KAMENY nad ŻARAMI

Transkrypt

KAMENY nad ŻARAMI
KAMENY nad ŻARAMI
Utwory laureatów III Konkursu Literackiego
„O Laur Dziewina” 2009
2009
Redakcja: Jan Wiktor Tyra
Adiustacja: Zbigniew Kozłowski, Agnieszka Roman
Opracowanie graficzne i skład: Krzysztof Cymach
Okładka i grafiki: Jan Wiktor Tyra
Korekta: Agnieszka Roman, Agnieszka Mikoś
© eMBePe Miejska Biblioteka Publiczna
Żary 2009
ISBN 978-83-88846-35-9
Druk: mała poligrafia eMBePe Żary
Nakład: 55 egz.
Autorzy
Anna Filipowska, Reminiscencje pokonkursowe
3
POEZJA
Grzegorz Baczewski
9
Anna Piliszewska
12
Artur Wodarski
16
Lidia Chmielewska
21
Piotr Zemanek
24
Aneta Gizińska-Hwozdyk
28
PROZA
Artur Wodarski
35
Przemysław Kot
40
Marcin Pietraszek
44
Halina Bohuta-Stąpel
47
Łukasz Bilski
56
Dominik Piotr Żyburtowicz
60
REMINISCENCJE POKONKURSOWE
Niniejsza antologia zawiera utwory, które zostały nagrodzone lub wyróżnione w III edycji konkursu literackiego
„O laur Dziewina”. Na konkurs tej edycji nadesłano 190 prac.
Nagrody przyznawano w dwóch kategoriach – teksty poetyckie oraz prozatorskie były rozpatrywane oddzielnie,
z uwzględnieniem ich specyfiki. W konkursie wzięło udział
167 osób (niektórzy stanęli do rywalizacji w obu kategoriach).
Nadesłane prace były dość zróżnicowane pod względem tematycznym, a także – stylistycznym i gatunkowym. Znajdowały się wśród nich (między innymi) teksty o charakterze melodramatycznym czy kryminalnym, obserwowano także pojedyncze przypadki trawestacji i pastiszu.
W kategorii twórczości prozatorskiej pierwszą nagrodę
otrzymał Artur Wodarski (który w konkursie posługiwał się
godłem „WATERMAN. AW”) za utwór zatytułowany „Z notatnika wiejskiego reportera: porno”. Tekst ten jest modelowym przykładem noweli. Ten niewielki utwór epicki zawiera,
zgodnie z regułami gatunku, wyraziście zarysowaną akcję
i dynamiczną fabułę. Akcja utworu wyraźnie zmierza w kierunku punktu kulminacyjnego (jest nim wystąpienie Stefańskiej w kościele, a dokładniej – jej marsz w stronę ambony), po
czym następuje dość zaskakująca pointa (stanowi ją niesłuszne
przyznanie się listonosza do winy). Fabuła została oparta na
motywie dominującym, którym jest znalezione we wsi czasopismo pornograficzne. Tekst Wodarskiego charakteryzuje się
wyraźnym nacechowaniem satyrycznym oraz humorem.
Drugą nagrodę w kategorii prozy przyznano autorowi
o godle „Pałuba” (jest nim Przemysław Kot). Jego „Trwoga” to
tekst, który zaskakuje czytelnika niespodziewanymi zwrotami
akcji oraz sugestywnie ukazuje uczucia i przeżycia głównego
bohatera. Jest nim człowiek, który zmaga się z zagadnieniem
istnienia bądź nieistnienia Boga, przy czym ów problem filozoficzny, co niewątpliwie podnosi walory artystyczne utworu,
nie zostaje przez narratora – bohatera rozstrzygnięty (może
więc prowokować czytelnika do samodzielnych rozmyślań
i interpretacji).
Miejsce trzecie w kategorii prozy zajął Marcin Pietraszek
(godło „Maurycy”), autor „Rozmowy z żoną”. W utworze tym
została zawarta (trafna zapewne) diagnoza umiejętności komunikacyjnych współczesnego człowieka, który niekiedy nie
potrafi porozumieć się z najbliższymi przy pomocy słów oraz
w bezpośrednim kontakcie, natomiast o wiele lepiej radzi sobie, gdy porozumiewa się niewerbalnie i za pośrednictwem
komputera.
Pierwsze wyróżnienie w kategorii tekstów prozatorskich
otrzymała Halina Bohuta – Stąpel (godło Babaja 55) za utwór
„Królowa Śniegu”. Tekst ten jest trawestacją słynnej baśni
H.CH. Andersena.
Łukasz Bilski (godło „Faftao Laupo”) zdobył drugie wyróżnienie w kategorii prozy. W tekście „Reality show” wykreował on postać samotnego, zgorzkniałego i zblazowanego
bohatera – narratora, który przez okna podgląda sąsiadów,
gdyż – jak się wydaje – jest to jedyny dostępny mu sposób
uczestniczenia w życiu innych ludzi.
Tekst prozatorski Dominika Piotra Żyburtowicza (godło
„Węzeł wietrzny”) został uhonorowany trzecim wyróżnieniem. Utwór ten, zatytułowany „Mój opiekun”, ukazuje –
niewytłumaczalne racjonalnie, lecz prawdopodobne psychologicznie – przekonanie bohatera o tym, że jego zmarły ojciec
przychodzi do niego i opiekuje się nim.
Laureatem I nagrody w kategorii poezji został Grzegorz
Baczewski. Swój wybór wierszy konkursowych autor ów
podpisał jako „Akmeista”. Pseudonim ten świadczy o samoświadomości literackiej poety, który wie, w jaką tradycję jego
twórczość się wpisuje. Co więcej, nie jest w tym samookreśleniu się gołosłowny – pisze tak, jakby istotnie był reprezentantem akmeizmu – kierunku w poezji rosyjskiej, odwołującego
się (między innymi) do wzorców klasycznych, a ukształtowanego około roku 1910. Baczewski z pewnością może się uważać za kontynuatora tego kierunku – jego utwory charakteryzują się ekonomią słowa, prostotą języka, klarownością zdań
i klasyczną jasnością.
Anna Piliszewska („Trotyl”) w kategorii poezji zajęła
II miejsce. Autorka ta tworzy teksty zaskakujące bogatą i wyszukaną metaforyką.
Utwory poetyckie Artura Wodarskiego (nagrodzonego
w obu kategoriach, w dziedzinie poezji uhonorowanego miej-
scem trzecim) charakteryzują się oryginalnym ujęciem poruszanych tematów i swoistą, zazwyczaj nieco nostalgiczną, nastrojowością.
Poezja Lidii Chmielewskiej („Joanny”) zaskakuje szczerością (jak w utworze „Wieczór autorski”). Twórczość tę charakteryzuje prostota języka oraz oszczędność słowa (przykładem
może być wiersz „Survival”). Poetka potrafi umiejętnie nawiązywać do cudzych dzieł, o czym świadczy utwór zatytułowany „Helsingor”.
Drugie wyróżnienie w kategorii poezji otrzymali ex aequo
Aneta Gizińska – Hwozdyk („anegiz”) i Piotr Zemanek („Platon”). Zemanek to eksperymentator, który bawi się formą
(najdobitniej świadczą o tym utwory „Sepia 6 x 9” i „Otwieranie przestrzeni”), czasem naginając ją do granic możliwości.
Natomiast „anegiz” tworzy pogodne (na ogół) teksty o niebanalnej metaforyce.
Jednym z celów konkursu „O laur Dziewina” jest odkrywanie i pozyskiwanie wartościowych utworów literackich.
W III edycji konkursu pewną ilość takich tekstów dostrzeżono.
Wydaje się zresztą, że odkrycie choćby tylko jednego godnego
uwagi utworu warte jest trudu jurorów i organizatorów.
Przewodnicząca Jury
dr Anna Filipowska
(literaturoznawca)
Laureaci 3. Konkursu Literackiego „O Laur Dziewina”
Jury w składzie powołanym przez organizatorów:
– dr Anna Filipowska, literaturoznawca – przewodnicząca jury
– członkowie: Eugeniusz Kurzawa, prezes ZLP O/Zielona Góra;
Grażyna Rozwadowska-Bar, poetka, członek ZLP; Edward Derylak, prozaik, członek ZLP i Tadeusz Kordylewski, filolog.
– Janina Wilga – sekretarz jury
Po przeczytaniu 190 prac 167 autorów (sygnowanych godłem)
i po obradach, jury postanowiło przyznać następujące nagrody
i wyróżnienia:
W kategorii poezji:
I miejsce – Grzegorz Baczewski, Warszawa
II miejsce – Anna Piliszewska, Wieliczka
III miejsce – Artur Wodarski, Wyszanowo
Wyróżnienia w formie druku w wydawnictwie pokonkursowym:
Lidia Chmielewska, Kielce
Piotr Zemanek, Bielsko Biała
Aneta Gizińska-Hwozdyk, Deszczno
W kategorii prozy:
I miejsce – Artur Wodarski, Wyszanowo
II miejsce – Przemysław Kot, Kaszyce Milickie
III miejsce – Marcin Pietraszek, Mińsk Mazowiecki
Wyróżnienia w formie druku w wydawnictwie pokonkursowym:
Halina Bohuta-Stąpel, Wilkanowo
Łukasz Bilski, Zielona Góra
Dominik Piotr Żyburtowicz, Drawsko Pomorskie
Organizatorzy:
Klub Literacki ZLP przy MBP Żary
Miejska Biblioteka Publiczna Żary - fundator nagród
Żarskie Towarzystwo Kultury - fundator nagród
ZLP Oddział Zielona Góra
POEZJA
Laureaci:
- Grzegorz Baczewski
- Anna Piliszewska
- Artur Wodarski
- Lidia Chmielewska
- Piotr Zemanek
- Aneta Gizińska-Hwozdyk
Grzegorz Baczewski – I miejsce w kategorii poezja
Sztuka
Powiadasz, Fidiaszu,
że dla sztuki
zabiłeś wędrownego kormorana,
a ograbiwszy go z formy,
wypchałeś trocinami.
Formę skradzioną tak brutalnie
drżącymi w ekstazie dłońmi
złożyłeś na twarzy kamienia.
Zapłakał kamień milczeniem.
Nigdy nie pragnął zostać ptakiem.
Jesienią odfrunął
do krainy kamiennych kormoranów.
Więc powiedz, Fidiaszu,
czy warto było dla sztuki
przelewać chwilowość żywego ciała
w wieczystość rzeźby?
I tak pozostanie tylko
wypchana trocinami idea.
Nieśmiertelna
− Odejdź
z Golgotyprosił apostoł Jan− Twój syn nie zejdzie z krzyża,
nie obetrze twych matczynych łez.
Serce pęknie ci z bólu
a on i tak musi umrzeć.
− Janie, Janie odrzekła Maryja− Ty naprawdę niczego nie rozumiesz?
Nie wiesz,
że można zabić człowieka,
nawet Boga,
który stał się człowiekiem,
lecz nie Miłość?
Moja piosnka pośmi ertna
Wędruję podziemnym szlakiem
zimno mi
dokoła ciemność
ciąży spleśniały garnitur
chrząszcze pożerają
moje serce i mózg
piach się sypie
w puste oczodoły
korzonki traw tańczą
w pięknie gnijących ustach.
Tęsknię...
Czarny kociak
W moim rodzinnym domu
jest czarny kociak
sierota
dopiero uczy się świata
zdumiewa go pierwszy widok
myszy lub Pana Boga
czasami beztrosko
ściga chrabąszcze,
krople deszczu i wieczności
ale kiedy go głaszczę
dostrzegam w jego oczach
instynktowny lęk
przed samotnością
w nieskończonym wszechświecie
i kocią intuicję
że życie to kłębek włóczki
a nić nagle kończy się
w samym środku zabawy
gdzieś na progu
zaniemówienia
zaniemyślenia
zanieistnienia
Anna Piliszewska – II nagroda w kategorii poezja
arterie
,,(…) Plecy
są raną. Widzisz te muchy? Czasem
myje ich siostra. Jak się zmywa ławy.”
Gottfried Benn „Kobieta i mężczyzna idą przez oddział chorych na raka”
pokłuty niby sito w nieudanej kolejnej
próbie utrzymywania tak zwanego kontaktu
wzrokowego z przykrością przyznaje – nie umie
nie spoglądać – więc zerka
nie ukradkiem
na żyjącą kroplówkę
nie ma im nic do dania – trudno
wziąć cokolwiek – choćby kilo
hiszpańskich cierpkich pomarańczy parę krówek czy sok
czuje się wyczerpany wyżęty jak szmata
z myśli – boli obojczyk
lecz im przecież nie powie że zużyto
tę garstkę bezpiecznych tematów – nie ma nic
do dodania – lepiej żeby poszli
nie słucha ich pogrąża się
w miarowym kap – kap –kap – wiarygodnym
bo bliskim i obłaskawionym – nie pojmują
są nadal - obcy trzepoczący powiekami rękami –
trudno ułowić uchem jak przyzywa ziemia
Ja, Ewa…
otwieram zamknięty nawias
dzień złoty dzień bez klucza
M. Stryjewski ,,Nawias”
zstępowałam z cerowanych grzechami obłoków
po stokroć wybiegałam z mórz – Venus
bosostopa przezroczysta jak światło – więc lepiłeś mnie
z gliny z mchu z igiełek jałowca – nadawałeś imiona:
wyczesywałam z włosów nitki snów i glonów – byłam
twoją Arachne Tais Persefoną – iluminacją barda
spójrz jak lekko
wymykam się – cieniem płynę przez palce – zawołaj
i zatrzymaj !
horyzont przekreślony brzytwą skrzydła gawrona
wymiar lata zaklęty w białych plamach powoju –
odmykają się okna jak światy – na oścież
wybiegają zapachy
z piwnic strychów przedsionków:
skrzypienia szprych i płotów
z pogubionych przez dzieci nasion rośnie tarczą
słonecznik – wielooki kłapouch –
mów do mnie ciszą Braille’a
bo potem przyjdzie chłód i przesypie się złotość
słonych nagrzanych godzin w niewidocznej klepsydrze –
Czas będziemy odmierzać
odtąd dotąd
powrót z odpustu
z cyklu : doświadczania ojcostwa
ściernisko jesiennieje nitką waty cukrowej
z brzęczącego odpustu
przerdzewiało południe zazgrzytało
obróciły się osie i cienie karuzel
poparskują gniadosze
malowane olejną z piórkami przy uzdach - pamiętasz
już mniej wyraźnie
bo w kieszeniach zapowiedź kasztanowych wojen
jarzębinowej krwi
rycerzyków w żołędnej
zbroi w kolczug łuskach - chyłkiem skrada się
chłód
kto ma serce niewinne nie zlęknie się smoka rozsiekłeś w drobny pył
patykami
kępkę muchomorów
w mchu spryskanym
od słońca schnie borsucze truchełko
jeszcze nie rozmawiamy
o ostateczności
Umieramy. info. pl
Sprawdź, kiedy umrzesz! Bo może jest
zatrutą studnia w twoim ogrodzie, bo cisza
w której się kąpiesz, może stać się
ostatnią. Jadem
kiełbasianym, kastetem bądź gronkowcem
tknięty naraz– zagaśniesz,
nie zdumiawszy się nawet w przebłysku
ostatniej smugi
światła
miejskiej latarni…
Inni ujrzą przed tobą
firmament ostateczności i mrówkę
w ustach starca. Wieżę, karła i ogon
chimery
z free edition. Przeżegnają się. Zdążą.
