KAMENY nad ŻARAMI
Transkrypt
KAMENY nad ŻARAMI
KAMENY nad ŻARAMI Utwory laureatów III Konkursu Literackiego „O Laur Dziewina” 2009 2009 Redakcja: Jan Wiktor Tyra Adiustacja: Zbigniew Kozłowski, Agnieszka Roman Opracowanie graficzne i skład: Krzysztof Cymach Okładka i grafiki: Jan Wiktor Tyra Korekta: Agnieszka Roman, Agnieszka Mikoś © eMBePe Miejska Biblioteka Publiczna Żary 2009 ISBN 978-83-88846-35-9 Druk: mała poligrafia eMBePe Żary Nakład: 55 egz. Autorzy Anna Filipowska, Reminiscencje pokonkursowe 3 POEZJA Grzegorz Baczewski 9 Anna Piliszewska 12 Artur Wodarski 16 Lidia Chmielewska 21 Piotr Zemanek 24 Aneta Gizińska-Hwozdyk 28 PROZA Artur Wodarski 35 Przemysław Kot 40 Marcin Pietraszek 44 Halina Bohuta-Stąpel 47 Łukasz Bilski 56 Dominik Piotr Żyburtowicz 60 REMINISCENCJE POKONKURSOWE Niniejsza antologia zawiera utwory, które zostały nagrodzone lub wyróżnione w III edycji konkursu literackiego „O laur Dziewina”. Na konkurs tej edycji nadesłano 190 prac. Nagrody przyznawano w dwóch kategoriach – teksty poetyckie oraz prozatorskie były rozpatrywane oddzielnie, z uwzględnieniem ich specyfiki. W konkursie wzięło udział 167 osób (niektórzy stanęli do rywalizacji w obu kategoriach). Nadesłane prace były dość zróżnicowane pod względem tematycznym, a także – stylistycznym i gatunkowym. Znajdowały się wśród nich (między innymi) teksty o charakterze melodramatycznym czy kryminalnym, obserwowano także pojedyncze przypadki trawestacji i pastiszu. W kategorii twórczości prozatorskiej pierwszą nagrodę otrzymał Artur Wodarski (który w konkursie posługiwał się godłem „WATERMAN. AW”) za utwór zatytułowany „Z notatnika wiejskiego reportera: porno”. Tekst ten jest modelowym przykładem noweli. Ten niewielki utwór epicki zawiera, zgodnie z regułami gatunku, wyraziście zarysowaną akcję i dynamiczną fabułę. Akcja utworu wyraźnie zmierza w kierunku punktu kulminacyjnego (jest nim wystąpienie Stefańskiej w kościele, a dokładniej – jej marsz w stronę ambony), po czym następuje dość zaskakująca pointa (stanowi ją niesłuszne przyznanie się listonosza do winy). Fabuła została oparta na motywie dominującym, którym jest znalezione we wsi czasopismo pornograficzne. Tekst Wodarskiego charakteryzuje się wyraźnym nacechowaniem satyrycznym oraz humorem. Drugą nagrodę w kategorii prozy przyznano autorowi o godle „Pałuba” (jest nim Przemysław Kot). Jego „Trwoga” to tekst, który zaskakuje czytelnika niespodziewanymi zwrotami akcji oraz sugestywnie ukazuje uczucia i przeżycia głównego bohatera. Jest nim człowiek, który zmaga się z zagadnieniem istnienia bądź nieistnienia Boga, przy czym ów problem filozoficzny, co niewątpliwie podnosi walory artystyczne utworu, nie zostaje przez narratora – bohatera rozstrzygnięty (może więc prowokować czytelnika do samodzielnych rozmyślań i interpretacji). Miejsce trzecie w kategorii prozy zajął Marcin Pietraszek (godło „Maurycy”), autor „Rozmowy z żoną”. W utworze tym została zawarta (trafna zapewne) diagnoza umiejętności komunikacyjnych współczesnego człowieka, który niekiedy nie potrafi porozumieć się z najbliższymi przy pomocy słów oraz w bezpośrednim kontakcie, natomiast o wiele lepiej radzi sobie, gdy porozumiewa się niewerbalnie i za pośrednictwem komputera. Pierwsze wyróżnienie w kategorii tekstów prozatorskich otrzymała Halina Bohuta – Stąpel (godło Babaja 55) za utwór „Królowa Śniegu”. Tekst ten jest trawestacją słynnej baśni H.CH. Andersena. Łukasz Bilski (godło „Faftao Laupo”) zdobył drugie wyróżnienie w kategorii prozy. W tekście „Reality show” wykreował on postać samotnego, zgorzkniałego i zblazowanego bohatera – narratora, który przez okna podgląda sąsiadów, gdyż – jak się wydaje – jest to jedyny dostępny mu sposób uczestniczenia w życiu innych ludzi. Tekst prozatorski Dominika Piotra Żyburtowicza (godło „Węzeł wietrzny”) został uhonorowany trzecim wyróżnieniem. Utwór ten, zatytułowany „Mój opiekun”, ukazuje – niewytłumaczalne racjonalnie, lecz prawdopodobne psychologicznie – przekonanie bohatera o tym, że jego zmarły ojciec przychodzi do niego i opiekuje się nim. Laureatem I nagrody w kategorii poezji został Grzegorz Baczewski. Swój wybór wierszy konkursowych autor ów podpisał jako „Akmeista”. Pseudonim ten świadczy o samoświadomości literackiej poety, który wie, w jaką tradycję jego twórczość się wpisuje. Co więcej, nie jest w tym samookreśleniu się gołosłowny – pisze tak, jakby istotnie był reprezentantem akmeizmu – kierunku w poezji rosyjskiej, odwołującego się (między innymi) do wzorców klasycznych, a ukształtowanego około roku 1910. Baczewski z pewnością może się uważać za kontynuatora tego kierunku – jego utwory charakteryzują się ekonomią słowa, prostotą języka, klarownością zdań i klasyczną jasnością. Anna Piliszewska („Trotyl”) w kategorii poezji zajęła II miejsce. Autorka ta tworzy teksty zaskakujące bogatą i wyszukaną metaforyką. Utwory poetyckie Artura Wodarskiego (nagrodzonego w obu kategoriach, w dziedzinie poezji uhonorowanego miej- scem trzecim) charakteryzują się oryginalnym ujęciem poruszanych tematów i swoistą, zazwyczaj nieco nostalgiczną, nastrojowością. Poezja Lidii Chmielewskiej („Joanny”) zaskakuje szczerością (jak w utworze „Wieczór autorski”). Twórczość tę charakteryzuje prostota języka oraz oszczędność słowa (przykładem może być wiersz „Survival”). Poetka potrafi umiejętnie nawiązywać do cudzych dzieł, o czym świadczy utwór zatytułowany „Helsingor”. Drugie wyróżnienie w kategorii poezji otrzymali ex aequo Aneta Gizińska – Hwozdyk („anegiz”) i Piotr Zemanek („Platon”). Zemanek to eksperymentator, który bawi się formą (najdobitniej świadczą o tym utwory „Sepia 6 x 9” i „Otwieranie przestrzeni”), czasem naginając ją do granic możliwości. Natomiast „anegiz” tworzy pogodne (na ogół) teksty o niebanalnej metaforyce. Jednym z celów konkursu „O laur Dziewina” jest odkrywanie i pozyskiwanie wartościowych utworów literackich. W III edycji konkursu pewną ilość takich tekstów dostrzeżono. Wydaje się zresztą, że odkrycie choćby tylko jednego godnego uwagi utworu warte jest trudu jurorów i organizatorów. Przewodnicząca Jury dr Anna Filipowska (literaturoznawca) Laureaci 3. Konkursu Literackiego „O Laur Dziewina” Jury w składzie powołanym przez organizatorów: – dr Anna Filipowska, literaturoznawca – przewodnicząca jury – członkowie: Eugeniusz Kurzawa, prezes ZLP O/Zielona Góra; Grażyna Rozwadowska-Bar, poetka, członek ZLP; Edward Derylak, prozaik, członek ZLP i Tadeusz Kordylewski, filolog. – Janina Wilga – sekretarz jury Po przeczytaniu 190 prac 167 autorów (sygnowanych godłem) i po obradach, jury postanowiło przyznać następujące nagrody i wyróżnienia: W kategorii poezji: I miejsce – Grzegorz Baczewski, Warszawa II miejsce – Anna Piliszewska, Wieliczka III miejsce – Artur Wodarski, Wyszanowo Wyróżnienia w formie druku w wydawnictwie pokonkursowym: Lidia Chmielewska, Kielce Piotr Zemanek, Bielsko Biała Aneta Gizińska-Hwozdyk, Deszczno W kategorii prozy: I miejsce – Artur Wodarski, Wyszanowo II miejsce – Przemysław Kot, Kaszyce Milickie III miejsce – Marcin Pietraszek, Mińsk Mazowiecki Wyróżnienia w formie druku w wydawnictwie pokonkursowym: Halina Bohuta-Stąpel, Wilkanowo Łukasz Bilski, Zielona Góra Dominik Piotr Żyburtowicz, Drawsko Pomorskie Organizatorzy: Klub Literacki ZLP przy MBP Żary Miejska Biblioteka Publiczna Żary - fundator nagród Żarskie Towarzystwo Kultury - fundator nagród ZLP Oddział Zielona Góra POEZJA Laureaci: - Grzegorz Baczewski - Anna Piliszewska - Artur Wodarski - Lidia Chmielewska - Piotr Zemanek - Aneta Gizińska-Hwozdyk Grzegorz Baczewski – I miejsce w kategorii poezja Sztuka Powiadasz, Fidiaszu, że dla sztuki zabiłeś wędrownego kormorana, a ograbiwszy go z formy, wypchałeś trocinami. Formę skradzioną tak brutalnie drżącymi w ekstazie dłońmi złożyłeś na twarzy kamienia. Zapłakał kamień milczeniem. Nigdy nie pragnął zostać ptakiem. Jesienią odfrunął do krainy kamiennych kormoranów. Więc powiedz, Fidiaszu, czy warto było dla sztuki przelewać chwilowość żywego ciała w wieczystość rzeźby? I tak pozostanie tylko wypchana trocinami idea. Nieśmiertelna − Odejdź z Golgotyprosił apostoł Jan− Twój syn nie zejdzie z krzyża, nie obetrze twych matczynych łez. Serce pęknie ci z bólu a on i tak musi umrzeć. − Janie, Janie odrzekła Maryja− Ty naprawdę niczego nie rozumiesz? Nie wiesz, że można zabić człowieka, nawet Boga, który stał się człowiekiem, lecz nie Miłość? Moja piosnka pośmi ertna Wędruję podziemnym szlakiem zimno mi dokoła ciemność ciąży spleśniały garnitur chrząszcze pożerają moje serce i mózg piach się sypie w puste oczodoły korzonki traw tańczą w pięknie gnijących ustach. Tęsknię... Czarny kociak W moim rodzinnym domu jest czarny kociak sierota dopiero uczy się świata zdumiewa go pierwszy widok myszy lub Pana Boga czasami beztrosko ściga chrabąszcze, krople deszczu i wieczności ale kiedy go głaszczę dostrzegam w jego oczach instynktowny lęk przed samotnością w nieskończonym wszechświecie i kocią intuicję że życie to kłębek włóczki a nić nagle kończy się w samym środku zabawy gdzieś na progu zaniemówienia zaniemyślenia zanieistnienia Anna Piliszewska – II nagroda w kategorii poezja arterie ,,(…) Plecy są raną. Widzisz te muchy? Czasem myje ich siostra. Jak się zmywa ławy.” Gottfried Benn „Kobieta i mężczyzna idą przez oddział chorych na raka” pokłuty niby sito w nieudanej kolejnej próbie utrzymywania tak zwanego kontaktu wzrokowego z przykrością przyznaje – nie umie nie spoglądać – więc zerka nie ukradkiem na żyjącą kroplówkę nie ma im nic do dania – trudno wziąć cokolwiek – choćby kilo hiszpańskich cierpkich pomarańczy parę krówek czy sok czuje się wyczerpany wyżęty jak szmata z myśli – boli obojczyk lecz im przecież nie powie że zużyto tę garstkę bezpiecznych tematów – nie ma nic do dodania – lepiej żeby poszli nie słucha ich pogrąża się w miarowym kap – kap –kap – wiarygodnym bo bliskim i obłaskawionym – nie pojmują są nadal - obcy trzepoczący powiekami rękami – trudno ułowić uchem jak przyzywa ziemia Ja, Ewa… otwieram zamknięty nawias dzień złoty dzień bez klucza M. Stryjewski ,,Nawias” zstępowałam z cerowanych grzechami obłoków po stokroć wybiegałam z mórz – Venus bosostopa przezroczysta jak światło – więc lepiłeś mnie z gliny z mchu z igiełek jałowca – nadawałeś imiona: wyczesywałam z włosów nitki snów i glonów – byłam twoją Arachne Tais Persefoną – iluminacją barda spójrz jak lekko wymykam się – cieniem płynę przez palce – zawołaj i zatrzymaj ! horyzont przekreślony brzytwą skrzydła gawrona wymiar lata zaklęty w białych plamach powoju – odmykają się okna jak światy – na oścież wybiegają zapachy z piwnic strychów przedsionków: skrzypienia szprych i płotów z pogubionych przez dzieci nasion rośnie tarczą słonecznik – wielooki kłapouch – mów do mnie ciszą Braille’a bo potem przyjdzie chłód i przesypie się złotość słonych nagrzanych godzin w niewidocznej klepsydrze – Czas będziemy odmierzać odtąd dotąd powrót z odpustu z cyklu : doświadczania ojcostwa ściernisko jesiennieje nitką waty cukrowej z brzęczącego odpustu przerdzewiało południe zazgrzytało obróciły się osie i cienie karuzel poparskują gniadosze malowane olejną z piórkami przy uzdach - pamiętasz już mniej wyraźnie bo w kieszeniach zapowiedź kasztanowych wojen jarzębinowej krwi rycerzyków w żołędnej zbroi w kolczug łuskach - chyłkiem skrada się chłód kto ma serce niewinne nie zlęknie się smoka rozsiekłeś w drobny pył patykami kępkę muchomorów w mchu spryskanym od słońca schnie borsucze truchełko jeszcze nie rozmawiamy o ostateczności Umieramy. info. pl Sprawdź, kiedy umrzesz! Bo może jest zatrutą studnia w twoim ogrodzie, bo cisza w której się kąpiesz, może stać się ostatnią. Jadem kiełbasianym, kastetem bądź gronkowcem tknięty naraz– zagaśniesz, nie zdumiawszy się nawet w przebłysku ostatniej smugi światła miejskiej latarni… Inni ujrzą przed tobą firmament ostateczności i mrówkę w ustach starca. Wieżę, karła i ogon chimery z free