócił wzrok od reprodukcji. Ponownie usiadł przy roboczym stole i jeszcze raz nalał wina. Tymczasem na zewnątrz się ściemniło. Rodziców zapewne ogarnął szalony niepokój. – A wracając do tego rzeźbienia – odezwał się Maurizio Canari. – Skoro będzie pani wkrótce nosiła moje rękawiczki, musi pani w końcu zacząć słuchać samej siebie. I swoich rąk. Niech się pani już niczemu ani nikomu nie pozwoli odciągnąć od pracy. Pani ojcu czy matce, Monteverdiemu ani Berniniemu, narzeczonemu czy mężowi: to wszystko są bodźce z zewnątrz. Precz z nimi! Jeśli ludzie chcą pani użyczać swoich głów, wystarczy, żeby pani na nie spojrzała, by uchwycić ten jeden moment. Poza tym wszystko jest ukryte w pani rękach. I musi pani wziąć lekcje. Parę lat w Paryżu, to by pani dobrze zrobiło. Pod każdym względem. Zaczął zdejmować miarę z moich rąk i rysować skomplikowany wzór na kawałku bibuły, z kreskami i strzałkami biegnącymi na wszystkie strony. Następnie zawijał taśmę mierzącą wokół moich nadgarstków i przedramion. Kiedy naniósł na bibułę jeszcze parę ostatnich tajemniczych znaczków, z drewnianych stojaków zdjął bele materiału i płachty skóry. Dotykałam skóry krowiej i rekiniej, poddawałam się oddziaływaniu dziwnych wzorków skóry krokodyla, wdychałam odór świń i martwych owieczek. Canari owijał moje dłonie czerwonym i fioletowym aksamitem, próbował na mnie kawałków złotego brokatu, satyny we wszystkich kolorach tęczy. Dopiero gdy wyczerpany opadł na stołek i wlał sobie do kieliszka resztkę wina, znalazłam kawałek skóry, który umknął jego uwadze. Miał ten sam rzucający się w oczy kolor, tę osobliwą mieszankę brązu i ochry jak rękawiczki na obrazie Rembrandta. Spoglądając z ukosa na Jana Sixa, próbowałam naśladować jego elegancką postawę. Poczułam zapach psa dziadka i krów nad IJssel, usłyszałam krzyk gęsi nad zalewiskami. – Ta – zdecydowałam, wręczając skórę Maurizio Canariemu. Powąchał ją i położył na wykrojach, które rysował. – Niesamowite – powiedział. – Zapomniałem, że ją jeszcze mam. Od razu bym ją dla pani wybrał. Dobrał materiał na podszewkę i wszystko wraz z guzikami położył na stole. – Pani adres – powiedział, podsuwając mi kawałek papieru przebitkowego, na którym zapisałam adres naszego hotelu. – Przyniosę je – oznajmił. – Jutro, o dziesiątej. Tak też się stało. Następnego ranka dokładnie o godzinie dziesiątej stał w lobby Hotelu Grande. Wyjął rękawiczki z bibuły i przyglądał się, gdy je przymierzałam. Leżały jak ulał. Zdjęłam je, powąchałam skórkę, obejrzałam podszewkę i metkę MAURIZIO CANARI, VENEZIA, ponownie je włożyłam. I choć nadszedł moment pożegnania, byłam pewna, że Maurizio Canari jeszcze da o sobie znać. I miałam rację: kilka lat później w moich uszach zabrzmiał jego głos. – Teraz! – wołał. – T e r a z ! Zgarnęłam spódnice sukni ślubnej i rzuciłam się do ucieczki. Biegłam przez most na fosie wokół zamku, aleją dojazdową, do lasu i dopiero daleko za strzelnicą tren zaplątał mi się w krzakach 6 jeżyn i upadłam na omszałą ziemię. Leżałam, dysząc jak mężczyzna, Ophélia baronowa Bentinck Nyevelt van Heeckeren, która tego dnia miała przybrać podwójne nazwisko. Nic z tego jednak nie będzie. Wyciągnęłam się i przykryłam suknię tym, co na wyczucie trafiło mi w ręce: liśćmi, gałęziami, grudami ziemi. W nozdrza uderzył mnie słodkawy zapach mchu. Ptaki szeleściły w krzewach. Poza tym było cicho. Żadnych służących, którzy by mnie wołali, żadnych psów, które by mnie szukały. Może jeszcze nikt nie zauważył