Untitled - Portal Tezeusz

Transkrypt

Untitled - Portal Tezeusz
Za zgodą i wiedzą autora
Z
Warszawa,
rszawa, styczeń 2005
rszawa
SPIS TREŚCI
ZAPIS REALISTYCZNEJ HALUCYNACJI
3
SONG WOJSKOWY
20
LITANIA
23
PRISON IS HELL
25
PUDŁO
37
OFIARA KARNA
39
SPOCONY ANIOŁ
42
PANI A.
45
ZAPIS REALISTYCZNEJ HALUCYNACJI
Jest to opowiadanie, które można nazwać zapisem spóźnionej,
ale realistycznej halucynacji. Może wyglądać zupełnie inaczej.
Nie wiem. To wszystko.
I
Jeszcze tam, na peronie, nietrudno było rozpoznać ich szczególną obecność,
wyłowić z tłumu. Wszyscy mniej więcej w tym samym wieku, bez bagażu,
większość odprowadzana przez matki o zaczerwienionych oczach, przez ojców
ukrywających pod pobłażliwym uśmiechem kiełkujące ziarna niepokoju.
Niektórzy samotni, bo peron w wielkim mieście istniał dla nich jedynie jako
stacja przesiadkowa. Buńczuczni synowie machający na pożegnanie: spokojnie mamo, jak dojadę, to napiszę, nie płacz, to tylko dwa lata, jakoś poleci.
Pomarańczowy lizak czarnego kolejarza, pospieszne słowa, uściski, potem
już tylko długie, zamyślone palenia papierosów pod lodowatymi światłami
korytarza, wzrok utkwiony w martwym kwadracie okna i szybkie mgnienia
świateł w mieścinach, gdzie nigdy żaden pociąg nie staje. Myśli, myśli, myśli,
kołowrót mieszający przyszłość, przeszłość i teraźniejszość. Kalejdoskop
nadziei i obawy. Armia-wojsko, armia-wojsko, armia-wojsko, armia-wojsko,
słowa tak często słyszane, tak często wypowiadane w tym małym kraju. Gdzieś
w mózgu świeci telewizyjny ekran, przez który mknie dzielna czwórka z ukochanym, mądrym psem. Sypiące się z nieba ordery, deszcz syntetycznej krwi,
rozwierające się rany, co słodkie są, o mój rozmarynie, pójdę do dziewczyny,
pójdę do jedynej, błyszczące bagnety z defilady oglądanej gdzieś w głębokim
dzieciństwie, tato, ja chcę być żołnierzem, następnego dnia rano plastikowy
pistolet znaleziony na poduszce, pistolet, który zadawał setki podniecających
śmierci w podwórkowych masakrach rattatatatatata – wy jesteście hitlerowcy,
my jesteśmy partyzanci. Mapy na lekcjach historii poznaczone dziesiątkami
kolorowych strzałek i liczby trupów wypowiadane beznamiętnym głosem sennego nauczyciela, pierwsze rozkoszne kopnięcie kolby niezgrabnego karabinu
na zajęciach przysposobienia obronnego i frontowe opowieści kapitana na
rencie, który w czasie wojny mógł być synem syna pułku, długie przemówienia w izbie pamięci narodowej wśród pożółkłych papierów kawałków żelaza
wydobytych skądś tam może z jakiegoś zasłużonego ciała. Ekran, ekran, ekran
gdzie dzielni chłopcy skaczą z obłędnych wysokości, biegną, walą ze wszystkich posiadanych luf, podrzynają gardła, wysadzają w powietrze całe miasta,
by pozostawiwszy po sobie dogasający ogień i milczenie wskoczyć do odrywającego się od ziemi samolotu i spaść przed oblicze wygolonego, pachnącego
generała w eleganckim mundurze czekającego z wyciągniętymi rękami –
w lewej medal za odwagę, za celność, za lojalność, za diablo wiedzą co jeszcze,
w prawej twardy męsko-ojcowski uścisk. Potem podzwaniając kupą złomu
bohaterowie bieżą do wielkobiustych blondynek, pocałunek zakryty napisem
koniec, kaniec, the end, fine.
Niedzielne, poranne programy z chudym porucznikiem o wysokim czole
plus akcentowane ą i ę, porucznikiem, który nie bacząc na deszcz i błoto
brnie przez wszystkie poligony kraju przedstawiając superwyszkolonych,
supersprawnych, superszybkostrzelnych, supercelnych byczków o ziemniaczanodorodnych twarzach. Horyzont zieje ogniem, rozpieprzone w puch tekturowe czołgi, papierowe bunkry. Krostowaci kaprale wychodzą przed front
swoich drużyn z oczami skromnie spuszczonymi, walczące z zasadzkami zapamiętanego tekstu przedstawiają receptę na sukces w uśmiercaniu fantomów
z papier-mache, zgrany kolektyw, koleżeńska pomoc, pilność w wykonaniu,
przyjaźń w odbywaniu. Zbliżenie kamery, uśmiech, Pozdrowienia dla mojej
narzeczonej oraz dla kolegów z cywila.
Pociąg mknie dalej niosąc głowy, w których być może zawodzą te obrazy, a
być może nie zawodzi nic, a może coś innego, może pustka nocy, może napięty
łuk oczekiwania, może łzy, a może osłupienie, że to wszystko od dawna oczekiwane, znane z opowieści, staje się tak nagle realnością zwyczajnej, męczącej
kolejowej podróży, świat pozostał światem, a nogi tak samo jak zwykle wrastają w rozkołysany pokład wagonu, a papierosowy dym jest suchym pustynnym wiatrem a mimo to ognik wciąż żarzy się między wargami.
4
Potem są niespokojne świecące nadzieją spojrzenia na boki, bo przecież
musi tu być jeszcze ktoś związany tym samym losem, którego nikt nie pozwolił wybrać, zamieniając cyrk tężyzny i patriotyzmu w nieznośny kamień obowiązku. Czasami ktoś odbiera sygnały niepewności, czasem ktoś ogłuszony
alkoholem szuka otwartych uszu, co mogłyby przyjąć lekceważąco lękliwy
bełkot o najbliższej przyszłości. Ktoś inny snuje opowieść o tym, że ktoś był,
przeżył prawdziwie męską przygodę.
II
Chłodny kwietniowy poranek wita pociągi na jakiejś stacji o obojętnej
nazwie, o tej porze wszystkie są podobne. Jeśli garnizon jest duży i oczekuje wielu niechętnych, już na dworcu spotkać można ludzi w mundurach,
których w przypływie dobrego humoru można by nazwać punktem informacyjnym. Informuje się o tym, że tuz obok postoju taksówek stoją zielone
ciężarówki, do których należy udać się niezwłocznie, a one powiozą najkrótszą drogą stado zmęczonych podróżą i alkoholem facetów. Faceci są zdziwieni troskliwym przyjęciem. Nikt w ostatniej chwili nie rozmyśla się, nie
błądzi, nie rusza na poszukiwanie ostatniej pociechy w jakiejś humanitarnie
wczesnej piwiarni.
Potem jazda i skrzypi brama otwierana przez uradowanego szeregowca
obwieszonego militarnym złomem, uradowanego, bo nareszcie pojawiają
się ci, którzy sprawią, że posunie się szczebel wyżej w żelaznej hierarchii
starszeństwa, co oznacza mniej znoszonych upokorzeń, więcej okazji do
upokarzania.
Bezładna, nieuformowana, pstrokata cywilna gromada wysypuje się na
asfalt lub beton wśród wczesnowiosennej geometrycznie pielęgnowanej zieloności. Znajduje się ktoś, kto poprowadzi, pierwszy opiekun starający się
mówić spokojnie i w języku powszechnie używanym. Działa jeszcze bariera
cywilnych ubrań, ostatnie chwile prawa gościnności. Ale zaczyna się już
ceremoniał inicjacyjny. Najpierw sprawdzanie, czy aby twarze odpowiadają
nazwiskom, a nazwiska twarzom, biurokratyczna krzątanina, skrócona zresztą
do minimum, tu liczy się czas i tempo. Niewiele pisania, jak niewiele ceregieli
z ostatecznym porzuceniem prywatnej strefy ubrania, by stanąć w oddziale
golasów. Wstęp do mundurowej spoistości.
5
... synu łap te szmaty... co, że za duże, przytyjesz tutaj... Jakie rozmiary?...
Tu są dwa rozmiary... duży i mały... Niech ci, kurwa, opada... okręcisz się
paskiem ze dwa razy... Prędzej tu nie są paczki u cioci... podpisuj... Co...
później se policzysz, czy ci się zgadza... kumplowi podpierdolisz, jak ci będzie
trzeba... Dalej, tempo, tempo... Nie ubierać się, jeszcze tylko gacie i podkoszulka... reszta pod pachę i w kapciach... No co wszyscy?... To biegiem
w tamte drzwi cywilny syf spłukać z siebie... A ty co, kurwa... cywilnych
gaci się zachciewa, wracaj ale już!...
Oddział wątłych oślepiająco białych ciał kłusuje kasztanową aleją tłukąc
brązowymi kapciami z plastyku, wrony odfruwają na ten odgłos, a przechodzący mundurowi zatrzymują się z gębami śmiejącymi się od ucha do ucha,
fryzjer stoi w drzwiach łaziennego przybytku, kłania się urągliwie zapraszając do środka. Na środku wykafelkowanego pomieszczenia stołek, w rękach
mistrza elektryczna maszynka i grzebień, w kieszeni nożyczki i brzytwa plus
flakon cuchnącej wody kolońskiej na wypadek skaleczenia. Operacja trwa trzy
minuty. Buczące ostrze wędruje z dołu do góry, najpierw po karku, potem
skronie zaznają bolesnych szarpnięć tępego narzędzia. Ostatni akt degradującego ceremoniału.
Zdziwione głowy obracają się na nagich, nagle wydłużonych, bezbronnych szyjach i z braku lustra szukają swego odbicia w twarzach towarzyszy.
Oto stoją podobni do siebie, wylęknieni, jakby z resztkami włosów opadły
z nich ostatnie strzępy dumy i podświadomego buntu tlącego się gdzieś głęboko, na przekór ogłupiałemu ciału, które nie stawia żadnego oporu, na przekór wargom milczącym i zasznurowanym, bo język, co dźwięczy dookoła, jest
zupełnie nie znany, pełen chrapliwych warknięć, oderwanych sylab, skróconych komend i przekleństw. Usta czują, że mowa przez nie wypowiedziana
zabrzmiałaby w tym świecie idiotycznie miękko i poprawnie, wywołałaby
jedynie salwę rechotu albo kolejną wiązankę hujów. Więc usta milczą.
Oczy mogą dokładnie widzieć kolejnego człowieka skulonego na taborecie,
mogą widzieć jego twarz szarzejącą coraz bardziej, rozmazywana kolejnymi
ruchami dłoni cyrulika, oczy widzą inne oczy pełne zaskoczenia, niedowierzania, gdy tamte dostrzegą, jak niewiele trzeba, by stać się kimś innym, kimś
podobnym do reszty, a to co różniło, leży teraz w bezładnej szarej kupie na
podłodze, a nogi fryzjera obchodzącego stołek zacierają coraz bardziej barwy
6
i odcienie, potem przychodzi ktoś z wiadrem na śmieci, by wynieść plątaninę
loków, kosmyków, grzyw i baczków, co już nigdy nie odrosną takie same.
... Jakie tam za krótko, młody, w wojsku nie ma za krótko... karczycho
musi świecić, żeby wszyscy widzieli żeś świerzol... Co ci kurwa zostawić?...
z tyłu?... tyś się chyba z hujem na łby zamienił... Tak... wszystko, co mi wystaje
spod ręki to moje... a to na czubku to po to, żeby wam żelazna czapka skóry
nie odparzyła... No nie!... zobaczcie jakie to ma loki... może ty dziewczyna...
Zocha do wojska cię wzięli. Zocha leć do dowódcy i powiedz, że się pomylili,
że cyca to ty nie masz, ale w kroku to to samo co każda baba...
Rechot odbija się od kaflowych ścian, od cementowej podłogi, wstrząsa
rosnącą grupką łysielców, kłuje topniejącą garść zarośniętych. Już nic, to już
ostatnia brama na drugą stronę, pod prysznic wchodzą jednakowi, kłęby pary
zamieniają ich w niematerialne widma. Dziesięć minut wystarcza, by pozbyć
się zapachów z poprzednich dwudziestu lat życia, tanie mydło usuwa pot
nocy spędzonych we własnym łóżku czyniąc miejsce na pot, co ma przyjść,
na całe wiadra potu wyciskane znojnymi dniami, nocami, gdy koszmary
przysiądą na piersi.
... Koniec kąpieli! ... wychodzić ... ubierać się!... tempo... Rzucone
w pośpiechu, pomieszane części umundurowania, wyrywane teraz z rąk do
rąk, to moje, nie, to moje, jaka różnica, skoro wszystko jest takie podobne.
Spodnie używane przez kilku poprzedników, spłowiała zieleń świadcząca
o niezliczonych praniach, które nie usunęły kształtów minionych ciał.
Wypchane kolana, wory kieszeni, łokcie bluz wytarte od czołgania, spękane
skórzane pasy. ... Mocniej dociągnąć, wyżej na brzuchy, a nie gdzieś tam na
jajach wam zwisa.
Niezdarnie uformowany oddział w parach, wspomnienie ze szkoły podstawowej. Kolumna strachów na wróble, powiewające szmaty na chudych
ciałach, czasem zbyt opięte na wystającym brzuchu, stonoga bosych stóp
w kapciach drepce główną aleją koszar wśród pokrzykiwań i gwizdów, na
wreszcie przyszli, nareszcie, koty, teraz się zacznie wojsko, tak.