edition. Przeżegnają się. Zdążą. I pobledną lub krzykną, zanim spiszą testament. A ty miniesz bez gości, lamentu, znaku krzyża – niczym chwast, biała plama w cudzej wyobraźni. Zatem sprawdź, kiedy umrzesz; niebo już coraz niżej. Kup wieniec wirtualny! Umieramy.info.pl Artur Wodarski – III miejsce w kategorii poezja Licho licho cicho gdzieś tu śpi pod skrzypiącą podłogą w mysiej dziurze którą dziadek sam zrobił w desce po co ma się zwierzę męczyć powiedział - pójdzie w zboże i nabroi a tutaj mamy je na oku i sam poszedł na wojnę potem to licho nie dawało spokoju mojemu tacie dziadek nie wracał a ojciec zaglądał w tę dziurę każdego dnia jakby tam była odpowiedź wszystko się poplątało kiedy nadeszła wiosna babcia przyszła po ojca bo chyba samej było jej smutno a ja dostałem w spadku mysią dziurę i licho śpiące pod skrzypiącą podłogą i znowu jest jak kiedyś dziadek wyrusza na wojnę mój tato podąża za babcią a ja zaglądam do dziury jakby tam była odpowiedź świątki wiejskie stoją przed obrazem pomarszczone jak skórka chleba śliniąc się rozmawiają z bogiem o podagrze deszczu który ciągle pada i o czymś jeszcze ale zapomniały w chustach skrywają wykrzywione artretyzmem dłonie a w nich groszowe majątki na wotywne świece wzdychają z żalem gdy zapada wieczór drepczą do domu pozostawiając po sobie ostry zapach starości i z każdym dniem wydają się bliższe swojemu bogu na Chełmskiej na Chełmską co wieczór wychodzi dziad z latarnią i krzykiem oznajmia „późna godzina” rozświetlają się lampy naftowe w oknach a kurz ulicy podchodzi pod parapety dzień stygnie w powolnych ruchach kotów praczki ocierają ręce o tarki spierając tygodniowe brudy za pomocą ługu z okien wylewa się całodzienny urobek spada między koryta ulic i płynie dostojnie niczym wiślana odnoga dwóch Żydów przemyka slalomem pomiędzy wodospadami ścieków a echo niesie okrzyk „idże sze idże sze” okna zamykają się przed smrodem dziad przesuwa wskazówki i ogłasza „nocna godzina nocna godzina” stara Chełmska zasypia na jednej nodze Wera mała Wera miała śliczne loki ale to było dość dawno i zapomniała już jak to jest czesać włosy teraz jej głowa jest łysa wszystko przez te wszy wyjaśniła starsza koleżanka i Wera stara się zrozumieć czasami śni jej się mama i we śnie zaplata włosy w warkoczyki bo Wera lubiła nosić warkocze a w nie wplecione kolorowe wstążki taką jedną ma zawsze przy sobie ale przywiązaną do ramienia żeby nikt nie widział wstążka wcześniej była żółta teraz jest już mocno zabrudzona i Wera musi sobie często powtarzać jaki był jej kolor żeby nie zapomnieć nie wszystko dla Wery jest zrozumiałe na przykład to dlaczego ciągle marznie zawsze jest głodna i dlaczego biją czasami usiądzie w kącie i płacze ale tak bezgłośnie żeby nikt nie słyszał bo za płacz można bardzo oberwać kiedyś kapo uderzył ją tak mocno w głowę że straciła słuch w jednym uchu na szczęście tylko w jednym bo inaczej wybraliby ją bez losowania dzisiaj Wera miała szczęście żołnierze pisali listy do rodzin i nikt nie miał nastroju żeby bić a potem losować numerki więc Wera siedzi w kąciku i modli się do mamy bo nie zna nikogo bliższego kto byłby w niebie jeszcze przed zaśnięciem szepcze „mama” to najlepszy sposób żeby nie zapomnieć a potem zasypia i śnią jej się dłonie które delikatnie czeszą włosy i wplatają żółte wstążki w warkoczyki *** Wera przeżyła obóz. Kiedyś, gdy wyczytano jej numer, ten który ma wytatuowany na przedramieniu, spojrzała bez strachu na żołnierza i już miała przejść na stronę „wylosowanych”, gdy oficer chwycił ją za rękę i powiedział: - Nie zabijemy dzisiaj Wery. Patrzy tak, jakby śmierć jej się należała, a na śmierć - dodał ze śmiechem - trzeba sobie zasłużyć. Bywają noce, gdy Wera budzi się zlana potem i żałuje, że sobie nie zasłużyła. uśmiech Dalajlamy tak jakoś jesienią przyleciał do nas Dalajlama. cierpliwie i z uśmiechem tłumaczył dlaczego tu przyjechał. potem padły pytania o los Tybetu. Dalajlama nie płacze kiedy o tym opowiada. Dalajlama w ogóle nie płacze. nie płacze „zostałem wybrany jako XIV wcielenie Thubtena Giaco. los odmienił moje życie w wieku pięciu lat. będąc małym chłopcem często podglądałem mnichów podczas modlitwy. przerażała mnie ta cisza i bezruch a najbardziej przerażał mnie fakt że teraz tak właśnie będę musiał żyć” Dalajlama uśmiecha się kiedy pada pytanie co mu się tutaj podoba. Dalajlama często się uśmiecha. zawsze się uśmiecha „dawno temu Budda powiedział: kiedy opowiadają ci wesołe historie - uśmiechaj się. kiedy będą opowiadać o smutnych sprawach - uśmiechaj się. w ten sposób nikt nie będzie wiedział kiedy trafił cię prosto w serce” odjeżdżając Dalajlama uśmiechał się. i to był ciepły uśmiech. nawet sam Budda nie zrobiłby tego lepiej Lidia Chmielewska – wyróżnienie w kategorii poezja Wieczór autorski Pierzchliwe słowa nabrzmiałe krwią serdeczną z dna myśli. Ledwo ja pozbierałam poskładałam w wersy dopiero co zmieniły stan skupienia – lotne jeszcze, a już skamieniałe. Ciepłe – pulsują pod ręką chybotliwe – wymykają się kontroli, dyscyplinie. Lekkie- ale żadne nie obroni autora, nie usprawiedliwi. Tak się boją nożyczek cenzury, czerwonych uwag na marginesie pełnych ironii słów uznania, szyderczych śmiechów za plecami Pęcznieją z dumy widząc łzę startą szybko kułakiem niepomiernie zdumione tym, że ktoś pamięta Bezpieczne tylko w aksamitnej ciemności zezwalają na tyle słodkiej świecy, by rozróżnić litery i nie ujawnić rumieńca Tak sucho w gardle, gdy się je wymawia ważne, bo własne –Moje! Wpisywane z namaszczeniem do sztambuchów na wieczną pamiątkę – tłustym drukiem w złych snach dręczą je laboratoria krytycznych analiz, upiorne, granulowane ekspertyzy „Ilu poetów zmieści się na główce od szpilki” „Po czemu kilo wierszy” Albo z powagą: „Reprezentują wczesny styl autora, który stopił w kuźni talentu dojrzałość warsztatu z prymitywizmem treści późny przejaw wczesnej dekadencji patrz str. 225 rząd czwarty, podgrupa parzystokopytne”. Koncert Położyłam się na trawie, zanurzyłam się Pogładziłam grzbiety fal spienionych, Czułam gładkość śliskiego atłasu – utknęłam Jak znak zapytania – naruszyłam harmonię, Wymykało się mojemu wzrokowi, kontroli – poddałam się Przymknęłam oczy, przylgnęłam Leżałam – szmerowa cisza szelestu otoczyła mnie szybkim lotem, Szumy, świstały słuchały siebie. Koncert kameralnej orkiestry Leszczynowy oddech wiatru gładził ciszę Nasłuchiwałam Drżały drobne dłonie osiki jej małym zmartwieniem. Dumnie szeleściły korony dębów Cisza jest muzyką Głos – szloch drżeń Tak naprawdę to wypełnia całość Jest głośne, a jednak nie przeszkadza, Przycisza, stapia jak neutralne barwy Podkład dla solistów Kontrapunktujące zdziwione głosy żab Oczywiście flety – ptaki Wybijają się szczególnie natarczywie, Ci muzycy są nieznośni Nigdy nie trzymają się partytury „bel canto” – gubią się w ozdobnikach i milkną zachrypnięte szumi znów orkiestrowa polifonia dysonansów zgaszonych Graj wietrze! Survival Największą sztuką przetrwania Jest przejście przez własny mózg Wąskie tunele, zwały gruzów Eksplozje, bagna Splątane kable w wodzie Pękające ściany Obsesyjne zoo Jonathana Carolla Życzę Ci tego przyjacielu Przejdź przez mózg Na słońce, na łąkę pełną stokrotek Helsingor Od kiedy książę duński Hamlet odszedł na dobre, a sprawy jego i sług jego wszelakie zaległy milczeniem na dnie fosy życie na zamku Helsingor stało się łatwiejsze Nikt nie ma problemu z określeniem swojego miejsca po stronie być lub nie być zdecydowanie być – nachalnie, krzykliwie Groby zarasta bezczelna trawa Po moście godnie defilują kaczki krzyżówki, a łabędzie zamiast uosabiać romantyczne natchnienie depczą kaczeńce błoniastymi nogami, wyciągają niezgrabnie szyje po chleb od turystów Ciekawe czy Hamlet karmił łabędzie w wolnym czasie między rozmyślaniem a czynem Na wzgórzu para – ale ona na pewno nie umrze z miłości Jednak to dobrze bo i bez tego świat ma wiele problemów. Piotr Zemanek – wyróżnienie w kategorii poezja Otwieranie przestrzeni kompozycja struktura forma styl ekspresja motyw informacja interpretacja relacja idea metafora intuicja wrażliwość akt słowo sublimacja wybór działanie progresja walor metafizyka skala myśl sentencja chaos wrażenie synteza symulacja kreacja efekt tworzywo symbol znaczenie kształt próżnia logika szyk proces konstrukcja przestrzeń inspiracja format wizja projekcja emocje Im – puls z przejęciem wybierasz rodzaj dzwonka „menu” oferuje „Ciszę” na trąbkę ostatni hit „Modern Talking” albo sonar serca tu poczta głosowa – po usłyszeniu sygnału zostaw wiadomość masz nową wiadomość brak nowych wiadomości twoja pamięć jest zajęta – myślisz o niej nie zdołałeś się porozumieć – zabrakło ci słów ujawniła się satelitarna przepaść nie mogłeś dokończyć – skończyły ci się impulsy połączenie zostało anulowane „strzałka” – dyskretny sygnał nie zajętości nie trafiła do szarej komórki ani do komory serca czekasz w przedsionku semantyczna dziura nie pozwala ci się zbliżyć – abonent jest niedostępny powiadomimy go o próbie połączenia myślisz o dwóch połączonych komórkach wspólnych orbitach Marsa i Venus o kosmicznych ewolucjach patrzysz na kosmiczną piękność ukrytą w komórce chciałbyś ją mieć ale nie potrafisz jej obsłużyć – obiekt jest poza zasięgiem połączenie nie może być zrealizowane Poczekalnia całe życie w kolejce po jednorazowy bilet do Mega – Multikina gdzie przez automatyczną jednokierunkową bramkę przepchną nas z „realu” do wirtualnego raju taki high live nierealnej i nieodwracalnej rzeczywistości gdy Zanussi odkrył tę nieuleczalną chorobę niepozwalającą żyć ani jeden dzień dłużej przed kinem szukaliśmy po kieszeniach dowodów na swoją dorosłość – zapalaliśmy jointa i kupowaliśmy u koników przepustkę do wolności żyło się w zmienionych konstelacjach zanim doświadczymy prostej drogi do światła otwieramy usta połykając oddech ze świstem walczymy z oporem powietrza zamykamy oczy bezczelnie i bezboleśnie oswajając się z ciemnością w dębowych ławach siedzą starcy kobiety o mlecznych piersiach i dzieci korytarz przesącza światło projektora reklamując niezmiennie wieczny seans – niekończący się film Wielkiego Reżysera żeby go zobaczyć stoimy całe życie w kolejce czekając na last moment Sepia 6 x 9 wypłowiały ciężar chmury bezbarwny horyzont lasu przestrzeń rozcięta dębowa aleja pochylona nad dworem dach nadzwyczaj stromy poszarzałe wapnem ściany butwiejące w ługach okiennice dwie kolumny w ganku drzwi otwarte w wilgotny cień sieni w progu stary człowiek fajką kręci wąsa obok pochylona kobieta z dzieżą stoją nieruchomo zatrzymani w czasie który nie uciekał na małym podwórku dziewczynka z warkoczem jak lalka z gałganków mały chłopczyk bawi się latawcem pod bosymi stopami płowa jak szare płótno ziemia (tego świata już nie ma) (zapadł się w bladość sepii) Zofii dzień powszedni Jostein Gaarder Zofia jest nowoczesną dziewczyną choć wygląda jak kobieta z innej epoki nie nadąża za codziennością zamiast czytać Homera w epoce New Age nosi ciężkie siatki wypełnione mitami wierzy że wiatr się zmieni i skróci drogę żeglarzom cztery dawno niemalowane ściany to jej twierdza i azyl od zgiełku miasta mieszka jak na wyspie pośród szakali i małp wieczorem wylatuje na mały rekonesans i zostawia delikatne ślady stóp na białych kartkach jak muśnięcie motyla czasem gubi się nad oceanem i nie może trafić na ląd dziwi się gdy słyszy że można żyć bez dobrego słowa nie akceptuje takiej logiki kiedyś spotkała na ulicy młodego poetę i Diogenesa w jednej osobie bezdomny zarośnięty trochę pachnący rybą chciałaby usłyszeć echo dochodzące z beczki w której toczą ze sobą rozmowy chciałaby też zadzwonić do Sinopy i wytłumaczyć się ze swojego nazbyt ekstrawaganckiego nakrycia głowy ale bez niego wśród nowych bogów nikt by jej przecież nie zauważył w końcu jest trochę nie z tego świata Aneta Gizińska-Hwozdyk – wyróżnienie w kategorii poezja Konsekwencje wiosennej miłości... Skowronki przyleciały wraz z wiosną. Punkcikami na niebie śpiewały radość, a pod nimi ja