mojej nieobecności. Albo wszyscy myślą, że sama pojawię się w Zwanenborchu, żeby jeszcze na czas zostać poprowadzona do ołtarza. Za zamkniętymi powiekami widziałam kościół ozdobiony białymi różami, płonące świece, tort weselny. Pachniało tak słodko, że zrobiło mi się od tego niedobrze. Odwróciłam się do gości, którzy nagle byli bez wyjątku ubrani na czarno i nosili trupie czaszki. Aby przepędzić ten obraz, zdmuchnęłam liście z twarzy. Niebo zrobiło się kobaltowoniebieskie. Gdzieniegdzie pojawiły się gwiazdy; wydawało się, jakby księżyc leżał na plecach, jak ja sama. Dopiero kiedy się całkiem ściemniło, ruszyłam dalej leśną ścieżką. Wiedziałam dokładnie, jak długo muszę iść w tym tempie, żeby dotrzeć nad brzeg rzeki. W połowie drogi zdjęłam buty i szłam dalej na bosaka, i tak brodziłam, o wiele później, w IJssel. Nadal mając na sobie suknię ślubną, zaczęłam pływać. O Strażniczka sali w pantoflach chyłkiem przemyka po parkiecie. Nosi fartuch z kieszeniami, w których dźwięczą klucze, a na ramiona zarzuciła sweter. Z zakłopotaniem patrzy na szkice głowy Oskara Wrońskiego, które leżą obok mnie, dzisiejszy dorobek. Od czasu do czasu przechodzi szkolna klasa, niezwykle grzeczne dzieci, które szepcząc, posuwają się za nauczycielką. Poza tym w muzeum prawie nie ma zwiedzających ani nikogo, kto chciałby coś napisać w księdze gości. No i dobrze. Dzisiaj należy do mnie. ♦ Tak, to Maurizio Canari podsunął mi myśl udania się do Paryża. W jakiś sposób musiał wiedzieć, że trzy lata później będę stała na stopniach ruchomych schodów, drżąc z powodu uszkodzonego księcia w stroju z piór. I nawet gdy w końcu dotarłam na peron i znów miałam pod nogami stały grunt, nie mogłam opanować drżenia. Postawiłam torbę i usiadłam na jednej z drewnianych ławek. Człowiek, który w pośpiechu o mało mnie nie przewrócił, upadł, a przechodnie pomagali mu się podnieść; metro odjechało mu sprzed nosa. Nie mogłam powstrzymać delikatnego uczucia satysfakcji. Wyjął ozdobną chusteczkę, przetarł nią twarz, odjechał następnym pociągiem. Sama nie mogłam jeszcze do niego wsiąść, bo wzięłam szkicownik na kolana, żeby narysować mężczyznę z ruchomych schodów: to chude ciało, do którego ubranie przylegało jak niedbałe pióra, tę łysą głowę z fałdami wokół oczu, te kościste palce, które zawisły nad poręczą schodów, jakby chciał dotknąć czegoś, co dawno utracił. Przepuściłam pociąg, i jeszcze jeden. Tuż zanim podniosłam torbę i wsiadłam do metra, zobaczyłam, że dokładnie widać miejsce, w którym upadł mężczyzna: w kurzu odbił się ślad jego ręki. 7 Niecałą godzinę później po raz pierwszy weszłam po schodach do mojego mieszkania w szóstej dzielnicy. Klucz zazgrzytał w miedzianym zamku. Za szerokimi parapetami rozciągał się widok na dachy, a gdy wychyliłam się z okna, zobaczyłam wystawione towary sprzedawcy warzyw i ogródek kawiarni Redolfi – ot, parę stolików na ulicy. Śmiech i pobrzękiwanie kieliszkami. Parkiet na podłodze trzeszczał, szezlong był wytarty, drzwi szaf zaskrzypiały, gdy chciałam w nich schować ubrania. Od razu sobie postanowiłam, że dokonam tu modernizacji: parkiet trzeba zeszlifować, ściany pobielić, meble wymienić na lekkie i nowoczesne. Odruchowo zgarnęłam sukienki, pończochy i bieliznę, wsadziłam z powrotem do torby i wyrzuciłam gdzieś na ulicy do pierwszego lepszego kubła na śmieci. Potem wstąpiłam do fryzjera i kilku sklepów z ubraniami. Kiedy wieczorem piłam w Redolfim swoją pierwszą wódkę, Ophélia zniknęła na dobre. Jako