Defilada groteskowej armii, zamiast zwartego szyku – rozsypka, zamiast
równego, żelaznego kroku – nieregularne błyski gołych kostek, zamiast butnego śpiewu – lękliwe spojrzenia spod opadających na oczy czapek, zamiast
owacji tłumu – urągliwe gulgoty śmiechu z gardeł przypadkowych, starych
7
wyjadaczy, zamiast groźnej, morderczej stali – buty z wepchniętymi onucami
przewieszone przez ramię.
Rozkołysana galera przybija do portu. Kilkupiętrowy budynek, kamień
podłogi, olejna szarość ścian, echo wędrujące korytarzami, rząd drzwi z tabliczkami „izba żołnierska”, za drzwiami pręty piętrowych łóżek, las cienkich, żelaznych łodyg i ciężkie zastane powietrze ogłuszające zapachem starego obuwia,
przepoconych stóp i ciał zaimpregnowanych tygodniowym potem.
Odpasiony facet o twarzy świetlistej rozkoszą dowodzenia rozdziela łóżka
i udziela pierwszej praktycznej lekcji, skarpety od tej pory będą jedynie luksusem używanym tak rzadko, jak rzadkie będą świąteczne noszenia wyjściowego, niezgrabnego munduru.
Soczysty wykład o onucy jako najważniejszym elemencie wojskowego
ubioru, zapewniającym wygodę, higienę i poszanowanie dla tradycji. Ani
słowa o tym, że omotanie prostokątnej szmaty na stopie trwa czterokrotnie
dłużej niż włożenie skarpety. Szybkość wymarszu decyduje o skuteczności działania... Armia świeci przykładem czystości tak, jak świeci medalami, dlatego
onuce są białe i w takim stanie, kurwa, powinny być utrzymywane! Twarze
obrzmiewają z wysiłku, oczy wyłażą z orbit, by rozszyfrować szybkie ruchu
kaprala demonstrującego tajemniczy splot na swojej stopie w skarpecie. Potem
już tylko zaglądanie przez ramię, między plączące się dłonie sąsiada, by wykraść
mu tajemnicę zwoju, on robi to samo, nas uważając za mistrza. Jedna noga
już gotowa tkwi w turbanie śnieżnej tkaniny i cóż dalej – dalej buty, słynne
wojskowe buty, doskonałe w marszu, idealne do deptania spalonej ziemi, równie nadające się do kopania w brzuch jak do niesienia wolności. Stare, spękane wojskowe buty, dawniej brązowe, teraz poczerniałe, sztywne i wyschnięte
z pokładami brudu zalegającymi na dnie, nasączone potem, wydzielinami stóp,
złuszczonym naskórkiem, esencją spijaną z dziesiątek onuc, uśpiona bezwonna
substancja ożywająca magicznie pod ciepłem stopy, by razić zbyt wyczulone
nozdrza niebosiężnym smrodem, być może dlatego jakiś humanitarny generał,
myjący się co dzień i obdarzony wyobraźnia, podczas konstruowania drobiazgowego regulaminu kazał wystawiać je na noc na korytarz.
Potem jeszcze wędrówka do magazynu, niewielki plecak z zawartością
starannie wyważoną i niezbędną. Koc, poduszka, dwa prześcieradła ze śladami wydzielin nie do wyprania. Lusterko, grzebień, aparat do golenia, plus
8
dwie żyletki, schemat ułożenia tego bogactwa toaletowego w przydzielonej
metalowej szufladzie wisi w korytarzu – ogromna plansza z zaznaczonymi w
centymetrach odległościami. Bardzo pożyteczny rysunek, teraz dłoń kaprala
uzbrojona w długopis wędruje od jednego przedmiotu do następnego... I tak
mi kurwa układać co do milimetra... porządek... Teraz rzucić te bety i zbiórka
przed kompanią... Acha... nie wiecie, co to kompania... nooo... to jest, kurwa,
ten budynek... to się nazywa kompania... bo tu mieszka cała kompania...
Dalej... wyskakiwać...
Jęk żelaznych sprężyn pod ciężarem tłumoków. Pozbyci ciężaru wędrują
do wyjścia, niektórzy utykają czując dobrodziejstwo pospiesznie zawiązanych
onuc, wędrują w lunatycznym transie, zagubieni, bo w świadomości czai się
już tęsknota do rozkazu porządkującego nie znaną przestrzeń i czas.
Kwietniowe południe szoruje obrzmiałym chmurnym brzuchem o korony
drzew, wyciąga lodowate palce i maca ciała pod sztywnymi mundurami, co
zawsze są zbyt zimne albo zbyt gorące, stawia włosy na głowie i budzi chęć
wepchnięcia rąk do kieszeni. ... Ty, kurwa... ty rudy... jaja cię swędzą?... wyciągaj te łapska... wiesz, po co są kieszenie?... po to, żeby były puste i niewypchane... niech ja cię, kurwa, jeszcze raz...
Kapralski głos smaga zbitą gromadkę, prostuje karki, każe opuścić podniesione chłodem ramiona. ... Jeszcze jedno... tego nie wiecie... na zbiórkę
wychodzi się biegiem... Drużyna!... baczność!... w dwuszeregu na korytarzu
zbiórka!...
Nogi uginają się mimowolnie, łokcie podnoszą się do góry, do pozycji biegacza oczekującego na wystrzał, sygnał do biegu, nikt się nie rusza, być zbyt
skwapliwym zbyt często oznacza okazać się śmiesznym. ... Co wam kurwa
jaja do nóg poprzymarzały?... Oto oczekiwany wystrzał, lawina ciał wali się
w oddalone o kilkanaście metrów drzwi. pierwsi wpadają bezkolizyjnie, gdzieś
w połowie gruby wąż grubieje jeszcze bardziej i kleszczy się w przejściu,
trzeszczą drewniane wrota, ktoś pada czyniąc wyłom, z którego korzysta ogon
i znika we wnętrzu budynku.
... Dobrze było, tylko za wolno... nie bać się... napierać... w razie czego za
drzwi płaci dowódca... Drużyna!... w dwuszeregu na placu przed kompanią
zbiórka!... Łomot obutych stóp, jęk drewna naporem ciał i rozbiegane oczy
co zaczynają powoli pojmować istotę zabawy. Znów zator i bezładna walka
9
o przejście cieszącą kapralską twarz, ostatni wybiega ten, który padł i teraz
utyka, a może boi się następnego przemarszu po swoich plecach.
... Za wolno, tempo tempo ... żołnierzu... ty ostatni, co tak wolno... Jeszcze raz... Drużyna!... w dwuszeregu... wróć!... Do huja pana, miał być dwuszereg... a to, co jest... Według wzrostu ... ty drągalu pierwszy... tak... ty chudy,
do ciebie mówię... za nim... i od tej pory zawsze tak ma być... Drużyna!...
w dwuszeregu na korytarzu zbiórka.
Czasu jest dość, jakże jest dość czasu, dwadzieścia cztery miesiące czasu,
lekcje powtarzane kilkanaście, kilkadziesiąt, kilkaset razy, do kropel potu tężejących w zimnym powietrzu, do zmęczenia, do drżenia nóg, do całkowitej
pustki w mózgu, w której rozbłyska jedynie flesz komendy, wszystkie myśli
zostały odepchnięte, znikały, ustępując miejsca sekundowym oczekiwaniom
na kolejny krzyk wytyczający prosta albo orbitę, gdzie trzeba skierować bezwolny wór do ciała uważając, by nie być pierwszym, bo wkrótce towarzysze
nauczą się rozróżniać pierwszych i nienawidzieć ich, uważając, by nie być
ostatnim, dostrzeżonym przez odpasionego wodza, bo wodzowie nienawidzą
ostatnich i zapamiętują ich szybko i bezbłędnie, zapamiętują najlepiej, przywołując potem ich imiona zamiast przekleństw. Koledzy również nienawidzą
ich, w imię zasady: jeden cierpi za wszystkich, wszyscy cierpią za jednego.
Opustoszały mózg pojmuje w końcu, że myślenie jest ołowiem w tej zabawie
w powtarzalność czynności, należy je zniszczyć zastępując doświadczeniem,
automatycznym odruchem w odkrywaniu przejść i mielizn. Stukrotne powtórzenie ruchu, tysiąckrotne powtórzenie ruchu, metodą prób i błędów wyławia
najskuteczniejsze położenie ciała, nawet w prostej czynności pokonywania
zbyt wąskich drzwi, w zbyt krótkim czasie.
... Bieg, bieg, bieg!... zapamiętajcie sobie, że metodą poruszania się w
zasięgu mojego wzroku jest bieg... zawsze bieg... tylko bieg... bieg!... Baczność!... Obiad... za mną biegiem marsz...
Barak stołówki bucha dymem, dwuznacznymi zapachami, bucha łomotem kotłów, brzękiem aluminiowych łyżek, plastikowe talerze napełniają się
w zawrotnej prędkości, gonią plastikowe miski, nad całym gastronomicznym
majdanem faluje głos kaprala: szybciej, szybciej. Żołądek ogłuszony długim
postem woła o napełnienie zaciskając się jednocześnie pod nieustępliwa łapa
oszołomienia i lęku.
10
Płomień wstydu podsycany zaczepkami od innych stolików, szyderstwa
lądują w naczyniach zmieniając smak jedzenia tak, że staje się obrzydliwe,
powodujące wymioty. Na niektórych głowach rozpryskują się kartofle, kucharz
nie pogniótł ich zbyt dokładnie, być może w nadziei na taką właśnie zabawę.
III
(sześć tygodni później)
Dziś twój wielki dzień żołnierzu, przetrzyj oczy, już czas, już czas najwyższy, byś wylazł nareszcie z tych betów, tylko kilka godzin dzieli cię od uroczystości, na którą czekasz od sześciu miesięcy, a może tylko ktoś powtarza,
że oczekujesz, może to ktoś oczekuje zamiast ciebie, może ktoś oczekuje
tobą. Ale dosyć tych podejrzeń, spuść chude nogi na podłogę, zanurz je
w plastykowych zimnych kapciach i biegnij, by koledzy nie wyprzedzili cię i nie
zajęli najlepszych miejsc w łazience, tych z lustrami. Nie zapomnij się również
odlać, bo kłucie w pęcherzu nie pozwoli czuć podniosłości chwil, co nadchodzą.
Ostrożnie, ostrożnie, bo się pokaleczysz pospiesznymi ruchami maszynki do
golenia, jeszcze parę kropel kolońskiej wody pod tytułem „polarna” i pachnący,
zaróżowiony dziecinnie możesz stanąć w kolejce do drzwi magazynu, gdzie
czeka na ciebie nowy ciemnozielony, sukienny mundur. Wczoraj długo w noc
męczyłeś się, by naostrzyć kanty spodni tak, by dorównywały klindze krótkiego
bagnetu, który już niedługo zatkniesz w lufie karabinu. Wczoraj do zmęczenia ramion nadawałeś pożądany kształt klapom marynarki, gładziłeś najlżejsze
zmarszczki na rękawach, trud się opłacił, widzisz przecież w lustrze ową słynną
postać chłopca malowanego, to nic, że trochę nie na twoja miarę ten mundur, że trochę zbyt obszerny, że spodnie zwijają się w precle, och to doprawdy
drobiazg, już widzisz ten opiewany sznur panien, co ciągnie za hipnotyzującą
zielenią, oślepiające zajączki wyglansowanych butów wskazują drogę.
Żołnierzu spiesz teraz do drugiej kolejki, pod drzwi obite grubą blachą,
tam w równych rzędach tkwią przedmioty, pożądanie wszystkich samców tej
ziemi. Szlachetne połączenie czarnej oksydowanej stali i gładkiego, wypolerowanego drewna o przepięknym, harmonijnym rysunku słojów. Jak dobrze
poczuć ten ciężar na ramieniu. Cztery i pół kilograma, cztery tysiące pięćset gram śmierci zwisa na zielonym, parcianym pasie, dłoń pieści rozkoszne
przewężenie kolby. Tak żołnierzu, to tutaj tkwi tajemnica, co zniewala twoją
11
duszę, tu tak, w tej pozornie martwej konstrukcji, w systemie dźwigni, zapadek i sprężyn. Kawałek cuchnącego smarem żelaziszcza sprawia, że wahający
się stają pewniejsi, a tchórzliwi przyoblekają się w odwagę. Karabin jest fletem
szczurołapa, fletem, co prowadzi posłuszne rzesze za sobą, podporządkowując
je sobie, włada. Magia śmierci i władzy zaklęta w banalnym mechanizmie
absolutnie funkcjonalnym. Bożek w srebrzystej koronie bagnetu, totem plemienia mężczyzn, posiadacz ludzkich rąk i bystrych oczu, to nie my nim kierujemy, to on zmusza nas do uległości, nasze mięśnie przenoszą go, wyszukują
dla niego pokarm. To nasze zniewolone dusze urządzają mu w czasach pokoju
misteria podobne do dzisiejszego. Ileż pięknych słów dzisiaj padnie z ust
błyszczących dowódców, ile fetyszy kąpiących od fałszywego złota spróbuje
poderwać nasze duże, unieść je w błękit, gdzie szybuje białopióry mityczny
ptak o złocistych szponach, cała krzykliwa, prostacka liturgia pełna bieli, czystości i purpury celebrowane, by odwrócić myśli od dymiących kałuż krwi, od
porozrywanych ciał i smrodu palonego mięsa.