z głową w chmurach mamrotałem pod nosem słowo „kocham” pierwszej z rzędu pod moimi oknami Szarotce. Słowiki przywołały do życia bzy i konwalie. A gdy tłoczno robiło się w ogrodzie, wrzeszczałem, że kocham je – wszystkie: tej wiosny, na tym świecie. Gdy pod osłoną magnolii wyznawałem miłość, wtórowało mi echo dumnych tulipanów, przystojnych żonkili, nieśmiałych narcyzów. Ale tylko ja naprawdę czułem... Pijany bzów zapachem tonąłem w szerokich wodach wiosny, która nie szczędziła mi swoich wdzięków. Ostrzegała mnie sroka, rzucając jajkiem z gniazda na moją głowę w chmurach. Nie przestałem kochać! Ostrzegała mnie pokrzywa, parząc moje stopy, gdy zakradałem się do wnętrza wiosny. Nie przestałem kochać! Ale na koniec pojawił się bocian. Zbudował swoje gniazdo i czeka teraz na pisklęta – Owoce lekkomyślnej wiosennej miłości... tworzyciel Nadałem mu kształt i wielkość. Decydowałem o najsubtelniejszych częściach jego anatomii. A kiedy dostał oczy... Wyrzut sumienia w nich zakotwiczony ciskał pioruny w stronę okna. Kruczoczarne węgle płonęły w przemijającej bieli poranka. Koniec zwiastowało słońce... Czerwony szalik dyndał na ogromnych łapach niczym strzęp żywego ciała rzuconego na pastwę losu. Brakowało tylko głosu – niemy krzyk rozpaczy nie wystarczał. Że ożywiłem śnieg – to moja wina... Że w zimnej kuli zatopiłem serce – to moja wina... Że rozpaliłem czarne węgle oczu blaskiem życia – to moja wina... Brakowało tylko głosu... Aż przemówił o poranku wiosny. Topniejąc w tłumie, tracąc nieśmiertelność: O ptakach, z którymi nie zerwał się do lotu. O słońcu, które przysporzyło trosk. O rozpalonych światłach okien, których nigdy nie dostąpił. O bezdomności Pod dachem świata I w pokoju podwórza. Strużka wody wykrzesana spod węgla stała się łzą, a czerwony szalik przeciągał się leniwie, biorąc na siebie nieśmiertelność rzeczy. Bałwan przemówił wiosną, ale jego słowa spłynęły echem do morza i kołyszą się na okręcie szalika, aby zmartwychwstać zimą. Nienawidzę nowych... Nienawidzę nowych: Nowe przywidzenia, Nowe przewidywania, Nowe niewiadome, Nowe kropki nad „i”, Nowe palone za sobą mosty złudzeń, Nowe postanowienia Stare jak świat, Bez szans na realizację. Nowe nadzieje – takie, jakie były... Nowe w żadnym wypadku nie powinno być stare. A mój nowy rok ma siwą brodę już od stycznia, zgarbioną sylwetkę, a z rzeczy ludzkich nic nie jest mu obce. Dopiero w przyszłym grudniu nazwę go „swoim starym”, kiedy już nie będzie: Uparcie rozkładać przede mną kart, Szczuć horoskopami, Wieszczyć I łudzić nadzieją. A gdy poznam podszewkę jego szczelnie zapiętego płaszcza, kiedy przejrzę zawartość kieszeni i oderwę ostatni – przeznaczony dla mnie – Guzik Z Pętelką... Może nienawiść zmieni się w miłość, a ja znowu obawiać się będę: Kolejnego Szczęśliwego Nowego Roku... PROZA Laureaci: - Artur Wodarski - Przemysław Kot - Marcin Pietraszek - Halina Bohuta-Stąpel - Łukasz Bilski - Dominik Piotr Żyburtowicz Artur Wodarski – I miejsce w kategorii proza Z notatnika wiejskiego reportera: porno Niedzielna msza jeszcze się nie skończyła, kiedy z trzeciego rzędu uniosła się Stefańska i ściskając w ręku jakiś zwój papieru, powiedziała głośno do księdza: - I niech ksiądz potępi tego, kto rozrzuca takie świństwa. Szmer przeszedł przez kościół, bo takie „wybryki” dawno już się na mszy nie zdarzały, a przynajmniej od czasu, gdy wioskowy głupek i pijak Wiśniewski, obudziwszy się nagle podczas kazania krzyknął: - Piwo mi tu, kurwa, dawać! Ksiądz gestem dłoni uciszył zebranych i powiedział: - Później, pani Stefańska, później… Ale Stefańska stała niewzruszona niczym żona Lota, a w jej wyciągniętej dłoni, jak pochodnia w Statule Wolności, tkwiła gazeta zwinięta w rulon. Był piątek. Całkiem zwyczajny piątek; teoretycznie taki jak każdy inny w ciągu roku, ale, jak się później okazało, odmienny od wszystkich. W taki właśnie piątek, w połowie ciepłej wiosny, Stefańska, osoba poważana w całej wsi, natknęła się na leżącą na środku chodnika gazetę. Początkowo nie zwróciła uwagi na zdjęcie z pierwszej strony i odruchowo schyliła się, żeby podnieść zaśmiecające chodnik czasopismo, lecz kiedy uniosła je z ziemi, krew uderzyła jej do głowy. Nabrała powietrza do płuc i czerwona jak piwonia, wyszeptała z najwyższym wysiłkiem: „Hańba”. Na pierwszej stronie rzeczonej gazety widniała całkiem naga kobieta, ze wszystkimi przyległościami, jak Stefańska nazywała atrybuty kobiecości, a obok niej stał golusieńki Murzyn, trzymający w ręku swoje przyrodzenie. Obie postacie miały więcej niż rozkoszny, a nawet jak to ze zgrozą w myślach określiła Stefańska, rozanielony wyraz twarzy. Kobieta z odrazą zwinęła gazetę w rulon i rozglądając się wokoło, czy aby jakieś dziecko nie dostrzegło tego świństwa, wsunęła znalezisko do foliowej reklamówki. Na szczęście okolica świeciła pustką, bo jednak szósta rano to nie najlepsza pora na spacery, nawet w taki piękny, wiosenny dzień. Stefańska, nadal trzęsąc się z wściekłości, wykonała w tył zwrot i zapominając o zakupach, po które wyszła tego ranka, zawróciła do domu. Przekroczywszy jego próg, krzyknęła do męża: -Marian! Ale o tej porze, jej mąż, Marian Stefański, słodko spał, a w jego śnie pojawiła się właśnie piosenkarka Doda i w sposób niezwykle kuszący zachęcała go do wyuzdanego seksu. - Marian! - Zagrzmiało jeszcze raz w chałupie i głos ten, rozbrzmiewający z siłą trąb jerychońskich, wyrwał Mariana całkowicie ze snu. Jeszcze otumaniony i wściekły za przerwanie erotycznych marzeń, Stefański ryknął: - A co się, kurwa, dzieje! Kiedy oprzytomniał, było już za późno na odwrócenie nieodwracalnego. Oto jego żona, tam, gdzie stała, padła na kolana i zaczęła się głośno modlić. Trzeba dodać, że w tym domu, w każdym pokoju, ba ,nawet w łazience wisiał obraz Przenajświętszej Panienki. - Najświętsza Panienko, chroń tego bezbożnika, męża mojego Mariana i daj mi siłę, żeby doczekać z nim dni ostatnich, jak przysięgałam w kościele. Tymczasem jej mąż, ciągle leżąc w łóżku, również oddawał się modlitwie, ale zgoła inne były słowa przez niego wypowiadane: - Najświętsza Panienko, jeśli istniejesz, wyzwól mnie od tej okropnej baby, bo nie godzi się tak męczyć porządnego człowieka. Tak właśnie rodzina Stefańskich, w piątkowy poranek, oddawała się modlitwom. Dzień zapowiadał się piękny i ciepły, i nic nie wskazywało na to, że ten właśnie zwykły piątek da początek zdarzeniom, które na zawsze zapiszą się w wiejskich annałach. Po południu Stefańska zwołała naradę Koła Gospodyń Wiejskich, nazywanego przez jej męża Kołem Gospodyń Beznadziejnych, w skrócie KGB. Zebranie odbyło się w sali remizy strażackiej. Pierwsza głos zabrała, oczywiście, Stefańska, a to z racji pełnionej przez siebie funkcji prezesa tego Koła i z racji palącego problem, dla którego zwołano zebranie. - Drogie koleżanki - zaczęła. - Dzisiejsze spotkanie ma na celu napiętnowanie obywatela lub - tu Stefańska zawiesiła głos i dodała z odrazą - obywatelki naszej wsi, która to osoba, nie dbając o moralność naszej wspólnoty, rozpowszechnia takie pisma. W tym momencie sięgnęła do torby i rzuciła na stół znalezioną rankiem gazetę. Zebrane kobiety spojrzały po sobie i dopiero Wiesiecka, której Stefańska nie cierpiała za lekki, jak to określała, stosunek do mężczyzn, odważyła się wziąć czasopismo do ręki. Kilka pań przysunęło się do niej bliżej, żeby wspólnie obejrzeć występne dzieło. Lecz ich reakcja była zupełnie inna od tej, jakiej oczekiwała Stefańska. - Ale ma maczugę - wykrzyknęła radośnie Motylowa, oglądając zdjęcie Murzyna z przyrodzeniem w dłoni. - I ten też ma się czym pochwalić - dorzuciła Kopczyńska wskazując palcem fotografię innego mężczyzny. - Co za chłopy... - dodała rozmarzona Kwiatkowska i tymi słowami przelała czarę, a właściwie garnek goryczy i wściekłości. - Dość! - krzyknęła Stefańska waląc pięścią w stół. - Nie po to zebraliśmy się tutaj, żeby podziwiać tych zboczeńców, ale żeby potępić tę Sodomę z Gomorą. Krzyk i uderzenie pięści o stół spowodowały, że w sali zapanowała cisza. - Ależ Wiesiu - zwróciła się nieśmiało do Stefańskiej Motylowa - To tylko żarty... Nie dokończyła jednak zdania. - Żarty?! A gdyby tak twoje dziecko natknęło się na tę gazetę? Też by były żarty? Motylowa spuściła głowę, a wraz z nią uczyniły to pozostałe kobiety. Stefańska uśmiechnęła się pod nosem i już spokojniejszym tonem objaśniła wszystkim kobietom, jaki ma plan. Po pierwsze: wywiad – kto, a po drugie – potępienie, i to nie tak jakoś zwyczajnie, ale w kościele na mszy. W atmosferze ogólnych podejrzeń i typowania winnego, towarzystwo rozeszło się, żeby zrealizować pierwsza część planu. Tymczasem w knajpie u Malińskiego, sześciu gospodarzy raczyło się piwem. Wśród nich był Marian Stefański i listonosz Kocięba. Nie brakowało, oczywiście, Felczaka i głupiego Wiśniewskiego, który siedział w kącie i uśmiechał się tak jak zwykle, czyli głupkowato. Swoje piwo pili również piekarz Kalczyński i pracujący u niego Zdunek. Gwarno było w knajpie, bo każdy coś tam ciekawego opowiadał i każdy miał na jedną ciekawą opowieść, jakąś własną historię do opowiedzenia. Nagle Wiśniewski zawołał: - Baby, kurwa, idom ! - I brudnym paluchem wskazał wychodzące z remizy kobiety. - KGB, cholera jasna, idzie - z przekąsem powiedział Stefański i dodał - Będą czystki we wsi. I jak się później okazało, niewiele się mylił. - A co one tam dzisiaj robią? Przecież to nie wtorek? - zaciekawił się Maliński i zapytał: -Ty Marian nic nie wiesz? Twoja Wieśka też tam przecież. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę Stefańskiego, oczekując na odpowiedź. - A durne baby całkiem zgłupiały. Moja Wieśka znalazła jakąś porno gazetę i teraz robią dochodzenie: kto i dlaczego. - Tu z szelmowskim uśmiechem dodał: - A jak namierzą kto, to wielka go czeka niespodzianka. Na te słowa Kocięba zbladł i ledwo słyszalnym głosem wystękał: - Gazetę porno znalazły? Wszyscy spojrzeli na niego z zainteresowaniem, ale listonosz natychmiast zaczął się tłumaczyć. - No nie, to nie ja, ale wiozłem przesyłkę i z koperty musiała wypaść, bo kiedy oddawałem na plebanii pocztę to koperta była pusta i ksiądz zapytał, co z gazetą... - Tu Kocięba przerwał, zbladł jeszcze bardziej niż poprzednio i ręką zasłonił sobie usta, jakby chciał powstrzymać słowa, które już uleciały w powietrze. Atmosfera zgęstniała jak grochówka na wędzonce. Wszyscy milczeli, tylko Kocięba ukrył twarz w dłoniach i zawodził: - Alem się wysypał, alem się wysypał. I byłby tak jęczał do wieczora, gdyby nie przytomność umysłu Kalczyńskiego: - Słuchajcie chłopy - odezwał się. - Co usłyszane, to zapomniane. Gęba w kubeł i ani mru-mru. - Mru-mru - powtórzył jak echo Wiśniewski z uśmiechem na ustach, ale zaraz zmienił wyraz twarzy, kiedy Zdunek złapał go za rękę i zagroził: - Tylko mi piśnij słówko, to ci nogi z brudnej dupy powyrywam. Wszyscy pocieszali Kociębę, bo chłop wyglądał jakby się struł, na przemian blady był i zielony. Na stolikach pojawiały się kolejne kufle piwa i złocisty płyn powoli, acz skutecznie, rozluźniał cokolwiek przyciężkawą atmosferę. Do niedzieli nie udało się kobietom z Koła wyjaśnić, kto odpowiada za zgubioną gazetę, zresztą trzeba przyznać, że nie bardzo się do tego przykładały. Stefańska próbowała rozmówić się z mężem na ten temat, ale ten z uporem twierdził, że nic nie wie i żadne słuchy go nie doszły, żeby o czymś takim we wsi mówiono. Stefańska była niepocieszona, ale w jej głowie zrodził się wspaniały, nowy plan i z uśmiechem na twarzy położyła się spać w sobotni wieczór. Nadeszła niedziela i jak to w niedzielę, społeczność wiejska udała się na mszę. Nie było w tej mszy właściwie nic szczególnego, aż do momentu, gdy Stefańska wstała i trzymając gazetę w ręku, zwróciła się do księdza z prośbą o interwencję i potępienie bezbożnika. Ksiądz poprosił o ciszę, ale Stefańska stała niewzruszona niczym żona Lota, a w jej wyciągniętej dłoni, jak pochodnia w Statule Wolności, tkwiła gazeta zwinięta w rulon... Ksiądz westchnął