Odessa wsunęłam zaostrzone ołówki w modny kok i zaśmiałam się na widok własnych stóp tak idiotycznie wystających z nogawek spodni. Dziwne, ale dopiero o wiele później tamtego wieczora dotarło do mnie, że zgubiłam rękawiczkę. Drugą bezwiednie zdjęłam i położyłam na oparciu szezlonga. Skóra przybrała kształt mojej ręki i stała się miękka w miejscach, gdzie zginały się palce. W rzędzie guziczków sięgającym aż do łokcia brakowało jednego. W podszewce widniała dziurka. Metka wszyta w rękawiczkę nadal jednak była czytelna: MAURIZIO CANARI, VENEZIA. Zdjęta nagłym żalem położyłam ją przy nowych ubraniach w szafie ze skrzypiącymi drzwiami. Obudziłam się w nocy, ponieważ wydawało mi się że słyszę coś na klatce schodowej. W półśnie otworzyłam drzwi wejściowe. Tak jednak nie było – nikt nie położył mojej rękawiczki na macie ani nie było jej też pod nią. Ubrałam się i zbiegłam po schodach na sam dół, na dwór. U sprzedawcy warzyw stały pod drzwiami puste skrzynki, przy kawiarni Redolfi krzesła do góry nogami były przywiązane do stolików, pod jednym z nich leżała butelka po wódce. Nie wiem, dlaczego ją podniosłam i wyrzuciłam do kosza, w ciągu dnia nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Wejście na stację metra było zamknięte. Musiałam pójść na piechotę i cieszyłam się, że włożyłam nowe spodnie i że nigdy więcej nie będą mi przeszkadzały spódnice ani gorsety. Kobiet nie widziałam; mężczyźni stali się cieniami sunącymi po ulicach. Stragany z książkami stały nad Sekwaną jak drzemiący włóczędzy. Czułam zapach starego papieru i wyobrażałam sobie, że litery unoszą się nad wodą, żeby zaczerpnąć powietrza. Gdzieniegdzie któraś z westchnieniem wpadała do wody, litera z książki, która już nigdy nie będzie taka sama, za nią tonął znaczek akcentu. Most był kamiennym łukiem, który przybliżał mnie o metr do nieba, gwiazdy zostawiały przypalone miejsca w moich włosach. Znowu zeszłam na dół, mijając wystawy pełne ubrań, których nigdy nie będę nosiła, od czasu do czasu przejechał samochód, którym nigdy nie będę kierowała, widziałam bezpańskiego psa, który nigdy nie poliże mojej ręki. Chodziłam po ulicach, chodnikach i kratach metra. Zaczynało się już rozwidniać, gdy dotarłam do Gare du Nord. Słuchając stukotu i syczenia nadjeżdżających pociągów, czekałam na peronie czwartym na nocny pociąg z Amsterdamu. Patrzyłam na wysiadających ludzi i uświadomiłam sobie, że czekam na samą siebie, na Odessę w ubraniu Ophélii. Chciałam pójść za nią, peronem, do hali dworcowej. Na górze przy ruchomych schodach opowiedziałabym je, co się stanie. Kazałabym jej tam czekać, ponieważ wtedy będzie żyła długo i szczęśliwie, obserwowałabym ją, żeby zobaczyć, jak po kilku minutach zagaduje ją książę w znoszonych piórach, który palcami z porcelany weźmie ją za ramię. 8 Dużo później leżałam w łóżku śmiertelnie zmęczona. Moje rękawiczki, ruchome schody na peron metra, mężczyzna, który ubranie nosił jak skrzydła – szukałam godzinami, niczego nie mogłam odnaleźć. Przez moje stare życie straciłam tak dużo czasu, że nie chciałam zmarnować ani dnia dłużej. Powinnam się całkowicie poświęcić nowemu albo w ogóle go nie zaczynać, to oczywiste. Gdy doszłam do siebie po nocnej eskapadzie, w sklepie z materiałami dla artystów kupiłam stertę szkicowników, węgiel drzewny i pudełko pinezek. I naturalnie mocną teczkę do przechowywania wszystkich rysunków. Potem udałam się na Rue d’Assas, żeby poznać Paula Duprégo. Na prywatnych lekcjach, które