I pobledną lub krzykną, zanim spiszą testament.
A ty miniesz
bez gości, lamentu, znaku krzyża – niczym
chwast, biała plama
w cudzej wyobraźni.
Zatem sprawdź,
kiedy umrzesz; niebo już
coraz niżej. Kup wieniec
wirtualny! Umieramy.info.pl
Artur Wodarski – III miejsce w kategorii poezja
Licho
licho cicho
gdzieś tu śpi
pod skrzypiącą podłogą
w mysiej dziurze
którą dziadek sam zrobił w desce
po co ma się zwierzę męczyć powiedział - pójdzie w zboże i nabroi
a tutaj mamy je na oku
i sam poszedł na wojnę
potem to licho
nie dawało spokoju
mojemu tacie
dziadek nie wracał
a ojciec zaglądał w tę dziurę
każdego dnia
jakby tam była odpowiedź
wszystko się poplątało
kiedy nadeszła wiosna
babcia przyszła po ojca
bo chyba samej było jej smutno
a ja dostałem w spadku mysią dziurę
i licho śpiące pod skrzypiącą podłogą
i znowu jest jak kiedyś
dziadek wyrusza na wojnę
mój tato podąża za babcią
a ja zaglądam do dziury
jakby tam była odpowiedź
świątki wiejskie
stoją przed obrazem
pomarszczone jak skórka chleba
śliniąc się rozmawiają z bogiem
o podagrze
deszczu który ciągle pada
i o czymś jeszcze ale zapomniały
w chustach skrywają
wykrzywione artretyzmem dłonie
a w nich groszowe majątki
na wotywne świece
wzdychają z żalem gdy
zapada wieczór
drepczą do domu
pozostawiając po sobie
ostry zapach starości
i z każdym dniem wydają się bliższe
swojemu bogu
na Chełmskiej
na Chełmską co wieczór wychodzi dziad z latarnią
i krzykiem oznajmia „późna godzina”
rozświetlają się lampy naftowe w oknach
a kurz ulicy podchodzi pod parapety
dzień stygnie w powolnych ruchach kotów
praczki ocierają ręce o tarki
spierając tygodniowe brudy za pomocą ługu
z okien wylewa się całodzienny urobek
spada między koryta ulic i płynie dostojnie
niczym wiślana odnoga
dwóch Żydów przemyka slalomem
pomiędzy wodospadami ścieków
a echo niesie okrzyk „idże sze idże sze”
okna zamykają się przed smrodem
dziad przesuwa wskazówki i ogłasza
„nocna godzina nocna godzina”
stara Chełmska zasypia na jednej nodze
Wera
mała Wera miała śliczne loki
ale to było dość dawno
i zapomniała już jak to jest czesać włosy
teraz jej głowa jest łysa
wszystko przez te wszy wyjaśniła starsza koleżanka
i Wera stara się zrozumieć
czasami śni jej się mama
i we śnie zaplata włosy w warkoczyki
bo Wera lubiła nosić warkocze
a w nie wplecione kolorowe wstążki
taką jedną ma zawsze przy sobie
ale przywiązaną do ramienia żeby nikt nie widział
wstążka wcześniej była żółta
teraz jest już mocno zabrudzona
i Wera musi sobie często powtarzać jaki był jej kolor
żeby nie zapomnieć
nie wszystko dla Wery jest zrozumiałe
na przykład to dlaczego ciągle marznie
zawsze jest głodna i dlaczego biją
czasami usiądzie w kącie i płacze
ale tak bezgłośnie żeby nikt nie słyszał
bo za płacz można bardzo oberwać
kiedyś kapo uderzył ją tak mocno w głowę
że straciła słuch w jednym uchu
na szczęście tylko w jednym bo inaczej
wybraliby ją bez losowania
dzisiaj Wera miała szczęście
żołnierze pisali listy do rodzin i nikt nie miał nastroju
żeby bić a potem losować numerki
więc Wera siedzi w kąciku i modli się do mamy
bo nie zna nikogo bliższego kto byłby w niebie
jeszcze przed zaśnięciem szepcze „mama”
to najlepszy sposób żeby nie zapomnieć
a potem zasypia i śnią jej się dłonie
które delikatnie czeszą włosy i wplatają
żółte wstążki w warkoczyki
***
Wera przeżyła obóz.
Kiedyś, gdy wyczytano jej numer, ten który ma wytatuowany na przedramieniu, spojrzała bez strachu na żołnierza i już miała przejść na stronę „wylosowanych”,
gdy oficer chwycił ją za rękę i powiedział:
- Nie zabijemy dzisiaj Wery. Patrzy tak, jakby śmierć jej
się należała, a na śmierć - dodał ze śmiechem - trzeba
sobie zasłużyć.
Bywają noce, gdy Wera budzi się zlana potem i żałuje,
że sobie nie zasłużyła.
uśmiech Dalajlamy
tak jakoś jesienią przyleciał do nas Dalajlama.
cierpliwie i z uśmiechem tłumaczył dlaczego
tu przyjechał. potem padły pytania o los Tybetu.
Dalajlama nie płacze kiedy o tym opowiada.
Dalajlama w ogóle nie płacze.
nie płacze
„zostałem wybrany jako XIV wcielenie Thubtena Giaco.
los odmienił moje życie w wieku pięciu lat.
będąc małym chłopcem
często podglądałem mnichów podczas modlitwy.
przerażała mnie ta cisza i bezruch
a najbardziej przerażał mnie fakt że teraz
tak właśnie będę musiał żyć”
Dalajlama uśmiecha się
kiedy pada pytanie co mu się tutaj podoba.
Dalajlama często się uśmiecha.
zawsze się uśmiecha
„dawno temu Budda powiedział:
kiedy opowiadają ci wesołe historie - uśmiechaj się.
kiedy będą opowiadać o smutnych sprawach - uśmiechaj się.
w ten sposób nikt nie będzie wiedział
kiedy trafił cię prosto w serce”
odjeżdżając Dalajlama uśmiechał się.
i to był ciepły uśmiech.
nawet sam Budda nie zrobiłby tego lepiej
Lidia Chmielewska – wyróżnienie w kategorii poezja
Wieczór autorski
Pierzchliwe słowa
nabrzmiałe krwią serdeczną z dna myśli.
Ledwo ja pozbierałam poskładałam w wersy
dopiero co zmieniły stan skupienia – lotne jeszcze,
a już skamieniałe.
Ciepłe – pulsują pod ręką
chybotliwe – wymykają się kontroli, dyscyplinie.
Lekkie- ale żadne nie obroni autora, nie usprawiedliwi.
Tak się boją nożyczek cenzury, czerwonych uwag na marginesie
pełnych ironii słów uznania, szyderczych śmiechów za plecami
Pęcznieją z dumy widząc łzę startą szybko kułakiem
niepomiernie zdumione tym, że ktoś pamięta
Bezpieczne tylko w aksamitnej ciemności
zezwalają na tyle słodkiej świecy,
by rozróżnić litery i nie ujawnić rumieńca
Tak sucho w gardle, gdy się je wymawia
ważne, bo własne –Moje!
Wpisywane z namaszczeniem do sztambuchów
na wieczną pamiątkę – tłustym drukiem
w złych snach dręczą je laboratoria krytycznych analiz,
upiorne, granulowane ekspertyzy
„Ilu poetów zmieści się na główce od szpilki”
„Po czemu kilo wierszy”
Albo z powagą:
„Reprezentują wczesny styl autora, który stopił
w kuźni talentu dojrzałość warsztatu z prymitywizmem treści
późny przejaw wczesnej dekadencji patrz str. 225
rząd czwarty, podgrupa parzystokopytne”.
Koncert
Położyłam się na trawie, zanurzyłam się
Pogładziłam grzbiety fal spienionych,
Czułam gładkość śliskiego atłasu – utknęłam
Jak znak zapytania – naruszyłam harmonię,
Wymykało się mojemu wzrokowi, kontroli – poddałam się
Przymknęłam oczy, przylgnęłam
Leżałam – szmerowa cisza szelestu otoczyła mnie szybkim lotem,
Szumy, świstały słuchały siebie.
Koncert kameralnej orkiestry
Leszczynowy oddech wiatru gładził ciszę
Nasłuchiwałam
Drżały drobne dłonie osiki jej małym zmartwieniem.
Dumnie szeleściły korony dębów
Cisza jest muzyką
Głos – szloch drżeń
Tak naprawdę to wypełnia całość
Jest głośne, a jednak nie przeszkadza,
Przycisza, stapia jak neutralne barwy
Podkład dla solistów
Kontrapunktujące zdziwione głosy żab
Oczywiście flety – ptaki
Wybijają się szczególnie natarczywie,
Ci muzycy są nieznośni
Nigdy nie trzymają się partytury
„bel canto” – gubią się w ozdobnikach
i milkną zachrypnięte
szumi znów orkiestrowa polifonia dysonansów zgaszonych
Graj wietrze!
Survival
Największą sztuką przetrwania
Jest przejście przez własny mózg
Wąskie tunele, zwały gruzów
Eksplozje, bagna
Splątane kable w wodzie
Pękające ściany
Obsesyjne zoo Jonathana Carolla
Życzę Ci tego przyjacielu
Przejdź przez mózg
Na słońce, na łąkę pełną stokrotek
Helsingor
Od kiedy książę duński Hamlet
odszedł na dobre,
a sprawy jego i sług jego wszelakie
zaległy milczeniem na dnie fosy
życie na zamku Helsingor stało się łatwiejsze
Nikt nie ma problemu z określeniem swojego miejsca
po stronie być lub nie być
zdecydowanie być – nachalnie, krzykliwie
Groby zarasta bezczelna trawa
Po moście godnie defilują kaczki krzyżówki,
a łabędzie zamiast uosabiać romantyczne natchnienie
depczą kaczeńce błoniastymi nogami,
wyciągają niezgrabnie szyje po chleb od turystów
Ciekawe czy Hamlet karmił łabędzie
w wolnym czasie między rozmyślaniem a czynem
Na wzgórzu para – ale ona na pewno nie umrze z miłości
Jednak to dobrze bo i bez tego świat ma wiele problemów.
Piotr Zemanek – wyróżnienie w kategorii poezja
Otwieranie przestrzeni
kompozycja struktura forma styl ekspresja
motyw informacja interpretacja relacja idea
metafora intuicja wrażliwość akt słowo
sublimacja wybór działanie progresja walor
metafizyka skala myśl sentencja chaos
wrażenie synteza symulacja kreacja efekt
tworzywo symbol znaczenie kształt próżnia
logika szyk proces konstrukcja przestrzeń
inspiracja format wizja projekcja emocje
Im – puls
z przejęciem wybierasz rodzaj dzwonka
„menu” oferuje „Ciszę” na trąbkę
ostatni hit „Modern Talking”
albo sonar serca
tu poczta głosowa –
po usłyszeniu sygnału zostaw wiadomość
masz nową wiadomość
brak nowych wiadomości
twoja pamięć jest zajęta – myślisz o niej
nie zdołałeś się porozumieć – zabrakło ci słów
ujawniła się satelitarna przepaść
nie mogłeś dokończyć – skończyły ci się impulsy
połączenie zostało anulowane
„strzałka” – dyskretny sygnał nie zajętości
nie trafiła do szarej komórki
ani do komory serca
czekasz w przedsionku
semantyczna dziura
nie pozwala ci się zbliżyć –
abonent jest niedostępny
powiadomimy go o próbie połączenia
myślisz o dwóch połączonych komórkach
wspólnych orbitach Marsa i Venus
o kosmicznych ewolucjach
patrzysz na kosmiczną piękność ukrytą w komórce
chciałbyś ją mieć ale
nie potrafisz jej obsłużyć –
obiekt jest poza zasięgiem
połączenie nie może być zrealizowane
Poczekalnia
całe życie w kolejce
po jednorazowy bilet do Mega – Multikina
gdzie przez automatyczną jednokierunkową bramkę
przepchną nas z „realu” do wirtualnego raju
taki high live nierealnej i nieodwracalnej rzeczywistości
gdy Zanussi odkrył tę nieuleczalną chorobę
niepozwalającą żyć ani jeden dzień dłużej
przed kinem szukaliśmy po kieszeniach dowodów
na swoją dorosłość – zapalaliśmy jointa
i kupowaliśmy u koników przepustkę do wolności
żyło się
w zmienionych konstelacjach
zanim doświadczymy prostej drogi do światła
otwieramy usta połykając oddech ze świstem
walczymy z oporem powietrza
zamykamy oczy bezczelnie i bezboleśnie
oswajając się z ciemnością
w dębowych ławach siedzą starcy
kobiety o mlecznych piersiach i dzieci
korytarz przesącza światło projektora
reklamując niezmiennie wieczny seans –
niekończący się film Wielkiego Reżysera
żeby go zobaczyć stoimy całe życie w kolejce
czekając na last moment
Sepia 6 x 9
wypłowiały ciężar chmury
bezbarwny horyzont lasu
przestrzeń rozcięta dębowa aleja
pochylona nad dworem
dach nadzwyczaj stromy
poszarzałe wapnem ściany
butwiejące w ługach okiennice
dwie kolumny w ganku
drzwi otwarte w wilgotny cień sieni
w progu stary człowiek fajką kręci wąsa
obok pochylona kobieta z dzieżą
stoją nieruchomo zatrzymani w czasie który nie uciekał
na małym podwórku
dziewczynka z warkoczem jak lalka z gałganków
mały chłopczyk bawi się latawcem
pod bosymi stopami płowa jak szare płótno ziemia
(tego świata już nie ma)
(zapadł się w bladość sepii)
Zofii dzień powszedni
Jostein Gaarder
Zofia jest nowoczesną dziewczyną
choć wygląda jak kobieta z innej epoki
nie nadąża za codziennością
zamiast czytać Homera w epoce New Age
nosi ciężkie siatki wypełnione mitami
wierzy że wiatr się zmieni i skróci drogę żeglarzom
cztery dawno niemalowane ściany
to jej twierdza i azyl od zgiełku miasta
mieszka jak na wyspie pośród szakali i małp
wieczorem wylatuje na mały rekonesans
i zostawia delikatne ślady stóp na białych kartkach
jak muśnięcie motyla
czasem gubi się nad oceanem i nie może trafić na ląd
dziwi się gdy słyszy że można żyć bez dobrego słowa
nie akceptuje takiej logiki
kiedyś spotkała na ulicy młodego poetę
i Diogenesa w jednej osobie
bezdomny zarośnięty trochę pachnący rybą
chciałaby usłyszeć echo dochodzące z beczki
w której toczą ze sobą rozmowy
chciałaby też zadzwonić do Sinopy
i wytłumaczyć się ze swojego
nazbyt ekstrawaganckiego nakrycia głowy
ale bez niego wśród nowych bogów
nikt by jej przecież nie zauważył
w końcu jest trochę nie z tego świata
Aneta Gizińska-Hwozdyk – wyróżnienie w kategorii poezja
Konsekwencje wiosennej miłości...