zrezygnowany i gestem ręki poprosił kobietę do siebie. Stefańska dziarsko ruszyła przez kościół w stronę ambony. W tym momencie Kocięba poczuł, jak jego marny żywot zbliża się do nieuchronnego końca. Tymczasem ksiądz wziął do ręki czasopismo, niespiesznie nałożył okulary i... - To ja!!! - wykrzyknął listonosz. - To moja gazeta, ja ją zgubiłem - dodał i opadł na ławkę. Wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę, więc nikt nie zauważył, jak ksiądz zachwiał się na ambonie patrząc na swoją gazetę, a jego twarz zapłonęła żywą czerwienią, dziwnie podobną do koloru kwitnącej piwonii. Stefańska podparła się pod boki i z wyrazem triumfu, ale i z odrazą na twarzy, spoglądała na Kociębę. Potem spojrzała na księdza i już chciała rzucić jakąś kąśliwą uwagę na temat jego dziwnej i speszonej miny, kiedy ksiądz wziął głęboki oddech i niemal wykrzyknął: - Proszę o spokój. To dom Boży, a nie knajpa. I dodał tonem, w którym pobrzmiewało miłosierdzie. - Panie Kocięba, poproszę po mszy do mnie. Listonosz skinął tylko głową, a ksiądz powrócił do celebrowania mszy. Lecz nagle, jakby mało było tego dnia atrakcji, obudził się pijany Wiśniewski i krzyknął: - Ani mru-mru, kurwa, ani mru-mru! Ksiądz westchnął zrezygnowany, a Kalczyński i Stefański wyprowadzili rozbawionego Wiśniewskiego. Drzwi kościoła się zamknęły, ale jeszcze słychać było krzyki głupka: - Mru-mru, kurwa, mru-mru. W taki właśnie sposób zakończyła się sprawa gazety znalezionej przez Stefańską. Jednak historia ta miała wpływ na życie niektórych mieszkańców wsi. Ksiądz po mszy podziękował Kociębie za to, że ten winę wziął na siebie, a przed samym sobą przyrzekł, że więcej takich gazet kupować nie będzie. Nie minęło jednak pół roku, gdy został odwołany do innej parafii, więc trudno rozstrzygnąć, czy słowa dotrzymał. Kocięba przez jakiś czas nazywany był przez dzieci „pornosem”, ale zachował swoje stanowisko listonosza, więc dla niego również wszystko skończyło się szczęśliwie. Największe zmiany nastąpiły u Stefańskich. Kilka dni po tych zdarzeniach, Marian Stefański pozdejmował z większości ścian obrazki Najświętszej Panienki i zostawił tylko ten w pokoju gościnnym. Następnie wieczorem wlazł do łóżka swojej żony i nie słuchając jej płaczu i modlitw, dokonał zemsty za wszystkie chude lata, przy czym zrobił to przy zapalonym świetle i na wszystkie sposoby jakie do tej pory tylko mu się śniły, a mścił się tak do rana. Wstał dopiero w południe i... zdębiał. Jego żona stała w kuchni w fikuśnej haleczce i przygotowywała śniadanie, na jego zaś widok uśmiechnęła się filuternie i rzekła głosem, o którym bez przeszkód można byłoby powiedzieć –seksowny: - Zjedz coś, mój Herkulesie, a potem znowu będziesz mógł się mścić. Za oknem świeciło słońce, ptaszki wesoło śpiewały i w powietrzu czuć było nadchodzące lato. Dziadek Józef, któremu opowiedziałem tę historię, uśmiechnął się i skomentował to na swój sposób: - A to synek, dopiero początek wiosny i kto wie, co jeszcze nam przyniesie ten rok. Przemysław Kot – II miejsce w kategorii proza Trwoga Nazwano mnie gdzieś rottweilerem Darwina. Spodobało mi się, gdyż słusznie oddawało moją zaciętość. Lecz ojciec ewolucji, podobnie, zresztą, jak biedny Kartezjusz, był tylko kolejnym chłopcem do bicia. Niedawno zostałem nim również ja. Ale zawsze twierdziłem, że w sprawie, w której walczę, chodzi o coś więcej niż tylko o winę poczciwych nieboszczyków. Byłem tym, co krzyczał, że Boga nie ma, i tym, co legitymizował niepodważalny sąd, że nawet w całym kosmosie może Go nie być. Że spokojnie można się Go pozbyć. Że każda religia to niebezpieczna iluzja. Re-luzja. Już pierwsze wydanie mojej książki przysporzyło mi równie zwarty batalion zwolenników, jak i zagorzałych do krwi (czasem dosłownie) wrogów. Moją skrzynkę mailową korkowały tysiące zażaleń i skarg, skrzynkę pocztową zaś stałe dostawy listów fanatyków i obrońców religii, gróźb, obelg oraz – co bawiło mnie najmocniej – egzorcystycznych pocztówek. Nasz listonosz narzekał wręcz, że wkrótce przestanie to wszystko upychać do czerwonego boxu, chociaż i tak kupiliśmy z żoną największy możliwy w Brytanii rozmiar. Wśród lawiny nieprzyjacielskich przesyłek, w pamięci odnotowałem dwie. Pierwsza pochodziła od młodego mężczyzny i zawierała piasek. Z treści dowiedziałem się, że to nie piasek, a proch. Ewangeliczny. Młody człowiek uznał, że skoro nie wpuściłem Boga do swego serca, należy rzucić mnie na pożarcie czasowi i czym prędzej strzepać proch z domu, w którym mieszkam. Druga, z kolei, była nie tyle listem, co kartką pocztową, do której dołączono maleńki woreczek z podejrzaną, bezbarwną cieczą w środku. Ktoś koślawym pismem wypisał jedynie, iż żałuje, że nie może splunąć na mnie osobiście. Zdarzały się, oczywiście, również miłe historie. Jednak nie o nich chciałem… To stało się dwudziestego kwietnia, rok po publikacji drugiego wydania mojej ostatniej książki. Na zaproszenie Uniwersytetu Bedfordshire miałem wygłosić specjalny odczyt w Luton. Studenci jednak nigdy nie doczekali wykładu. O czternastej moja druga żona, Leila, zadzwoniła, mówiąc, że tkwi w gigantycznym korku na Botley Road, więc musiałem zostać, bo chociaż byłem gotowy do drogi, w pokoiku na górze spał nasz syn, który za kilka dni miał obchodzić roczek. Ale czas uciekał, a Leila nadal poruszała się z prędkością ośmiu kilometrów na godzinę. Postanowiłem zawieźć Michaela do babci. Było to jedyne wyjście, abym mógł jeszcze zdążyć na odczyt. Udałem się na piętro, aby zbudzić małego. Zapaliłem lampkę nocną, by nie razić Michaela zbyt ostrym światłem. Żadnej babci na świecie nie cieszy bowiem widok rozdrażnionego i płaczącego wnuka. Spał najzupełniej spokojnie. Chwyciłem go delikatnie pod ramię i uderzył mnie chłód. Nawet nie chłód – najprawdziwsze zimno. Jakbym dotknął kogoś z bieguna północnego. Jakbym w ogóle dotknął lądolodu. Piersi Michaela nie unosiły się. Na policzkach widać było bladą siność. Wpadłem w panikę, szturchając nim, a później usiłując go resuscytować. Wdmuchiwałem mu przez usta i nos powietrze. Naciskałem dłońmi na klatkę z lękiem, że ją uszkodzę, po chwili zaś coraz mocniej i bardziej zdecydowanie, lecz nic nie przywracało oddechu. Myślałem, że ja też za moment zejdę. Trzęsącą się ręką złapałem komórkę i zadzwoniłem po ambulans. Przypomniało mi się jednak, że miasto paraliżują korki i postanowiłem zawieźć małego sam – przez park, bo szpital nie był daleko. Dotarłem tam po kilku minutach. Dziecko wziął ode mnie lekarz dyżurny. W ułamku sekundy oboje zniknęli za drzwiami z krwawym EMERGENCY u góry. Zaczęło się najgorsze – oczekiwanie. Nie pamiętam już, jak długo umierałem, nim medyk wrócił z pielęgniarką. I ze spuszczoną głową. - Przykro mi… Robiliśmy, co można. Pański syn nie żyje… Skuliłem się, czując, jakby wyjęto mi jelito cienkie. Skamlałem jak zwierzę, połykając zgrzytającymi z bólu zębami krople własnych łez. Wrzeszczałem, że chcę go zobaczyć! Koniecznie musiałem go zobaczyć. Nie wierzyłem. Nie! To nie mogło być prawdziwe! Ktoś musiał się pomylić… Panie doktorze, proszę!!! Znalazłem go w białym łóżeczku. Cały był posiniaczony od akcji ratunkowej. Powieki – jak kamyczki – nieruchome. Doktor zapytał jeszcze, czy nie zechciałbym widzieć się z psychologiem, ale ja myślałem już wyłącznie o tym, ażeby zabrać Michaela z tego okropnego miejsca, i o tym, jak powiem o wszystkim Leili. To ją zabije… Myślę, że wstąpił we mnie obłęd, nieodparty amok, bo wyjąłem mojego syna ze szpitalnego łóżka, okryłem wyrwaną pielęgniarce szarą tkaniną i porwałem do samochodu. Do domu. Bo tam jest przecież jego miejsce! Jedyne miejsce, gdzie powinien być. Nie wiem, co mi wówczas chodziło po głowie. Czy w ogóle o czymkolwiek myślałem? Wszystko toczyło się tak niewiarygodnie szybko. Tak okrutnie szybko, jakby życie człowieka zamykało się w jednej, smutnej dobie. O północy przyjście na świat, kilkanaście godzin życia, a potem – tuż przed dwunastą w nocy – śmierć. Pamiętam nienaturalny ból w brzuchu, swój ryk, coraz cichszy i coraz bardziej wewnętrzny oraz gorycz smaku łez. Może rozważałem pochówek w domowym sadzie; najpewniej układałem w myślach słowa, jakimi przekażę tragedię żonie. Ale zatrzymałem się w parku. Nie miałem odwagi chwycić za telefon. Wysiadłem z auta. Michael leżał na przednim siedzeniu. Ukląkłem, grzęznąc kolanami w rozmiękłej glebie. Próbowałem przywołać wszystko, co wiem i wołałem: Dlaczego?! Dlaczego?! Dlaczego on?! Czemu nie ja?! Nie miałem pojęcia, do kogo się zwracam. Wiedziałem, że odszedł i nie wróci. Wiedziałem, że za chwilę odbierze mi go ziemia. Złodziej życia. Ale nadal coś do kogoś mówiłem. Niczego nie chciałem, tylko jego powrotu. Po raz pierwszy pożałowałem naszego dużego domu. Dwóch samochodów. Wielu akademickich i literackich nagród. Setek swoich książek. Ławkę nieopodal oświetlała lampa. Na tylniej stronie oparcia widniał jaskrawy napis sprayem: God is a DJ. Pewnie wykonał go jakiś łobuz. Może mój syn też malowałby graffiti? Bóg, Bóg nie kiwnąłby palcem. Tylko do kogo przedtem wołałem? Jedynie ponadnaturalna istota mogłaby usłyszeć mnie w opuszczonym parku. Jeżeli śmierć jest władzą wykonawczą, Bóg mógłby być legislatywą. Pomyślałem o tym dziś, w chwili, kiedy śmierć odebrała mi dziecko. Śmierć – i to będę już wiedział – można zobaczyć, zbadać, dowieść, ale Boga – niby jak? Jakaś wściekłość (obraza na Stwórcę, bezdusznego Projektanta, który był mi tak obcy?) wstąpiła we mnie i otworzywszy drzwi, zbliżyłem się do syna. Leżał łagodnie, jak się leży we śnie. Moim oczom ukazał się jednak widok, którego sam nie mogłem być pewien. Widmo, rozpaczliwy fantazmat. Takie rzeczy się nie zdarzają! To gazeciarska breja dla ubogich rozumem! Chłopiec oddychał. Obawiając się o sprawność własnych zmysłów, ponownie zawiozłem go do szpitala, przebijając przy tym oponę i niemal taranując kilka zaparkowanych pod General Hospital aut. Ledwie wszedłszy, na cały głos wyzionąłem: - Oddycha!!! Ratujcie go! Błagam. On znów oddycha! Pielęgniarka podeszła do mnie niepewnie, z tym samym spojrzeniem, kiedy człowiek normalny spotyka człowieka szalonego. Jednakże ryczałem: - Szybciej! – w taki sposób, że udało mi się zmobilizować cały parter. Znów mi go zabrali. Czekając na ławeczce, modliłem się. A przynajmniej uprawiałem coś na wzór modlitwy; być może była to bardziej modlitewna loteria, bo jej słowa brzmiały mniej więcej następująco: - Boże, jeśli jesteś… jeśli pomożesz… jeśli ja… proszę, błagam! - łkałem. Nagle odezwał się telefon. To była Leila. Mówiła, że już wraca i pytała, co u nas, a ja nie mogłem znaleźć języka. Wtedy właśnie, raptownym krokiem, zszedł do mnie lekarz. - To się nigdy nie zdarzyło! Żyje, pana synek żyje! Następnego dnia każdy brukowiec poświęcił temu cudowi pierwsze strony. Cud. Niezwykłe ocalenie. Tak to określano. Nie próbowałem polemizować, taki byłem szczęśliwy, choć nadal, w pewnym ledwo uchwytnym sensie, zalękniony. Całe zdarzenie zachwiało mną niczym najsilniejszy z huraganów. W zasadzie ciągle nie dowierzałem. Nie przekonałem się o istnieniu Boga, lecz podarowałem Jego istnieniu pięćdziesiąt procent. Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Szanse, których nie wyobrażałem sobie wcześniej. Najwyższe prawdopodobieństwo, jakie ja, agnostyk ze świadomego wyboru, mogę Mu dać. Kiedy ochłonąłem, a zajęło to kilka tygodni, suponowałem, czy aby śmierć również nie była urojona… A co z życiem? Ach, ten skory do zmartwychwstań i podobnych historii duch mąci mi w umyśle! Głupia lady Nadzieja. Marcin Pietraszek – III nagroda w kategorii proza Rozmowa z żoną Kiedy wrócił do domu, nie od razu zapalił światło. Najpierw usiadł w rogu kanapy i zapalił papierosa. Wyglądał, jakby kulił się we własnym mieszkaniu, jakby kulił się w sobie, choć sam pewnie tego nie zauważył. Palił spokojnie, inaczej niż przed salą rozpraw. Co go tak denerwowało? Dlaczego przed rozprawą był tak niespokojny? Przecież decyzja o rozwodzie zapadła już dawno. Sprawa sądowa była tylko formalnością, przypieczętowaniem faktu, który zaistniał dużo wcześniej. Matylda również wyglądała na zdenerwowaną - teraz Piotr przypominał ją sobie wyraźnie; choć w sądzie skupiony był na własnych lękach i niewiele poza sobą dostrzegał, teraz Matylda wyrastała przed nim spośród kłębów dymu, w tej jasnej garsonce, jedynym jej ciuchu, który podczas wszystkich lat małżeństwa wybrali wspólnie. Czy to nie był symbol? Czy nie ubrała się tak celowo? Czy zerkając na niego, jakby ukradkiem, nie czekała na moment, w którym zauważy, co na siebie włożyła? Ale jeśli nawet tak było, czemu mogła służyć owa prowokacja? Jaki efekt Matylda chciała w ten sposób osiągnąć? Nie było orzeczenia o winie. W tym jednym zgodni byli z pewnością - nie można winić nikogo za to, że małżeństwo nie jest dobre. Nie można winić żony za to, że mąż przestał jej się podobać, przestał być zabawny, przestał być dla niej wystarczający. Nie można winić męża za to, że gdy nie jest interesujący dla żony, a bywa interesujący dla nie – żony, kieruje się tam, skąd płynie strumień świetlistego zainteresowania. Nie można winić miłości za to, że nie istnieje. Bez litości zmiażdżył peta w popielniczce. Zapalił lampę stojącą na ciemnym biurku. Ciemny był zresztą cały pokój. Na tle brązowych mebli i takich zasłon wyróżniała się jasnoszara obudowa monitora. Obok znajdowała się jasnoszara klawiatura. Obok była jasnoszara myszka. W jego nowym domu tylko zestaw komputerowy był jasny. Uruchomił komputer. Dopiero po chwili zastanowił się, dlaczego to właściwie robi. Po co? I w tym momencie pojawiła się odpowiedź, która dźgnęła go w serce. Liczył na to, że Matylda napisała maila. Nie, nie napisała… Przykro? A dlaczego właściwie miałaby napisać? Jaki dał jej powód? Nie była przecież już żoną. Jesteś wolny, Piotrze, wolny! Przecież tak bolała cię ta niewola, przecież Jola, co z tego, że już jest z kimś innym, młodszym, to i tak ona uświadomiła ci, że potrzebujesz oddechu, że dusisz się w zawiesistej atmosferze domu i wtedy przestało ci nawet przeszkadzać, że Matylda tak dziwnie patrzy na tego chłoptasia, który miał być tylko jej stażystą, a coraz więcej czasu spędzał w waszym wspólnym domu, a kto wie, czy i nie w waszym małżeńskim łożu… A jednak - napisała. Kiedy mail wskakiwał do programu pocztowego, na twarzy Piotra pojawił się z trudem tłumiony uśmiech. Nadawca: Matylda. Zdał sobie sprawę, jak podobało mu się to imię. W sumie szkoda, że nigdy jej o tym nie powiedział. Kiedy miał kliknąć, by otworzyć list, zadrżała mu ręka. W środku nie było wiele. Żadnego powitania, żadnego pożegnania. Tylko link. Kliknął w oznaczony niebieskim kolorem napis. Po chwili otworzyła się strona internetowa, a na niej słowa piosenki. /…/ Dotykam twojej dłoni Dotykam twojej twarzy Chcę zabrać cię do domu Ale ten dotyk parzy /…/ Dziwaczne słowa, ale coś mu przypominały. Tak, już pamiętał. Kiedy 5 lat temu byli na wyspie Rodos, w ich hotelu występował zespół, który śpiewał durne piosenki. Matyldzie bardzo się podobały, chciała nawet tańczyć, widocznie za dużo wypiła. Powiedział jej, że te piosenki są głupie i nie będzie tańczył. Poszedł po kolejnego drinka zostawiając Matyldę samotnie podrygującą na parkiecie. Ta piosenka nie kojarzyła mu się dobrze. Sam wyjazd był jednak bardzo udany. Zaczął przeszukiwać foldery, ale nie mógł znaleźć zdjęć z tamtego urlopu. W końcu przypomniał sobie, że stworzył galerię na stronie, na której wycieczkowicze prowadzili podróżnicze blogi. On też takiego założył z nadzieją, że Rodos będzie miłym początkiem w jego nowym, podróżniczym życiu. Pół roku później miały być Wyspy Kanaryjskie, potem Wyspa Wielkanocna… Coś jednak zaczęło się sypać, ciągle było pod górkę… Rodos musi wystarczyć. Odnalazł stronę. Wciąż jeszcze istniała i nadal były tam te zdjęcia, których nie potrafił odnaleźć w komputerze. Była tam też ta fotografia z Matyldą w słomkowym kapeluszu, na tle morza. Szkoda, że ta jędza tylko pozując potrafiła się tak uśmiechać. Piotr odpowiedział na maila. Wysłał link do fotki z roześmianą Matyldą. Może zda sobie sprawę z tego, jak rzadko się uśmiechała. Kto wie, gdyby widywał ją taką częściej, może to by mu wystarczyło. Nie taką ją jednak zapamiętał. Całe szczęście, że zdecydowali się na rozwód. Co za ulga… Teraz powinien uczcić swoją wolność. Zaraz wstanie, podejdzie do barku, naleje sobie szklaneczkę whisky, wzniesie toast za nowe życie, życie bez Matyldy, ale jeszcze tylko sprawdzi pocztę. Kolejny mail. Kolejny bez tytułu. Kolejna wypowiedź w tym nowoczesnym dialogu. Zamiast kolejnych zdań, zamiast osobistych słów, linki do gotowych tekstów lub zdjęć. W sieci jest już wszystko, wszystkie możliwe myśli, wszystkie możliwe wspomnienia - wystarczy je odnaleźć i zlinkować. Inteligencja to dziś „zdolność dobierania linków adekwatnych do sytuacji”, albo „umiejętność cytowania”. Zanim kliknął, wstał. Przyniósł przed monitor butelkę i szklankę. Nalał do połowy. Kliknął w link. Roześmiał się. Socjalistyczny plakat z hasłem: „Przestań pić! Chodź z nami budować szczęśliwe jutro!”. Trzeba przyznać, że choć uśmiechała się rzadko, poczucie humoru miała wyborne… No i ta telepatia. Domyślała się, że dziś wieczorem Piotr sięgnie po alkohol. Myślała więc o nim, myślała o tym, jak poradzi sobie z „wolnością”. Szybko znalazł coś, co mogło być odpowiedzią. „Mega Extra Promocja, tylko jutro!”. Wysłał link do strony jej ulubionej galerii handlowej, która właśnie jutro organizuje specjalne święto z obniżkami sięgającymi 70%. Po stresującym, rozwodowym dniu, takie zakupy na pewno wprawią ją w dobry humor; pewnie podobnie, jak jego pocieszy teraz szklaneczka whisky. Po kilku minutach przysłała link do wielkiego na cały ekran uśmiechu. Roześmiał się znowu. Jak zwykle, rozumieli się bez słów. Bez słów było zresztą znacznie łatwiej. Halina Bohuta-Stąpel – wyróżnienie w kategorii proza Królowa Śniegu 2003 1/3 Zerkam w lustro. Jeszcze raz. I jeszcze. Wiem, że hordy tatarskie przewalały się przez Polskę, ale teraz, patrząc na własne odbicie, zaczynam podejrzewać, że jestem niezbitym dowodem ich przemarszu - małe to – to, czarne, chude, a w oczach błyskawice. Oto cała ja - jak dobrze pójdzie, to za dwa lata opiekunka stadka małolatów (czy łatwo znajdę pracę ukończywszy pedagogikę?) A póki co - zatrzymana przez policję „w stanie wskazującym na”...(według alkomatu 1,1 promila), oskarżona o uprowadzenie i uszkodzenie samochodu marki jeep, oraz - cholera! – „...narażenie pani (tu pada nazwisko tej cholernej Prezes) na dotkliwe straty materialne i moralne”! Tak napisano w protokole zatrzymania. Z jeepem to tylko częściowo prawda, bo opon nie przebiłam. To musiało stać się na parkingu, przy którym Kaj zaparkował go, jak już wróciliśmy do domu. Pomimo to zobowiązałam się odkupić te opony, niech tam, choć pójdzie na to całe moje stypendium. Straty moralne... Aż kipi we mnie - to przecież ja musiałam znosić upokorzenia godne andersenowskiej bohaterki, jakbym Gerdą była z imienia, a nie nazwiska... Poniosło mnie, a niech to cholera! I dlatego ten „misio”, który przesłuchiwał mnie godzinę temu, oberwał pod oko. No i narobiło się - dołożono mi zarzut „uszkodzenia ciała funkcjonariusza policji pełniącego obowiązki służbowe”. Babcia zemdleje tamto wszystko jakoś przełknęła, ale pobicia osoby mundurowej (choć przesłuchiwał mnie po cywilnemu!) może mi nie wybaczyć jak to wdowa po oficerze... To na razie tyle. Jak go lutnęłam - syknął, wyciągnął z kieszeni chusteczkę, poślinił i przyłożył do policzka, potem spokojnie zamknął notes i mruknął do asystenta: - Bardziej niepoczytalna niż będąca pod wpływem alkoholu - i obaj wyszli. Przekręcili klucz w drzwiach i teraz mogą sobie bezpiecznie obserwować mnie z drugiej strony lustra. Oczywiście, ja nie jestem Alicją, a komenda policji to nie Kraina Czarów – w sali przesłuchań zamontowane jest po prostu lustro weneckie, a oba „misie” zapewne obserwują mnie przez to lustro z drugiego pomieszczenia. Widziałam już kiedyś takie, jak w ogólniaku poszliśmy na wycieczkę do komisariatu policji. Czekam na przyjazd pani psycholog, która ma przejąć przesłuchiwanie mnie. Mam trochę czasu, by ułożyć przebieg wydarzeń w logiczną całość i wszystko spokojnie przemyśleć od samego początku. Ciekawe, co teraz robi Kaj? Usiłował wsiąść ze mną do radiowozu, ale mu to kategorycznie, acz taktownie uniemożliwiono - pani Prezes skierowała oskarżenie wyłącznie przeciwko mojej osobie! Zgarnęli mnie, choć przecież obiecałam tej małpie, że jej fura będzie jak nowa. Widocznie ma chody nie tylko w szkole tańca, lokalnych władzach samorządowych, ale i na policji. Kaj chyba mi się oświadczył (obaj mundurowi świadkami), bo biegnąc obok radiowozu, krzyczał: - Sorry, sorry, już DO KOŃCA ŻYCIA cię nie opuszczę! (Fajna impreza – zamiast pierścionka mam na rękach, w momencie zaręczyn, kajdanki.) Pani psycholog jest sympatyczną, pogodną osobą, pisze doktorat z wiktymologii - bada wpływ traumatycznych przeżyć z dzieciństwa na zachowania zarówno ofiar, jak i sprawców przestępstw, a moje zeznanie może stanowić dla niej kolejny materiał badawczy. No cóż, znów zaczynam od podania personaliów, choć te spisał już pan aspirant, zanim go uszkodziłam. * * * Nazywam się Małgorzata Gerda, mam 21 lat, na stałe mieszkam pod Białymstokiem, w Sokółce, czasowo babcia zameldowała mnie w Zielonej Górze, Stary Rynek 29, jestem studentką Uniwersytetu Zielonogórskiego. Dotychczas niekarana. O rany, moje dzieciństwo? Hm, mama teraz pracuje w spożywczym, ale przedtem wychowywała całą naszą czwórkę i musiała siedzieć w domu, tata kiedyś był behapowcem, a teraz do renty dorabia dorywczo w fabryce okien. Jaka tam przemoc! Dostatnio nie było, ale głodni i obdarci nie chodziliśmy, a rodzice jak mogli, tak o nas dbali. Tata na przykład na- uczył mnie nurkować, łowić ryby (tylko na ciasto i pęczak, żadnego męczenia robali!), wieczorami czytał nam bajki. Fajniejsze niż w telewizji. (Wie pani? Tak sobie myślę, że gdyby babcia mnie nigdy do siebie nie zaprosiła, to pani kolega po fachu nie musiałby przez najbliższe dni paradować ze śliwą pod okiem... Trochę mi teraz głupio, no, ale lećmy dalej.) Pierwszy raz odwiedziłam Zieloną Górę w ostatniej klasie ogólniaka. Babcia nawet pieniądze na podróż przysłała – no to jak tu nie przyjechać? (Dziadek w Zielonej przeszedł na emeryturę, tu zmarł, a ona jakoś nie chciała wracać po jego śmierci do nas, na Wschód.) Był piękny wieczór wigilijny, śniegu, co prawda, nie tyle, co u nas, ale te kilka centymetrów dla ozdoby leżało. Cieszyłam się z przyjazdu, cieszyłam się Gwiazdką, a kiedy już znalazłam się na deptaku, pożałowałam, że Chrystian Andersen tego nie widzi - na pewno napisałby kilka całkiem nowych bajek, ale takich pogodnych, może nawet wesołych? Kolorowe kamieniczki, zielone choinki całe w światełkach, przytłumiona muzyka - całość bliższa scenerii teatralnej niż realnemu światu. Super! Wiedziałam, że na kolacji wigilijnej będziemy miały gościa – sąsiadkę babci (też Kresowianka, równolatka babci, też wdowa po oficerze, mieszkanka tej samej kamienicy). Własnoręcznie wydziergałam dwie pary skarpet na prezenty gwiazdkowe dla obu pań. Ta koleżanka babci z miejsca mnie zaakceptowała, bo leciała do mnie per „serdeńko”, a w przerwie podczas kolacji, zaciągnęła do swego mieszkania i pokazała z dumą rozłożystą, zajmującą prawie połowę pokoju, chińską różę. Takiej wielkiej nigdy przedtem nie widziałam po prostu drzewo, a nie kwiat ! - Mój wnuk, moja duma, wierna kopia mojego męża, majora Kajetana Umińskiego! – wyrecytowała babcia – sąsiadka, gdy w drzwiach pojawił się wesoło uśmiechnięty, wysoki chłopak, z ośnieżoną, jasną czupryną. - Zapomniałaś, babciu, dodać: „Panie świeć nad jego duszą!” - powiedział blondas, obejmując ją. - Kajetan Umiński junior! – rzucił w moim kierunku i wyciągnął rękę. – Po prostu Kaj - dodał wciąż uśmiechnięty, niezapowiedziany, wigilijny gość. - Gośka Gerda - odpowiedziałam, odwzajemniając uścisk. - O, rany, ale jaja, więc ja Kaj, a ty Gerda? - rozbawiło nas oboje to bajkowe skojarzenie. 