Ale nie myśl o tym chłopcze żołnierzu, zawsze pozostajesz niewinny, dano
ci ten przywilej, byś nie musiał zaprzątać sobie głowy jakimiś wątpliwościami
lęgnącymi się w rozmiękczonych myśleniem mózgach. Ty zawsze zostaniesz nieskazitelny i opiewany, bo przyjąłeś na barki głaz obowiązku, a odpowiedzialny
jesteś jedynie za precyzję wykonania, za natychmiastowość, za skuteczność.
Gotowość, gotowość, już wszyscy uformowani w zgrabne czworoboki nie
do przebicia wzrokiem. Oczekiwanie drażni napięte mięśnie, podnieść nogę
na regulaminowe trzydzieści centymetrów, skruszyć wątłą skorupę betonu pod
stopa i ruszyć, nareszcie ruszyć tam, gdzie szpaler matczynych piersi konwulsyjnie falujących pod wpływem wzruszenia, co zdarza się raz w życiu, gdzie
front ojcowskich twarzy promieniujący dumą, oto moje nasienie krew z krwi
mojej, kość z kości przebiera teraz nogami w którymś tam szeregu i niesie
stal, jak i ja nosiłem kiedyś. Być tam gdzie obywatel dowódca wspina się na
blaszaną honorową trybunę by przywitać swoich sokołów krótkimi szczeknięciami, a sokoły odpowiedzą huralnym ołem telu niku! Teraz prostokąt
syntetycznej tkaniny wędruje do góry po długiej pasiastej rurze a biedak w
galowym mundurze obwieszony srebrnymi sznurami ciągnie za stalowy drut
starając się nadać wędrówce płachty powolne i uroczyste tempo. Flaga złośliwie zwisa flakiem, wiatr nie stawił się na uroczystość.
12
Już padają kolejno komendy rozróżniane w swojej chrapliwości jedynie
dzięki długim ćwiczeniom. Żelazne kaski spoczywają w lewych dłoniach,
prawe unoszą się ze złożonymi dwoma palcami. Mistrz ceremonii wypowiada
słowa ślubowania. Kilkaset gardeł powtarza je głucho i równo, ślad długich
lekcji przez długie tygodnie prowadzonych w odległym kacie koszar, tuż za
barakiem kuchni i magazynu żywnościowego. Jest coś o wierności, zdecydowaniu, sojuszach, jest coś o karze. Jeszcze przemówienia, pierwsze wykrzykuje
dowódca o zmarszczonym czole, drugie, wybrany z wielu supergorliwy młody
żołnierz zacinający się efektownie i podnoszący kartkę wysoko do oczu, w obu
mowach znać tego samego stylistę. Potem już tylko majówka w cieniu armat.
Koce i kocyki, rodzinne grajdołki. Mamusia specjalnie upiekła plus tatuś specjalnie dla ciebie nastawił trzy tygodnie temu plus jak was tu karmią plus
ślicznie wyglądasz w mundurze, załóż jeszcze czapkę plus kiedy cię puszczą do
domu plus no jeszcze po jednym plus dobre te ogóreczki.
Jest zespół młodzieżowowojskowy, jest okolicznościowy transparent, jest
majowo, nawet tablica z plakatem, na którym widnieje sylwetka człowieka
i napis „celu uważnie” zieleni się bardziej niż zwykle. Dziś wszystko jest bardziej niż zwykle.
IV
(wieczór tego samego dnia)
Wieczór opada jak pierwszy, chłodnoskrzydły motyl wiosny. Muśnięcie
następstwa pór dotyka wszystkich miejsc. Dotyka również kaprala nazwiskiem Kapral. ...Buty mają się świecić... jak psu jaja na wiosnę... jasne?...
onuce złożone w kostkę mają równo leżeć na butach... jasne?
Cienie podchodzą i stawiają swoje rozczłapane trepy w równym szeregu pod ścianą, krytycznie przymknięte oczy porównują, czy sąsiednie nie
lśnią jaśniej, czy onuce nie są obdarzone ostrzejszymi kantami. Zadowolony
z porównania jednodniowy żołnierz odchodzi rozglądając się za jakimś
zajęciem, bogaty w doświadczenie, że niebezpiecznie być bezczynnym., Głos,
już nie kaprala, ale zwykłego szeregowca zatrzymuje go w miejscu.
...Kocie!... to są wyczyszczone buty?... jaja sobie robisz?... Zamaszyste
kopy posyłają kilkanaście par obuwia w perspektywę korytarza, białe onuce
fruną pod sufit jak latawce, kilka starszych towarzyszy przyłącza się do zabawy
13
zamieniając budynek kompanii w zwariowane boisko z kilkunastoma piłkami.
Zza drzwi wychyla się zaciekawiona głowa kaprala, uśmiech kroi ja dookolnie.
... No mówiłem kurwa, że mają błyszczeć.,.. i co? Odpierdolili jakieś fajansiarstwo!... Zbierać mi to do cholery i wszyscy za szczotki i czyścić do upadu!...
Mozolne odnajdywanie własności w lesie nóg graczy, którzy nie mają
zamiaru przestać. Szczęśliwi znalazcy wybiegają na zewnątrz i w świetle latarni
polerują i polerują lustrzane powierzchnie z ulgą że nie są tam, w środku,
gdzie łysielce pełzają na czworakach wśród śmiechu i poszturchiwań starając się dopasować brakujące buty, wzgardzeni i osamotnieni. W powietrzu
pobrzękują dzwonki przedpiekla. ... No co młody?... Znalazłeś już swoje... to
chodź, wyczyścisz i moje... Tak młody mianuję cię swoim pucybutem, czy jak
to się tam nazywa... o widzisz tam stoją... tak... te upierdolone w błocie... co
się kurwa tak gapisz jak szpak w pizdę... co chciałbyś, żeby dziadek sobie sam
czyścił buty... coś powiedział kocie zajebany!... baczność!... padnij!...
Ciało zelektryzowane komendą wali się na beton. Zdmuchnięty płomyk
buntu kopci uczuciem wstydu i upokorzenia, rozkaz ustalający ostateczną
zależność, określający, kto jest panem, a kto sługą, jasność układu tak przeraźliwa, przypieczętowana natychmiastowym odruchem. Ciało leży, leży
i przeżuwa klęskę, kurz podłogi miłosiernie przyjmuje bezsilną łzę, pozwala
jej rozpłynąć się, zniknąć. Świat zamyka się gdzieś ponad głową, mroczne
burzliwe niebo spękanego sufitu i głos wszechmogącego jak ciśnięta błyskawica godzi gdzieś w kark, wyżej, w środek czaszki. ... Powstań kocie!... Elektrody bezsilności wbite w kończyny galwanizują zmiętą postać na podłodze,
podkurcza nogi i ręce, podrywa się do góry stając wyprostowana. Szeregowiec wyprężony przed szeregowcem. .. Padnij kocie... powstań kocie... padnij kocie... powstań kocie... padnij kocie... powstań kocie...
Głos wypluwa komendy, wznosi się i opada, opada i wznosi, by w
końcu załamać się na murze zmęczenia ludzkiego ciała próbującego dźwignąć się z ziemi, ale nogi nie chcą zamienić się w sprężyny, ręce nie chcą
stać się podpora.
... No masz dosyć?... to bierz teraz buty szanownego pana dziadka i wypierdalaj... A niech tylko spróbują się bardziej błyszczeć... Oddala się postać ze
złamanym grzbietem, przetrącony wzrok dostrzega, że nie jest sam w klęsce,
już kilku towarzyszy walczy o blask, próbuje zapalić słońce w znoszonej skórze
14
ciężkich glanów starszych kumpli. Postać wbija oczy w ziemię, kuca wśród
innych pucybutów szczotkując i polerując do omdlenia ramion.
Budynek kompanii szybuje w ciemnościach, sterczy jak samotna wyspa w
bezmiarze nienawistnego morza, okręt, którego załogę uwięziono, a garstka
piratów gotuje sobie ucztę i igrzyska. Te igraszki w wojskowym slangu nazywają się „szkolenie”. Musztra bojowa stosowana jako element ćwiczeń na
poligonie, przeniesiona w cztery ściany, na niewielka przestrzeń korytarza,
sal, kibla, łazienki. Stropy dudnią pod stopami biegających łysielców, czołgających się łysielców, padających łysielców, skaczących żabką łysielców,
łysi8elców wyznaczonych do sprzątania, wykonujących groteskowe tańce ze
szczotkami, w towarzystwie wiader i szmat pośród zwariowanego tumultu
manewrów dowodzonych przez kilkudziesięciu generałów bez naszywek.
Osobliwa armia, gdzie sztab trzykrotnie przewyższa liczebnością siły operacyjne. Ściśnięci pasami szeregowcy o oczach potrzaskanych przerażeniem starający się wykonywać rozkazy wydawane przez dwóch, trzech szeregowców
o twarzach rozświetlonych boskim uczuciem mocy. ... Czołganiem naprzód.,,
biegiem, kurwa, powiedziałem... co się jeszcze futrzaku oglądasz... do końca
korytarza i z powrotem... ja ci wyrobię szybkość... łap spodnie, jutro wychodzę na miasto, żelazko jest tam, mam się pokaleczyć kantami... łazienka jeszcze nie sprzątnięta... co nie wiesz, bierz dwa wiadra piachu, parę wiader wody
i szorujesz podłogę, ma być jak nowa... hej kapral widzisz ego z brzuchem
tego tłuściocha... oporny?... daj mu kawał cegły i niech leci kible...
To nic chłopcze, to nic, to tylko oszalała noc potłukła szyby w oknach,
wdarła się do środka, wdarła się pod sklepienie czaszki i zawodzi opentańczą
piosenkę, to nieprawda chłopcze, to zły sen rwany na strzępy przez widma,
przez przywidzenia, to tylko krzyk potępionych układa się w karuzelę postaci
w biegu, wymachujących rękami, sunących na brzuchach ku nieosiągalnej
ścianie zamykającej korytarz, to przecież nie może się dziać, przecież reszta
świata nie może nagle okazać się kłamstwem, pustym słowem, mgła, co
omotała wzrok, watą, co zatkała uszy, przecież jest gdzieś pod tym niebem
porucznik o inteligentnym czole poruszający wargami na szklanym ekranie
w niedzielne poranki, gładzący zdania, pieszczący słowa, te piękne nazwy:
koleżeństwo, braterstwo, godność i zaszczyt munduru i nie śpi ktoś, by spać
mógł ktoś. Kurwa, co się stało z moim przekrwionym mózgiem, przecież
15
nie toczy się po grani szaleństwa, bo ciało jest spocone i odczuwa ciężar
wszystkich czynności wykonywanych w pośpiechu i panice, a dłonie i kolana
są obolałe od uderzeń o beton i twarz mi płonie upokorzeniem, więc jeśli
mój mózg nie oszalał, to wszystko dookoła oszalało i te dzwony przedpiekla
są realnością i brudem na górach butów do wyczyszczenia. Gdzie jest ten
dobry pułkownik, mądry i ojcowski, ten, który strawił pół życia, by opisać dzieje dzielnej czwórki i jeszcze dzielniejszego psa o puchatym imieniu,
jego słowa tak dobrze zapamiętane, słowa, którymi witał w elektronicznym
okienku te tysiące nowoprzybyłych do bram rycerskiego zakonu, jak raczył
się wyrazić, jego gwiazdki lśniły tak szlachetnie, przecież to niemożliwe, że
nigdy nie istniał, że był efemeryda, fantomem dla uśpienia czujności, kością
dla oswojonego psa. A ci oddani, ci malowani, ci niezgrabni w mowie, ale w
czynach niezawodni, te parobczaki błękitnookie z dzieciakami w ramionach
na akademiach rocznicowych, ich piersi skropione łzami matek, w ich oczach
łza rozstania przyjedź mamo na przysięgę, podejrzewam w tym jakąś zmowę,
jakiś masoński podstęp letniego festiwalu w nadmorskim kurorcie, gdzie
królują gęby jurnych dobrodusznych sierżantów, u których jak u mamy,
u których jak u taty, a dziewczęta za mundurem zapieprzają sznurem.
Więc gdzie jestem, może to jednak kundle obłędu szarpią na mnie ten
śmieszny, zbyt duży mundur, może to kara za to, że zwątpiłem, że nie podążałem tutaj na skrzydłach, z piersią rozsadzaną dumą, że pozwolono mi wypełnić zaszczytny obowiązek, może to zemsta tych, co przyszli ze spuszczonymi
głowami z sercami spuchniętymi od radości. Może dotyka mnie los tych, co
śmiali bluźnierczo roić o odepchnięciu łaskawie wyciągniętej dłoni, ale czyż
możliwe, żeby wszyscy, przecież nie jestem sam w tym kotle prześladowań?
... Ty co tak stoisz!... widzisz jak się koledzy bujają... do roboty... do sali,
pomóż sprzątać... ma być, kurwa, błysk!.. Ooo jeszcze jeden... właź futrzaku...
bawiłeś się kiedyś w czołgi?... to proste... padnij... czołgi do garażu!... no co
leżycie jak te peje... nie słychać komendy?... walcować się pod wyra... i to
z hałasem... Co, nie słyszeliście jak czołg warczy... dalej!... czołgi z garażu!...
głośniej kurwa!... nie słychać silników... głośniej! ... no wyjeżdżać szybciej...
szybciej... Ładny poligon, nie?... aż się kurzy, tak dają... Co się patrzysz kocie...
oporny?... zaraz cię wyleczę... pobujasz się z froterką do północy po korytarzu... Dobra, powstań wszyscy... za pięć dziesiąta myć się wojsko... biegiem!...