pobierałam w Holandii, nie mogłam się już nauczyć niczego nowego, dlatego gdy na dobre opuściłam Zwanenborch, szukałam możliwości, jakie mógłby mi dać pobyt w Paryżu. Jakaż oferta była w tamtych latach! Zadkine, Léger, Lhote – wszyscy oni otworzyli własne akademie, a uczniowie otaczali ich jak proroków. Wybrałam akademię Paula Duprégo, ponieważ uchodził za solidnego nauczyciela takich początkujących jak ja. Dadaizm, futuryzm, kubizm – one już dawno wyszły z mody. Rewolucje przeminęły, znowu można było pracować realistycznie i to było to, czego chciałam: tworzyć prawdziwe ciała, z rękami i stopami, pośladkami i brzuchami. Krzepkie głowy z oczami, policzkami i nosami. Atelier Paula Duprégo zdawało się ich pełne i u niego mogłabym się nauczyć, jak ze swoich rysunków zrobić rzeźby. Dwa tygodnie po tym, jak wysłałam mu z Holandii teczkę ze szkicami, otrzymałam od niego telegram: MADEMOISELLE – STOP – PROSZĘ NATYCHMIAST PRZYJECHAĆ – STOP – LEKCJE CODZIENNIE 10 RANO – STOP. Paul Dupré: wydawało się, jakby ktoś wbił mu siekierę w twarz. Pionowa bruzda rozłupywała ją na pół. Jeśli ktokolwiek patrzył kiedyś z podziwem na moje ręce, to tym kimś był on, i to bez wybuchania przy tym śmiechem jak Maurizio Canari. – Mademoiselle Ophélia! Nieczęsto spotykam mężczyzn wyższych od siebie, ale on taki był. Przewyższał mnie co najmniej o głowę. Jego kolosalny głos o mało mnie nie zdmuchnął, mimo że raczej nie mam figury elfa. – Odessa – przedstawiłam się. – Odessa van Heek. – Mademoiselle Odessa! – poprawił się. – Jeszcze lepiej. Odessa nad Morzem Czarnym! Gdzie kopuły lśnią w blasku słońca, a ozdoby podzwaniają w uszach pięknych kobiet. Gdzie mężczyźni pachną portami Konstancy i Sewastopola! Bruzda zaczęła się poruszać i Dupré z szerokim uśmiechem ujął moje ręce. Trwało to jeszcze chwilę, zanim zauważył, że inni uczniowie w klasie odwrócili się i zaczęli mi się z ciekawością przyglądać. – Mój nowy nabytek nazywa się Odessa i ma ręce akuszerki. Pływaczki. Co ja mówię, rzeźbiarki! Ręce do rąbania, piłowania i heblowania. I tego się tutaj będzie uczyła, w akademii Paula Duprégo. Usiądźże, Odesso – powiedział jednym tchem. Wskazał mi miejsca przy jednej ze sztalug rozstawionych w pomieszczeniu. Na wprost, na niewielkim podium, stał tors z brązu oświetlony lampą elektryczną. Dupré wcisnął mi do ręki kawałek węgla, i mogłam zaczynać. Szkicowałam konstrukcję, robiąc podział na światło i mrok. Rysowałam blask lampy, w którym skrzyła się szyja i lśniły ramiona. Pociągnięciami mokrych palców wydobywałam piersi i fałdy na brzuchu, bokiem węgla rzeźbiłam pośladki i uda. 9 Pracowałam przez godzinę, może dwie, dopóki nie poczułam w czubkach palców każdego detalu torsu, nie dotykając go. Dopiero gdy skończyłam, zaczęły do mnie docierać odgłosy otoczenia. Nie zauważyłam, że inni uczniowie zniknęli. W przyległym pomieszczeniu pracował Paul Dupré; słyszałam, że rąbał i heblował. Odłożyłam węgiel, wytarłam ręce w spodnie i wstałam, żeby z odległości obejrzeć swoje dzieło. Dla uzyskania większego kontrastu potrzebowałam innego światła i musiałam odwrócić tors o jedną czwartą. Weszłam na podium, żeby przesunąć lampę. Potem przestawiłam sztalugi. Pracując na stojąco, mogłam o wiele lepiej określić proporcje. Zaczęłam od nowa, robiąc jeden rysunek po drugim. – Wystarczy. Przestraszyłam się głosu Duprégo. Jak długo byłam zajęta? Kąty atelier spowijała ciemność, a ja sama znajdowałam się ze sztalugami i całą resztą na