Latający Holender pije słoną wodę

Transkrypt

Latający Holender pije słoną wodę
Latający Holender pije słoną wodę
2013-12-31
Dlaczego marynarze noszą czapki bez daszków i kołnierze z trzema paskami? Kiedy na okręcie
należy gwizdać, a kiedy jest to absolutnie niedopuszczalne? I czy rzeczywiście kobieta na
pokładzie przynosi pecha? – służba na morzu to także przesądy, legendy i zwyczaje, częstokroć
żywe po dziś.
Działo się to w XVII wieku, kiedy holenderscy żeglarze wiedli jeszcze prym na morzach i
oceanach. Pewnego dnia port w Amsterdamie opuścił statek dowodzony przez Henrika van der
Deckena, starego wilka morskiego, który znany był z krewkiego charakteru. Zamierzał on dotrzeć
do Batawii na Jawie. Gdzieś za Przylądkiem Dobrej Nadziei żaglowiec trafił na ogromny sztorm.
Huragan i gigantyczne fale miotały nim jak zabawką. Nagle na pokładzie pojawił się promieniejący
światłem anioł. Porywczy kapitan, który w dodatku walczył o życie, nie chciał go jednak wysłuchać.
Chwycił za pistolet i wypalił. Rozsierdzony anioł rzucił na niego klątwę. Odtąd statek miał się bez
końca tułać po świecie, a napotkanym jednostkom zwiastować nieszczęście.
Historia Latającego Holendra to chyba najsłynniejsza z morskich legend. Żeglarze przywoływali ją,
gdy trzeba sobie było wytłumaczyć pojawiające się na różnych szerokościach geograficznych
miraże. I choć jej złowieszczy urok zdążył już nieco przyblaknąć, nadal może symbolizować
prawdę starą, jak samo żeglarstwo. Ludzie morza są przesądni, a jednocześnie skłonni do
pielęgnowania tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie. W tym świecie często nawet
najdrobniejsze aspekty życia są w niej głęboko zakorzenione, a rzeczy pozornie błahe skrywają w
sobie pasjonujące opowieści.
Przykład pierwszy z brzegu: marynarski mundur. – Marynarze noszą czapki pozbawione daszków.
To zwyczaj wywodzący się jeszcze z czasów, kiedy po morzach pływały żaglowce. Takie nakrycie
głowy dawało lepsze pole widzenia podczas wspinania się na maszty – tłumaczy st. chor. mar.
Grzegorz Matoga z załogi ORP „Błyskawica”, historycznego niszczyciela, który dziś pełni funkcję
okrętu – muzeum. Podobna historia wiąże się z marynarskim kołnierzem. – W dawnych czasach
żeglarze przeważnie nosili długie włosy. Wiązali je w warkocze, które dodatkowo smarowali tak
zwaną smołą sztokholmską. Włosy miały minimalizować skutki uderzenia szablą w kark –
wyjaśnia st. chor. mar. Matoga. Problem w tym, że brudziły bluzę. – Aby tego uniknąć, marynarze
zaczęli zakładać specjalne chusty – zaznacza st. chor. mar. Matoga. Swoje wytłumaczenie mają
też widniejące na kołnierzu trzy paski, choć akurat w tym wypadku sprawa jest niejednoznaczna. –
Jeśli zapytamy o to Brytyjczyka, powie, że to pamiątka po trzech zwycięskich bitwach admirała
Nelsona, Rosjanin będzie tłumaczył, że chodzi o trzy bitwy admirała Uszakowa. Według tradycji
francuskiej to symbol zaliczenia podczas służby trzech oceanów – wylicza st. chor. mar. Matoga.
Luźna bluza ma związek z przymusowym wcielaniem do załogi. – Kiedyś niełatwo było o
ochotników skłonnych wybrać się w trwający wiele miesięcy rejs. Aby ich pozyskać, nierzadko
trzeba było podstępu – opowiada st. chor. mar. Matoga. Bosman w asyście rosłych marynarzy
Autor: Łukasz Zalesiński
Strona: 1
szedł do portowej tawerny, wyławiał z tłumu kandydata, stawiał mu piwo, a na dno kufla wrzucał
monetę. Delikwent chcąc ją zdobyć, musiał wypić trunek. Po kilku szklanicach zwalał się pod stół.
– Wtedy marynarze wciągali na jego głowę worek i przenosili go na pokład. Kiedy delikwent się
budził, statek był już na pełnym morzu. Koledzy z załogi wycinali w worku otwory na głowę i ręce.
Tym sposobem świeżo upieczony członek załogi zyskiwał pierwszą bluzę – tłumaczy st. chor. mar.