Skowronki przyleciały wraz z wiosną.
Punkcikami na niebie śpiewały radość,
a pod nimi ja z głową w chmurach
mamrotałem pod nosem
słowo „kocham”
pierwszej z rzędu
pod moimi oknami
Szarotce.
Słowiki przywołały do życia
bzy i konwalie.
A gdy tłoczno robiło się w ogrodzie,
wrzeszczałem, że kocham
je – wszystkie:
tej wiosny,
na tym świecie.
Gdy pod osłoną magnolii
wyznawałem miłość,
wtórowało mi echo
dumnych tulipanów,
przystojnych żonkili,
nieśmiałych narcyzów.
Ale tylko ja naprawdę czułem...
Pijany bzów zapachem
tonąłem w szerokich wodach wiosny,
która nie szczędziła mi swoich wdzięków.
Ostrzegała mnie sroka,
rzucając jajkiem z gniazda
na moją głowę w chmurach.
Nie przestałem kochać!
Ostrzegała mnie pokrzywa,
parząc moje stopy,
gdy zakradałem się do wnętrza wiosny.
Nie przestałem kochać!
Ale na koniec pojawił się bocian.
Zbudował swoje gniazdo
i czeka teraz na pisklęta –
Owoce lekkomyślnej wiosennej miłości...
tworzyciel
Nadałem mu kształt i wielkość.
Decydowałem o najsubtelniejszych częściach jego anatomii.
A kiedy dostał oczy...
Wyrzut sumienia w nich zakotwiczony
ciskał pioruny w stronę okna.
Kruczoczarne węgle
płonęły w przemijającej bieli poranka.
Koniec zwiastowało słońce...
Czerwony szalik dyndał
na ogromnych łapach
niczym strzęp żywego ciała
rzuconego na pastwę losu.
Brakowało tylko głosu –
niemy krzyk rozpaczy nie wystarczał.
Że ożywiłem śnieg – to moja wina...
Że w zimnej kuli zatopiłem serce – to moja wina...
Że rozpaliłem czarne węgle oczu blaskiem życia – to moja wina...
Brakowało tylko głosu...
Aż przemówił
o poranku wiosny.
Topniejąc w tłumie,
tracąc nieśmiertelność:
O ptakach, z którymi nie zerwał się do lotu.
O słońcu, które przysporzyło trosk.
O rozpalonych światłach okien, których nigdy nie dostąpił.
O bezdomności
Pod dachem świata
I w pokoju podwórza.
Strużka wody wykrzesana spod węgla
stała się łzą,
a czerwony szalik
przeciągał się leniwie,
biorąc na siebie nieśmiertelność rzeczy.
Bałwan przemówił wiosną,
ale jego słowa
spłynęły echem do morza
i kołyszą się na okręcie szalika,
aby zmartwychwstać zimą.
Nienawidzę nowych...
Nienawidzę nowych:
Nowe przywidzenia,
Nowe przewidywania,
Nowe niewiadome,
Nowe kropki nad „i”,
Nowe palone za sobą mosty złudzeń,
Nowe postanowienia
Stare jak świat,
Bez szans na realizację.
Nowe nadzieje –
takie, jakie były...
Nowe
w żadnym wypadku nie powinno być stare.
A mój nowy rok
ma siwą brodę już od stycznia,
zgarbioną sylwetkę,
a z rzeczy ludzkich
nic nie jest mu obce.
Dopiero w przyszłym grudniu
nazwę go „swoim starym”,
kiedy już nie będzie:
Uparcie rozkładać przede mną kart,
Szczuć horoskopami,
Wieszczyć
I łudzić nadzieją.
A gdy poznam podszewkę
jego szczelnie zapiętego płaszcza,
kiedy przejrzę zawartość kieszeni
i oderwę ostatni – przeznaczony dla mnie –
Guzik Z Pętelką...
Może nienawiść zmieni się w miłość,
a ja znowu obawiać się będę:
Kolejnego
Szczęśliwego
Nowego
Roku...
PROZA
Laureaci:
- Artur Wodarski
- Przemysław Kot
- Marcin Pietraszek
- Halina Bohuta-Stąpel
- Łukasz Bilski
- Dominik Piotr Żyburtowicz
Artur Wodarski – I miejsce w kategorii proza
Z notatnika wiejskiego reportera: porno
Niedzielna msza jeszcze się nie skończyła, kiedy z trzeciego rzędu uniosła się Stefańska i ściskając w ręku jakiś zwój papieru, powiedziała głośno do
księdza:
- I niech ksiądz potępi tego, kto rozrzuca takie świństwa.
Szmer przeszedł przez kościół, bo takie „wybryki” dawno już się na mszy
nie zdarzały, a przynajmniej od czasu, gdy wioskowy głupek i pijak Wiśniewski, obudziwszy się nagle podczas kazania krzyknął:
- Piwo mi tu, kurwa, dawać!
Ksiądz gestem dłoni uciszył zebranych i powiedział:
- Później, pani Stefańska, później…
Ale Stefańska stała niewzruszona niczym żona Lota, a w jej wyciągniętej
dłoni, jak pochodnia w Statule Wolności, tkwiła gazeta zwinięta w rulon. Był
piątek. Całkiem zwyczajny piątek; teoretycznie taki jak każdy inny w ciągu
roku, ale, jak się później okazało, odmienny od wszystkich. W taki właśnie
piątek, w połowie ciepłej wiosny, Stefańska, osoba poważana w całej wsi,
natknęła się na leżącą na środku chodnika gazetę. Początkowo nie zwróciła
uwagi na zdjęcie z pierwszej strony i odruchowo schyliła się, żeby podnieść
zaśmiecające chodnik czasopismo, lecz kiedy uniosła je z ziemi, krew uderzyła jej do głowy. Nabrała powietrza do płuc i czerwona jak piwonia, wyszeptała z najwyższym wysiłkiem: „Hańba”. Na pierwszej stronie rzeczonej
gazety widniała całkiem naga kobieta, ze wszystkimi przyległościami, jak
Stefańska nazywała atrybuty kobiecości, a obok niej stał golusieńki Murzyn,
trzymający w ręku swoje przyrodzenie. Obie postacie miały więcej niż rozkoszny, a nawet jak to ze zgrozą w myślach określiła Stefańska, rozanielony
wyraz twarzy. Kobieta z odrazą zwinęła gazetę w rulon i rozglądając się
wokoło, czy aby jakieś dziecko nie dostrzegło tego świństwa, wsunęła znalezisko do foliowej reklamówki. Na szczęście okolica świeciła pustką, bo
jednak szósta rano to nie najlepsza pora na spacery, nawet w taki piękny,
wiosenny dzień. Stefańska, nadal trzęsąc się z wściekłości, wykonała w tył
zwrot i zapominając o zakupach, po które wyszła tego ranka, zawróciła do
domu. Przekroczywszy jego próg, krzyknęła do męża:
-Marian!
Ale o tej porze, jej mąż, Marian Stefański, słodko spał, a w jego śnie pojawiła
się właśnie piosenkarka Doda i w sposób niezwykle kuszący zachęcała go
do wyuzdanego seksu.
- Marian! - Zagrzmiało jeszcze raz w chałupie i głos ten, rozbrzmiewający
z siłą trąb jerychońskich, wyrwał Mariana całkowicie ze snu. Jeszcze otumaniony i wściekły za przerwanie erotycznych marzeń, Stefański ryknął:
- A co się, kurwa, dzieje! Kiedy oprzytomniał, było już za późno na odwrócenie nieodwracalnego. Oto jego żona, tam, gdzie stała, padła na kolana
i zaczęła się głośno modlić. Trzeba dodać, że w tym domu, w każdym pokoju, ba ,nawet w łazience wisiał obraz Przenajświętszej Panienki.
- Najświętsza Panienko, chroń tego bezbożnika, męża mojego Mariana i daj
mi siłę, żeby doczekać z nim dni ostatnich, jak przysięgałam w kościele.
Tymczasem jej mąż, ciągle leżąc w łóżku, również oddawał się modlitwie,
ale zgoła inne były słowa przez niego wypowiadane:
- Najświętsza Panienko, jeśli istniejesz, wyzwól mnie od tej okropnej baby,
bo nie godzi się tak męczyć porządnego człowieka. Tak właśnie rodzina
Stefańskich, w piątkowy poranek, oddawała się modlitwom. Dzień zapowiadał się piękny i ciepły, i nic nie wskazywało na to, że ten właśnie zwykły
piątek da początek zdarzeniom, które na zawsze zapiszą się w wiejskich
annałach. Po południu Stefańska zwołała naradę Koła Gospodyń Wiejskich,
nazywanego przez jej męża Kołem Gospodyń Beznadziejnych, w skrócie
KGB. Zebranie odbyło się w sali remizy strażackiej. Pierwsza głos zabrała,
oczywiście, Stefańska, a to z racji pełnionej przez siebie funkcji prezesa tego
Koła i z racji palącego problem, dla którego zwołano zebranie. - Drogie koleżanki - zaczęła. - Dzisiejsze spotkanie ma na celu napiętnowanie obywatela
lub - tu Stefańska zawiesiła głos i dodała z odrazą - obywatelki naszej wsi,
która to osoba, nie dbając o moralność naszej wspólnoty, rozpowszechnia
takie pisma. W tym momencie sięgnęła do torby i rzuciła na stół znalezioną
rankiem gazetę. Zebrane kobiety spojrzały po sobie i dopiero Wiesiecka,
której Stefańska nie cierpiała za lekki, jak to określała, stosunek do mężczyzn, odważyła się wziąć czasopismo do ręki. Kilka pań przysunęło się do
niej bliżej, żeby wspólnie obejrzeć występne dzieło.
Lecz ich reakcja była zupełnie inna od tej, jakiej oczekiwała Stefańska.
- Ale ma maczugę - wykrzyknęła radośnie Motylowa, oglądając zdjęcie
Murzyna z przyrodzeniem w dłoni.
- I ten też ma się czym pochwalić - dorzuciła Kopczyńska wskazując palcem
fotografię innego mężczyzny.
- Co za chłopy... - dodała rozmarzona Kwiatkowska i tymi słowami przelała
czarę, a właściwie garnek goryczy i wściekłości.
- Dość! - krzyknęła Stefańska waląc pięścią w stół. - Nie po to zebraliśmy się
tutaj, żeby podziwiać tych zboczeńców, ale żeby potępić tę Sodomę z Gomorą. Krzyk i uderzenie pięści o stół spowodowały, że w sali zapanowała cisza.
- Ależ Wiesiu - zwróciła się nieśmiało do Stefańskiej Motylowa - To tylko
żarty... Nie dokończyła jednak zdania.
- Żarty?! A gdyby tak twoje dziecko natknęło się na tę gazetę? Też by były
żarty? Motylowa spuściła głowę, a wraz z nią uczyniły to pozostałe kobiety.
Stefańska uśmiechnęła się pod nosem i już spokojniejszym tonem objaśniła
wszystkim kobietom, jaki ma plan. Po pierwsze: wywiad – kto, a po drugie –
potępienie, i to nie tak jakoś zwyczajnie, ale w kościele na mszy.
W atmosferze ogólnych podejrzeń i typowania winnego, towarzystwo
rozeszło się, żeby zrealizować pierwsza część planu.
Tymczasem w knajpie u Malińskiego, sześciu gospodarzy raczyło się
piwem. Wśród nich był Marian Stefański i listonosz Kocięba. Nie brakowało,
oczywiście, Felczaka i głupiego Wiśniewskiego, który siedział w kącie
i uśmiechał się tak jak zwykle, czyli głupkowato. Swoje piwo pili również
piekarz Kalczyński i pracujący u niego Zdunek. Gwarno było w knajpie, bo
każdy coś tam ciekawego opowiadał i każdy miał na jedną ciekawą opowieść, jakąś własną historię do opowiedzenia. Nagle Wiśniewski zawołał:
- Baby, kurwa, idom ! - I brudnym paluchem wskazał wychodzące z remizy
kobiety.
- KGB, cholera jasna, idzie - z przekąsem powiedział Stefański i dodał - Będą
czystki we wsi.
I jak się później okazało, niewiele się mylił.
- A co one tam dzisiaj robią? Przecież to nie wtorek? - zaciekawił się Maliński i zapytał:
-Ty Marian nic nie wiesz? Twoja Wieśka też tam przecież.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę Stefańskiego, oczekując na odpowiedź.
- A durne baby całkiem zgłupiały. Moja Wieśka znalazła jakąś porno gazetę
i teraz robią dochodzenie: kto i dlaczego. - Tu z szelmowskim uśmiechem
dodał: - A jak namierzą kto, to wielka go czeka niespodzianka.
Na te słowa Kocięba zbladł i ledwo słyszalnym głosem wystękał:
- Gazetę porno znalazły?
Wszyscy spojrzeli na niego z zainteresowaniem, ale listonosz natychmiast zaczął się tłumaczyć.
- No nie, to nie ja, ale wiozłem przesyłkę i z koperty musiała wypaść, bo
kiedy oddawałem na plebanii pocztę to koperta była pusta i ksiądz zapytał,
co z gazetą... - Tu Kocięba przerwał, zbladł jeszcze bardziej niż poprzednio
i ręką zasłonił sobie usta, jakby chciał powstrzymać słowa, które już uleciały
w powietrze. Atmosfera zgęstniała jak grochówka na wędzonce. Wszyscy
milczeli, tylko Kocięba ukrył twarz w dłoniach i zawodził:
- Alem się wysypał, alem się wysypał. I byłby tak jęczał do wieczora, gdyby
nie przytomność umysłu Kalczyńskiego:
- Słuchajcie chłopy - odezwał się. - Co usłyszane, to zapomniane. Gęba
w kubeł i ani mru-mru.
- Mru-mru - powtórzył jak echo Wiśniewski z uśmiechem na ustach, ale
zaraz zmienił wyraz twarzy, kiedy Zdunek złapał go za rękę i zagroził:
- Tylko mi piśnij słówko, to ci nogi z brudnej dupy powyrywam. Wszyscy
pocieszali Kociębę, bo chłop wyglądał jakby się struł, na przemian blady był
i zielony. Na stolikach pojawiały się kolejne kufle piwa i złocisty płyn powoli, acz skutecznie, rozluźniał cokolwiek przyciężkawą atmosferę. Do niedzieli nie udało się kobietom z Koła wyjaśnić, kto odpowiada za zgubioną gazetę, zresztą trzeba przyznać, że nie bardzo się do tego przykładały. Stefańska
próbowała rozmówić się z mężem na ten temat, ale ten z uporem twierdził,
że nic nie wie i żadne słuchy go nie doszły, żeby o czymś takim we wsi mówiono. Stefańska była niepocieszona, ale w jej głowie zrodził się wspaniały,
nowy plan i z uśmiechem na twarzy położyła się spać w sobotni wieczór.