2/3 A potem były kolędy i babcine gadki-szmatki o tym, co było, a czego już nie ma. Odniosłam wrażenie, że Kaj kilka razy łypnął ku mnie z wdzięcznością – ja wówczas tych babcinych opowieści słuchałam pierwszy raz, a więc ze szczerym zainteresowaniem. Trzeciej pary skarpet nie miałam, podarowałam Kajowi przywieziony ze sobą tomik baśni Andersena – jako wolontariusz czytywałam je często dzieciom z caritasowskiej świetlicy, tam u nas, w Sokółce, i wszystkie znałam prawie na pamięć. Kaj studiował informatykę na miejscowym uniwerku i obiecał mi opiekę (bez wiktu i opierunku, bo ten zapewniała mi babcia), kiedy ja też zostanę studentką. A nastąpiło to niespełna pół roku później. (Już nigdy nie uwierzę, że chińska róża przynosi pecha - następną Gwiazdkę spędziłam w tym samym gronie, już jako zielonogórzanka!) Zielona Góra latem była jeszcze piękniejsza. Ja indeks miałam w kieszeni, babcia dała mi dach nad głową, a obok mnie był Kaj – cudowny, opiekuńczy, ciepły i... taki mój. Wszędzie razem - na konie do „Stajni Józefa“, na basen do Drzonkowa, czasami do „Palmiarni” na colę. I taki... wyjątkowy. Pani wątpi? No to proszę mi powiedzieć, ile zna pani kobiet po osiemdziesiątce, które serfują sobie po Internecie? Bo ja tylko jedną - babcię Kaja. Co, zamurowało panią? Mnie też. Najpierw z oburzenia, jak Kaj przytargał peceta na jej imieniny. Pomyślałam - fajnie, sam sobie, samemu sobie prezent sprawił. Ale nie! Uwierzy pani, że po tygodniu babcia umiała sprawnie go włączać i wyłączać, prawidłowo uaktywniać i wywoływać na ekran wszystkie wgrane programy, a za miesiąc wysłała „wnusiowi” swego pierwszego maila! Nie zawiszczę nikomu niczego, ale Kajowi jego samorodnego talentu dydaktycznego trochę wtedy pozazdrościłam. - Ot, serdeńko, mnie ręce dziś tak drżeli, że nijak entera wcisnąć ja nie mogła - skarżyła się, będąc niekiedy w gorszej dyspozycji, babcia Umińska. Fajnie brzmi, co ? A zna pani taką wyliczankę dziecięcą: „Faj – nie , faj – nie – było, a - le – się - skoń – czy - ło?“ Jej sens dotarł do mnie, jak Kaj walnął mi o tym Sokratesie, Erazmusie z resztą. To takie zagraniczne stypendium studenckie – Kaj dostał propozycję robienia magisterki w Danii. - To tylko pół roku, odwiedzisz mnie, pospacerujesz tymi samymi uliczkami, co Andersen - próbował rozchmurzyć mnie Kaj. No cóż, skoro sponsor - babcia Umińska - tak chce... Wyjazd dopiero po sesji zimowej, więc póki co najbliższe pół roku mamy dla siebie. Babcia Umińska, widząc moją nieco smutnawą minę, rozpasała się w sponsoringu – opłaciła dla nas obojga karnawałowy kurs tańca, a mi na dodatek fundnęła prawdziwe pantofelki do „łaciny”! „Studio Dance“, prowadzący pan Krzysztof Kociński, większość uczestników jest w naszym wieku, luz-blues! A oprócz bluesa: - Dwa, trzy, cza, cza - pan Krzysztof prezentuje podstawowe kroki cza cza - cza, leci program samby, jiv`a, rumby. Standardy są O. K., jednak łacina - to jest to! Atmosfera prawie jak w Rio! Pierwsze chmury nadciągają na trzecich zajęciach, gdy do naszej dwudziestki dołącza jeszcze jedna para. Ona może mieć równie dobrze trzydziechę, jak też być świetnie zakonserwowaną damą dobiegającą półwiecza. Towarzyszący jej chłopak - syn? - ma doskonale skrojony, biały garnitur, oboje są cool, szybko nadrabiają zaległości. Po każdych zajęciach on siada za kierownicą srebrnego jeepa, ona obok, otulona futrem z białych lisów, cała w uśmiechach, żegna naszą grupę gestem zapożyczonym od lady Di. Ten chłopak byłby nawet O. K., ale ciągle żuje gumę i mówi „no”. I dlaczego zwraca się do niej per „pani Prezes”? Pracownik? - Panie Krzysztofie, kim są ci dwoje? - pytamy, gdy jak zwykle pan Krzysztof po środowych zajęciach ląduje z nami w „Kotłowni”. Mogliby chyba pobierać u pana lekcje prywatne, dlaczego chodzą z nami? Pan Krzysztof wyciąga z teczki „Gazetę Lubuską” - na środkowej stronie ogromne zdjęcie pani Prezes, a pod nim obszerny artykuł donoszący o międzynarodowym sukcesie prowadzonej przez nią firmy. - Lidkę znam z przedszkola, nie wiem, kim jest jej partner, ale to nie syn, Lidka z żadnym ze swoich mężów nie miała dzieci - pan Krzysztof kęsem chleba przygryza kolejną porcję żurku. – Słuchajcie, kochani, nie wypadało, abym to ja zaproponował jej lekcje indywidualne, a na kursie radzą sobie całkiem nieźle, no nie? W zaufaniu wam powiem, że Lidkę poprosił sam marszałek naszego wojewódz- twa, aby otworzyła Wielki Karnawałowy Bal Charytatywny. Będzie telewizja. Pan Krzysztof, po osiągnięciu przez nas pewnego stopnia zaawansowania, ustawia co pewien czas pary na linii koła i zarządza: - Panowie pięknym ukłonem dziękują swoim partnerkom, panie pozostają na miejscach, panowie - jeden krok do przodu! Zmieniając partnerów mamy szansę czuć się pewniej na parkiecie. Podczas jednej z takich „podmianek” ja przypadam prowadzącemu, a Kaj, cholera, Kaj ląduje obok pani Prezes. Nową figurę walca angielskiego pan Krzysztof prezentuje przy moim udziale. Wszystkie czynności wykonuję poprawnie, choć machinalnie i nie cieszą mnie zebrane oklaski. Przerwa, pani Prezes sięga po lusterko, aby poprawić makijaż, ale lusterko wyślizguje się z jej rąk i rozbija na parkiecie w drobny mak. Wszyscy rzucają się, aby pozbierać niebezpieczne kawałki, a Kaj kaleczy się w palec. Pani Prezes bierze go za rękę. - Uczono mnie w harcerstwie, że każdą rankę należy dokładnie przemyć – mówi z uśmiechem i wyprowadza go do łazienki. Znikają na dwa kawałki! Po kursie Kaj, jak zwykle, odprowadził mnie pod sam dom, ale po raz pierwszy rozmowa nam się nie kleiła. Na następne zajęcia pani Prezes wpada nieco spóźniona i... bez partnera. Podczas podmianki znów trafia na Kaja. W „łacinie” są jeszcze lepiej zgrani i, cholera, prezentują się bosko - oboje smukli, wysocy, jaśni... Wychodzimy całą grupą z zajęć, a tu gwiazda lokalnego biznesu po prostu zarzyna silnik swego jeepa. - Czy któryś z panów może mi pomóc? - zwraca się w naszą stronę, uchylając okno. - Gdy sama muszę prowadzić, zdecydowanie wolę swoją poczciwą corsę. Co mnie dziś podkusiło wziąć tę rakietę? - ni to pyta, ni stwierdza bezradnie, wysuwając przez okno rękę w białej, skórkowej rękawiczce, trzymającą kluczyki. 3/3 Nie wierzę własnym oczom, Kaj sięga po nie, pani Prezes szybciutko zajmuje miejsce pasażera, a Kaj siada za kierownicą. Silnik najpierw chrapliwie dławi się, ale po kilku próbach odpala i jeep znika za zakrętem. Mija kilkadziesiąt nieznośnych sekund, gdy wra- ca i z piskiem opon zatrzymuje się w miejscu, z którego ruszył. Kaj wysiada, pani Prezes wskakuje za kółko. - Musisz trochę płynniej odsprzęglać i po pierwszym obrocie kluczyka w stacyjce zawsze odczekaj małą chwilę - mówi Kaj do ciągle uśmiechającej się pani Prezes. Psiakrew! Do domu, co prawda, mnie odprowadził, ale na moje próby nawiązania rozmowy prawie nie reagował, był nieobecny. Podaję mu rękę na pożegnanie, wyczuwam pod palcami płaski kartonik. Wizytówka? Lidia Mróz-Caltenberg, prezes (tu podano pełną nazwę jej firmy), Droszkowo k/Zielonej Góry, numery telefonów i ręcznie dopisana komórka. Wtedy widziałam Kaja ostatni raz przed tą całą zadymą. Nie pojawia się u babci, przestaje chodzić na zajęcia, ludzie mówią, że co piątek szaleje w klubie „Studio-Bar”. Podjeżdża jeepem z jakąś blond laską… Rodzice zrozpaczeni, babcia podaje mi wydrukowany świeżuteńko mail - to od Duńczyków, proszą o nadesłanie niezbędnych dokumentów; samo uiszczenie kaucji to nie wszystko. Grozi mu skreślenie z listy studentów. Wszyscy mnie proszą o pomoc, ale ja czuję się bezsilna, odmawiam. Lwica budzi się we mnie dopiero wtedy, gdy babcia Umińska ląduje na „erce.” Wprost ze szpitala, tak jak stoję, wpadam do autobusu i pędzę w kierunku Droszkowa. Psiakrew, to „7”, ostatnie „29” odjechało przed kwadransem. Jestem na pętli za miastem, w portfelu pusto. Już wiem - autostop. Zimno jak cholera, wieje wiatr. Zatrzymuję zdezelowanego, kilkunastoletniego malucha, za kierownicą kobieta, zapewne kilka razy starsza od swego pojazdu. -Tylko do Kisielina, dalej złapiesz coś innego - uśmiecha się szczerbato, nie wyciągając z ust peta. Marznąca mżawka, kobieta jedzie nie więcej niż czterdzieści na godzinę, z nosem przyklejonym do przedniej szyby. - Błoto, na podwórko nie wjadę, stanę przy szosie, a ty pomożesz mi wnieść do domu to, co mam w bagażniku. Córka ma grypę, nie pomoże - dodaje z rozbrajającym uśmiechem. Kiwam potakująco głową. Ładunek ciężki jak cholera, zabudowania oddalone są od szosy o kilkadziesiąt metrów. Obie solidarnie dźwigamy wór, ale kiedy potykam się o zamarzniętą grudę błota, kobieta postanawia, że dalej możemy go ciągnąć, będzie lżej. Drzwi domu otwiera nam dama, wypisz, wymaluj jak ta z malucha, ale o jedną generację młodsza. Dołącza się do naszego trudu i we trzy przerzucamy pakunek przez próg. Wór rozwiązuje się i wówczas na podłogę wytacza się z niego połowa zakrwawionego świńskiego łba. - Przed ubiciem ważył 120 kilo, szwagier odstąpił mi większą połowę - mówi starsza, drapiąc się w pośladek. Normalnie poprawiłabym błąd w jej wypowiedzi, ale jestem w takim stanie, że ani mi to w głowie. Machinalnie sięgam po podany mi przez tę młodszą kubek, zawartość wlewam w siebie jednym haustem i... Brr.. Oczy na szypułki, brak tchu, zadyszka! Obie kobiety rechoczą radośnie. - To z jabłek, nie z ziemniaków; mój mąż – nieboszczyk pędził najlepszy w całej wiosce - z dumą oświadcza starsza. Wypadam na szosę, nic nie jedzie, zaczyna lepić mokry śnieg. No i ten wiatr! Świadomości mam tyle, by trzymać się lewej strony drogi. Po półgodzinnym marszu potykam się o drogowskaz DROSZKOWO 8 km. Między Kisielinem a Droszkowem rozciąga się połać pola, wokół gęsta, lepka, zimna mgła. Gdy docieram do celu, kobieta z wiejskiego sklepiku informuje mnie, jak mam dojść do siedziby pani Prezes. Spogląda na mnie współczująco i zarzuca na moje ramiona obszerny, winylowy worek. - Choć trochę od wiatru osłoni, pani taka drobniutka - dodaje, ale wyczuwszy zapach alkoholu, krzywi się z odrazą. Chata niczym pałac. Drzwi wejściowe zamknięte, ale uchylna brama garażowa stoi otworem. Jeep pyszni się srebrzyście, a miejsce po corsie jest puste. Wchodzę do środka, naciskam klamkę drzwi prowadzących do wnętrza domu i idę wąskim korytarzem w kierunku światła. Po drodze zatrzymuję się przed lustrem. O rany, z pantofli wystają mi palce, makijaż spływa czarnymi strugami po sinych policzkach, sople lodu wiszą u dołu płaszcza, a bezwładnie zwisające, purpurowe ręce świadczą niezbicie o tym, że rękawiczki zostały na stole u gościnnych pań z Kisielina. Zostawiając na białych kafelkach błotniste ślady, docieram do gigantycznego salonu. - Czy widziała pani kiedyś wnętrze całe białe, które nie byłoby salą prosektorium ani pokojem szpitalnym? W takim właśnie wnętrzu, przed ekranem kina domowego, tyłem do mnie, siedział, rozparty na białej, skórzanej kanapie, Kaj. Dyskretne światła halogenów, osłonię- te kryształowymi kloszami, rzucały zimne cienie na pokryty stiukami, śnieżnobiały sufit. W białym, marmurowym kominku wygaszono ogień. Na ekranie kreskówka Disney’a – „Królowa Śniegu“. Staję metr za Kajem, oglądam ją razem z nim. Kaj wyczuwa moją obecność i - nie odwracając się w moim kierunku, gdy na ekranie pojawiają się napisy końcowe - rzuca: - Do cholery, Lidka, spadaj razem z tą swoją furą, znowu nie możesz znaleźć kluczyków od garażu? Mam dość już tej fuchy portiera u ciebie ! Zaniemówiłam... Taki ton? Takie słowa? - Kaj, babcia w szpitalu - mówię cicho, ze ściśniętym gardłem. Nie potrafię opisać szczegółów, ale od tego momentu wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Jeepa potrzebowaliśmy, aby jak najszybciej dotrzeć do szpitala. To ja wpadłam na pomysł, aby nadać sms-a do pani Prezes z informacją, gdzie go odstawiliśmy, podaję jej też swój adres, aby mogła odebrać dokumenty pojazdu. Jedynym dowodem na to, że mówię prawdę, jest jego treść w skrzynce nadawczej mojej