16
Błogosławieństwo dwudziestej drugiej godziny doby, błogosławieństwo
mijającej szesnastej godziny dnia. Wszystko zamiera na chwilę pod wibrującym głosem, capstrzyk! capstrzyk! capstrzyk! Postaci w piżamach w niekompletnych mundurach ożywają na powrót, kolebią się miarowo nad szczotkami,
kucają zgarniając ogromne kałuże wody, zbyt wielkie dla małych szmat i nerwowych nieprecyzyjnych ruchów. Wiadra wydzwaniają swoja piosenkę czystości i znużenia, zapach pasty łaskocze nozdrza mieszając się z ostatnimi,
powolnymi papierosami wypalanymi przez starszyznę znudzoną już nieco
igrzyskami. Wyprężone łysielce meldują z lękliwą powagą o uporaniu się
z syfem zaszczanego kibla, z kamienną posadzką łazienki, z matowym drewnem podłóg w salach. Tłumok ciała zawiniętego w koc omotanego nadzieją,
że dzień dogasa i nadchodzi bezpieczna ciemność pełna łagodności. Zwierzęta
drżą w jamach posłań.
... Wojsko śpi?... Co tak cicho?... Co? Wojsko nie odpowiada? ... Obraziło
się młode wojsko?... Ooo wojsko odpowiada... nie chce się wojsku spać...
no to kontrola czystości... Prawa nóżka na kant łóżka ... wystawiać te swoje
szkity młode wojsko... ładnie ładnie... czyste... Co mnie kurwa obchodzi, że
sprzątałeś... Młode wojsko powstań!... w dwuszeregu w łazience zbiórka...
z ręcznikami!... tempooo!... młode wojsko myje nogi... trzydzieści sekund...
koniec mycia... w dwuszeregu na sali zbiórka!... za wolno... w dwuszeregu
w łazience zbiórka!... wojsko myje nogi!... piętnaście sekund... w dwuszeregu
na sali zbiórka... Co się tak pierdolisz jak królewna w tańcu!... do łazienki po
kolegę biegiem... no... teraz lepiej wojsko... na salę biegiem... teraz liczę do
trzech i wszyscy są w łóżkach... raz... dwa... trzy... za wolno... wróć... raz...
dwa... trzy... za wolno... wróć... raz... dwa... trzy... za wolno...
Człowiek w brzuchu nocy, w jej łonie, w jej wnętrznościach, zastygły
w bezruchu, w obawie, by ktoś nie rozdarł mrocznych zasłon, nie poprowadził
do tańca pogardy. Wtedy, przed prawdziwymi narodzinami w wykluwającym
się mózgu też postukiwał zegar odliczający ostatnie chwile bezpieczeństwa,
ostatnie chwile przed wyjściem w obcy świat.
Teraz tutaj drży pod kupą brudnych szmat, pod którymi drżeli jemu
podobni, pół roku temu, rok temu, dwa lata temu. Szara tkanina przesiąknięta jest lękiem bezsennych nocy, nocy przespanych z otwartymi oczami
z rozedrganymi uszami, ile nocy, ileż to nocy, te pytania nie mają sensu,
17
pytania o liczbę, cała przeszłość jawi się jako jedna noc przerywana chwilami jasności gorszymi niż ciemność. Bo teraz, w mroku można przynajmniej
odliczać dzielący czas i sycić się bogactwem zegarowych stuknięć nizanych na
wątłą nić oddechu. Czterysta siedemdziesiąt chrobotów przesuwających dużą
wskazówkę. Dwadzieścia osiem tysięcy osiemset drobnych drgnięć poganiających najcieńszą wskazówkę zegara. Cały świat do przejścia, całe życie do
przeżycia. Tylko nie zasnąć, nie zasnąć, bo całe bogactwo darowanego czasu
zostanie zaprzepaszczone, zniknie w otchłani chrapliwego, znojnego snu, dar
wolności utopiony w prostackim postękiwaniu stężałego ciała, cała buntownicza podróż oddana za pozorne wytchnienie, które nie jest niczym innym
jak przygotowaniem na następny, podobny dzień, podobny w swoim niezrozumiałym okrucieństwie wieczór, na wszystkie dni i wieczory. Więc myśleć,
uruchomić ten bezładny, ale obronny kierat myśli, który być może wykona
jakąś pracę, obnaży rozwiązanie zagadki i wskaże drogę wyjścia, a jeśli nie,
to przynajmniej śnić na jawie cały utracony świat i swoje w nim byłe bycie,
chociażby za cenę zmęczenia i opuchniętych powiek, połykać tę niespodziewaną cisze, ciszę i łaskawie otulającą samotną samotność, lepsza od tej pustej
samotności dnia, gdy głowa wymieciona do czysta i nawet siebie nie można
mieć za towarzysza. Teraz, wreszcie teraz, wśród smrodu tej ogromnej sali
i pojękiwań, imion wypluwanych nieświadomie, przekleństw i charkotu
podać sobie rękę i odbyć naradę z własnym cieniem, przytulić go i myśleć,
myśleć do niego normalnymi słowami o normalnych rzeczach, o niemęskich
głupstwach, o nieporządku, bałaganie, o samowoli i pogardzie dla tego skurwionego świata, nim przyzwyczajenie zrobi swoje i zasieje ziarno obojętności,
nim nadejdzie nieubłagane pogodzenie z fetyszem kłamstwa, z piramidalnym
oszustwem. Tak, teraz jest chwila odwagi, chwila, gdy można cucić uczucia
inne od strachu i myśli inne od obliczania odległości. Teraz jest ta chwila, to
ogromne morze chwil, w którym można się wykąpać zmywając cały syf całe
brudne światło minionego dnia, wszystkie klątwy i lepki zgniły miąższ owoców upokorzenia. Teraz, gdy jest noc absolutnej ciszy, bo dźwięki nie dotyczą
tego miejsca pod kocem, można kroić racjonalnym skalpelem zbuntowanego
umysłu cielsko pozornie bezrozumnej bestii, by poznać jej anatomie i widzieć,
jak jest słaba i jak silna, jak jest wszechmocna i jak bardzo bezradna, gdy nie
18
zaakceptuje się jej praw, przyjmując jedynie ciężar pokonywania pewnej przestrzeni w pewnym czasie.
Tylko nie spać, nie spać, kraść chwile i godziny, które nie są przewidziane
w drobiazgowym planie zawładnięcia świadomością. Nie są przewidziane
na naukę mechanizmu ani na wynajdywanie surowicy przeciw ukąszeniom.
Są przewidziane na biologiczną regenerację, na rozprężanie mięśni, na odrealniające sny, by przebudzenie było twardsze i bardziej zaskakujące, a rwący
potok porwie bezwolne ciało i opróżniony umysł.
... Hej ty!... młody... co tam, kurwa, mamroczesz pod kocem?...
Zdegradowany st. szeregowy
19
SONG WOJSKOWY
Armio
Zrobiłaś ze mnie mężczyznę Tej jesieni walczyłem
z natarciem złotych i czerwonych liści jak Buster Keaton
w swoim śmieciarskim filmie
Zrobiłaś ze mnie mężczyznę za lichą zasuwka klozetu:
siódma albo ósma kabina w szeregu
Nie mieliśmy prześcieradeł i jako dowód musiałaś posłać Generałowi J.
płachtę ŻW z archipelagiem mojego orgazmu
Oglądał ja z dumą jak koszulę cygańskiej panny młodej
w poślubny poranek
Armio o włosach burzliwych jak dymne świece
Armio o biodrach tajemniczych jak minowe pole
Armio o oczach przenikliwych jak drut kolczasty
i lśniących jak chleb z margaryną
Armio o paznokciach gładkich i chłodnych jak gumowe buty
Trzeba było się spieszyć bo koty z młodego rocznika
nadchodziły z prawej strony szorując odłamkami cegieł
kolejne sedesy. Nie mogłem nie płakać
widząc jak brutalnie traktują twoje ciało
I jeszcze ten bałagan rozpiętych spodni paska szlufek
i zbyt dużej czapki
Armio o stopach lotnych jak polityczne wychowanie
Armio o głosie kołyszącym jak sprężyny łóżka
Armio o oddechu szybkim jak sobotnia kąpiel
Armio o piersiach jędrnych jak uralskie czołgi
Armio o pachach wonnych jak manewry w lipcu
Śledził nas szef kompanii w mundurze lotnika
chociaż był tylko smutnym błotnistym saperem
Myślę że był zazdrosny Że kochał cię do szaleństwa
Bo moje sznurowadła i niewyczyszczony karabin
wpędzały go w rozpacz którą opisywał w zwięzłych raportach
20
dla wyższych dowódców
Och! Ileż razy jego lśniące cholewy napełniały moje gatki strachem
gdy próbował nas nakryć jak mąż dwoje kochanków
Armio o obojczyku białym jak karta powołania
Armio o zębach kuszących jak pierwsza czwórka defilady
Armio o łokciu powabnym jak przęsło saperskiego mostu
Armio o pępku wilgotnym i mrocznym jak okop
Armio o udach toczonych i smukłych jak lufa
Te chwile które kradłem codziennym zajęciom
by szukać twego ogromnego ciała
Wszystkie ciemne zakamarki gdy kibel był oblężony
i wypełniony echami obiadu
Wartownicze budki wnętrza ciężarówek
czasem własne łóżko gdy wszyscy już spali
Armio pamiętasz tamten parapet tuż za magazynem broni
Miałem wtedy nocną służbę i nikt nas nie niepokoił
Rano byłem tak obolały że ledwo mogłem się odlać
Armio o brwiach wysokich i sklepionych jak namiot polowy
Armio o szyi ruchliwej niczym wzrok kaprala
Armio o ślinie narkotycznej jak muszka celownika
Armio o ustach umiejętnych jak ćwiczenia na drążku
Armio o uszach przejrzystych jak rota przysięgi
Twoje wprawne ruchy dookoła mych guzików
Myślałem wtedy o innych chłopcach o amerykańskich chłopcach
o żydowskich chłopcach o chłopcach rosyjskich
I byłem zadowolony że nie musze trzepać kapucyna
na jakimś atomowym poligonie
albo wśród afgańskich wielbłądów
albo nad krętym i świętym Jordanem
To smutne gdybyśmy musieli się kochać w obcym kraju
wśród dromaderów albo baktrianów tam gdzie nikt nas nie chce
Nici z miłości gdybym widział
kindżały mudżahedinów czyhające na moje jądra najeźdźcy
Armio o uścisku bezpiecznym jak półkowy lazaret
Obejmowałaś rosyjskich chłopaków pełznących w pustyni
21
i w lodach strategicznej Kamczatki
czarnych boys strzegących piwiarni Monachium
smukłych synów Izraela broniących wyspy na morzu turbanów
Czy mogłem być zazdrosny? Armio! Skoro wszyscy dostawali to samo
Armio o pośladkach twardych i idealnych jak betonowe czasze
Armio o wnętrzu pośladków gładkim jak sanitarny fajans bunkra
Armio twoja miłość była większa niż miłość wszystkich kobiet
o czym przekonuję się teraz bo zawsze żądają czegoś więcej
a ty chciałaś tylko tego co sama dawałaś
mego ciała
Dziś jestem niezdarnym cywilem i często śnię o tobie
Armio o grzbiecie falującym jak oddech tyraliery
Zdradzasz swoich generałów i przychodzisz do mnie w nocy
W marzeniach znów jestem rekrutem.
Znów mnie rozdziewiczasz w dobrotliwym cieniu klozetowej spłuczki
Jest mi smutno Cierpię Wojskowe Komendy Uzupełnień
niczym rajfurskie kantorki przysyłają ci
chłopców wciąż młodszych i młodszych
Stroisz się w srebrną biżuterię z ich nasienia
w prowokującą bieliznę z ich rumieńców
Bezdenna jak Messalina niewinna jak Maria
po kursach Freuda
Zrobiłaś ze mnie mężczyznę za lichą zasuwką klozetu:
siódma albo ósma kabina w szeregu.
Nie potrafię kochać się z kobietami jeśli nie słyszę
bulgotu wody a ŻW i ŻP widziane w kioskach
przyprawiają mnie o niechciane erekcje
Armio o kostkach kształtnych jak żołnierski plecak
Armio o łonie gwałtownym jak piorunian rtęci
Jestem za stary na rekruta
Jestem zbyt młody na wiarusa
Mrużę oko i podglądam twe igraszki przez dziurkę od klucza
22
LITANIA DO BRONI
Cudzie o sile większej niż pieniądz
Latarnio zwołująca ćmy mężczyzn
Czarna oksydowana suknio – tysiące stoczą się przez krawędź istnienia
w hipnotycznym marszu za tobą
Ekstazo kopiącej kolby
Erekcji monstrualnego grzyba
Kurwo Babilonu dookoła której
rej siwi genera
generałowie drepcą i drepcą
jak ma
małolaty pragnące pierwszego rżnięcia
Plastrze na rany impotentów – sztywność luf zwraca im sny o potędze
Łagodna rozłożysta matko chroniąca pod trytylowe skrzydła synów
wystraszonych nocą życia
kochanko dźwięcząca metalicznym pettingiem
Natchnienie batalionu poetów zaczynających
swoje masturbacyjne płody od słów Ojczyzna
Honor Braterstwo cholera wie co jeszcze
Nocna zmazo gdy bitym przez ojców gówniarzom
śnią się chrzęszczące armie i niewidzialne
partyzanckie oddzia
oddziałły
ły
Dziwko służąca z jednakowym oddaniem panom
i niewolnikom
Królowo przed którą zginają się kolana pękają
wory przysiąg
Ostatnia nadziejo pohańbionych
płacących hańbą za hańbę
Zatruta ślino zwilżająca
kutasy facetów – już tylko
ciebie i ciebie i ciebie będą
pragnąć
Cierpliwy sępie krążący nad
łonami kobiet – bo tylko ich
owoce zawsze ich owoce jedynie
23
ich owoce
mogą cię
wykarmić
Chochlo
mieszająca
w zupie ludzkich
członków jelit mózgów
i wydzielin
Kosmiczna pornografio obiecująca
zmartwychwstanie a to co darujesz
jest smakiem gówna i popiołu
Zręczna akuszerko uwalniająca
z dusz aniołaa zag
zagłady i diabła
czystych rąk
Owadzie super doskona
doskonałłłyy tworzę mężczyzn
połowę z nich połkniesz na pierwsze śniadanie
a reszta będzie pierdolić się z tobą aż do
bohaterskiej śmierci na zdezelowanym materacu
w burdelu chwa
chwałły
ły
Modliszko Modliszko Modliszko
24
PRISON IS HELL
Te dwa słowa w języku angielskim są jednym z najczęściej wykonywanych
tatuaży w polskich więzieniach. Misternie kłute strzelistą szwabą, pracowicie
i długo odwzorowywane w wymyślnym, cieniowanym, trójwymiarowym liternictwie, mozolnie nanoszone zwykłymi drukowanymi literami. Elementarna
prawda podana na plecach, na piersiach, wzdłuż ud i łydek.