Nadeszła niedziela i jak to w niedzielę, społeczność wiejska udała się na
mszę. Nie było w tej mszy właściwie nic szczególnego, aż do momentu, gdy
Stefańska wstała i trzymając gazetę w ręku, zwróciła się do księdza z prośbą
o interwencję i potępienie bezbożnika. Ksiądz poprosił o ciszę, ale Stefańska
stała niewzruszona niczym żona Lota, a w jej wyciągniętej dłoni, jak pochodnia w Statule Wolności, tkwiła gazeta zwinięta w rulon...
Ksiądz westchnął zrezygnowany i gestem ręki poprosił kobietę do siebie.
Stefańska dziarsko ruszyła przez kościół w stronę ambony. W tym momencie Kocięba poczuł, jak jego marny żywot zbliża się do nieuchronnego końca. Tymczasem ksiądz wziął do ręki czasopismo, niespiesznie nałożył okulary i...
- To ja!!! - wykrzyknął listonosz. - To moja gazeta, ja ją zgubiłem - dodał
i opadł na ławkę.
Wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę, więc nikt nie zauważył, jak
ksiądz zachwiał się na ambonie patrząc na swoją gazetę, a jego twarz zapłonęła żywą czerwienią, dziwnie podobną do koloru kwitnącej piwonii. Stefańska podparła się pod boki i z wyrazem triumfu, ale i z odrazą na twarzy,
spoglądała na Kociębę. Potem spojrzała na księdza i już chciała rzucić jakąś
kąśliwą uwagę na temat jego dziwnej i speszonej miny, kiedy ksiądz wziął
głęboki oddech i niemal wykrzyknął:
- Proszę o spokój. To dom Boży, a nie knajpa. I dodał tonem, w którym
pobrzmiewało miłosierdzie. - Panie Kocięba, poproszę po mszy do mnie.
Listonosz skinął tylko głową, a ksiądz powrócił do celebrowania mszy. Lecz
nagle, jakby mało było tego dnia atrakcji, obudził się pijany Wiśniewski
i krzyknął:
- Ani mru-mru, kurwa, ani mru-mru! Ksiądz westchnął zrezygnowany,
a Kalczyński i Stefański wyprowadzili rozbawionego Wiśniewskiego. Drzwi
kościoła się zamknęły, ale jeszcze słychać było krzyki głupka:
- Mru-mru, kurwa, mru-mru.
W taki właśnie sposób zakończyła się sprawa gazety znalezionej przez
Stefańską. Jednak historia ta miała wpływ na życie niektórych mieszkańców
wsi. Ksiądz po mszy podziękował Kociębie za to, że ten winę wziął na siebie, a przed samym sobą przyrzekł, że więcej takich gazet kupować nie
będzie. Nie minęło jednak pół roku, gdy został odwołany do innej parafii,
więc trudno rozstrzygnąć, czy słowa dotrzymał. Kocięba przez jakiś czas
nazywany był przez dzieci „pornosem”, ale zachował swoje stanowisko
listonosza, więc dla niego również wszystko skończyło się szczęśliwie. Największe zmiany nastąpiły u Stefańskich. Kilka dni po tych zdarzeniach,
Marian Stefański pozdejmował z większości ścian obrazki Najświętszej
Panienki i zostawił tylko ten w pokoju gościnnym. Następnie wieczorem
wlazł do łóżka swojej żony i nie słuchając jej płaczu i modlitw, dokonał zemsty za wszystkie chude lata, przy czym zrobił to przy zapalonym świetle
i na wszystkie sposoby jakie do tej pory tylko mu się śniły, a mścił się tak do
rana. Wstał dopiero w południe i... zdębiał. Jego żona stała w kuchni w fikuśnej haleczce i przygotowywała śniadanie, na jego zaś widok uśmiechnęła
się filuternie i rzekła głosem, o którym bez przeszkód można byłoby powiedzieć –seksowny:
- Zjedz coś, mój Herkulesie, a potem znowu będziesz mógł się mścić.
Za oknem świeciło słońce, ptaszki wesoło śpiewały i w powietrzu czuć było
nadchodzące lato. Dziadek Józef, któremu opowiedziałem tę historię,
uśmiechnął się i skomentował to na swój sposób:
- A to synek, dopiero początek wiosny i kto wie, co jeszcze nam przyniesie
ten rok.
Przemysław Kot – II miejsce w kategorii proza
Trwoga
Nazwano mnie gdzieś rottweilerem Darwina. Spodobało mi się,
gdyż słusznie oddawało moją zaciętość. Lecz ojciec ewolucji, podobnie, zresztą, jak biedny Kartezjusz, był tylko kolejnym chłopcem do
bicia. Niedawno zostałem nim również ja. Ale zawsze twierdziłem,
że w sprawie, w której walczę, chodzi o coś więcej niż tylko o winę
poczciwych nieboszczyków.
Byłem tym, co krzyczał, że Boga nie ma, i tym, co legitymizował
niepodważalny sąd, że nawet w całym kosmosie może Go nie być.
Że spokojnie można się Go pozbyć. Że każda religia to niebezpieczna iluzja. Re-luzja.
Już pierwsze wydanie mojej książki przysporzyło mi równie
zwarty batalion zwolenników, jak i zagorzałych do krwi (czasem
dosłownie) wrogów. Moją skrzynkę mailową korkowały tysiące
zażaleń i skarg, skrzynkę pocztową zaś stałe dostawy listów fanatyków i obrońców religii, gróźb, obelg oraz – co bawiło mnie najmocniej – egzorcystycznych pocztówek. Nasz listonosz narzekał wręcz,
że wkrótce przestanie to wszystko upychać do czerwonego boxu,
chociaż i tak kupiliśmy z żoną największy możliwy w Brytanii rozmiar. Wśród lawiny nieprzyjacielskich przesyłek, w pamięci odnotowałem dwie. Pierwsza pochodziła od młodego mężczyzny i zawierała piasek. Z treści dowiedziałem się, że to nie piasek, a proch.
Ewangeliczny. Młody człowiek uznał, że skoro nie wpuściłem Boga
do swego serca, należy rzucić mnie na pożarcie czasowi i czym prędzej strzepać proch z domu, w którym mieszkam. Druga, z kolei,
była nie tyle listem, co kartką pocztową, do której dołączono maleńki
woreczek z podejrzaną, bezbarwną cieczą w środku. Ktoś koślawym
pismem wypisał jedynie, iż żałuje, że nie może splunąć na mnie osobiście. Zdarzały się, oczywiście, również miłe historie. Jednak nie
o nich chciałem…
To stało się dwudziestego kwietnia, rok po publikacji drugiego
wydania mojej ostatniej książki. Na zaproszenie Uniwersytetu Bedfordshire miałem wygłosić specjalny odczyt w Luton. Studenci jednak nigdy nie doczekali wykładu.
O czternastej moja druga żona, Leila, zadzwoniła, mówiąc, że
tkwi w gigantycznym korku na Botley Road, więc musiałem zostać,
bo chociaż byłem gotowy do drogi, w pokoiku na górze spał nasz
syn, który za kilka dni miał obchodzić roczek. Ale czas uciekał,
a Leila nadal poruszała się z prędkością ośmiu kilometrów na godzinę. Postanowiłem zawieźć Michaela do babci. Było to jedyne wyjście, abym mógł jeszcze zdążyć na odczyt. Udałem się na piętro, aby
zbudzić małego. Zapaliłem lampkę nocną, by nie razić Michaela zbyt
ostrym światłem. Żadnej babci na świecie nie cieszy bowiem widok
rozdrażnionego i płaczącego wnuka. Spał najzupełniej spokojnie.
Chwyciłem go delikatnie pod ramię i uderzył mnie chłód. Nawet nie
chłód – najprawdziwsze zimno. Jakbym dotknął kogoś z bieguna
północnego. Jakbym w ogóle dotknął lądolodu. Piersi Michaela nie
unosiły się. Na policzkach widać było bladą siność. Wpadłem
w panikę, szturchając nim, a później usiłując go resuscytować.
Wdmuchiwałem mu przez usta i nos powietrze. Naciskałem dłońmi
na klatkę z lękiem, że ją uszkodzę, po chwili zaś coraz mocniej i bardziej zdecydowanie, lecz nic nie przywracało oddechu. Myślałem, że
ja też za moment zejdę. Trzęsącą się ręką złapałem komórkę i zadzwoniłem po ambulans. Przypomniało mi się jednak, że miasto
paraliżują korki i postanowiłem zawieźć małego sam – przez park,
bo szpital nie był daleko. Dotarłem tam po kilku minutach. Dziecko
wziął ode mnie lekarz dyżurny. W ułamku sekundy oboje zniknęli
za drzwiami z krwawym EMERGENCY u góry.
Zaczęło się najgorsze – oczekiwanie.
Nie pamiętam już, jak długo umierałem, nim medyk wrócił z pielęgniarką. I ze spuszczoną głową.
- Przykro mi… Robiliśmy, co można. Pański syn nie żyje…
Skuliłem się, czując, jakby wyjęto mi jelito cienkie. Skamlałem jak
zwierzę, połykając zgrzytającymi z bólu zębami krople własnych łez.
Wrzeszczałem, że chcę go zobaczyć! Koniecznie musiałem go zobaczyć. Nie wierzyłem. Nie! To nie mogło być prawdziwe! Ktoś musiał
się pomylić… Panie doktorze, proszę!!!
Znalazłem go w białym łóżeczku. Cały był posiniaczony od akcji
ratunkowej. Powieki – jak kamyczki – nieruchome. Doktor zapytał
jeszcze, czy nie zechciałbym widzieć się z psychologiem, ale ja myślałem już wyłącznie o tym, ażeby zabrać Michaela z tego okropnego
miejsca, i o tym, jak powiem o wszystkim Leili. To ją zabije…
Myślę, że wstąpił we mnie obłęd, nieodparty amok, bo wyjąłem
mojego syna ze szpitalnego łóżka, okryłem wyrwaną pielęgniarce
szarą tkaniną i porwałem do samochodu. Do domu. Bo tam jest
przecież jego miejsce! Jedyne miejsce, gdzie powinien być. Nie wiem,
co mi wówczas chodziło po głowie. Czy w ogóle o czymkolwiek
myślałem? Wszystko toczyło się tak niewiarygodnie szybko. Tak
okrutnie szybko, jakby życie człowieka zamykało się w jednej, smutnej dobie. O północy przyjście na świat, kilkanaście godzin życia,
a potem – tuż przed dwunastą w nocy – śmierć. Pamiętam nienaturalny ból w brzuchu, swój ryk, coraz cichszy i coraz bardziej wewnętrzny oraz gorycz smaku łez. Może rozważałem pochówek
w domowym sadzie; najpewniej układałem w myślach słowa, jakimi
przekażę tragedię żonie. Ale zatrzymałem się w parku. Nie miałem
odwagi chwycić za telefon. Wysiadłem z auta. Michael leżał na
przednim siedzeniu. Ukląkłem, grzęznąc kolanami w rozmiękłej
glebie. Próbowałem przywołać wszystko, co wiem i wołałem: Dlaczego?! Dlaczego?! Dlaczego on?! Czemu nie ja?! Nie miałem pojęcia, do
kogo się zwracam. Wiedziałem, że odszedł i nie wróci. Wiedziałem,
że za chwilę odbierze mi go ziemia. Złodziej życia. Ale nadal coś do
kogoś mówiłem. Niczego nie chciałem, tylko jego powrotu. Po raz
pierwszy pożałowałem naszego dużego domu. Dwóch samochodów. Wielu akademickich i literackich nagród. Setek swoich książek.
Ławkę nieopodal oświetlała lampa. Na tylniej stronie oparcia widniał jaskrawy napis sprayem: God is a DJ. Pewnie wykonał go jakiś
łobuz. Może mój syn też malowałby graffiti? Bóg, Bóg nie kiwnąłby
palcem. Tylko do kogo przedtem wołałem? Jedynie ponadnaturalna
istota mogłaby usłyszeć mnie w opuszczonym parku. Jeżeli śmierć
jest władzą wykonawczą, Bóg mógłby być legislatywą. Pomyślałem
o tym dziś, w chwili, kiedy śmierć odebrała mi dziecko. Śmierć – i to
będę już wiedział – można zobaczyć, zbadać, dowieść, ale Boga –
niby jak? Jakaś wściekłość (obraza na Stwórcę, bezdusznego Projektanta, który był mi tak obcy?) wstąpiła we mnie i otworzywszy
drzwi, zbliżyłem się do syna. Leżał łagodnie, jak się leży we śnie.
Moim oczom ukazał się jednak widok, którego sam nie mogłem być
pewien. Widmo, rozpaczliwy fantazmat. Takie rzeczy się nie zdarzają! To gazeciarska breja dla ubogich rozumem! Chłopiec oddychał.
Obawiając się o sprawność własnych zmysłów, ponownie zawiozłem go do szpitala, przebijając przy tym oponę i niemal taranując
kilka zaparkowanych pod General Hospital aut. Ledwie wszedłszy,
na cały głos wyzionąłem:
- Oddycha!!! Ratujcie go! Błagam. On znów oddycha!
Pielęgniarka podeszła do mnie niepewnie, z tym samym spojrzeniem, kiedy człowiek normalny spotyka człowieka szalonego. Jednakże ryczałem:
- Szybciej! – w taki sposób, że udało mi się zmobilizować cały parter.
Znów mi go zabrali. Czekając na ławeczce, modliłem się. A przynajmniej uprawiałem coś na wzór modlitwy; być może była to bardziej modlitewna loteria, bo jej słowa brzmiały mniej więcej następująco:
- Boże, jeśli jesteś… jeśli pomożesz… jeśli ja… proszę, błagam! - łkałem.
Nagle odezwał się telefon. To była Leila. Mówiła, że już wraca i pytała, co u nas, a ja nie mogłem znaleźć języka. Wtedy właśnie, raptownym krokiem, zszedł do mnie lekarz.
- To się nigdy nie zdarzyło! Żyje, pana synek żyje!
Następnego dnia każdy brukowiec poświęcił temu cudowi pierwsze strony. Cud. Niezwykłe ocalenie. Tak to określano. Nie próbowałem polemizować, taki byłem szczęśliwy, choć nadal, w pewnym
ledwo uchwytnym sensie, zalękniony. Całe zdarzenie zachwiało
mną niczym najsilniejszy z huraganów. W zasadzie ciągle nie dowierzałem. Nie przekonałem się o istnieniu Boga, lecz podarowałem
Jego istnieniu pięćdziesiąt procent. Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt.
Szanse, których nie wyobrażałem sobie wcześniej. Najwyższe prawdopodobieństwo, jakie ja, agnostyk ze świadomego wyboru, mogę
Mu dać. Kiedy ochłonąłem, a zajęło to kilka tygodni, suponowałem,
czy aby śmierć również nie była urojona… A co z życiem? Ach, ten
skory do zmartwychwstań i podobnych historii duch mąci mi
w umyśle! Głupia lady Nadzieja.