komórki. Ale te „misie” nie chciały mnie zwolnić do domu po zasilacz, gdy mi komórka „zdechła”, a na dodatek ten większy powiedział do swego asystenta, że jestem niezrównoważona psychicznie i że wygaduję jakieś bajki! To palant! Nie wygaduję, kurde - ja tkwię w nich po uszy! No i właśnie wtedy przygrzałam mu pod oko. * * * Jestem kobietą rozważną. Udowodnię to - nigdy, do końca życia nie spytam Kaja o szczegóły jego pobytu w Droszkowie. Obiecuję. Obiecuję to przed panią, obiecam jemu, a przede wszystkim - sobie samej. A teraz to możecie robić ze mną, co chcecie. Co mi tam! Najważniejsze, że odzyskałam Kaja. Łukasz Bilski – wyróżnienie w kategorii proza Reality show Trzeba było rozpalić w piecu, ściany pokoju zimne jak jesienny wiatr poza nimi. Poczucie senności zaciąga mnie do łóżka. Śmierdzi sadzą. Otwierając okno, wypuszczam dym wraz ze snem, wpuszczając w zamian zimny powiew wiatru. Zimno przeszkadza, zimno i dym z pieca wypełniające pomieszczenie, przeszkadza. Chcę usnąć. Zimno. Jest tak cholernie zimno... Unoszący się nadal smród sadzy zabijam jeszcze jednym papierosem przed snem. Mentolowy, można by pomyśleć, że nie trzeba myć po nim zębów, a napis na opakowaniu „palenie zabija" potraktować jako angielski humor. Nigdy nie bałem się własnej śmierci, właściwie traktowałem ją jako najlepszą rzecz, jaka może mi się przytrafić pod koniec życia, dobry żart. Przerażała mnie raczej śmierć bliskich i to, że pewnego dnia zostanę całkiem sam, co także brzmi niczym żart, tylko taki klasy "C", ponieważ od dziecka jestem sam. Jednorazowi znajomi, tacy, których mijasz, idąc chodnikiem, a ci chętniej pytają o godzinę niż o mnie. Teraz już nie wiem, czego się boję; wiem, że piec daje ciepło tylko dla mnie, łóżko od zawsze jest puste, choć ja w nim leżę. Nikt nie spiera się ze mną o inny program w telewizji, a stół do obiadu jest półką na rupiecie. Czasami udaję, że nie jestem sam, odpowiadam wówczas na własne pytania, jakbym robił to za kogoś innego. Zdarza mi się roześmiać na przypadkową myśl, która wydała mi się zabawna, czasami dyskutuję sam ze sobą, a nawet pytam na głos, co zrobimy na obiad... To głupie, ale czasami przynosi ulgę. Nie jest to uczucie długotrwałe, jednak pomaga. Papieros smakuje wyśmienicie z połączeniem obserwacji nagich, nocnych okien, w których z łatwością odnajduję odprężenie, są jak masaż stóp. Podglądam i wyobrażam sobie, jakby to było porozmawiać z kimś w kuchni przy gorącej herbacie z cytryną i ciastkami na małym talerzu w czerwono – białe paski. Słuchając przy tym, o dziwo, wciąż zaskakujących, nowych wiadomości o tragediach na świe- cie i czując ulgę, że nas to nie dotyczy. Trochę później wziąć długą, gorącą kąpiel i w szlafroku z białej frotte, ciepłymi kapciami na stopach, wrócić po cichu do kuchni na deser, czekoladowe lody z bitą śmietaną i truskawkami. Truskawki w grudniu muszą smakować wybornie. Jeszcze chwilę później, równie cichym krokiem, wkraść się do sypialni, aby zasnąć w pachnących już snem objęciach żony. Tak mogłoby być, gdybym to ja mieszkał za tym pomarańczowym od nocnej lampki oknem z naprzeciwka... Zamiast tego samotna, strychowa noc. Bynajmniej bliżej „nieba", raczej sufitu... Czasami mam ochotę zastrzelić noc, zamordować ją bezlitośnie w taki sam sposób, w jaki ona morduje mnie; bo przecież to ona każe mi podejść do okna, uwodzi rozebranymi oknami z naprzeciwka i dotkliwie przypomina, że na tym pieprzonym strychu jestem zupełnie sam, pomijając niewygodne towarzystwo dymu i zimna. Czwarte piętro zawsze jasne. Wchodzi do pokoju jakby właśnie wszedł do biura, nawet z tej odległości widać, że częściej bywa w pracy niż w domu, a garnitur szyty na miarę, skrojony jest chyba na miarę kogo innego. Chwilę potem ściąga tę niedopasowaną marynarkę tak delikatnie, jakby była z porcelany, wysuwa spod stołu krzesło tak delikatnie, jakby chciał pozostać niezauważony przez swoją żonę, która właśnie ugrzęzła w łazience. Siada wyprostowany jak strzała i z niecierpliwością czeka końca kąpieli, aby, gdy ona wyjdzie, móc wreszcie się czegoś przypieprzyć. Taki zadziorny francuski piesek z niego. Kiedy żona wychodzi, zaczyna się „szczekanie”, jak co noc, przy stole zaczyna swoje marudy wymierzone w żonę. Słychać wszystko, jakby byli w pokoju za ścianą. - Oczywiście, nie słyszałaś, jak wszedłem? Na początku stara sie ignorować jego pierwsze „warczenie”. - Jesteś głodny, przygotować coś? - pyta, mistrzowsko odgrywając rolę zatroskanej. - Jasne, przygotuj, szkoda tylko, że nie pomyślałaś o tym, zanim wszedłem do domu. Pomyślałaś o tym? Myślisz czasami, czy biorąc kąpiel, wypłukałaś resztkę rozumu, hm? Pomyślałaś, jak ciężko pracujący człowiek jak ja, może przeżyć, wpierdalając co wieczór naleśniki z serem? Nie lubię sera, naleśników, zresztą, też nie lubię... Zaczyna swoje rzucanie mięsem, aż ściany w pokoju wydają się być brudne. Jak dla mnie, mógłby zjeść pokarm dla psa i zadławić się nim... Ona prawie nie mówi, na odległość widać, że przerasta go inteligencją. Zastanawiam się tylko, dlaczego to robi, dlaczego co wieczór czeka na niego i znosi tę podłość. Mimo wszystko żal mi jej. Czasami, kiedy na nią patrzę, chce mi się płakać. Niezbyt to męska reakcja, powinienem raczej powziąć jakieś działania, by przywrócić jej niepodległość, oswobodzić tę nieszczęsną kobietę spod panowania niezrównoważonego mężczyzny, mistrzowsko odgrywającego rolę opanowanego, godnego zaufania człowieka. Pomimo wszelkich starań, w tym beznadziejnym przypadku cechy te przypominają raczej etykietę domokrążcy. Bywa, że wyobrażam sobie, jak z impetem wpadam na czwarte piętro i tłukę tego drania, aż padnie na kolana i przeprosi milczącą Panią z ustami pełnymi naleśników. W jej oczach staję się wówczas superbohaterem, rzuca mi się na szyję i opuszcza ze mną czwarte piętro, później żyjemy długo i szczęśliwie... a „piesek” musi zadowolić się naleśnikami. Tak, to byłoby dobre zakończenie. Trochę mi wstyd, gdyż tylko raz odważyłem się na czyn przerwania małżeńskiej bitwy, rzucając jajkiem w ich okno, lecz trafiłem w okno starszej pani. Jakie to szczęście, że trafiłem w szybę, a nie w nią. Mało brakowało, a mój bohaterski czyn zamieniłby się w godną pożałowania napaść na starszą panią, która teraz stoi w oknie i rozpoczyna swój nocny rytuał. Przywykła bowiem o tej porze podlewać kwiaty, zawsze z dokładnością co do minuty, kiedy na zegarze wybija dwudziesta pierwsza, ta otwiera szeroko okno, aby pomarszczonymi dłońmi o skórze cienkiej jak papier, delikatnie dotknąć liście kwiatów. Mówi do nich i uśmiecha się szczerze, zupełnie jakby witała co najmniej swych wnuków. Nigdy nie robi tego wcześniej, jakby cały dzień czekała na moment podlewania kwiatów. Z nikim więcej raczej nie rozmawia, chyba że jest to listonosz, który raz w miesiącu przynosi rentę i życzy miłego dnia starszej pani. Mimo tego ona wydaje się być szczęśliwa, czekając na dziewiątą wieczorem. Sympatyczna starsza pani, chciałem ją przeprosić za ten niezamierzony dziecinny wybryk, lecz co miałbym niby powiedzieć? - Przepraszam, że rzuciłem w pani okno jajkiem. Zrobiłem to, gdyż chciałem uratować żonę pewnego drania z czwartego piętra. W wieku trzydziestu ośmiu lat takie wybryki chyba nie mogą być zrozumiałe, zwłaszcza dla siedemdziesięcioletniej staruszki... Papieros nadal smakuje wybornie, mimo żartu na opakowaniu. Powoduje lekkie zawroty głowy, jestem zmęczony; już północ, kiedy zapala się kolejne światło. Znam ten kolor, w jasnoniebieskim świetle zapija się do nieprzytomności, absolutnie już skurwiona etycznie madame. Nazwałem ją madame, gdyż zawsze spaceruje po mieszkaniu w drogim, jedwabnym szlafroku, trzymając w jednej ręce długiego, mniej jedwabnego papierosa, ciągnącego za sobą wstążkę wijącego się wokół niej dymu; w drugiej ręce, nieopuszczany nawet na chwilę kryształ pełen czystej wódki z lodem. Madame uwielbia ten na wpół przytomny stan, kiedy chwiejnym krokiem przespaceruje się do gustownie urządzonej sypialni, gdzie traci świadomość. Czasami tańczy, bywa, że płacze, wpatrując się w album ze zdjęciami, a kiedy wypije za mało, zdarza jej się otwierać wszystkie okna i krzyczeć: „Niech was wszystkich szlag...” Nigdy nie miałem pewności, kogo ma konkretnie na myśli. Być może cały świat, może tylko rodziców, na których obraziła się już wtedy, kiedy na czwarte urodziny podarowali jej konika na biegunach zamiast różowego jednorożca o złotej grzywie i lśniąco - błękitnych oczach. Wystarczy tylko spojrzeć, jak wszystkim wokół siebie gardzi. Idiotka. Kiedy mija jej nagła chęć wyrzucenia z siebie swojej nienawiści do świata, trzaska oknami i wraca do kieliszka, aby pozwolić, by ten wypił do cna resztkę jej życia... ,,Niech was wszystkich szlag” – powtarza tak długo, nim usta nie zrobią się zbyt leniwe, by cokolwiek z siebie wydobyć. Wyrzucam papierosa, filtr bowiem oparzył palce. Oznacza to, że jednorazowy towarzysz do podglądania zgasł, tak więc koniec na dziś mojej nocnej rozrywki. Zimno, to cholerne zimno zawsze mi przeszkadza... Zamykam okno, lecz kiedy chcę odejść, kątem oka w odbiciu na szybie dostrzegam, że zaczyna się wszytko od początku. Dominik Piotr Żyburtowicz – wyróżnienie w kategorii proza Mój opiekun Jakże ciężko jest wrócić w zły czas. Jakże ciężko odnaleźć w sobie tamto ja. Trzeba grzebać w mule, wejść w koszmar i spojrzeć w oczy temu przestraszonemu chłopcu – żeby zacząć. Dobrze więc, oto mam 16 lat i życie moje wypełnia jeszcze zabawa. Dni są przyjemne i lekkie. Tak, to ten okres, kiedy pomiędzy kumplami, szkołą i marihuaną mnóstwo czasu poświęcam swojej dziewczynie. Praktycznie mieszkam u niej. Właśnie wróciliśmy z koncertu i upojony alkoholem zasypiam wtulony w blond włosy o dwa lata starszej pannicy. - Twój ojciec umarł – zniżony ton jej siostry zwala mi się na głowę jak lawina. - Jak to?!!! – zrywam się natychmiast. - Umarł, dzwoniła twoja matka. Przed chwilą… – zaszeptała ze łzami w oczach. - Jak to!!! Nie! O nie, o nie, o nie… Biegnę polnym skrótem w stronę domu, jest noc, biegnę boso, kto by w takiej sytuacji pomyślał o butach; szybciej, nie można teraz stanąć, może on jeszcze żyje, może coś pokręciła ta głupia pinda bez wyczucia, jeżeli teraz będę biegł – on przeżyje… Nie, nie można stanąć, jeszcze kilometr, może dwa, trzeba biec; od tego zależy jego życie, nie stawać, biec, biec, biec. Karolina płacze. Pusty pokój, w którym siedzi, zdaje się unosić w jakiejś innej przestrzeni; wystrzelony nagle przez ten okropny wybuch balansuje nad ziemią jak sonda, która właśnie znalazła się w stanie nieważkości. Karolina, mimo upalnego lata, na skórze odczuwa dotyk znikąd pojawiającego się chłodu. Myśli o ojcu Sebastiana: Dlaczego zawsze musisz zabierać tych dobrych, Panie, dlaczego nie mogłeś poczekać. Dlaczego…?! PUK! Natłok myśli przerywa hałas dobiegający zza okna. Podchodzi, odchyla firankę – nic. PUK! PUK! Odgłos wyraźnie powtarza się. Otwiera drzwi pokoju, z kuchni dobiega kłótnia o to, dlaczego nikt nie zawiózł Sebastiana samochodem. Ale na korytarzu nikogo. PUK! PUK! PUK! Wraca do pokoju, rozgląda się, raptem przeszywa ją uczucie czyjejś obecności, przez chwilę dreszcz gilgocze jej szyję, po czym ogarnia ją niepojęty spokój. Mija strach i w końcu czuje już tylko żal. Jezus, Maria – to na pewno się stało. Sebastian! Sebastiana tu nie ma. Aniele Boże Stróżu mój. Sebastian już wie, już pobiegł do ciebie. (I w tym właśnie miejscu wszystko się zaczyna.) Najtrudniejszy jest pierwszy rok. Człowiek porusza się jakby w półśnie, bliżej, w półkoszmarze. Jakby chodził nie po ziemi, a po jakiejś pajęczynie życia. I ten wszechobecny pająk, czyhający w każdym zakamarku. Jakże zmienić się może umysł, jak raptownie zmienić się może jego spojrzenie? Po latach dowiedziałem się, że w przypadku takiej tragedii dziecku potrzebna jest stosowna terapia u specjalisty. Ale kto z rodziny wtedy o tym myślał? Przecież każdy cierpiał tak samo: i matka, i siostry cierpiały bardzo mocno. Najgorszy jest pierwszy rok – mówią. Gówno prawda. Czas leczy rany w zależności od rodzaju leczonej duszy, od jej wrażliwości i tak dalej. Im ta twoja dusza lżejsza – tym dłużej trwa leczenie. Ojcowie moich kolegów pomagają im żyć, czasem coś zobaczę, czasem boli. Chociaż matka stara się, jak może – nigdy nie zastąpi mi ojca. Tego, który pomaga Damianowi wbijać bieg, tłumaczy sztukę sprzęgła i gazu, kiedy samochód gaśnie, krzyczy: „Ty durniu!” Jeszcze raz. Po paru próbach Damian powoli okrąża plac wokół bloku, wjeżdża na osiedle sprawnie pokonując zakręty. Po tygodniu wozi ojca po bocznych drogach miasta; tego, który wyciąga Marcina ze szczeniackiej meliny i bije go w twarz. Po czym daje pieniądze na pierwszy rok studiów, znajduje mieszkanie; akceptuje jego dziewczynę i mimo synowskich sprzeciwów aż do końca nie wypuszcza go z rąk. Tak. Między ojcem i synem jest wspólna krew. Czasem zimna. Czasem gorąca. Czy widziałeś kiedyś, jak na przysiędze żołnierze strzelają w niebo, a męska część widowni traci dech – ona tam jest. Czy widziałeś, jak stary alkoholik pada pod drzwiami chłopca? I jak chłopiec ten robi odwyk z mieszkania, jak tygodniami wyciera ojcowski pot i wymiociny; jak w drastycznych momentach mocno trzyma go w rękach – ona tam jest. To bardzo ważna krew. Kiedy większy ocean wysycha, pozostaje morze samotnej, synowskiej krwi, i niebo nad nim – które jest jak twarz; które jest jak mądra, stara twarz. Czasami bywa tak, że stanie ci na drodze jakiś cymbał, cham. I cóż, jeżeli masz 16 lat najprościej jest dać mu w mordę. Z początku czynność ta wydawała się dla mnie nieosiągalna. Z trudem próbuję walczyć, odpieram ataki wyzwisk, przy czym nigdy nie atakuję sam; nie teraz, teraz nie. Ból, ból spleciony z wściekłością balansuje na pograniczu płaczu. W końcu zbieram się i daję chamskiemu K. w mordę. Sam również dostaję. Myślę o nim często: planuję kolejną, ewentualną obronę, roztaczam wizje bójki, niekiedy nawet bardzo drastyczne. Natomiast w rodzinie żałoba trwa. Dom wypełniany cyklicznymi wybuchami płaczu przypomina dno jeziora, gdzie ciała umarłych żeglarzy falują wśród wodorostów jak flagi. Rankiem budzimy się w tym dziwnym emocjonalnym stanie nieważkości i przez jakiś czas nie myślimy o niczym. Niestety. Po paru minutach realia zwala się na łeb i gniecie. Kiedy zmysły przybierają wyraźniejszą formę, dłonie zaczynają drżeć i tłucze się szkło. Oczy zachodzą siwą, piekącą mgłą. Ach, jakże mu tam teraz jest? W tym grobie. Czy wie? Wyobrażam sobie list, jaki napisałby teraz: Jestem tu od niedawna. Nie wiem, dlaczego, ale wciąż nie potrafię otworzyć oczu. Czuję się tak, jakbym obudził się we śnie i chciał się obudzić dalej, obudzić się naprawdę. Jednak nie mogę. Czy więc przebywam obok snu? W jakimś trzecim stanie, w innej przestrzeni? W pamięci otwieram listy, które z każdym dniem przychodzą coraz rzadziej; chociaż kiedy słyszę stukanie nad głową… zwalają się na mnie jak śnieg. Próbuję przypomnieć sobie tamten alfabet, te wszystkie proste czynności: oddawanie moczu, golenie, jedzenie; reguły sznurowania butów – i nic. Dlaczego wszystko mi się tutaj plącze, czyżbym cofnął się w rozwoju, w ziemię? Czasem jej grudki kruszą się i spadają mi na powieki (jakby myszy chodziły po strychu starej kamienicy). Czasem odczuwam jakiś dreszcz, ale bardziej w powietrzu, niż w sobie. Czasem czuję jak na Dalekim Wschodzie słońce wytapia się z odmarzliny morza. Wtedy narasta głód – jacyś bliscy, zaglądają tu. To na pewno żywa miłość przychodząca… o, a teraz trzciny, trzciny uginają się na wietrze. Wspominam długie rozmowy z ojcem. Kiedy byłem młodszy, wołał mnie przed snem na wieczorne pogawędki. Rozmawialiśmy o rzeczach wspaniałych: o wciąż niezbadanym i tak wielce tajemniczym kosmosie; historii, Sienkiewiczu – jednak najbardziej lubiłem rozmowy o Kajko i Kokoszu. Kiedyś w szkole podstawowej wdałem się w bójkę, na twarzy miałem limo wielkości włoskiego orzecha. - No powiedz mi teraz, jak to było? – zapytał. - Aaa, kolega mnie uderzył i przewróciłem się na schody. - Ale wstałeś? – dodał szybko. - Tak. I oddałem mu! – krzyknąłem. - Dobrze. Nie dawaj się, pamiętaj, nie dawaj się; a jeżeli ktoś starszy zajdzie ci za skórę, powiedz mi. Ja to szybko wyjaśnię. Zasnąłem. W niedzielę po Kościele, jak zwykle, udajemy się z rodziną na cmentarz. Co tydzień zmieniamy chryzantemy. Znicze co drugi dzień. Milczymy. Z czasem na grobie pozostają tylko lampki przynoszone przez najbliższych, te od licznych znajomych i przyjaciół znikają. Po raz pierwszy nie myślę o ojcu. Głowę moją wypełnia wróg, z którym bez wątpienia będę musiał szarpać się w poniedziałek. Chamski K. nie pojawia się w szkole już drugi tydzień. Powoli przestaję o nim myśleć. Po miesiącu widzę jego matkę wychodzącą od dyrektora. Koleżanka z jego osiedla informuje, że chamski K. nagle zaczął świrować. Wylazł w środku nocy na klatkę drąc się do okien, że nadchodzi jakiś kataklizm. Ponoć wcześniej zżarł 200 grzybków i poprawił speedem. Do końca roku klasa wspominała go, żartując z jego wygłupów, po czym myśl o nim rozwiewa się w naszej pamięci jak widmo. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby przypadek chamskiego K. był jedyny. W kolejnych dniach zjawiska powtarzały się w rozmaitych formach. Dlaczego złodziej, który ukradł mój rower, złamał obie nogi? Zaraz po kradzieży wyjechał na skrzyżowanie i bęc. Potrącił go tir. Wybiegłem ze sklepu patrząc, jak mój jedyny środek transportu znika za zakrętem, nagle pisk, trzask… Niewiele starszy ode mnie chłopak w ortalionowym dresie typu oryginale lump; brudny, poczerniały na twarzy brunet. Od razu kojarzę dzielnicę, z której pochodzi; kiedyś, za gówniarza zapuściliśmy się tam z Oskarem i dostaliśmy nauczkę: oto w letni dzień oddajemy mocz pod śmietnikiem starej kamienicy, kiedy nagle jakaś miejscowa banda wyskakuje oprzyrządowana w bojowy sprzęt typu proca – kamień – pięść, twarz dzisiejszego złodziejaszka wychodzi na przód gromady, przeklinając coś do Oskara, popycha go. (W domu uświadamiam sobie, że i ja w ten sposób potraktowałbym intruza, który bezczelnie oddaje mocz na moim podwórku). W pamięci pozostaje twarz przywódcy rzucającego ostatnią butelkę w naszą stronę. A teraz, niespodziewanie, leży tu i wykrzywia się z bólu. Kierowca tira wyjmuje koc, wsuwa mu pod głowę, szepce coś; ludzie zebrani wokoło krzyczą, naskakują na kierowcę. Facet tłumaczy: - Chłopak walił środkiem skrzyżowania na czerwonym, wyjechał nagle, niejeden by go stuknął – powtarza każdemu z osobna. W końcu milknie i widać tylko, jak drżą mu wargi. Ofiara wypadku przestaje płakać, teraz syczy z bólu. Podjeżdża karetka. Jakiś przechodni trzyma mój rower z lekko pogiętym przednim kołem. Przedzieram się między ludźmi, aby podejść bliżej. Złodziej dostrzega moją osobę i z miejsca nieruchomieje, w oczach ma strach i błaganie. Postanawiam nie mówić nic, mrugam do niego porozumiewawczo i opuszczam miejsce zdarzenia. Po dwóch miesiącach znajduję rower na podwórku przed domem. Ma naprawione koło, nowe hamulce, lampki. Nawet bardzo drogi elektryczny licznik. Jestem zadowolony. Wielka Brytania, Londyn 2009. Przebywam tu już trzeci miesiąc. Dziś zrzuciłem brud wielkiego miasta i wyjechałem zwiedzić te wszystkie bajeczne wioski, roztoczone nieopodal przedmieścia. Leżę przy jeziorku w miasteczku S.L. i po raz pierwszy od przyjazdu czuję przyjemne odprężenie, które pozwala na poukładanie w głowie tych wszystkich ludzi, miejsc i przeżyć. Dobrze poznałem Londyn, metro pozwala na w miarę szybkie poruszanie się po skomplikowanych dzielnicach miasta. W głowie mam poezję Eliota, Pouda, Audena – dopiero tutaj poznaję jej przepiękną tajemnicę. Jako uczestnik wymiany studenckiej posiadam zniżki do muzeów, teatrów, opery i wielu, wielu różnych miejsc. Architektura miasta przestała już zatrzymywać dech w piersi i z czasem staje się rutyną. Zapędzeni londyńczycy pracują od rana do wieczora, a nawet od rana do rana i jeszcze. Męczy mnie wszechobecny ścisk i nieustający szum wielkomiejskiego życia; ten bezustanny ruch, ten pośpiech; dzikie szaleństwo wielkiego świata i jeszcze raz szaleństwo. Jakiś miesiąc po przyjeździe dopada mnie ten sam, wciąż powtarzający się sen. Otwieram oczy w centrum „Square Mile” – jednej z najbardziej ruchliwych i najbardziej wizualnych dzielnic miasta. Znajduję się na środku wielkiego skrzyżowania albo ronda. Roztrąbione wokoło auta wydają się być niebezpiecznie blisko. Ogromne przedwojenne budowle, gotyckie katedry, pałace i nowoczesne centra handlowe wypchane po brzegi wszystkimi rasami ludzi tego świata szumią wokoło jak wielkie, narastające morze. Drżę. Ciało moje rozbite na setki szklanych kawałków jakimś dziwnym sposobem skleja się w całość i chyba wstaję. Wiem, że nie powinienem sterczeć na środku skrzyżowania, więc rozglądam się za chodnikiem; wiem, że dopóki stoję nieruchomo, żadno z pędzących aut nie potrąci mnie. Dostrzegam wybrukowany starymi kamieniami trotuar, przypomina te, które roztaczają się wewnątrz zanurzonej gdzieś w dali Warszawie. Na wiejskiej ławce z drewna siedzi ktoś, kogo na pewno skądś znam. Jakaś siła przyciąga mnie w jego stronę i teraz samochody przenikają przeze mnie jak przez ducha. Dostrzegam jasną, pogodną twarz ojca, uśmiecha się. Zapędzeni londyńczycy co rusz poszturchują mnie, po czym oddalają się z tłumem. Siedzimy naprzeciw siebie, patrzymy sobie w oczy, chcę coś powiedzieć – ale nie mogę, on też nic nie mówi, jego spojrzenie jest pogodne i pełne troski. Nagle czuję, jak wewnątrz mnie pęka wielki ocean. Tęsknota jest zjawiskiem powszechnym. Są momenty, kiedy daje o sobie znać bardziej. Jest kwiecień i tam, w ogródku przed naszym domem stado jabłoni na pewno okryło się już białym, wiosennym pyłem. Natomiast w tutejszym powietrzu obudziły się jakieś nieznane mi dotychczas, stworzone przez odległość, wiatry. To one noszą w sobie dusze moich najbliższych, ukochanych. Innym razem jadę na szkolenie do Bristol, pierwszego dnia z dużą grupą kursantów zwiedzamy wszystkie ciekawsze miejsca. Między innymi zapuszczamy się w labirynt starodawnej kopalni złota. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby odłączyć się od grupy i wejść w ten wysadzany brunatną solą tunel. Wracając musiałem źle skręcić, ponieważ roztoczona przede mną jama nie przypomina tych, które mijaliśmy. Gorączkowo wchodzę w co rusz to inne korytarze, próbując odnaleźć swoich. Półmrok nie pozwala na dokładne oszacowanie położenia, widoczność jest bardzo ograniczona i z każdym nowym przejściem maleje. Wyobraźnia roztacza przede mną rozmaite postaci, przypominają się niedawne przeżycia, osoby i miejsca. Znienacka, jak ciepły obłok, zawisa mi w głowie ten sen, ciemność sprawia, że mimo jawy doświadczam go wyraźniej, zupełnie jakbym przebywał w nim, przy czym dobrze wiem, gdzie i jak stawiać kroki. Twarz uśmiecha się, jego dobre oczy niosą mnie w sobie aż do rozmywającego wszystko, płynnego angielskiego języka dobiegającego zza uchylonych na końcu korytarza metalowych drzwi: twenty - one, twenty - two – widzę, jak przewodnik grupy liczy krzątających się po placu ludzi. Dołączam do pozostałych, mój czeski znajomy pyta, gdzie byłem. Na spotkaniu – odpowiadam w zamyśleniu. Na spotkaniu. A teraz roztoczmy przed sobą wielką rzekę. Załóżmy, że rzeka ta płynie przez nas i zarazem my jesteśmy nią – bo kiedy umieramy, stajemy się tą rzeką, czyli światem obok. W którym żyliśmy wcześniej jako żywi. Kiedy więzy emocjonalne dzielące nas i zmarłą osobę są wyjątkowo silne „on – rzeka”, przez kawałek niesie nas swoim prądem, cząstką siebie w świecie, swoją osobną siłą. Starsza siostra odpisuje w e-mailu, że ojciec po prostu czuwa nade mną. Nigdy nie wyobraziłbym sobie, ile prawdy może być w tych paru słowach: Twój ojciec po prostu nad tobą czuwa… Ja wiem, że on gdzieś tam jest, jeżeli przyjrzeć się dniom, można zobaczyć go bliżej. Trzeba tylko umieć dostrzegać różnicę pomiędzy przypadkiem, a ingerencją ukrytej w tym wszystkim twarzy.