Więźniowie są strąceni w otchłań, wyrok nie jest dla nich karą w prawnym,
oficjalnym, potocznym czy jakimkolwiek znaczeniu. Nie daje szans poprawy.
Powrotu. Jest ostatecznym potępieniem, od którego nie ma odwołania.
Skazańcy nie mówią o sprawiedliwości. A jeśli tak, to z pogardą i lekceważeniem. Sprawiedliwość jest dla nich czymś groteskowym, śmiesznym
jak pogadanki o szkodliwości alkoholu wygłaszane, co jakiś czas w lokalnym
radiowęźle przez więziennego psychologa. Przyjmują swoją hańbę ze spokojem
i starają się zachować resztki godności, odrzucenie chcą zamienić w wywyższenie. – My złodzieje, my recydywa, my bandziory – te słowa wypowiadane są z
dumą. Chcą trwać chroniąc to, co w nich najgorsze na przekór bezwzględnej
władzy. I trwają stłoczeni jak rzeźne zwierzęta, jak ciała pozbawione dusz.
To właśnie ich ciała mają zdolność przemawiania. Na plecach obrazy
cierpliwie ryte zwyczajną igłą do szycia, w nocy, przy kopcącym kaganku
z przydziałowego smalcu, pod groźbą więziennej kary. Obrazy sławiące
odwagę, zbrodnię i seks. Symbole sztyletów, nocnego, przychylnego złodziejom pornograficzne ażurowe pończochy. Kolczasta kaligrafia oznajmująca mrok, zniszczenie i pogardę. Insygnia obrane na całe życie. Ramiona
okryte oficerskimi dystynkcjami odmierzającymi lata spędzone w żelaznym
i zardzewiałym świecie. Generalskie lampasy – już nie tatuowane, ale cięte
cienkim ostrzem żyletki od bioder po kostki stóp, od barków po nadgarstki.
WWArmia ciemności. Całe życie zapisane na stronicach skóry. Wężowe,
siedmiogłowe bestie oplatające ramiona, kutasy zdobione w napisy głoszące
hańbę milicji, sądów, całej psiarni pałacu sprawiedliwości. Skrzyżowane
25
piszczele, kurewki z rozstawionymi udami w wysokich czapkach z trupią
główką. Esesmańskie błyskawice i krzyże o zagiętych ramionach. Litery OAS
znaczące tyle, co organizacja antysocjalistyczna prowokacyjnie tatuowane na
czole. Na karkach – znów tą samą szwabą cyniczne poświęcenie „Tylko dla
kata”. Komiksowy King-Kong rozrywający łańcuchy. W widocznym miejscu
mansonowskie zawołanie „Urodziłem się po to, by czynić piekło na Ziemi”.
Tak w skrótowy sposób można opisać sztukę więziennego tatuażu.
Więzienny tatuaż jest manifestem ideologii, ideologii przyjmowanej z determinacją i najczęściej na całe życie. Ideologia przenoszona jest w sferę cielesną, na własną skórę i w ten sposób nierozerwalnie połączona z działaniem
w codziennej, realnej rzeczywistości. Tatuaż jest najgłębszym wyznaniem
wiary. Nie można się jej zaprzeć.
Skąd się bierze owa żarliwość, właściwie fanatyzm w przyjęciu postawy tak
jasno ilustrowanej cielesnymi freskami w tonacji paryskiego błękitu?
Więzieni czują na sobie przekleństwo i przyjmują je starając się uczynić go
zasadnym. Tworzą swój świat w opozycji do świata, który ich osądził. Chcą
być źli, przeklęci i niemoralni. Tworzą hierarchie, w których zbrodnia i występek są szczytem drabiny a najniższym szczeblem – jest zgoda na żądanie uległości, poprawy, kapitulacji. W miejsce sprawiedliwości, która ma okiełznać
silnych i niepodporządkowanych ustanawiają porządek, w którym brutalna
siła dąży do zniewolenia i podporządkowania sobie słabych. Często w więziennych rozmowach pojawia się postać Hitlera. Jest traktowana z pewnego
rodzaju żartobliwym szacunkiem i podziwem. Żartobliwość ma złagodzić
bezmiar zbrodni przekraczający pojmowanie nawet zdeklarowanych przestępców, natomiast podziw należy się owej słynnej postaci (pojawiającej się zresztą
w tatuażowej ikonografii i więziennych pseudonimach) za bezkompromisowe
kultywowanie zła na przekór całemu światu, którego prostą kontynuacją jest
rzeczywistość skazująca dzisiaj na pobyt w murach.
Przykładem odwróconego porządku może być świat więziennego seksu.
Z oczywistych przyczyn jest to seks homoseksualny. Mężczyźni pozbawieni
kobiet (tak jakby należało to do istoty kary i poprawy) nie rezygnują bynajmniej
z uzyskiwania satysfakcji seksualnej. Kto im służy? Najsłabsi. Najsłabsi fizycznie, najsłabsi psychicznie, częstokroć z umysłowymi defektami. Pozycja więziennego cwela jest pozycją w więzieniu najniższa, największym pohańbieniem.
26
W tzw. zdrowym społeczeństwie jego pozycji może odpowiadać pozycja osądzonego zbrodniarza i to zbrodniarza, który popełnił czyn, którego nie usprawiedliwi nawet boska wybaczalność.
W więziennym podziemiu upadek faceta spełniającego rolę kobiety, czyli
dającego swoim ciałem rozkosz, zadowolenie, namiastkę miłości jest tak niski,
że aż obwarowany specjalnym rytuałem nietykalności. Cwel nie może dotykać
w celu żadnych przedmiotów oprócz swoich, których najczęściej nie posiada.
Jego kontakt z żywnością dostępną dla innych jest niedopuszczalny. Gdyby
na przykład dotknął naczyń z wodą pociągnęłoby to za sobą nieuchronnie
pobicie. (Nie, nie pięściami, wszak jest niedotykalny; prawdopodobnie przy
pomocy taboretu albo w ostateczności zostałby skopany). Natomiast skalane
naczynia zostałyby niezwłocznie zniszczone bez oglądania się na konsekwencje ze strony administracji.
Informacja, że cwel dotknął kotłów ze wspólnym jedzeniem jest wystarczającym powodem do buntu i odmowy przyjęcia posiłku przez całe więzienie. Miejscem przypisanym cwelowi jest najczęściej kąt, gdzie stoją kible.
Tam jada, żyje, spędza większość czasu. Wychodzi wtedy, gdy faceci spragnieni są pieszczot.
Więźniowie na początku wyczuwają słabość potencjalnej kochanki
a reszty dokonuje się siłą i podstępem. Wystarczy dotknięcie członkiem
i człowiek leci na samo dno dna. I odbywa setki analnych stosunków i łyka
litry spermy pod nieustanną groźbą wzniesionego buta, albo nieszczęśliwego
wypadku przy pracy.
Pozycja cwela jest niezbywalna. Przepływ informacji w tym względzie jest
nienaganny. Nie pomagają przenosiny na inny oddział, nie pomaga przewiezienie do innego kryminału. Więzienne podziemie dba o przestrzeganie swoich norm. Cwel prawie nigdy nie staje się cwelem z własnej woli, ale później
najczęściej się z nią godzi i otwarcie przyznaje do uprawianego rzemiosła.
Uległość oznacza mniej przetrąconych kości, mniej utoczonej krwi a więcej
łaskawie podarowanych niedopałków.
Oto rząd przemocy bez krzty zakłamania. Rząd przemocy o niebo uczciwszy
od działań tzw. zdrowego społeczeństwa osądzającego, skazującego i dającego
szansę powrotu. Tą szansą są kraty i szereg hańbiących represyjnych zabiegów.
27
Jedną z powszechniej stosowanych kar jest kara ogolenia głowy. Mimo,
że regulaminowo zniesiona bodajże w 81 roku, jest nadal z upodobaniem
realizowana. (Piszący te słowa miał zaszczyt skorzystać z jej dobrodziejstwa
pod koniec 82, tuż przed wyjściem na wolność). Regulaminowa kara sięgająca do najintymniejszej sfery, do ciała. Nie jest już prostym zamknięciem,
ograniczeniem ruchu, swobody, kontaktu. Jest czymś więcej – narusza integralność cielesności. W prostej linii możemy ją wywieźć od dawnych praktyk obcinania rąk, wyłupywania oczu czy wyrywania języka. Może system
penitencjarny zhumanizował się od tamtej pory, ale tylko pozornie. Idea jest
nadal tak samo barbarzyńska. Więzień jest przedmiotem, własnością, niewolnikiem, któremu pan wedle upodobania może wypalić gorącym żelazem
piętno, albo ubrać w stalową obrożę. Więzień nie ma nic swojego. Nawet
jego ciało nie jest jego własnością.
Wiadomo, że powrót do świata może się odbywać poprzez kontaktowanie
się z tym światem. Pozbawienie widzenia z rodziną (więzień może widywać
tylko rodzinę – ciekawe, dlaczego?) jest karą wymierzaną za najdrobniejsze
uchybienie koszarowemu regulaminowi. Identycznie ma się sprawa z represyjnym pozbawieniem prawa do korespondencji. Chociażby przez te dwie kary
widać doskonale, o co chodzi w całej penitencjarnej zabawie. Chodzi o to,
by skazańca za wszelką cenę utrzymać w murach, w najciemniejszych zakamarkach zaszczurzonego gmaszyska, na dnie mroku. Kontakt z normalnym
światem, do którego trzeba będzie powrócić jest minimalizowany na każdym
kroku. Korzystny dla procesu wychowawczego fakt kontaktów ze zwykłymi
ludźmi jest formą łaski zważywszy, że pozbawienie widzeń jest stosowane przy
byle jakiej okazji.
Powszechnie wiadomo (jest to jedno z fundamentalnych twierdzeń panującego systemu resocjalizacji), że praca jest czynnikiem wychowawczym.
A w rzeczywistości jest niewolniczym przymusem. Odmowa jej wykonywania
jest surowo karana. (Rutynowo 1 miesiąc w pojedynczej celi). Paranoja samowystarczalności więzień. Społeczeństwo, które jest w stanie ferować wyroki,
powinno być w stanie utrzymać system więzień. Inaczej czerpie zyski z przestępstwa zaspokajając nimi swoje potrzeby. Chociażby potrzebę własnego
bezpieczeństwa, widywania na ulicy tych czy innych osobników, spotykania
podobnych sobie spokojnych obywateli.
28
Element ekonomiczny nie jest tu bez znaczenia. Stutysięczna armia niewolników jest niebagatelną gratką dla ledwo zipiącej maszynerii zabiedzonego państewka. Łóżko, trzy nędzne posiłki dziennie i kilka groszy, które
starczają na papierosy i niewiele więcej. (Historia najnowsza jest w tym względzie pouczająca. Wielkie budowle ościennego komunizmu wznoszone były,
o dziwo, na grzbietach ludzi posądzonych o antykomunizm.)
Wszystko to, co mogłoby sprawić by więzień czuł się człowiekiem zamienione jest w karę i zemstę. Więzienie nie jest miejscem pozbawienia wolności, jak cynicznie głoszą sentencje wyroków, jest miejscem całkowitej izolacji.
Od cenzury i ilościowego ograniczenia korespondencji do okien oślepionych
stalową blachą. Od przepustek jako nagród znanych jedynie ze słyszenia do
systemu kar „więzienia w więzieniu”, czyli twardego łoża i celi pojedynczej.
Izolacja od powietrza, od zieleni, słońca i przestrzeni. Mrok, wilgoć i lodowate mury. Ani śladu miejsca na głębszy oddech. Wzrok zaczepiany nieustannie o znienawidzoną scenografię kolczastego drutu i wież strażniczych.
I łaska spaceru dziennie. Spaceru przypominającego trenowanie wyścigowego
konia na lonży. Karny wąż skazańców podążający gęsiego. W więzieniu,
w którym miałem zaszczyt przebywać, spacer odbywał się w betonowym silosie
15 x 15 m. Wśród murów wysokich na 4 metry. Nad głową na specjalnej platformie tkwił klawisz uzbrojony w krótkofalówkę i owczarka niemieckiego.
Zależnie od jego humoru rozmowy mogły być przeprowadzane albo nie.
Surowo zakazane było zatrzymanie się, a już nie do pomyślenia było siedzenie
na skrawku wynędzniałej trawy.