Marcin Pietraszek – III nagroda w kategorii proza
Rozmowa z żoną
Kiedy wrócił do domu, nie od razu zapalił światło. Najpierw usiadł
w rogu kanapy i zapalił papierosa. Wyglądał, jakby kulił się we własnym mieszkaniu, jakby kulił się w sobie, choć sam pewnie tego nie
zauważył. Palił spokojnie, inaczej niż przed salą rozpraw. Co go tak
denerwowało? Dlaczego przed rozprawą był tak niespokojny? Przecież
decyzja o rozwodzie zapadła już dawno. Sprawa sądowa była tylko
formalnością, przypieczętowaniem faktu, który zaistniał dużo wcześniej.
Matylda również wyglądała na zdenerwowaną - teraz Piotr przypominał ją sobie wyraźnie; choć w sądzie skupiony był na własnych lękach
i niewiele poza sobą dostrzegał, teraz Matylda wyrastała przed nim
spośród kłębów dymu, w tej jasnej garsonce, jedynym jej ciuchu, który
podczas wszystkich lat małżeństwa wybrali wspólnie. Czy to nie był
symbol? Czy nie ubrała się tak celowo? Czy zerkając na niego, jakby
ukradkiem, nie czekała na moment, w którym zauważy, co na siebie
włożyła? Ale jeśli nawet tak było, czemu mogła służyć owa prowokacja?
Jaki efekt Matylda chciała w ten sposób osiągnąć?
Nie było orzeczenia o winie. W tym jednym zgodni byli z pewnością
- nie można winić nikogo za to, że małżeństwo nie jest dobre. Nie można
winić żony za to, że mąż przestał jej się podobać, przestał być zabawny,
przestał być dla niej wystarczający. Nie można winić męża za to, że gdy
nie jest interesujący dla żony, a bywa interesujący dla nie – żony, kieruje
się tam, skąd płynie strumień świetlistego zainteresowania. Nie można
winić miłości za to, że nie istnieje.
Bez litości zmiażdżył peta w popielniczce. Zapalił lampę stojącą na
ciemnym biurku. Ciemny był zresztą cały pokój. Na tle brązowych mebli i takich zasłon wyróżniała się jasnoszara obudowa monitora. Obok
znajdowała się jasnoszara klawiatura. Obok była jasnoszara myszka.
W jego nowym domu tylko zestaw komputerowy był jasny.
Uruchomił komputer. Dopiero po chwili zastanowił się, dlaczego to
właściwie robi. Po co? I w tym momencie pojawiła się odpowiedź, która
dźgnęła go w serce. Liczył na to, że Matylda napisała maila.
Nie, nie napisała… Przykro? A dlaczego właściwie miałaby napisać?
Jaki dał jej powód? Nie była przecież już żoną. Jesteś wolny, Piotrze,
wolny! Przecież tak bolała cię ta niewola, przecież Jola, co z tego, że już
jest z kimś innym, młodszym, to i tak ona uświadomiła ci, że potrzebujesz oddechu, że dusisz się w zawiesistej atmosferze domu i wtedy przestało ci nawet przeszkadzać, że Matylda tak dziwnie patrzy na tego
chłoptasia, który miał być tylko jej stażystą, a coraz więcej czasu spędzał
w waszym wspólnym domu, a kto wie, czy i nie w waszym małżeńskim
łożu…
A jednak - napisała. Kiedy mail wskakiwał do programu pocztowego, na twarzy Piotra pojawił się z trudem tłumiony uśmiech. Nadawca:
Matylda. Zdał sobie sprawę, jak podobało mu się to imię. W sumie
szkoda, że nigdy jej o tym nie powiedział.
Kiedy miał kliknąć, by otworzyć list, zadrżała mu ręka. W środku nie
było wiele. Żadnego powitania, żadnego pożegnania. Tylko link. Kliknął
w oznaczony niebieskim kolorem napis. Po chwili otworzyła się strona
internetowa, a na niej słowa piosenki.
/…/ Dotykam twojej dłoni
Dotykam twojej twarzy
Chcę zabrać cię do domu
Ale ten dotyk parzy /…/
Dziwaczne słowa, ale coś mu przypominały. Tak, już pamiętał. Kiedy
5 lat temu byli na wyspie Rodos, w ich hotelu występował zespół, który
śpiewał durne piosenki. Matyldzie bardzo się podobały, chciała nawet
tańczyć, widocznie za dużo wypiła. Powiedział jej, że te piosenki są
głupie i nie będzie tańczył. Poszedł po kolejnego drinka zostawiając
Matyldę samotnie podrygującą na parkiecie. Ta piosenka nie kojarzyła
mu się dobrze. Sam wyjazd był jednak bardzo udany.
Zaczął przeszukiwać foldery, ale nie mógł znaleźć zdjęć z tamtego
urlopu. W końcu przypomniał sobie, że stworzył galerię na stronie, na
której wycieczkowicze prowadzili podróżnicze blogi. On też takiego
założył z nadzieją, że Rodos będzie miłym początkiem w jego nowym,
podróżniczym życiu. Pół roku później miały być Wyspy Kanaryjskie,
potem Wyspa Wielkanocna… Coś jednak zaczęło się sypać, ciągle było
pod górkę… Rodos musi wystarczyć.
Odnalazł stronę. Wciąż jeszcze istniała i nadal były tam te zdjęcia,
których nie potrafił odnaleźć w komputerze. Była tam też ta fotografia
z Matyldą w słomkowym kapeluszu, na tle morza. Szkoda, że ta jędza
tylko pozując potrafiła się tak uśmiechać.
Piotr odpowiedział na maila. Wysłał link do fotki z roześmianą Matyldą. Może zda sobie sprawę z tego, jak rzadko się uśmiechała. Kto wie,
gdyby widywał ją taką częściej, może to by mu wystarczyło. Nie taką ją
jednak zapamiętał. Całe szczęście, że zdecydowali się na rozwód. Co za
ulga…
Teraz powinien uczcić swoją wolność. Zaraz wstanie, podejdzie do
barku, naleje sobie szklaneczkę whisky, wzniesie toast za nowe życie,
życie bez Matyldy, ale jeszcze tylko sprawdzi pocztę.
Kolejny mail. Kolejny bez tytułu. Kolejna wypowiedź w tym nowoczesnym dialogu. Zamiast kolejnych zdań, zamiast osobistych słów,
linki do gotowych tekstów lub zdjęć. W sieci jest już wszystko, wszystkie możliwe myśli, wszystkie możliwe wspomnienia - wystarczy je odnaleźć i zlinkować. Inteligencja to dziś „zdolność dobierania linków
adekwatnych do sytuacji”, albo „umiejętność cytowania”.
Zanim kliknął, wstał. Przyniósł przed monitor butelkę i szklankę.
Nalał do połowy. Kliknął w link. Roześmiał się. Socjalistyczny plakat
z hasłem: „Przestań pić! Chodź z nami budować szczęśliwe jutro!”.
Trzeba przyznać, że choć uśmiechała się rzadko, poczucie humoru miała
wyborne… No i ta telepatia. Domyślała się, że dziś wieczorem Piotr
sięgnie po alkohol. Myślała więc o nim, myślała o tym, jak poradzi sobie
z „wolnością”.
Szybko znalazł coś, co mogło być odpowiedzią. „Mega Extra Promocja, tylko jutro!”. Wysłał link do strony jej ulubionej galerii handlowej,
która właśnie jutro organizuje specjalne święto z obniżkami sięgającymi
70%. Po stresującym, rozwodowym dniu, takie zakupy na pewno
wprawią ją w dobry humor; pewnie podobnie, jak jego pocieszy teraz
szklaneczka whisky.
Po kilku minutach przysłała link do wielkiego na cały ekran uśmiechu. Roześmiał się znowu. Jak zwykle, rozumieli się bez słów. Bez słów
było zresztą znacznie łatwiej.
Halina Bohuta-Stąpel – wyróżnienie w kategorii proza
Królowa Śniegu 2003
1/3
Zerkam w lustro. Jeszcze raz. I jeszcze. Wiem, że hordy tatarskie
przewalały się przez Polskę, ale teraz, patrząc na własne odbicie,
zaczynam podejrzewać, że jestem niezbitym dowodem ich przemarszu - małe to – to, czarne, chude, a w oczach błyskawice. Oto cała ja
- jak dobrze pójdzie, to za dwa lata opiekunka stadka małolatów (czy
łatwo znajdę pracę ukończywszy pedagogikę?) A póki co - zatrzymana przez policję „w stanie wskazującym na”...(według alkomatu
1,1 promila), oskarżona o uprowadzenie i uszkodzenie samochodu
marki jeep, oraz - cholera! – „...narażenie pani (tu pada nazwisko tej
cholernej Prezes) na dotkliwe straty materialne i moralne”! Tak napisano w protokole zatrzymania.
Z jeepem to tylko częściowo prawda, bo opon nie przebiłam.
To musiało stać się na parkingu, przy którym Kaj zaparkował go, jak
już wróciliśmy do domu. Pomimo to zobowiązałam się odkupić te
opony, niech tam, choć pójdzie na to całe moje stypendium. Straty
moralne... Aż kipi we mnie - to przecież ja musiałam znosić upokorzenia godne andersenowskiej bohaterki, jakbym Gerdą była z imienia, a nie nazwiska... Poniosło mnie, a niech to cholera! I dlatego ten
„misio”, który przesłuchiwał mnie godzinę temu, oberwał pod oko.
No i narobiło się - dołożono mi zarzut „uszkodzenia ciała funkcjonariusza policji pełniącego obowiązki służbowe”. Babcia zemdleje tamto wszystko jakoś przełknęła, ale pobicia osoby mundurowej
(choć przesłuchiwał mnie po cywilnemu!) może mi nie wybaczyć jak to wdowa po oficerze...
To na razie tyle. Jak go lutnęłam - syknął, wyciągnął z kieszeni
chusteczkę, poślinił i przyłożył do policzka, potem spokojnie zamknął notes i mruknął do asystenta:
- Bardziej niepoczytalna niż będąca pod wpływem alkoholu - i obaj
wyszli. Przekręcili klucz w drzwiach i teraz mogą sobie bezpiecznie
obserwować mnie z drugiej strony lustra. Oczywiście, ja nie jestem
Alicją, a komenda policji to nie Kraina Czarów – w sali przesłuchań
zamontowane jest po prostu lustro weneckie, a oba „misie” zapewne
obserwują mnie przez to lustro z drugiego pomieszczenia. Widziałam już kiedyś takie, jak w ogólniaku poszliśmy na wycieczkę do komisariatu policji. Czekam na przyjazd pani psycholog, która ma
przejąć przesłuchiwanie mnie. Mam trochę czasu, by ułożyć przebieg wydarzeń w logiczną całość i wszystko spokojnie przemyśleć
od samego początku.
Ciekawe, co teraz robi Kaj? Usiłował wsiąść ze mną do radiowozu, ale mu to kategorycznie, acz taktownie uniemożliwiono - pani
Prezes skierowała oskarżenie wyłącznie przeciwko mojej osobie!
Zgarnęli mnie, choć przecież obiecałam tej małpie, że jej fura będzie
jak nowa. Widocznie ma chody nie tylko w szkole tańca, lokalnych
władzach samorządowych, ale i na policji. Kaj chyba mi się oświadczył (obaj mundurowi świadkami), bo biegnąc obok radiowozu,
krzyczał:
- Sorry, sorry, już DO KOŃCA ŻYCIA cię nie opuszczę!
(Fajna impreza – zamiast pierścionka mam na rękach, w momencie
zaręczyn, kajdanki.)
Pani psycholog jest sympatyczną, pogodną osobą, pisze doktorat
z wiktymologii - bada wpływ traumatycznych przeżyć z dzieciństwa
na zachowania zarówno ofiar, jak i sprawców przestępstw, a moje
zeznanie może stanowić dla niej kolejny materiał badawczy. No cóż,
znów zaczynam od podania personaliów, choć te spisał już pan aspirant, zanim go uszkodziłam.
*
*
*
Nazywam się Małgorzata Gerda, mam 21 lat, na stałe mieszkam
pod Białymstokiem, w Sokółce, czasowo babcia zameldowała mnie
w Zielonej Górze, Stary Rynek 29, jestem studentką Uniwersytetu
Zielonogórskiego. Dotychczas niekarana. O rany, moje dzieciństwo?
Hm, mama teraz pracuje w spożywczym, ale przedtem wychowywała całą naszą czwórkę i musiała siedzieć w domu, tata kiedyś był
behapowcem, a teraz do renty dorabia dorywczo w fabryce okien.
Jaka tam przemoc! Dostatnio nie było, ale głodni i obdarci nie chodziliśmy, a rodzice jak mogli, tak o nas dbali. Tata na przykład na-
uczył mnie nurkować, łowić ryby (tylko na ciasto i pęczak, żadnego
męczenia robali!), wieczorami czytał nam bajki. Fajniejsze niż
w telewizji. (Wie pani? Tak sobie myślę, że gdyby babcia mnie nigdy
do siebie nie zaprosiła, to pani kolega po fachu nie musiałby przez
najbliższe dni paradować ze śliwą pod okiem... Trochę mi teraz głupio, no, ale lećmy dalej.)
Pierwszy raz odwiedziłam Zieloną Górę w ostatniej klasie ogólniaka. Babcia nawet pieniądze na podróż przysłała – no to jak tu nie
przyjechać? (Dziadek w Zielonej przeszedł na emeryturę, tu zmarł,
a ona jakoś nie chciała wracać po jego śmierci do nas, na Wschód.)
Był piękny wieczór wigilijny, śniegu, co prawda, nie tyle, co u nas,
ale te kilka centymetrów dla ozdoby leżało. Cieszyłam się z przyjazdu, cieszyłam się Gwiazdką, a kiedy już znalazłam się na deptaku,
pożałowałam, że Chrystian Andersen tego nie widzi - na pewno
napisałby kilka całkiem nowych bajek, ale takich pogodnych, może
nawet wesołych? Kolorowe kamieniczki, zielone choinki całe
w światełkach, przytłumiona muzyka - całość bliższa scenerii teatralnej niż realnemu światu. Super!
Wiedziałam, że na kolacji wigilijnej będziemy miały gościa – sąsiadkę babci (też Kresowianka, równolatka babci, też wdowa po
oficerze, mieszkanka tej samej kamienicy). Własnoręcznie wydziergałam dwie pary skarpet na prezenty gwiazdkowe dla obu pań.
Ta koleżanka babci z miejsca mnie zaakceptowała, bo leciała do mnie
per „serdeńko”, a w przerwie podczas kolacji, zaciągnęła do swego
mieszkania i pokazała z dumą rozłożystą, zajmującą prawie połowę
pokoju, chińską różę. Takiej wielkiej nigdy przedtem nie widziałam po prostu drzewo, a nie kwiat !
- Mój wnuk, moja duma, wierna kopia mojego męża, majora Kajetana Umińskiego! – wyrecytowała babcia – sąsiadka, gdy w drzwiach
pojawił się wesoło uśmiechnięty, wysoki chłopak, z ośnieżoną, jasną
czupryną.
- Zapomniałaś, babciu, dodać: „Panie świeć nad jego duszą!” - powiedział blondas, obejmując ją.
- Kajetan Umiński junior! – rzucił w moim kierunku i wyciągnął
rękę. – Po prostu Kaj - dodał wciąż uśmiechnięty, niezapowiedziany,
wigilijny gość.