podium. Światło lampy padało na moje ręce i rozrzucone dookoła szkice: dziesiątki razy próbowałam narysować głowę mężczyzny, którego zgubiłam na ruchomych schodach. Dupré przekładał kartki, aż znalazł tors i położył rysunek na swoim stole do pracy. Pozbierałam pozostałe, wsadziłam do nowiutkiej teczki przewieszonej przez ramię. – Jutro ciąg dalszy, o dziesiątej – powiedział Dupré, przytrzymując mi drzwi. Wokół jego ust krążył ledwo dostrzegalny uśmieszek. Dopiero po kilku tygodniach zrozumiałam, dlaczego Duprégo tak rozbawiły moje szkice portretowe. Pewnego ranka pracowaliśmy w skupieniu, uczniowie klasy rzeźbiarskiej i ja. Na podium stał gipsowy model męskiego ciała, oświetlony wieloma lampami. Rysowanie szczupłych młodych mężczyzn to najtrudniejsza rzecz na świecie: nie ma się żadnego punktu zaczepienia w zmarszczkach, fałdach tłuszczu czy tęgich partiach pośladków. W dodatku pracując przy użyciu tak wielu lamp, Dupré wyeliminował wszelkie kontrasty jasności i ciemności. Odłożyłam kawałki węgla i próbowałam oddać model za pomocą cienkiego ołówka, ale to w niczym nie pomogło: rysunek pozostał zupełnie martwy. Nagle ktoś za mną stanął, wyrwał mi z ręki ołówek i kilkoma perfekcyjnie dobranymi liniami ożywił szkic. Patrzyłam zdumiona. Odwróciłam się dopiero wtedy, gdy Paul Dupré powiedział, że chce mnie przedstawić niejakiemu Oskarowi Wrońskiemu. Patrzyłam wprost w oczy mężczyzny z piórami. Światło lśniło w bruzdach jego skóry. Jego laska upadła na podłogę, gdy chciałam mu podać rękę. – Oskar Wroński – powiedziałam, o wiele za mocno ściskając mu palce. Dwa O zazgrzytały między moimi zębami. Zanim mogłam spróbować jeszcze raz, delikatniej i bardziej uprzejmie, Dupré już go przejął. – Oto i on – odezwał się nauczyciel. – Nasz żołnierz frontowy i marszand, nasz malarz niczego. Mogę cię tak przedstawić, prawda? Czemu zawdzięczamy twoją wizytę? Wroński stał nieporadnie ze swoim bagażem. Dupré pomógł mu odczepić z pleców obrazy przywiązane sznurkiem. – Masz szczęście, że Odessa van Heek tu jest. Odessa! Gdzie morze jest tak czarne, że nawet ty nie mógłbyś go pomalować na biało, Oskarze Wroński! Ostrożnie odstawił obrazy na podłogę. – A widziałeś jej ręce? – ciągnął. – Szufle do węgla. Łapy niedźwiedzia. Grabie do trawy. Ręce rzeźbiarki. I tego przyjechała się tu uczyć, u mnie, w akademii Paula Duprégo! Uśmiechnął się szeroko, a ja przez chwilę miałam wrażenie, że złapie mnie za ręce, żeby je pokazać Wrońskiemu. Szybko schowałam je do kieszeni spodni. 10 Oskar Wroński wpatrywał się we mnie zdrowym okiem. Nie odezwał się jeszcze ani słowem i zastanawiałam się, czy słucha tego, co ma mu do powiedzenia Dupré. Chciałam go dotknąć, ale nie wiedziałam, jak się za to zabrać. Nie mogłam go przecież wziąć za ramię, jak Dupré teraz, zaoferować krzesła, rozpocząć rozmowy, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem. Jedyne co mi przyszło do głowy, to podnieść z podłogi jego laskę i położyć na stole, najwolniej jak to możliwe, bo na uchwycie zostało jego ciepło. Potem wzięłam ołówek i próbowałam wrócić do pracy. Ale teraz już zupełnie nie udawało mi się przenieść gipsowego chłopaka na papier. Na jego piersi, brzuchu, a nawet kolanach pojawiły się linie z głowy Oskara Wrońskiego. Nie miałam ochoty ich usuwać, a już w ogóle nie chciałam, żeby obaj mężczyźni zobaczyli rezultat mojej pracy. Dlatego zebrałam rysunki, schowałam do teczki i bezszelestnie opuściłam atelier. (przełożyła Alicja Oczko) 11