Spacer więzienny przypomina gonitwę. Więźniowie prawie biegną,
długim, zachłannym krokiem, żeby chociaż na krótki czas stworzyć sobie iluzję podążania w przestrzeni. W celach jest podobnie. Najczęściej się chodzi.
Od ściany, do ściany. Pięć kroków w jedną stronę, pięć z powrotem. Godzinami. Takie obrazki można zobaczyć w ogrodzie zoologicznym.
Izolacja od jakiegokolwiek indywidualizmu. Drobiazgowy regulamin
określający czas życia z minutową dokładnością. Dni podzielone dzwonkami
i łomotem kotłów z jedzeniem. Identyczne, monotonne, sprowadzające nudę,
którą trzeba zabijać na wszystkie możliwe sposoby. Możliwości jest pewnie kilka, ale korzysta się z jednej – opowieści. Niekończące się opowieści
o skokach, które były i o skokach, co jeszcze będą. O pijaństwach, które były
29
i o tych, co dopiero nastąpią. O milicyjnych torturach i o własnym okrucieństwie. Niekończące się sagi przestępstw. Opowieści są jedynym światłem
w ponurych, zaprogramowanych z matematyczną dokładnością wnętrzach,
w których nie ma rzeczy zbędnych z punktu widzenia fizjologii. Stanie, spanie,
jedzenie. Szarość ścian, szarość blachy, rdzewiejące kraty, betonowa podłoga,
cuchnące kible i nakaz, groteskowy nakaz pedantycznego porządku i czystości.
Intymność nie istnieje. Podczas widzenia z rodziną, jeśli klawisz nie podsłuchuje rozmowy prowadzonej przez telefon i plastykową szybę, to krąży
obok stolika, pod którego blatem faceci oddają się pośpiesznym i nerwowym
pieszczotom, jeśli mają szczęście i odwiedzają ich żony, by potem przez całą
noc pielęgnować zapach pozostały na dłoniach i onanizować się, aż do całkowitej utraty sił.
Można spokojnie zaryzykować twierdzenie, że pozbawienie więźniów normalnych kontaktów seksualnych jest jednym z podstawowych powodów brutalizacji więziennego życia. Uwięzieni w homoseksualnej pułapce skazańcy
dostatecznie silnie odczuwają upokorzenie płynące z faktu uprawiania nienormalnych stosunków i zgodnie z psychologicznym mechanizmem obciążają
winą swoich biernych partnerów pozbawiając ich prawa do resztek człowieczeństwa. To wobec cwela można pozwolić sobie na bezkarne akty gwałtu,
przemocy, pogardy. Można się nad nim pastwić, poddawać go torturom
i upokorzeniom i tym samym zachowywać chociażby szczątkową psychiczną
higienę. Cwel jest ofiarą, którą składa się za własne, spowodowane koniecznością odstępstwo od norm postępowania seksualnego. Cwel jest chłopcem
do bicia, kozłem ofiarnym, swoistym wentylem bezpieczeństwa. Gwałt na
nim nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji. Otoczony jest powszechną
pogardą, również przez klawiszy, którzy po cichu godzą się na taki stan rzeczy i ingerują wtedy, gdy dochodzi do masakry. Jedyną szansą wyrwania się
z homoseksualnego i onanistycznego getta jest bezdozorowe widzenie z żoną.
W hierarchii nagród zajmuje miejsce tak wysokie, że jest faktem legendarnym, znanym jedynie z opowiadań. Jest przedmiotem tęsknoty. Mitem.
Świat osobistych przedmiotów jest ubogi. Aluminiowa miska, talerz, łyżka,
listy od rodziny, kilka toaletowych drobiazgów. Na każdy pozaregulaminowy
przedmiot potrzebna jest zgoda naczelnika. A zgoda ta nie służy niczemu
prócz wymuszenia upokarzającej prośby. Wyobraźcie sobie – szef kryminału,
30
dorosły facet w randze majora-klawisza ma wyrazić swoją zgodę, by inny facet
równie dorosły mógł nosić swoje prywatne, cywilne gacie. Zabawne, nie?
Cały skomplikowany ceremoniał próśb, ich opiniowania przez wychowawców, ceremoniał tygodniowego oczekiwania ma jeden cel. Stopniową degradację człowieka do poziomu przedmiotu, własności, do poziomu niewolnika,
niemalże do poziomu obozowego numeru. W wielu więzieniach praktykuje
się zresztą zabawę w numerki. Więzień jest zobowiązany do przedstawiania
się nie tylko imieniem i nazwiskiem i imieniem ojca, ale również numerem
swojego konta, na które wpłacane są jego więzienne zarobki.
Od chwili przekroczenia bramy skazaniec poddawany jest upokarzającym
zabiegom. Strzyżenie pospieszne i byle jakie. Potem kąpiel, równie szybka pod
gradem ponagleń. Odebranie cywilnego ubrania, potem rzucone na kupę więzienne szmaty bez możliwości przymiarki i wyboru. I sakramentalne powarkiwanie klawiszy – tu jest Iława, tu jest Sztum, tu jest Stargard – itd. w zależności
od geografii. Częstokroć profilaktyczny łomot, ot tak dla ustalenia, kto jest
panem a kto niewolnikiem. A potem już tylko wędrówka niekończącymi się
korytarzami, wzdłuż dziesiątków identycznych stalowych wrót, wśród echa
zatrzaskiwanych krat i stalowych wrót, wśród pobrzękiwania ciężkich kluczy.
Cela wydaje się być azylem. I już, jeżeli ktoś decyduje się wejść w jej życie,
przyjmuje prawa rządzące podziemnym światem. Świat podziemia jest bezpieczny. Daje akceptację. Tylko świat przestępców jest w stanie przyjąć przestępcę i respektować jego człowieczeństwo. W swej istocie kara więzienia jest
skazaniem na przymusowe istnienie w rzeczywistości, z której miała pomóc
się wydostać, w rzeczywistości zbrodni.
Przestępca stykający się po raz pierwszy z systemem penitencjarnym już
po niedługim czasie dostrzega jego fasadowość i zakłamanie. Wtedy zwraca się
w stronę przeciwną, poddaje się dyscyplinie i nakazom więziennego podziemia,
który oferuje mu ochronę resztek godności, przynależność, bezpieczeństwo,
możliwość kultywowania takich wartości jak solidarność, bezinteresowna
przyjaźń czy bunt wobec zniewolenia. Oczywiście wartości, o których mowa
znajdują zastosowanie jedynie wobec uczestników grupy i służą walce z resztą
świata, świata, który osądził i odrzucił. Walka jest totalna. Świat „sprawiedliwy” odrzucony jest całkowicie. Kontakt z jego reprezentantami – klawiszami obwarowany jest szeregiem tabu. Tabu jest klucz klawisza, tabu jest jego
31
ręka, tabu jest jakikolwiek kontakt poza kontaktem mogącym przynieść jakieś
określone korzyści grupie. Dotyczy to również innych więźniów nie biorących
udziału w ścisłym opozycyjnym układzie. Klawiszom i więźniom spoza grupy
odmawia się wręcz cech człowieczeństwa. Ludźmi są jedynie członkowie
wspólnoty. (Zadziwiająca zbieżność z faktem, że niektóre pierwotne plemiona
w swoich językach posiadają takie same określenia dla nazywania swojego
szczepu i dla „ludzi w ogóle”. Tylko współplemieńcy są ludźmi.) Pogarda
i nienawiść rozciąga się szerzej. Odrzucony jest cały system państwowy, którego elementami jest wymiar sprawiedliwości i dziedzina represji. Pojęcie
„administracja” wykracza daleko poza określenie administracji więziennej.
Obejmuje całą władzę państwową. Zwłaszcza mundur dotknięty jest głęboką antypatią. Na przegranych pozycjach stoją nie tylko gliny i klawisze – ci
z wiadomych względów, ale nawet celnicy, ba, nawet strażacy, którzy częstokroć są wykorzystywani, a raczej ich sprzęt, do tłumienia buntów w więzieniach. Odrzucenie postępuje tak głęboko, że „komunista” jest jednym
z najobelżywszych epitetów, a przymiotnika „czerwony” nie wolno używać
nawet do określenia zewnętrznego wyglądu współtowarzysza.
A jak przedstawia się sytuacja wewnątrz grupy?
Tradycyjny ustnie przekazywany kodeks zobowiązuje uczestników do bezwzględnego przestrzegania kilku nakazów. Nakazu lojalności, nakazu solidarności, nakazu zachowania tajemnicy wobec obcych, nakazu otwartości wobec
towarzyszy. Nakazy egzekwowane są bezwzględnie tak jak bezwzględnie karane
są wykroczenia. Kar jest niewiele. Od ostrzeżenia poprzez karę fizyczna, np.
chłostę, do usunięcia z grupy. Decyzję o ukaraniu podejmuje zbiorowość albo
więźniowie o największym autorytecie popartym długością odsiedzianych
wyroków i doświadczeniem. Wykluczenie z grupy jest karą najcięższą. Jest
czymś na podobieństwo wygnania w starożytnej Grecji. Człowiek usunięty
z grupy do końca wyroku pozostaje sam. Otoczony pogardą niedawnych
towarzyszy i nieufnością reszty więźniów, którą do tej pory sam pogardzał.
Przypadki wykluczenia zdarzają się rzadko, a ich powodem jest przekroczenie
o szczególnej wadze, np. zdrada, donosicielstwo, współpraca z administracją czy bierny homoseksualizm. Oprócz wymierzania kar cielesnych za lżejsze
przekroczenia nie ma w grupie aktów przemocy. W niektórych więzieniach
istnieje wręcz zakaz bójek, nawet tzw. „solówek”, czyli bójek z zastosowaniem
32
odpowiednich honorowych, pojedynkowych reguł. Atak z ilościową przewagą, kopanie leżącego może być nawet powodem usunięcia z grupy.
Towarzysze są zobowiązani do niesienia sobie pomocy w każdej sytuacji.
Zwłaszcza wtedy, gry w grę wchodzi niebezpieczeństwo zmuszenia kogoś do
czynu niezgodnego z kodeksem. Klawisze wiedząc o istnieniu nieprzekraczalnych reguł usiłują czasami wykorzystywać je jako narzędzie prowokacji
i represji. Np. zmuszają do podania ręki komuś spoza grupy, albo do używania jego naczyń do jedzenia. Żadna wyjątkowa sytuacja, żaden przymus
nie usprawiedliwiają przekroczenia. Odstępstwa dopuszcza się w dwu przypadkach. W wypadku ucieczki z więzienia i w wypadku ratowania życia
współtowarzysza.
Obowiązkiem jest dostarczenie koledze osadzonemu w izolacyjnej celi
papierosów i zapałek czy innych niezbędnych a zakazanych przedmiotów.
Obowiązkiem jest wzięcie udziału w zbiorowym akcie sprzeciwu, gdy
decyzja zostanie podjęta przez większość. Czy będzie to głodówka, czynny
bunt, czy zbiorowe samookaleczenie. Decyzje takie są obowiązujące w obrębie
celi, oddziału albo całego kryminału. Nieuczciwość w drobnych interesach,
wymiennych transakcjach jest również poważnym przekroczeniem. Istnieją
przypadki zakazu gry w karty na pieniądze w celu uniknięcia nieporozumień
na tle finansowym.
Praktykowane są wewnątrzgrupowe wspólnoty dzielące się wszystkim:
papierosami, herbatą, jedzeniem, pieniędzmi, niezależnie od indywidualnego
wkładu. Sama przynależność do wspólnoty uprawnia do równego udziału
w zdobywanych dobrach. Sam brałem udział w takiej wspólnocie, chociaż
moje doświadczenie więzienne i znikomość kontaktów z wolnym światem nie
pozwalały mi wnieść nawet drobnej części tego, co wnosili moi towarzysze.
Zawsze dostawałem tyle, co oni. W chwilach największych kryzysów papieros
był dzielony na dwie, czy więcej części, jedzenie przynoszone z widzeń – było
udziałem wszystkich. Zwyczaj takich wspólnot jest powszechny.
Proces wchodzenia do grupy jest typowym procesem edukacyjnym. Facet
przybywający zza muru poddawany jest skrzętnej obserwacji. Ocenia się jego
stosunek do więzienia, do administracji, do innych więźniów. Czasami jest
tak, że sam zgłasza chęć przynależenia do grupy. Częściej jednak grupa wychodzi z inicjatywą i proponuje młodemu więźniowi uczestnictwo.
33
Zaczyna się okres nauki więziennego obyczaju, przestrzegania nakazów
i zakazów, okres nowicjatu i bezwzględnego podporządkowania bardziej
doświadczonym więźniom. Pierwsze uchybienia kwitowane są upomnieniami. Generalnym zaleceniem jest – patrz, słuchaj i pytaj. Całkowita podległość starszym nie ma nic wspólnego z utratą podmiotowości. Godność
nie cierpi. Nie ma mowy o dręczeniu, wykorzystywaniu czy znęcaniu. Adept
cały czas ma poczucie, że mimo swojej stosunkowo niskiej pozycji w hierarchii jest pełnoprawnym członkiem społeczności a chwilowe dolegliwości
służą pewnego rodzaju doskonaleniu. Wykonuje szereg czynności, sprząta
celę, przygotowuje herbatę dla wszystkich itp., ale nigdy nie ma to charakteru osobistego wyręczenia. Raczej są to prace wykonywane na rzecz całej
społeczności. Nie ma mowy o żadnych indywidualnych usługach – chyba,
że proponowane są w formie prośby i nie mają w sobie nic, co uwłaczałoby
godności. Adept w tym czasie najczęściej milczy i nikt nie pyta go o zdanie
w istotnych dla grupy sprawach.