- Gośka Gerda - odpowiedziałam, odwzajemniając uścisk.
- O, rany, ale jaja, więc ja Kaj, a ty Gerda? - rozbawiło nas oboje to
bajkowe skojarzenie.
2/3
A potem były kolędy i babcine gadki-szmatki o tym, co było,
a czego już nie ma. Odniosłam wrażenie, że Kaj kilka razy łypnął ku
mnie z wdzięcznością – ja wówczas tych babcinych opowieści słuchałam pierwszy raz, a więc ze szczerym zainteresowaniem. Trzeciej
pary skarpet nie miałam, podarowałam Kajowi przywieziony ze
sobą tomik baśni Andersena – jako wolontariusz czytywałam je często dzieciom z caritasowskiej świetlicy, tam u nas, w Sokółce,
i wszystkie znałam prawie na pamięć.
Kaj studiował informatykę na miejscowym uniwerku i obiecał mi
opiekę (bez wiktu i opierunku, bo ten zapewniała mi babcia), kiedy
ja też zostanę studentką. A nastąpiło to niespełna pół roku później.
(Już nigdy nie uwierzę, że chińska róża przynosi pecha - następną
Gwiazdkę spędziłam w tym samym gronie, już jako zielonogórzanka!)
Zielona Góra latem była jeszcze piękniejsza. Ja indeks miałam
w kieszeni, babcia dała mi dach nad głową, a obok mnie był Kaj –
cudowny, opiekuńczy, ciepły i... taki mój. Wszędzie razem - na konie
do „Stajni Józefa“, na basen do Drzonkowa, czasami do „Palmiarni”
na colę. I taki... wyjątkowy. Pani wątpi? No to proszę mi powiedzieć,
ile zna pani kobiet po osiemdziesiątce, które serfują sobie po Internecie? Bo ja tylko jedną - babcię Kaja. Co, zamurowało panią? Mnie też.
Najpierw z oburzenia, jak Kaj przytargał peceta na jej imieniny. Pomyślałam - fajnie, sam sobie, samemu sobie prezent sprawił. Ale nie!
Uwierzy pani, że po tygodniu babcia umiała sprawnie go włączać
i wyłączać, prawidłowo uaktywniać i wywoływać na ekran wszystkie wgrane programy, a za miesiąc wysłała „wnusiowi” swego
pierwszego maila! Nie zawiszczę nikomu niczego, ale Kajowi jego
samorodnego talentu dydaktycznego trochę wtedy pozazdrościłam.
- Ot, serdeńko, mnie ręce dziś tak drżeli, że nijak entera wcisnąć ja
nie mogła - skarżyła się, będąc niekiedy w gorszej dyspozycji, babcia
Umińska. Fajnie brzmi, co ? A zna pani taką wyliczankę dziecięcą:
„Faj – nie , faj – nie – było, a - le – się - skoń – czy - ło?“ Jej sens dotarł
do mnie, jak Kaj walnął mi o tym Sokratesie, Erazmusie z resztą.
To takie zagraniczne stypendium studenckie – Kaj dostał propozycję
robienia magisterki w Danii.
- To tylko pół roku, odwiedzisz mnie, pospacerujesz tymi samymi
uliczkami, co Andersen - próbował rozchmurzyć mnie Kaj. No cóż,
skoro sponsor - babcia Umińska - tak chce... Wyjazd dopiero po sesji
zimowej, więc póki co najbliższe pół roku mamy dla siebie. Babcia
Umińska, widząc moją nieco smutnawą minę, rozpasała się w sponsoringu – opłaciła dla nas obojga karnawałowy kurs tańca, a mi na
dodatek fundnęła prawdziwe pantofelki do „łaciny”!
„Studio Dance“, prowadzący pan Krzysztof Kociński, większość
uczestników jest w naszym wieku, luz-blues! A oprócz bluesa:
- Dwa, trzy, cza, cza - pan Krzysztof prezentuje podstawowe kroki
cza cza - cza, leci program samby, jiv`a, rumby. Standardy są O. K.,
jednak łacina - to jest to! Atmosfera prawie jak w Rio! Pierwsze
chmury nadciągają na trzecich zajęciach, gdy do naszej dwudziestki
dołącza jeszcze jedna para. Ona może mieć równie dobrze trzydziechę, jak też być świetnie zakonserwowaną damą dobiegającą półwiecza. Towarzyszący jej chłopak - syn? - ma doskonale skrojony, biały
garnitur, oboje są cool, szybko nadrabiają zaległości. Po każdych
zajęciach on siada za kierownicą srebrnego jeepa, ona obok, otulona
futrem z białych lisów, cała w uśmiechach, żegna naszą grupę gestem zapożyczonym od lady Di. Ten chłopak byłby nawet O. K., ale
ciągle żuje gumę i mówi „no”. I dlaczego zwraca się do niej per „pani Prezes”? Pracownik?
- Panie Krzysztofie, kim są ci dwoje? - pytamy, gdy jak zwykle pan
Krzysztof po środowych zajęciach ląduje z nami w „Kotłowni”. Mogliby chyba pobierać u pana lekcje prywatne, dlaczego chodzą
z nami? Pan Krzysztof wyciąga z teczki „Gazetę Lubuską” - na środkowej stronie ogromne zdjęcie pani Prezes, a pod nim obszerny artykuł donoszący o międzynarodowym sukcesie prowadzonej przez
nią firmy.
- Lidkę znam z przedszkola, nie wiem, kim jest jej partner, ale to nie
syn, Lidka z żadnym ze swoich mężów nie miała dzieci - pan
Krzysztof kęsem chleba przygryza kolejną porcję żurku. – Słuchajcie, kochani, nie wypadało, abym to ja zaproponował jej lekcje indywidualne, a na kursie radzą sobie całkiem nieźle, no nie? W zaufaniu
wam powiem, że Lidkę poprosił sam marszałek naszego wojewódz-
twa, aby otworzyła Wielki Karnawałowy Bal Charytatywny. Będzie
telewizja.
Pan Krzysztof, po osiągnięciu przez nas pewnego stopnia zaawansowania, ustawia co pewien czas pary na linii koła i zarządza:
- Panowie pięknym ukłonem dziękują swoim partnerkom, panie
pozostają na miejscach, panowie - jeden krok do przodu! Zmieniając
partnerów mamy szansę czuć się pewniej na parkiecie. Podczas jednej z takich „podmianek” ja przypadam prowadzącemu, a Kaj, cholera, Kaj ląduje obok pani Prezes. Nową figurę walca angielskiego
pan Krzysztof prezentuje przy moim udziale. Wszystkie czynności
wykonuję poprawnie, choć machinalnie i nie cieszą mnie zebrane
oklaski. Przerwa, pani Prezes sięga po lusterko, aby poprawić makijaż, ale lusterko wyślizguje się z jej rąk i rozbija na parkiecie w drobny mak. Wszyscy rzucają się, aby pozbierać niebezpieczne kawałki,
a Kaj kaleczy się w palec. Pani Prezes bierze go za rękę.
- Uczono mnie w harcerstwie, że każdą rankę należy dokładnie
przemyć – mówi z uśmiechem i wyprowadza go do łazienki. Znikają
na dwa kawałki!
Po kursie Kaj, jak zwykle, odprowadził mnie pod sam dom, ale po
raz pierwszy rozmowa nam się nie kleiła.
Na następne zajęcia pani Prezes wpada nieco spóźniona i... bez
partnera. Podczas podmianki znów trafia na Kaja. W „łacinie” są
jeszcze lepiej zgrani i, cholera, prezentują się bosko - oboje smukli,
wysocy, jaśni...
Wychodzimy całą grupą z zajęć, a tu gwiazda lokalnego biznesu po
prostu zarzyna silnik swego jeepa.
- Czy któryś z panów może mi pomóc? - zwraca się w naszą stronę,
uchylając okno. - Gdy sama muszę prowadzić, zdecydowanie wolę
swoją poczciwą corsę. Co mnie dziś podkusiło wziąć tę rakietę? - ni
to pyta, ni stwierdza bezradnie, wysuwając przez okno rękę w białej,
skórkowej rękawiczce, trzymającą kluczyki.
3/3
Nie wierzę własnym oczom, Kaj sięga po nie, pani Prezes szybciutko zajmuje miejsce pasażera, a Kaj siada za kierownicą. Silnik
najpierw chrapliwie dławi się, ale po kilku próbach odpala i jeep
znika za zakrętem. Mija kilkadziesiąt nieznośnych sekund, gdy wra-
ca i z piskiem opon zatrzymuje się w miejscu, z którego ruszył. Kaj
wysiada, pani Prezes wskakuje za kółko.
- Musisz trochę płynniej odsprzęglać i po pierwszym obrocie kluczyka w stacyjce zawsze odczekaj małą chwilę - mówi Kaj do ciągle
uśmiechającej się pani Prezes. Psiakrew!
Do domu, co prawda, mnie odprowadził, ale na moje próby nawiązania rozmowy prawie nie reagował, był nieobecny. Podaję mu rękę
na pożegnanie, wyczuwam pod palcami płaski kartonik. Wizytówka? Lidia Mróz-Caltenberg, prezes (tu podano pełną nazwę jej firmy), Droszkowo k/Zielonej Góry, numery telefonów i ręcznie dopisana komórka.
Wtedy widziałam Kaja ostatni raz przed tą całą zadymą. Nie pojawia się u babci, przestaje chodzić na zajęcia, ludzie mówią, że co
piątek szaleje w klubie „Studio-Bar”. Podjeżdża jeepem z jakąś blond
laską… Rodzice zrozpaczeni, babcia podaje mi wydrukowany świeżuteńko mail - to od Duńczyków, proszą o nadesłanie niezbędnych
dokumentów; samo uiszczenie kaucji to nie wszystko. Grozi mu
skreślenie z listy studentów. Wszyscy mnie proszą o pomoc, ale ja
czuję się bezsilna, odmawiam. Lwica budzi się we mnie dopiero
wtedy, gdy babcia Umińska ląduje na „erce.” Wprost ze szpitala, tak
jak stoję, wpadam do autobusu i pędzę w kierunku Droszkowa.
Psiakrew, to „7”, ostatnie „29” odjechało przed kwadransem. Jestem
na pętli za miastem, w portfelu pusto. Już wiem - autostop. Zimno
jak cholera, wieje wiatr. Zatrzymuję zdezelowanego, kilkunastoletniego malucha, za kierownicą kobieta, zapewne kilka razy starsza
od swego pojazdu.
-Tylko do Kisielina, dalej złapiesz coś innego - uśmiecha się szczerbato, nie wyciągając z ust peta.
Marznąca mżawka, kobieta jedzie nie więcej niż czterdzieści na godzinę, z nosem przyklejonym do przedniej szyby.
- Błoto, na podwórko nie wjadę, stanę przy szosie, a ty pomożesz mi
wnieść do domu to, co mam w bagażniku. Córka ma grypę, nie pomoże - dodaje z rozbrajającym uśmiechem.
Kiwam potakująco głową. Ładunek ciężki jak cholera, zabudowania
oddalone są od szosy o kilkadziesiąt metrów. Obie solidarnie dźwigamy wór, ale kiedy potykam się o zamarzniętą grudę błota, kobieta
postanawia, że dalej możemy go ciągnąć, będzie lżej.
Drzwi domu otwiera nam dama, wypisz, wymaluj jak ta z malucha, ale o jedną generację młodsza. Dołącza się do naszego trudu
i we trzy przerzucamy pakunek przez próg. Wór rozwiązuje się
i wówczas na podłogę wytacza się z niego połowa zakrwawionego
świńskiego łba.
- Przed ubiciem ważył 120 kilo, szwagier odstąpił mi większą połowę - mówi starsza, drapiąc się w pośladek.
Normalnie poprawiłabym błąd w jej wypowiedzi, ale jestem w takim
stanie, że ani mi to w głowie. Machinalnie sięgam po podany mi
przez tę młodszą kubek, zawartość wlewam w siebie jednym haustem i... Brr.. Oczy na szypułki, brak tchu, zadyszka! Obie kobiety
rechoczą radośnie.
- To z jabłek, nie z ziemniaków; mój mąż – nieboszczyk pędził najlepszy w całej wiosce - z dumą oświadcza starsza.
Wypadam na szosę, nic nie jedzie, zaczyna lepić mokry śnieg.
No i ten wiatr! Świadomości mam tyle, by trzymać się lewej strony
drogi. Po półgodzinnym marszu potykam się o drogowskaz DROSZKOWO 8 km. Między Kisielinem a Droszkowem rozciąga się
połać pola, wokół gęsta, lepka, zimna mgła. Gdy docieram do celu,
kobieta z wiejskiego sklepiku informuje mnie, jak mam dojść do
siedziby pani Prezes. Spogląda na mnie współczująco i zarzuca na
moje ramiona obszerny, winylowy worek.
- Choć trochę od wiatru osłoni, pani taka drobniutka - dodaje, ale
wyczuwszy zapach alkoholu, krzywi się z odrazą.
Chata niczym pałac. Drzwi wejściowe zamknięte, ale uchylna
brama garażowa stoi otworem. Jeep pyszni się srebrzyście,
a miejsce po corsie jest puste. Wchodzę do środka, naciskam klamkę
drzwi prowadzących do wnętrza domu i idę wąskim korytarzem
w kierunku światła. Po drodze zatrzymuję się przed lustrem. O rany,
z pantofli wystają mi palce, makijaż spływa czarnymi strugami po
sinych policzkach, sople lodu wiszą u dołu płaszcza, a bezwładnie
zwisające, purpurowe ręce świadczą niezbicie o tym, że rękawiczki
zostały na stole u gościnnych pań z Kisielina. Zostawiając na białych
kafelkach błotniste ślady, docieram do gigantycznego salonu.
- Czy widziała pani kiedyś wnętrze całe białe, które nie byłoby salą
prosektorium ani pokojem szpitalnym? W takim właśnie wnętrzu,
przed ekranem kina domowego, tyłem do mnie, siedział, rozparty na
białej, skórzanej kanapie, Kaj. Dyskretne światła halogenów, osłonię-
te kryształowymi kloszami, rzucały zimne cienie na pokryty stiukami, śnieżnobiały sufit. W białym, marmurowym kominku wygaszono ogień. Na ekranie kreskówka Disney’a – „Królowa Śniegu“. Staję
metr za Kajem, oglądam ją razem z nim. Kaj wyczuwa moją obecność i - nie odwracając się w moim kierunku, gdy na ekranie pojawiają się napisy końcowe - rzuca:
- Do cholery, Lidka, spadaj razem z tą swoją furą, znowu nie możesz
znaleźć kluczyków od garażu? Mam dość już tej fuchy portiera
u ciebie !
Zaniemówiłam... Taki ton? Takie słowa?
- Kaj, babcia w szpitalu - mówię cicho, ze ściśniętym gardłem.