Matoga. Spodnie marynarzy są u dołu szerokie, by można je było podwinąć przy wysiadaniu z
szalupy. Nie bez przyczyny też ich przód został wyposażony w specjalną klapkę zapinaną na
guziki. Według jednej z legend w czasach, gdy spodnie nie miały jeszcze takiego zabezpieczenia,
jednemu z brytyjskich marynarzy wysunęło się z nich to, co akurat powinno być zakryte. Sytuacja
była o tyle krępująca, że okręt, na którym służył, był akurat wizytowany przez królową Elżbietę I…
Inna tradycja wiąże się ze sposobem wchodzenia na stojący w porcie okręt. Można to robić tylko
po trapie. Zdarza się, że towarzyszy temu świst trapowy – marynarze używają gwizdków, by
oddać honory oficerowi. – Ale świst może towarzyszyć też wejściu na pokład chorążego, pod
warunkiem, że jest on dowódcą samodzielnej jednostki – tłumaczy st. chor. mar. Matoga. To
również bardzo stara tradycja. W dawnych czasach zdarzało się, że zapraszani na żaglowiec
starsi wiekiem oficerowie nie byli w stanie wspiąć się na pokład po drabince. Byli wówczas
wciągani w specjalnym koszu. – Gwizdkami członkowie załogi regulowali tempo podciągania liny –
wyjaśnia st. chor. mar. Matoga.
Ale gwizdanie na okręcie może przynieść pecha. – Na morzu może ono wywołać sztorm. Dlatego
pod żadnym pozorem nie należy tego robić – zaznacza kpt. mar. Piotr Wojtas z 3 Flotylli Okrętów.
W dawnych czasach, aby uspokoić wzburzone morze, trzeba było z pokładu wyrzucić nową parę
butów. Ciśnięcie do morza butów starych pomagało wywołać potrzebny żaglowcom wiatr.
Inna rzecz to wznoszone na okrętach i statkach toasty. W mesie należy to robić na siedząco.
Choć należy dodać, że obecnie zdarza się to stosunkowo rzadko. Spożywanie alkoholu na
okrętach jest dopuszczalne tylko w wyjątkowych okazjach. – Jeśli marynarze piją po służbie, na
lądzie, trzeci toast powinien zostać wzniesiony „tym, co na morzu”. I zawsze inicjuje go
najmłodszy w towarzystwie – tłumaczy kpt. mar. Wojtas. Niedopuszczalne jest też odpalanie
papierosa od płonącej świeczki. – Według jednego z przesądów, w takim momencie ginie ktoś na
morzu – zaznacza kpt. mar. Wojtas i dodaje: – Nie spotkałem marynarza, który by palił i nie
przestrzegał tej zasady.
Do nieco świeższych zwyczajów należy też ozdabianie okrętów wizerunkami zwierząt. W
przypadku ORP „Czernicki” jest to wielbłąd: pamiątka po udziale w operacji przeciwko Irakowi w
Zatoce Perskiej. Na okrętach hydrograficznych widnieje pingwin i niedźwiedź polarny. – To
pamiątka z wypraw na Spitsbergen, które odbywały się w ramach współpracy z Polską Akademią
Nauk – tłumaczy kpt. mar. Wojtas.
Nieco inne obyczaje panują na okrętach podwodnych. – Tutaj na przykład nie przyjął się świst
trapowy – wyjaśnia kmdr ppor. Tomasz Witkiewicz, dowódca ORP „Sęp”. Najbardziej znanym
zwyczajem jest chrzest osób, które po raz pierwszy zanurzają się na ich pokładach. – Muszą one
wypić wodę z głębokości, na jaką zszedł okręt – podkreśla kmdr ppor. Witkiewicz. Doświadczają
Autor: Łukasz Zalesiński
Strona: 2
tego zarówno świeżo upieczeni członkowie załogi, jak i goście – bez względu na to, czy noszą
mundur i jaką piastują funkcję.
Tradycja chrztu morskiego zachowała się też na okrętach nawodnych. Jest praktykowana przy
bardzo różnych okazjach. – Podczas misji natowskiego zespołu sił obrony przeciwminowej miałem
okazję oglądać taką uroczystość na pokładzie holenderskiego okrętu HNLMS „Makkum” –
wspomina kpt. mar. Wojtas. – Marynarze, którzy byli na misji po raz pierwszy, a także ci, którzy
zapomnieli certyfikatu z poprzedniego chrztu, musieli m.in. wskoczyć do morza. Oczywiście byli
zabezpieczeni liną, ale i tak należy to uznać za spore wyzwanie, bo Bałtyk miał wówczas może
sześć stopni – opowiada kpt. mar. Wojtas. Zaraz jednak dodaje, że podczas uroczystości równie
dobrze bawili się chrzczeni, jak i ci, którzy chrzcili.
Do niedawna wśród załóg żywy był przesąd, że kobieta na pokładzie przynosi pecha. Wyjątek
stanowiła matka chrzestna. Rodowód tego zabobonu jest bardzo stary, a jego źródło
niejednoznaczne. Ponoć w zamierzchłych czasach marynarze utożsamiali statek właśnie z
kobietą. Miałoby o tym świadczyć podobne brzmienie wyrazów „she” i „ship”. Niewiasta na
pokładzie mogłaby wywołać jego zazdrość i sprawić, że przestanie być posłuszny marynarzom. –
Dziś oczywiście przesąd odszedł w zapomnienie. Kobiety można spotkać w załogach okrętów.
Radzą sobie bardzo dobrze – podsumowuje kpt. mar. Wojtas.
Autor: Łukasz Zalesiński
Strona: 3