Po pewnym czasie, najczęściej w obrębie celi następuje coś na podobieństwo pasowania na pełnoprawnego uczestnika grupy. Jest to mieszanina zabawy
i tortur, w której bierze udział cała cela. Zabawy są na tyle bolesne, że mają za
zadanie sprawdzić odporność, opanowanie i refleks faceta. Jeśli nie zawodzą
go nerwy, nie narzeka, potrafi skutecznie się bronić, plasuje się oczko wyżej
w bezstopniowej hierarchii. Podobne ceremoniały mogą być powtarzane w
szerszym gronie, np. w pracy, gdzie spotyka się nie cela, ale cały oddział. Owe
„obrzędy inicjacyjne” nie mają nic wspólnego z wojskowymi zabawami starego wojska kosztem kotów. W żadnym momencie nie zostaje naruszona sfera
godności, w żadnym momencie nie ma mowy o przewrotności czy wyrachowanym okrucieństwie. Wchodzący w więzienny świat ma nieustanne poczucie swojej ważności i swojego celowego w tym świecie uczestnictwa. Czuje
dookoła siebie atmosferę akceptacji i przyjaźni demonstrowanej, co prawda
powściągliwie brutalnie i szorstko, ale przecież takie są realia kryminalnej rzeczywistości. Słabość, zwłaszcza manifestowana jest przestępstwem.
W pierwszym okresie, nawet po symbolicznym przyjęciu praktycznie nie
zdarzają się wykluczenia, chyba, że chodzi o zdradę, kapowanie albo bierny
homoseksualizm. Za przekroczenia grożą kary cielesne. Pełnoprawność
w sensie większego aktywnego uczestnictwa w grupie zdobywa się powoli
34
i systematycznie, w miarę przychodzenia młodszych stażem, w miarę okazywania swoich zdolności, odwagi, determinacji. W pewnych przypadkach
okazuje się, że czas spędzony za murami nie jest ostatecznym wyznacznikiem
wartości i tytułem do znaczenia. Bardziej liczy się umiejętność życia w więziennym świecie, nie zawsze dyktowana doświadczeniem.
Wszystkie opisane wartości są kultywowane jedynie wewnątrz grupy. Prawość, uczciwość, lojalność, odpowiedzialność, służą umocnieniu i przetrwaniu wspólnoty. Nie stosują się do reszty świata. Wobec reszty, wobec klawiszy,
administracji, wobec innych więźniów będących poza układem dopuszcza
się zachowania nie mające nic wspólnego z kodeksem. Wręcz zaleca się takie
zachowania, w celu odniesienia przewag i korzyści, w celu wzmocnienia pozycji
grupy. Grupa ma poczucie swojej wyjątkowości, poczucie pewnego arystokratyzmu. Więzienne podziemie zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że jest jedyną
realną zaporą dla terroru zniewolenia i represji. I używa wszystkich dostępnych
metod by to urzeczywistnić. To ono tworzy sieć więziennej komunikacji i przepływu informacji. Przekazanie adresatowi powierzonych informacji jest obowiązkiem bez względu na ryzyko. Zawiniona wpadka grypsu może pociągnąć
za sobą poważne konsekwencje ze strony grupy. To właśnie podziemie śledzi
poczynania inwigilatorów i stara się i m przeciwdziałać czasami w drastyczny
sposób, oznaczając ich przymusowym tatuażem. Właśnie podziemie jest jedyną
realną siłą, z którą musi liczyć się administracja. To podziemie jest nośnikiem
bandycko-więziennej tradycji i mitu – wartości dających duchowe oparcie w
walce z systemem penitencjarnym. Podziemie wreszcie jest zarzewiem otwartego buntu, zadymy, odmowy. Reszta więźniów jedynie się przyłącza lub nie.
Podziemie nadaje kształt więziennemu życiu, narzuca swój język, swoją obyczajowość i stosunek do kary. Podziemie jest jedyną żywotną siłą przeciwstawiającą się próbom degradacji i przedmiotowienia szarej więziennej masy. Właśnie
poprzez przyjęcie statusu wyrzutków, zbrodniarzy i potępionych paradoksalnie
odzyskuje godność w nieludzkiej pułapce ubezwłasnowolnienia.
Jakże ironiczny jest fakt, że na samym dnie strącenia, w piekle, znajduje się
miejsce na prawdziwe człowieczeństwo, którego próżno by szukać wśród tych,
co uzurpują sobie prawo do wyznaczania jego ścieżek.
Pośród murów, strażniczych wież, gdzie czuwają półanalfabeci uzbrojeni
w szybkostrzelne karabiny, pośród zasieków z kolczastego drutu, wśród nocnego
35
wycia tresowanych psów zjadających w ciągu dnia więcej mięsa, niż skazaniec
przez cały tydzień, w celach trzy kroki na dwa, gdzie trzeba spędzać po kilkanaście lat, w lodowatych mrocznych korytarzach wiodących do klatek żywcem
z zoo, gdzie trzeba wykonywać monotonną niewolniczą pracę, w dźwiękoszczelnych celach, gdzie można katować człowieka a nikt jego krzyku nie usłyszy,
w smrodzie zepsutego trującego jedzenia, wśród batalionów szczurów, między
szturmową pałą 60 cm, a strażacką motopompą na wypadek zadymy, między
obezwładniającym głodem kobiety a półnormalnym ogłupiałym ze strachu
cwelem, między nieustannym samogwałtem i hektolitrami spermy wylewanymi
każdej nocy we wszystkich więzieniach, na trzecim łóżku od podłogi, gdzie
latem trzeba zawijać się w mokre prześcieradło żeby zasnąć, w zacnej kompanii gwałcicieli czteroletnich dzieci, gliniarzy skazanych za zabójstwo bez afektu,
chłopaków oskarżonych o kradzież roweru, umierających dziadków, którzy
sprzedali butelkę wódki o dziesiątej rano, w stalowych sukach jadących przez
kraj po osiemnaście godzin na dobę, w fetorze trzydziestolitrowych blaszanek
pełnych gówna, szczyn i nasienia, pod obcasami dwumetrowych drabów niewinnych, bezmyślnych i szczęśliwych, że awans oderwał ich od krów i gnoju,
między jednym i następnym rozpaczliwym cięciem arterii, między łykaniem
trzydziestocentymetrowego kawałka żelaza a wstrzykiwaniem sobie własnej
śliny albo osadu z niemytych miesiąc zębów, żeby choć na chwilę się wydostać
chociażby do szpitala, między rarytasem denaturatu a widokiem kobiety gdzieś
z dala, między bredzeniem ślepego konowała, że czterdzieści stopni gorączki to
jawna symulacja i najlepszym lekarstwem będzie siedem dni na gołych dechach,
i pośród cichej zgody tych wszystkich, którym zależy by ten upiorny burdel
człowieczeństwa jakoś się toczył, bez specjalnych wstrząsów, bez podskoków,
bez naruszania ich świętego spokoju i przyrośniętych tyłków – żyją ludzie. Nie
zgotowali sobie tego losu. Robią tylko to, na co ich skazano. Żyją w piekle, sami
przed sobą odgrywają szatańskość. Żeby zachować twarz, żeby nie zgodzić się na
pakt z rzeczywistym diabłem.
Więzienie nie jest skazaniem na karę. Więzienie jest skazaniem na zbrodnię, na nieustanne jej ponawianie. Więzienie w obecnej postaci czerpie zyski
ze zbrodni i jest zrozumiałe, że będzie robiło wszystko by ta kwitła, miała się
dobrze i Boże broń nie schudła.
36
PUDŁO
Zdechłbym
łłbym ze śśmiechu
miechu na widok cz
człłłowieka
owieka kt
któóry sądzi
innego cz
człłłowieka
owieka gdyby nie budził we mnie litości
ś
ści
Flaubert
Fundamenty naszych schludnych domów tkwią w gównie. Nasz spokój, tzw.
społeczny ład, bezpieczeństwo codziennych działań spoczywa na kilku tysiącach
strażniczych wież. One są gwarancją, opoką, cokołem niczym mityczne wieloryby dla matki ziemi w czasach gdy była jeszcze płaska i nieruchoma.
Enklawy otoczone wysokim murem, enklawy wstydliwe usunięte na peryferie miast. Jeśli je czasem dostrzegamy kwitujemy odkrycie jednym słowem
– więzienie. To słowo niesie w sobie taki ładunek lęku, że wolimy nie zastanawiać się nad nim, nie dociekać. Nieprzyjemny dreszcz wystarcza. Dreszcz
poparty pewnością, że to nie dla nas, że to ciemna strona księżyca, której nie
dotkniemy nigdy. Może.
Los ludzi stłoczonych wśród kolczastego drutu jest nam obojętny.
No, może wywołuje odruchy wygodnego chrześcijańskiego miłosierdzia.
Pewien rodzaj komfortowej litości. Najczęściej jednak tkwimy w uporczywym
przekonaniu, że uwięzionych spotkał zasłużony los. Sny mamy spokojne.
Słowa klucze: to złodzieje, to bandyci, to przestępcy, zbrodniarze. Trzeba
ich było izolować, usunąć ze społeczeństwa. My dbamy o czystość. Łoskot
więziennej bramy brzmi jak szum wody do umycia rąk. Reszta to sprawa
dla powołanych – Centralny zarząd zakładów karnych, więzienne naczalstwo,
szeregowi klawisze, tresowane psy i oddziały wypasionych szczurów.
Ale to nieprawda. Nasza odpowiedzialność za to, co dzieje się za murami,
jest niezbywalna. Nie możemy odwrócić się od tego co warunkuje naszą społeczną egzystencje. W końcu to my, my jako społeczeństwo skazujemy mężczyzn i kobiety na rok, dziesięć czy dwadzieścia pięć lat i warunki, w jakich
przebywają, powinny interesować na równi z faktem skazania.
37
Nikt nie zaprzeczy, że pobyt za murami ma spełniać określone cele poza
zemstą. Ale nie spełnia. W obecnej sytuacji nie ma mowy o jakiejkolwiek
resocjalizacji (ekstra słowo – ułatwić akceptację faktu zemsty).
Zamknięci ludzie, więźniowie, albo, żeby posłużyć się cynicznym eufemizmem – skazani są poddani jedynie izolacji mającej im wykazać, że są ludźmi
niższej kategorii, tylko przestępcami, jedynie przestępcami i przestępcami na
zawsze. Prawo w tym niewielkim, a napuszonym kraju posiada tę przedziwną
właściwość, że jeżeli już kogoś dotknie, to odziera go z całego człowieczeństwa
pozostawiając jedynie pewien zespół cech precyzyjnie określonych w tym czy
innym artykule kodeksu karnego.
Skuteczność systemu resocjalizacji jest mniej więcej równa skuteczności
stryczka, tyle tylko, że stryczek rozwiązuje problem ostatecznie, a kryminał
czasowo.
System więzienny jest nieludzki. Wszystkie pierdoły o wychowaniu
i pomocy są tyle warte, ile papier, na którym się je drukuje. Instytucja rozżarzonego żelaza piętnującego ciało złoczyńcy przetrwała do dzisiaj. Zrezygnowano jedynie z części barbarzyńskich rekwizytów.
Człowiek znajdujący się za murem bardzo szybko orientuje się, że nie może
oczekiwać niczego poza hańbą stroju, ogolonej głowy i hańbą zniewolenia.
Nie może oczekiwać niczego od świata, który go odrzucił.
Tworzy więc własny, oparty na brutalnych, bezwzględnych prawach. Pełen
okrucieństwa i przemocy. Świat, w którym rządzą silni, a słabi są spychani do
roli niewolników.
Nie ma innej możliwości, skoro nie ma innych wzorów.
38
OFIARA KARNA
Jeszcze tylko katów nie pytano o zdanie, chociaż właśnie oni, gdyby chcieli
i nie byli pozbawieni języków mogliby nam powiedzieć najwięcej. Na razie
mówią rolnicy, dziennikarze, sędziowie, oskarżyciele, adwokaci, policjanci,
humaniści, filozofowie i specjaliści od dobroci.
– Wieszać, czy nie wieszać?
Europa, mija drugie tysiąclecie, wschodni Niemcy, mający
cy spory udzia
udział
w historii „huśtania”
tania , jak obrazowo mówią bandziory, zrezygnowali z procederu.
tania”
Tutaj, póki co, rozmawia się, dyskutuje się, rozważa za i przeciw dochodząc
do wniosków mniej więcej zgodnych: że kara śmierci nie jest żadną karą tylko
eliminacją. Kara zakłada szansę poprawy a w wypadku KS miejsce poprawy
i jej czas leżą poza zasięgiem oddziaływania państwa, zwłaszcza laickiego; że KS
nie spełnia zadań profilaktycznych ani odstraszających. Elżbietańska Anglia,
(w której rocznie spadało 80 tys. głów) a raczej jej złodzieje, dostarczyła dowodów na to, że szafoty to strachy na wróble – w tłumie obserwującym egzekucje
doliniarze operowali nadzwyczaj ochoczo, że współczesne statystyki nie stwierdzają żadnego związku między wprowadzeniem i znoszeniem kary śmierci
a wzrostem bądź spadkiem przestępstw nią obejmowanych; że większość wyroków śmierci w tym stuleciu to wyroki w procesach politycznych (bez komentarza); że moralnie KS jest nie do obronienia. Niezależnie od karkołomnych
ewolucji prokuratorów i policjantów pozostaje tym, czym jest – morderstwem
z premedytacją bez okoliczności łagodzących; że zdarzają się pomyłki a trupa
trudno jest wskrzesić żeby go przeprosić, że itd. itd. itd. itd. itd.