Nie potrafię opisać szczegółów, ale od tego momentu wydarzenia
potoczyły się błyskawicznie. Jeepa potrzebowaliśmy, aby jak najszybciej dotrzeć do szpitala. To ja wpadłam na pomysł, aby nadać
sms-a do pani Prezes z informacją, gdzie go odstawiliśmy, podaję jej
też swój adres, aby mogła odebrać dokumenty pojazdu. Jedynym
dowodem na to, że mówię prawdę, jest jego treść w skrzynce
nadawczej mojej komórki. Ale te „misie” nie chciały mnie zwolnić
do domu po zasilacz, gdy mi komórka „zdechła”, a na dodatek ten
większy powiedział do swego asystenta, że jestem niezrównoważona psychicznie i że wygaduję jakieś bajki! To palant! Nie wygaduję,
kurde - ja tkwię w nich po uszy! No i właśnie wtedy przygrzałam
mu pod oko.
* * *
Jestem kobietą rozważną. Udowodnię to - nigdy, do końca życia
nie spytam Kaja o szczegóły jego pobytu w Droszkowie. Obiecuję.
Obiecuję to przed panią, obiecam jemu, a przede wszystkim - sobie
samej. A teraz to możecie robić ze mną, co chcecie. Co mi tam! Najważniejsze, że odzyskałam Kaja.
Łukasz Bilski – wyróżnienie w kategorii proza
Reality show
Trzeba było rozpalić w piecu, ściany pokoju zimne jak jesienny
wiatr poza nimi. Poczucie senności zaciąga mnie do łóżka. Śmierdzi
sadzą. Otwierając okno, wypuszczam dym wraz ze snem, wpuszczając w zamian zimny powiew wiatru. Zimno przeszkadza, zimno
i dym z pieca wypełniające pomieszczenie, przeszkadza. Chcę usnąć.
Zimno. Jest tak cholernie zimno... Unoszący się nadal smród sadzy
zabijam jeszcze jednym papierosem przed snem. Mentolowy, można
by pomyśleć, że nie trzeba myć po nim zębów, a napis na opakowaniu „palenie zabija" potraktować jako angielski humor. Nigdy nie
bałem się własnej śmierci, właściwie traktowałem ją jako najlepszą
rzecz, jaka może mi się przytrafić pod koniec życia, dobry żart. Przerażała mnie raczej śmierć bliskich i to, że pewnego dnia zostanę całkiem sam, co także brzmi niczym żart, tylko taki klasy "C", ponieważ od dziecka jestem sam. Jednorazowi znajomi, tacy, których mijasz, idąc chodnikiem, a ci chętniej pytają o godzinę niż o mnie. Teraz już nie wiem, czego się boję; wiem, że piec daje ciepło tylko dla
mnie, łóżko od zawsze jest puste, choć ja w nim leżę. Nikt nie spiera
się ze mną o inny program w telewizji, a stół do obiadu jest półką na
rupiecie.
Czasami udaję, że nie jestem sam, odpowiadam wówczas na
własne pytania, jakbym robił to za kogoś innego. Zdarza mi się roześmiać na przypadkową myśl, która wydała mi się zabawna, czasami
dyskutuję sam ze sobą, a nawet pytam na głos, co zrobimy na
obiad... To głupie, ale czasami przynosi ulgę. Nie jest to uczucie długotrwałe, jednak pomaga.
Papieros smakuje wyśmienicie z połączeniem obserwacji nagich,
nocnych okien, w których z łatwością odnajduję odprężenie, są jak
masaż stóp. Podglądam i wyobrażam sobie, jakby to było porozmawiać z kimś w kuchni przy gorącej herbacie z cytryną i ciastkami na
małym talerzu w czerwono – białe paski. Słuchając przy tym, o dziwo, wciąż zaskakujących, nowych wiadomości o tragediach na świe-
cie i czując ulgę, że nas to nie dotyczy. Trochę później wziąć długą,
gorącą kąpiel i w szlafroku z białej frotte, ciepłymi kapciami na stopach, wrócić po cichu do kuchni na deser, czekoladowe lody z bitą
śmietaną i truskawkami. Truskawki w grudniu muszą smakować
wybornie. Jeszcze chwilę później, równie cichym krokiem, wkraść
się do sypialni, aby zasnąć w pachnących już snem objęciach żony.
Tak mogłoby być, gdybym to ja mieszkał za tym pomarańczowym
od nocnej lampki oknem z naprzeciwka...
Zamiast tego samotna, strychowa noc. Bynajmniej bliżej „nieba",
raczej sufitu... Czasami mam ochotę zastrzelić noc, zamordować ją
bezlitośnie w taki sam sposób, w jaki ona morduje mnie; bo przecież
to ona każe mi podejść do okna, uwodzi rozebranymi oknami z naprzeciwka i dotkliwie przypomina, że na tym pieprzonym strychu
jestem zupełnie sam, pomijając niewygodne towarzystwo dymu
i zimna.
Czwarte piętro zawsze jasne. Wchodzi do pokoju jakby właśnie
wszedł do biura, nawet z tej odległości widać, że częściej bywa
w pracy niż w domu, a garnitur szyty na miarę, skrojony jest chyba
na miarę kogo innego. Chwilę potem ściąga tę niedopasowaną marynarkę tak delikatnie, jakby była z porcelany, wysuwa spod stołu
krzesło tak delikatnie, jakby chciał pozostać niezauważony przez
swoją żonę, która właśnie ugrzęzła w łazience. Siada wyprostowany
jak strzała i z niecierpliwością czeka końca kąpieli, aby, gdy ona
wyjdzie, móc wreszcie się czegoś przypieprzyć. Taki zadziorny francuski piesek z niego. Kiedy żona wychodzi, zaczyna się „szczekanie”, jak co noc, przy stole zaczyna swoje marudy wymierzone
w żonę. Słychać wszystko, jakby byli w pokoju za ścianą.
- Oczywiście, nie słyszałaś, jak wszedłem?
Na początku stara sie ignorować jego pierwsze „warczenie”.
- Jesteś głodny, przygotować coś? - pyta, mistrzowsko odgrywając
rolę zatroskanej.
- Jasne, przygotuj, szkoda tylko, że nie pomyślałaś o tym, zanim
wszedłem do domu. Pomyślałaś o tym? Myślisz czasami, czy biorąc
kąpiel, wypłukałaś resztkę rozumu, hm? Pomyślałaś, jak ciężko pracujący człowiek jak ja, może przeżyć, wpierdalając co wieczór naleśniki z serem? Nie lubię sera, naleśników, zresztą, też nie lubię...
Zaczyna swoje rzucanie mięsem, aż ściany w pokoju wydają się być
brudne. Jak dla mnie, mógłby zjeść pokarm dla psa i zadławić się
nim... Ona prawie nie mówi, na odległość widać, że przerasta go
inteligencją. Zastanawiam się tylko, dlaczego to robi, dlaczego co
wieczór czeka na niego i znosi tę podłość. Mimo wszystko żal mi jej.
Czasami, kiedy na nią patrzę, chce mi się płakać. Niezbyt to męska
reakcja, powinienem raczej powziąć jakieś działania, by przywrócić
jej niepodległość, oswobodzić tę nieszczęsną kobietę spod panowania niezrównoważonego mężczyzny, mistrzowsko odgrywającego
rolę opanowanego, godnego zaufania człowieka. Pomimo wszelkich
starań, w tym beznadziejnym przypadku cechy te przypominają
raczej etykietę domokrążcy. Bywa, że wyobrażam sobie, jak z impetem wpadam na czwarte piętro i tłukę tego drania, aż padnie na
kolana i przeprosi milczącą Panią z ustami pełnymi naleśników.
W jej oczach staję się wówczas superbohaterem, rzuca mi się na szyję
i opuszcza ze mną czwarte piętro, później żyjemy długo i szczęśliwie... a „piesek” musi zadowolić się naleśnikami. Tak, to byłoby
dobre zakończenie. Trochę mi wstyd, gdyż tylko raz odważyłem się
na czyn przerwania małżeńskiej bitwy, rzucając jajkiem w ich okno,
lecz trafiłem w okno starszej pani. Jakie to szczęście, że trafiłem
w szybę, a nie w nią. Mało brakowało, a mój bohaterski czyn zamieniłby się w godną pożałowania napaść na starszą panią, która teraz
stoi w oknie i rozpoczyna swój nocny rytuał. Przywykła bowiem
o tej porze podlewać kwiaty, zawsze z dokładnością co do minuty,
kiedy na zegarze wybija dwudziesta pierwsza, ta otwiera szeroko
okno, aby pomarszczonymi dłońmi o skórze cienkiej jak papier, delikatnie dotknąć liście kwiatów. Mówi do nich i uśmiecha się szczerze, zupełnie jakby witała co najmniej swych wnuków. Nigdy nie
robi tego wcześniej, jakby cały dzień czekała na moment podlewania
kwiatów. Z nikim więcej raczej nie rozmawia, chyba że jest to listonosz, który raz w miesiącu przynosi rentę i życzy miłego dnia starszej pani. Mimo tego ona wydaje się być szczęśliwa, czekając na
dziewiątą wieczorem. Sympatyczna starsza pani, chciałem ją przeprosić za ten niezamierzony dziecinny wybryk, lecz co miałbym niby
powiedzieć?
- Przepraszam, że rzuciłem w pani okno jajkiem. Zrobiłem to, gdyż
chciałem uratować żonę pewnego drania z czwartego piętra.
W wieku trzydziestu ośmiu lat takie wybryki chyba nie mogą być
zrozumiałe, zwłaszcza dla siedemdziesięcioletniej staruszki...
Papieros nadal smakuje wybornie, mimo żartu na opakowaniu.
Powoduje lekkie zawroty głowy, jestem zmęczony; już północ, kiedy
zapala się kolejne światło. Znam ten kolor, w jasnoniebieskim świetle zapija się do nieprzytomności, absolutnie już skurwiona etycznie
madame. Nazwałem ją madame, gdyż zawsze spaceruje po mieszkaniu
w drogim, jedwabnym szlafroku, trzymając w jednej ręce długiego,
mniej jedwabnego papierosa, ciągnącego za sobą wstążkę wijącego
się wokół niej dymu; w drugiej ręce, nieopuszczany nawet na chwilę
kryształ pełen czystej wódki z lodem. Madame uwielbia ten na wpół
przytomny stan, kiedy chwiejnym krokiem przespaceruje się do
gustownie urządzonej sypialni, gdzie traci świadomość. Czasami
tańczy, bywa, że płacze, wpatrując się w album ze zdjęciami, a kiedy
wypije za mało, zdarza jej się otwierać wszystkie okna
i krzyczeć: „Niech was wszystkich szlag...” Nigdy nie miałem pewności, kogo ma konkretnie na myśli. Być może cały świat, może tylko
rodziców, na których obraziła się już wtedy, kiedy na czwarte urodziny podarowali jej konika na biegunach zamiast różowego jednorożca o złotej grzywie i lśniąco - błękitnych oczach. Wystarczy tylko
spojrzeć, jak wszystkim wokół siebie gardzi. Idiotka. Kiedy mija jej
nagła chęć wyrzucenia z siebie swojej nienawiści do świata, trzaska
oknami i wraca do kieliszka, aby pozwolić, by ten wypił do cna
resztkę jej życia... ,,Niech was wszystkich szlag” – powtarza tak długo, nim usta nie zrobią się zbyt leniwe, by cokolwiek z siebie wydobyć.
Wyrzucam papierosa, filtr bowiem oparzył palce. Oznacza to, że
jednorazowy towarzysz do podglądania zgasł, tak więc koniec na
dziś mojej nocnej rozrywki. Zimno, to cholerne zimno zawsze mi
przeszkadza... Zamykam okno, lecz kiedy chcę odejść, kątem oka
w odbiciu na szybie dostrzegam, że zaczyna się wszytko od początku.
Dominik Piotr Żyburtowicz – wyróżnienie w kategorii proza
Mój opiekun
Jakże ciężko jest wrócić w zły czas. Jakże ciężko odnaleźć w sobie
tamto ja. Trzeba grzebać w mule, wejść w koszmar i spojrzeć w oczy
temu przestraszonemu chłopcu – żeby zacząć.
Dobrze więc, oto mam 16 lat i życie moje wypełnia jeszcze zabawa. Dni są przyjemne i lekkie. Tak, to ten okres, kiedy pomiędzy
kumplami, szkołą i marihuaną mnóstwo czasu poświęcam swojej
dziewczynie. Praktycznie mieszkam u niej. Właśnie wróciliśmy
z koncertu i upojony alkoholem zasypiam wtulony w blond włosy
o dwa lata starszej pannicy.
- Twój ojciec umarł – zniżony ton jej siostry zwala mi się na głowę jak
lawina.
- Jak to?!!! – zrywam się natychmiast.
- Umarł, dzwoniła twoja matka. Przed chwilą… – zaszeptała ze łzami
w oczach.
- Jak to!!! Nie! O nie, o nie, o nie…
Biegnę polnym skrótem w stronę domu, jest noc, biegnę boso, kto
by w takiej sytuacji pomyślał o butach; szybciej, nie można teraz
stanąć, może on jeszcze żyje, może coś pokręciła ta głupia pinda bez
wyczucia, jeżeli teraz będę biegł – on przeżyje… Nie, nie można
stanąć, jeszcze kilometr, może dwa, trzeba biec; od tego zależy jego
życie, nie stawać, biec, biec, biec.
Karolina płacze. Pusty pokój, w którym siedzi, zdaje się unosić
w jakiejś innej przestrzeni; wystrzelony nagle przez ten okropny
wybuch balansuje nad ziemią jak sonda, która właśnie znalazła się
w stanie nieważkości. Karolina, mimo upalnego lata, na skórze odczuwa dotyk znikąd pojawiającego się chłodu. Myśli o ojcu Sebastiana: Dlaczego zawsze musisz zabierać tych dobrych, Panie, dlaczego nie
mogłeś poczekać. Dlaczego…?!
PUK!
Natłok myśli przerywa hałas dobiegający zza okna. Podchodzi,
odchyla firankę – nic.
PUK! PUK!
Odgłos wyraźnie powtarza się. Otwiera drzwi pokoju, z kuchni
dobiega kłótnia o to, dlaczego nikt nie zawiózł Sebastiana samochodem. Ale na korytarzu nikogo.
PUK! PUK! PUK!
Wraca do pokoju, rozgląda się, raptem przeszywa ją uczucie czyjejś obecności, przez chwilę dreszcz gilgocze jej szyję, po czym ogarnia ją niepojęty spokój. Mija strach i w końcu czuje już tylko żal.
Jezus, Maria – to na pewno się stało. Sebastian! Sebastiana tu nie ma. Aniele Boże Stróżu mój. Sebastian już wie, już pobiegł do ciebie.
(I w tym właśnie miejscu wszystko się zaczyna.)
Najtrudniejszy jest pierwszy rok. Człowiek porusza się jakby
w półśnie, bliżej, w półkoszmarze. Jakby chodził nie po ziemi, a po
jakiejś pajęczynie życia. I ten wszechobecny pająk, czyhający w każdym zakamarku. Jakże zmienić się może umysł, jak raptownie zmienić się może jego spojrzenie? Po latach dowiedziałem się, że w przypadku takiej tragedii dziecku potrzebna jest stosowna terapia u specjalisty. Ale kto z rodziny wtedy o tym myślał? Przecież każdy cierpiał tak samo: i matka, i siostry cierpiały bardzo mocno. Najgorszy
jest pierwszy rok – mówią. Gówno prawda. Czas leczy rany w zależności od rodzaju leczonej duszy, od jej wrażliwości i tak dalej.