Więc dlaczego? Dlaczego stryczki wciąż się kołyszą a zapadnie zapadają? Kaci wciąż mają zajęcie a wycie więziennych psów napełnia grozą
ostatnią chwilę.
39
Dlaczego mimo wzniosłych i przyziemnych, racjonalnych i sięgających
w dziedzinę religii argumentów KS cieszy się niesłabnącym powodzeniem
i tylko 60% społeczeństwa (według oficjalnych danych) jest przeciwko. Wynik
60% jest mylący – w ankiecie nie zadaje się pytania „czy powiesić Kowalskiego
za to, że udusił gołymi rękami bezbronną staruszkę?”. W tego rodzaju sondażach śmierć podawana jest jako coś abstrakcyjnego, jako higieniczny element
statystyki. Przypuszczam, że głębsza analiza ukazałaby nam obraz bardziej
przeraźliwy. Ale 40% zwolenników morderstwa to aż nadto. (Przypominam,
że chrzest Polski odbył się w roku 966.)
Stosunek społeczeństwa i jego reprezentantów odpowiedzialnych za dziedzinę prawa do KS pokazuje, w jakim stopniu jesteśmy jeszcze poganami
wierzącymi w oczyszczające działanie ofiary. Śmierć zbrodniarza nie służy
niczemu, jeśli rozpatrujemy ją w świetle nowoczesnej humanistyki, etyki
chrześcijańskiej czy prawa jako narzędzia zachowującego społeczny ład.
Dlaczego zbrodniarze w takim razie są zabijani?
Ateńczycy stale utrzymywali z pieniędzy publicznych wiele zwyrodniałych istot, niezdatnych do żadnej pracy. Dwoje takich wyrzutków składano
w ofierze, gdy na miasto spadła jakaś klęska w postaci epidemii, posuchy czy
głodu. (...) Prowadzono je za miasto i następnie poświęcano prawdopodobnie
kamieniując za murami. (1)
Trackie miasto Abdera podlegało obrządkowi publicznego oczyszczania
raz do roku, kiedy to jeden z mieszkańców miasta, specjalnie wybrany, bywał
kamienowany jako kozioł ofiarny czy też jako zastępcza ofiara za innych.
Na sześć dni przed egzekucją był ekskomunikowany „po to, by on jeden dźwigał grzechy wszystkich ludzi. (2)
U Greków zamieszkujących w VI w. pne. Azję Mniejszą zwyczaj poświęcania kozła ofiarnego miał następujące formy: Gdy na miasto spadła epidemia,
głód czy inne nieszczęścia, wybierano brzydkiego czy kalekiego człowieka,
który brał na siebie wszystkie niedole społeczności. (...) Następnie palono go
na stosie z leśnych drzew a popioły wrzucano do morza. (3)
W Oniteza nad rzeką Niger w celu zmycia grzechów całego kraju składano
co roku w ofierze dwie istoty ludzkie. Ofiary kupowano za pieniądze. Wszystkie osoby, które w ciągu minionego roku popełniły jakiś wielki (...) powinny
były wpłacić 28 ngug czyli nieco więcej niż 2 funty. Za pieniądze zebrane
40
w ten sposób nabywano w głębi kraju dwie chorowite osoby „by złożyć
je w ofierze za wszystkie te wstrętne zbrodnie – jedną ziemi, drugą – rzece”,
z sąsiedniego miasta najmowano człowieka, który je uśmiercał. (4)
W przytoczonych przykładach nie występują zbrodniarze. Nie oni są
zabijani. Podobnie jak dzisiaj nie zabija się ludzi kalekich, napiętnowanych
ułomnością bądź też kupionych za pieniądze. System ofiarny starannie się
zakamuflował. Nie mniej można odnaleźć analogię w sposobie selekcji. Pogańskie ofiary składano w celu odkupienia grzechów społeczności wybierano na
podstawie cech stawiających je poza społeczeństwem. Były kalekie, umysłowo
chore, niepełnosprawne (co w tamtych czasach znaczyło, że są niepotrzebne,
wręcz wrogie społeczeństwu bo osłabiające jego potencjał ekonomiczny
i militarny), jednym słowem inne. Dzisiaj w społeczeństwie humanitarnym
i oświeconym nikomu nie przychodzi do głowy stosowanie metod tak otwarcie bezwzględnych. Ofiary wybierają się same. Zbrodniarze przez swoje
czyny stawiają się poza społeczeństwem. Trudno o bardziej przeraźliwy stygmat inności niż zbrodnia. Popełnienie ciężkiego przestępstwa jest swojego
rodzaju moralną i społeczną autoekskomuniką, wypędza nieszczęśnika poza
obręb wspólnoty i jednocześnie daje wspólnocie absolutne prawo do stanowienia o jego losie.
Magiczno-rytualne struktury zostały przez cywilizację zepchnięte w rejony
nienawiści, ale nie przestały istnieć. Działają poprzez instytucje powołaną na
ich miejsce ja chociażby system prawny i represyjny oparty na zdawałoby się,
naukowych podstawach. Ale w momencie, gdy pojawia się śmierć, absurdalna
i niepotrzebna, cała racjonalna konstrukcja wali się w gruzy. Wkraczamy
w rejony myślenia magicznego, w którym ofiara zajmuje centralne miejsce.
Jest pośrednikiem między ludźmi a sferą sacrum, która w mitologicznym
rozumieniu jest zawsze dwuznaczne, łączy w sobie przeciwieństwa dobra i zła,
przychylności i znieczulenia, łaski i przekleństwa.
41
SPOCONY ANIOŁ CZYLI SEX AND DRUGS
AND ROCK AND ROLL
Kościół chce mnie oddzielić od świętości. Doktryna chce mnie oddzielić
od świętości. Nakaz i zakaz chcą mnie oddzielić od świętości. Kaznodzieje
i nauczyciele chcą mnie oddzielić od świętości. Moralność i dobroć, nienawiść i pogarda chcą mnie oddzielić od świętości. Bóg chce mnie oddzielić od
świętości. Ubranie też.
Alkohol zbliża mnie do miejsca w którym powinien być Bóg. Erotyzm
pozwala mi opuścić samego siebie. Rock and roll jest obrządkiem który
mnie integruje.
Alkohol mnie obnaża. W sobotę wieczór jestem mistykiem zrywającym siedem zasłon tajemnicy. W niedzielę rano poddaję się najgłębszej ascezie. Ciało
i duch są tak umęczone, że moja egzystencja jest równa egzystencji robaka.
Alkohol rozpina moją świadomość między zerem i nieskończonością.
Gdy rżnę panienkę umysł jest spokojny i nie zadaje pytań. Jest wolny.
Podobnie ciało, wyzwolone z tyranii przebrania i koniecznych gestów. Świat
staje się przyjazny, uchwytny, sprowadza się do ciała kobiety. Jedynym imperatywem jest eskalacja rozkoszy i zjednoczenia.
Rock and roll jest jedyną żywa religią. Jest wskrzeszeniem archaicznej,
świętej terapii. Jest wspólnotą przeżycia o światowym zasięgu. Papa leci do
Urugwaju szukać swoich zbłąkanych owieczek. Ja jestem owieczką która
włącza płytę Talking Heads. Daję trochę watów, nalewam sobie chłodnego
białego wina, wsuwam dłoń między brązowe, szczupłe uda dziewczyny
i podróżuję ku zbawieniu. Nie ma we mnie kłamstwa, chęci posiadania, chorego pragnienia tyranii.
Dziewczyna odejdzie, będę miał kaca, płyta się skończy. Wyjmę nową
płytę, znajdę kogoś kto mnie pokocha, wyżebrzę pieniądze na alkohol.
42
Świętość jest jej szukaniem. Nieustannym. Jest cięciwą łączącą cierpienie
i szczęście. Jeżeli potrafię głęboko doświadczać tych rzeczy, moja potrzeba
boskości jest zaspokojona.
Chrystus jest dla mnie figurą retoryczna. Jest historią literatury. Bardziej
przekonuje mnie Jim Morrison. Natchniony, umęczony i ukrzyżowany. Nie
na oczach kilkuset Żydów, ale na oczach całego świata, przed sądem w Miami.
Jego kazania – Father ... I want to kill you!!! – mówią mi więcej o istocie człowieka i Boga niż przykazanie powszechnej miłości.
Najstarsi bogowie zawsze trzebili albo zabijali swoich ojców. Potem umierali i odradzali się by świat mógł trwać.
Jestem za indywidualną religijnością. Poza doktryną i poza Bogiem. Jestem
za porzuceniem prawd objawionych i za szukaniem objawień w sobie. Anarchia religijna jest przyznaniem się do boskości. System chce mnie pochłonąć
nie po to bym odnalazł prawdę, ale po to, by on sam mógł trwać.
Nie mam ochoty pójść za Kościołem, Jezusem, pucołowatym Budda, czy
psychopatycznym Jahwe. Oni wszyscy czegoś żądają. Żaden z nich nie jest
afirmacją. Żaden z nich nie jest tak wielki by zaakceptować mnie całego.
Każdy z nich jest na tyle małoduszny by żądać czegoś w zamian. Każdy z nich
stawia warunki i przeczy swojej doskonałości.
Dla mnie najwyższą epifanią boskości jest kobieta. Kochając ją mogę
zjednoczyć się ze światem. W tym jednym, jedynym momencie, momencie
magicznym, zniesiony zostaje podział na „mnie” i na „resztę”. Dzieje się to bez
wysiłku, na wskroś naturalnie. Przeżycie zachodzi na wszystkich możliwych
płaszczyznach – od czysto sensualnej po intelektualną i duchową.
Religie które znam chcą obciąć mi kutasa albo przynajmniej reglamentować jego sterczenie. Religie bredzą o wyższych uczuciach. Dżekob mówi,
że wyższe uczucia są wymysłem starzejących się nauczycielek których cipy
porosły pajęczyna. Kaśka mówi, że wyższe uczucia są wymysłem zakonników
trzepiących dzień i noc kapucyna i cierpiących z tego powodu. Obydwoje
mają rację. Ja twierdzę, że wyższe uczucia to haczyk na który łapie nas doktrynalna religia, komunizm, faszyzm, humanizm, moralność i te wszystkie
duperele, które nie potrafią egzystować samodzielnie bo są martwe i muszą
żywić się nami.
43
Alkohol wyznacza bieguny istnienia. Sytuuje na skali przeżycia. Burzy
potoczna, jednolitą strukturę postrzegania. Pozwala mi doświadczać najwyższych uniesień, jasności widzenia, wyzwala mnie z przymusu bycia takim,
jakim „trzeba abym był”.
Z drugiej strony strąca mnie na samo dno upadku. Obnaża ostatecznie,
sprowadza do drżącego stosu ścięgien, wydobywa lęk, atrofię, paranoję i bezradną cielesność.
Gdzie jest prawda? Prawda jest dokładnie w środku. Prawdą jest orbita
po której wiruję raz po raz wchodząc w strefę cienia i obszar jasności.
Rock and roll jest rytuałem. Poddaję mu się z rozkoszą. Rytuałem w którym
zawiera się wszystko. Jest frenetyczną pochwałą życia i niezwalczoną pokusą
śmierci. Jest muzyką do najstarszego obrzędu. Obrzędu narodzin i umierania.
Mówi o tym wszystkim czego doświadczam. Mówi moim językiem o moim
cierpieniu, mojej ekstazie, moim przerażeniu i o moim końcu. Jest mapą życia
i świata w skali 1:1. Jest po stronie wolności, bo gdy nakazy go ograniczają,
łamie je, tworzy nowe by znów je podeptać. Nikt go nie stworzył, nie wymyślił. Powstał sam jako odpowiedź na faszyzm czasów i widmo samotności. Jest
wzrastającą wieżą Babel. Jest pradawnym, uniwersalnym językiem na powrót
skradzionym zawistnemu Bogu.
Wsuwam dłoń między brązowe, szczupłe uda dziewczyny. Puszczam płytę
Neila Younga – My my hey hey. Rock and roll is here to stay – Pociągam długi
łyk białego wina. Powoli, niespiesznie podróżuję ku zbawieniu.
44
PANI A.
Pani A. Pani Anarchio. Zrzuć swoje kiecki
i chodźmy się kochać.
Wszyscy genera
generałowie są twoimi wrogami.
Wszystkie te kuk
kukłłłyy zapięte pod szyję.
Rzędy guzików i sztywne kołnierzyki. Spróbuj im to zabrać. I co? Nic.
Smutne zwisy
Zwiędłe kutasy.
Dziecino, oni drżą przed tobą bo jesteś
świetna w łóżku i nie można cię kupić.
Widok twoich pośladków spędza im sen z oczu.
Ale są uwiązani. I pokochali swoje łańcuchy.
Kochają swe budy.
Drżą
żą w ciemnościach w umundurowanych pokojach
obok tłustych umundurowanych bab.
Nawet kiedy są goli to są umundurowani.
Mózgi w szynelach. Marzenia w hełmach.
Pocą się na widok twoich piersi.
Pani A. Dziecino. Skacz z łóżka do łóżka.
Masz milion kochanków kazirodczych synów
plus lesbijskie córki.
Księżniczko pieszczot wymyślnych naprędce wymyślonych.
Pani A. Dziecino. Opasz mnie nogami.
Chcę słysze
ł
łysze
ć jak pojękujesz.
Moja sperma jest moim napalmem.
Mój kutas jest moją SS-20.
45
Dziękujemy wszystkim, którzy przyczynili się do
wydania tej książki i zorganizowania obchodów
20 rocznicy powstania ruchu
Wolność i Pokój.