Im ta twoja dusza lżejsza – tym dłużej trwa leczenie.
Ojcowie moich kolegów pomagają im żyć, czasem coś zobaczę,
czasem boli. Chociaż matka stara się, jak może – nigdy nie zastąpi
mi ojca. Tego, który pomaga Damianowi wbijać bieg, tłumaczy sztukę sprzęgła i gazu, kiedy samochód gaśnie, krzyczy: „Ty durniu!”
Jeszcze raz. Po paru próbach Damian powoli okrąża plac wokół bloku, wjeżdża na osiedle sprawnie pokonując zakręty. Po tygodniu
wozi ojca po bocznych drogach miasta; tego, który wyciąga Marcina
ze szczeniackiej meliny i bije go w twarz. Po czym daje pieniądze na
pierwszy rok studiów, znajduje mieszkanie; akceptuje jego dziewczynę i mimo synowskich sprzeciwów aż do końca nie wypuszcza
go z rąk.
Tak. Między ojcem i synem jest wspólna krew. Czasem zimna.
Czasem gorąca. Czy widziałeś kiedyś, jak na przysiędze żołnierze
strzelają w niebo, a męska część widowni traci dech – ona tam jest.
Czy widziałeś, jak stary alkoholik pada pod drzwiami chłopca? I jak
chłopiec ten robi odwyk z mieszkania, jak tygodniami wyciera ojcowski pot i wymiociny; jak w drastycznych momentach mocno
trzyma go w rękach – ona tam jest. To bardzo ważna krew. Kiedy
większy ocean wysycha, pozostaje morze samotnej, synowskiej krwi,
i niebo nad nim – które jest jak twarz; które jest jak mądra, stara
twarz.
Czasami bywa tak, że stanie ci na drodze jakiś cymbał, cham.
I cóż, jeżeli masz 16 lat najprościej jest dać mu w mordę. Z początku
czynność ta wydawała się dla mnie nieosiągalna. Z trudem próbuję
walczyć, odpieram ataki wyzwisk, przy czym nigdy nie atakuję sam;
nie teraz, teraz nie. Ból, ból spleciony z wściekłością balansuje na
pograniczu płaczu. W końcu zbieram się i daję chamskiemu
K. w mordę. Sam również dostaję. Myślę o nim często: planuję kolejną, ewentualną obronę, roztaczam wizje bójki, niekiedy nawet bardzo drastyczne. Natomiast w rodzinie żałoba trwa. Dom wypełniany
cyklicznymi wybuchami płaczu przypomina dno jeziora, gdzie ciała
umarłych żeglarzy falują wśród wodorostów jak flagi. Rankiem budzimy się w tym dziwnym emocjonalnym stanie nieważkości i przez
jakiś czas nie myślimy o niczym. Niestety. Po paru minutach realia
zwala się na łeb i gniecie. Kiedy zmysły przybierają wyraźniejszą
formę, dłonie zaczynają drżeć i tłucze się szkło. Oczy zachodzą siwą,
piekącą mgłą.
Ach, jakże mu tam teraz jest? W tym grobie. Czy wie? Wyobrażam sobie list, jaki napisałby teraz:
Jestem tu od niedawna. Nie wiem, dlaczego, ale wciąż nie potrafię otworzyć oczu. Czuję się tak, jakbym obudził się we śnie i chciał się obudzić
dalej, obudzić się naprawdę. Jednak nie mogę. Czy więc przebywam obok
snu? W jakimś trzecim stanie, w innej przestrzeni? W pamięci otwieram
listy, które z każdym dniem przychodzą coraz rzadziej; chociaż kiedy słyszę
stukanie nad głową… zwalają się na mnie jak śnieg. Próbuję przypomnieć
sobie tamten alfabet, te wszystkie proste czynności: oddawanie moczu, golenie, jedzenie; reguły sznurowania butów – i nic. Dlaczego wszystko mi się
tutaj plącze, czyżbym cofnął się w rozwoju, w ziemię? Czasem jej grudki
kruszą się i spadają mi na powieki (jakby myszy chodziły po strychu starej
kamienicy). Czasem odczuwam jakiś dreszcz, ale bardziej w powietrzu, niż
w sobie. Czasem czuję jak na Dalekim Wschodzie słońce wytapia się z odmarzliny morza. Wtedy narasta głód – jacyś bliscy, zaglądają tu. To na
pewno żywa miłość przychodząca… o, a teraz trzciny, trzciny uginają się
na wietrze.
Wspominam długie rozmowy z ojcem. Kiedy byłem młodszy,
wołał mnie przed snem na wieczorne pogawędki. Rozmawialiśmy
o rzeczach wspaniałych: o wciąż niezbadanym i tak wielce tajemniczym kosmosie; historii, Sienkiewiczu – jednak najbardziej lubiłem
rozmowy o Kajko i Kokoszu. Kiedyś w szkole podstawowej wdałem
się w bójkę, na twarzy miałem limo wielkości włoskiego orzecha.
- No powiedz mi teraz, jak to było? – zapytał.
- Aaa, kolega mnie uderzył i przewróciłem się na schody.
- Ale wstałeś? – dodał szybko.
- Tak. I oddałem mu! – krzyknąłem.
- Dobrze. Nie dawaj się, pamiętaj, nie dawaj się; a jeżeli ktoś starszy zajdzie
ci za skórę, powiedz mi. Ja to szybko wyjaśnię.
Zasnąłem.
W niedzielę po Kościele, jak zwykle, udajemy się z rodziną na
cmentarz. Co tydzień zmieniamy chryzantemy. Znicze co drugi
dzień. Milczymy. Z czasem na grobie pozostają tylko lampki przynoszone przez najbliższych, te od licznych znajomych i przyjaciół
znikają. Po raz pierwszy nie myślę o ojcu. Głowę moją wypełnia
wróg, z którym bez wątpienia będę musiał szarpać się w poniedziałek.
Chamski K. nie pojawia się w szkole już drugi tydzień. Powoli
przestaję o nim myśleć. Po miesiącu widzę jego matkę wychodzącą
od dyrektora. Koleżanka z jego osiedla informuje, że chamski
K. nagle zaczął świrować. Wylazł w środku nocy na klatkę drąc się
do okien, że nadchodzi jakiś kataklizm. Ponoć wcześniej zżarł
200 grzybków i poprawił speedem. Do końca roku klasa wspominała
go, żartując z jego wygłupów, po czym myśl o nim rozwiewa się
w naszej pamięci jak widmo.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby przypadek chamskiego K. był jedyny. W kolejnych dniach zjawiska powtarzały się
w rozmaitych formach. Dlaczego złodziej, który ukradł mój rower,
złamał obie nogi? Zaraz po kradzieży wyjechał na skrzyżowanie
i bęc. Potrącił go tir. Wybiegłem ze sklepu patrząc, jak mój jedyny
środek transportu znika za zakrętem, nagle pisk, trzask… Niewiele
starszy ode mnie chłopak w ortalionowym dresie typu oryginale lump; brudny, poczerniały na twarzy brunet. Od razu kojarzę dzielnicę, z której pochodzi; kiedyś, za gówniarza zapuściliśmy się tam
z Oskarem i dostaliśmy nauczkę: oto w letni dzień oddajemy mocz
pod śmietnikiem starej kamienicy, kiedy nagle jakaś miejscowa banda wyskakuje oprzyrządowana w bojowy sprzęt typu proca – kamień – pięść, twarz dzisiejszego złodziejaszka wychodzi na przód
gromady, przeklinając coś do Oskara, popycha go. (W domu uświadamiam sobie, że i ja w ten sposób potraktowałbym intruza, który
bezczelnie oddaje mocz na moim podwórku). W pamięci pozostaje
twarz przywódcy rzucającego ostatnią butelkę w naszą stronę.
A teraz, niespodziewanie, leży tu i wykrzywia się z bólu. Kierowca tira wyjmuje koc, wsuwa mu pod głowę, szepce coś; ludzie zebrani wokoło krzyczą, naskakują na kierowcę. Facet tłumaczy:
- Chłopak walił środkiem skrzyżowania na czerwonym, wyjechał nagle,
niejeden by go stuknął – powtarza każdemu z osobna. W końcu milknie i widać tylko, jak drżą mu wargi. Ofiara wypadku przestaje płakać, teraz syczy z bólu.
Podjeżdża karetka. Jakiś przechodni trzyma mój rower z lekko
pogiętym przednim kołem. Przedzieram się między ludźmi, aby
podejść bliżej. Złodziej dostrzega moją osobę i z miejsca nieruchomieje, w oczach ma strach i błaganie. Postanawiam nie mówić nic,
mrugam do niego porozumiewawczo i opuszczam miejsce zdarzenia.
Po dwóch miesiącach znajduję rower na podwórku przed domem. Ma naprawione koło, nowe hamulce, lampki. Nawet bardzo
drogi elektryczny licznik. Jestem zadowolony.
Wielka Brytania, Londyn 2009. Przebywam tu już trzeci miesiąc.
Dziś zrzuciłem brud wielkiego miasta i wyjechałem zwiedzić te
wszystkie bajeczne wioski, roztoczone nieopodal przedmieścia. Leżę
przy jeziorku w miasteczku S.L. i po raz pierwszy od przyjazdu czuję przyjemne odprężenie, które pozwala na poukładanie w głowie
tych wszystkich ludzi, miejsc i przeżyć. Dobrze poznałem Londyn,
metro pozwala na w miarę szybkie poruszanie się po skomplikowanych dzielnicach miasta. W głowie mam poezję Eliota, Pouda, Audena – dopiero tutaj poznaję jej przepiękną tajemnicę. Jako uczestnik
wymiany studenckiej posiadam zniżki do muzeów, teatrów, opery
i wielu, wielu różnych miejsc. Architektura miasta przestała już zatrzymywać dech w piersi i z czasem staje się rutyną. Zapędzeni londyńczycy pracują od rana do wieczora, a nawet od rana do rana
i jeszcze. Męczy mnie wszechobecny ścisk i nieustający szum wielkomiejskiego życia; ten bezustanny ruch, ten pośpiech; dzikie szaleństwo wielkiego świata i jeszcze raz szaleństwo.
Jakiś miesiąc po przyjeździe dopada mnie ten sam, wciąż powtarzający się sen. Otwieram oczy w centrum „Square Mile” – jednej
z najbardziej ruchliwych i najbardziej wizualnych dzielnic miasta.
Znajduję się na środku wielkiego skrzyżowania albo ronda. Roztrąbione wokoło auta wydają się być niebezpiecznie blisko. Ogromne
przedwojenne budowle, gotyckie katedry, pałace i nowoczesne centra handlowe wypchane po brzegi wszystkimi rasami ludzi tego
świata szumią wokoło jak wielkie, narastające morze. Drżę. Ciało
moje rozbite na setki szklanych kawałków jakimś dziwnym sposobem skleja się w całość i chyba wstaję. Wiem, że nie powinienem
sterczeć na środku skrzyżowania, więc rozglądam się za chodnikiem; wiem, że dopóki stoję nieruchomo, żadno z pędzących aut nie
potrąci mnie. Dostrzegam wybrukowany starymi kamieniami trotuar, przypomina te, które roztaczają się wewnątrz zanurzonej gdzieś
w dali Warszawie. Na wiejskiej ławce z drewna siedzi ktoś, kogo na
pewno skądś znam. Jakaś siła przyciąga mnie w jego stronę i teraz
samochody przenikają przeze mnie jak przez ducha. Dostrzegam
jasną, pogodną twarz ojca, uśmiecha się. Zapędzeni londyńczycy co
rusz poszturchują mnie, po czym oddalają się z tłumem. Siedzimy
naprzeciw siebie, patrzymy sobie w oczy, chcę coś powiedzieć – ale
nie mogę, on też nic nie mówi, jego spojrzenie jest pogodne i pełne
troski. Nagle czuję, jak wewnątrz mnie pęka wielki ocean.
Tęsknota jest zjawiskiem powszechnym. Są momenty, kiedy daje
o sobie znać bardziej. Jest kwiecień i tam, w ogródku przed naszym
domem stado jabłoni na pewno okryło się już białym, wiosennym
pyłem. Natomiast w tutejszym powietrzu obudziły się jakieś nieznane mi dotychczas, stworzone przez odległość, wiatry. To one noszą
w sobie dusze moich najbliższych, ukochanych.
Innym razem jadę na szkolenie do Bristol, pierwszego dnia z dużą grupą kursantów zwiedzamy wszystkie ciekawsze miejsca. Między innymi zapuszczamy się w labirynt starodawnej kopalni złota.
Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby odłączyć się od grupy i wejść
w ten wysadzany brunatną solą tunel. Wracając musiałem źle skręcić, ponieważ roztoczona przede mną jama nie przypomina tych,
które mijaliśmy. Gorączkowo wchodzę w co rusz to inne korytarze,
próbując odnaleźć swoich. Półmrok nie pozwala na dokładne oszacowanie położenia, widoczność jest bardzo ograniczona i z każdym
nowym przejściem maleje. Wyobraźnia roztacza przede mną rozmaite postaci, przypominają się niedawne przeżycia, osoby i miejsca.
Znienacka, jak ciepły obłok, zawisa mi w głowie ten sen, ciemność
sprawia, że mimo jawy doświadczam go wyraźniej, zupełnie jakbym
przebywał w nim, przy czym dobrze wiem, gdzie i jak stawiać kroki.
Twarz uśmiecha się, jego dobre oczy niosą mnie w sobie aż do rozmywającego wszystko, płynnego angielskiego języka dobiegającego
zza uchylonych na końcu korytarza metalowych drzwi: twenty - one,
twenty - two – widzę, jak przewodnik grupy liczy krzątających się po
placu ludzi. Dołączam do pozostałych, mój czeski znajomy pyta,
gdzie byłem. Na spotkaniu – odpowiadam w zamyśleniu. Na spotkaniu.
A teraz roztoczmy przed sobą wielką rzekę. Załóżmy, że rzeka ta
płynie przez nas i zarazem my jesteśmy nią – bo kiedy umieramy,
stajemy się tą rzeką, czyli światem obok. W którym żyliśmy wcześniej jako żywi. Kiedy więzy emocjonalne dzielące nas i zmarłą osobę są wyjątkowo silne „on – rzeka”, przez kawałek niesie nas swoim
prądem, cząstką siebie w świecie, swoją osobną siłą.
Starsza siostra odpisuje w e-mailu, że ojciec po prostu czuwa nade mną. Nigdy nie wyobraziłbym sobie, ile prawdy może być w tych
paru słowach: Twój ojciec po prostu nad tobą czuwa…
Ja wiem, że on gdzieś tam jest, jeżeli przyjrzeć się dniom, można
zobaczyć go bliżej. Trzeba tylko umieć dostrzegać różnicę pomiędzy
przypadkiem, a ingerencją ukrytej w tym wszystkim twarzy.