15 - Aimeiz

Transkrypt

15 - Aimeiz
Wybuch
(historia nr 1.15 w serii książek Aimeiz, aimeiz.pl)
Na niewielkiej, otoczonej drzewami polanie siedziała dwunastka dziesięcioletnich słuchaczy
osiemdziesiątej siódmej grupy Laiki. Laika była psem, owczarkiem, i teraz biegała gdzieś w lesie, co
chwilę wystawiając głowę z krzaków, by sprawdzić, czy jej opiekunowie wciąż są tam, gdzie ich
zostawiła. Zgodnie z wolą najmłodszych szkolne grupy nazywano tak, jak zwierzęta, które je
reprezentowały. W zamian dzieci musiały samodzielnie opiekować się pupilami, w ten sposób
pozyskując pierwszą, najważniejszą w życiu umiejętność. Dopiero po tym egzaminie z
odpowiedzialności przychodziła prawdziwa nauka, ale już nie w znanej na Ziemi formie, a w sposób
zupełnie nieograniczony, bez wymogów, nacisku i szablonów. Nikt nie zmuszał do pozyskiwania
wiedzy i nikt nie musiał tego robić, bo kolejne pokolenia uczniów same jej łaknęły. Częściowo za
sprawą idealnych warunków, częściowo dzięki niewytłumaczalnemu wpływowi Aimeiz, kolejne
narodzone na pokładzie dzieci błyskawicznie ujawniały przewyższającą poprzedników inteligencję,
ambicję, a nawet nowe zdolności.
Wśród wylegujących się na trawie dzieciaków była Silka Triciano – ich przewodniczka, opiekunka,
a przede wszystkim przyjaciółka i osoba, której mogły bezwzględnie zaufać. Dzień mijał wyjątkowo
spokojnie i sennie. Dziewczynki leżały, czerpiąc przyjemność z dotyku chłodnej trawy, chłopcy
siedzieli po turecku, wyrywając od niechcenia zielone źdźbła, a wszyscy byli ubrani w luźne,
kremowe i bawełniane szaty w różnych krojach, ale jednym celu – pełnej wygodzie. Otaczający ich
las śpiewał szelestem gałęzi, roztańczonych w rytm ćwierkających ptaków. Szum nieopodal płynącego
strumienia budował sielskość idealnej krainy, w której Silka próbowała prowadzić dyskusję
edukacyjną. Nie narzucała tematów, nie wymuszała odpowiedzi ani nawet udziału. Starała się jedynie
zainteresować młodych obywateli Aimeiz wiedzą uznaną przez społeczność za ważną. Właśnie trwał
tydzień historii, więc miała cichą nadzieję poruszyć temat III wojny światowej. Na razie nie było
jednak do tego okazji, dlatego cierpliwie czekała. Wiedziała, że cisza i bezczynność doskonale
motywują i napędzają ciekawość, kumulując ją kropla do kropli, jak rośliny liśćmi wodę.
– Silka! – zawołał jeden z młodych słuchaczy, dzierżąc kiść trawy w dłoni.
– Tak?
– Czy będziemy mogli polecieć na U-77?
– Na razie na pewno nie, ale gdy zespół badawczy stwierdzi, że planeta jest bezpieczna, postaram
się coś dla was zorganizować, zgoda? – odpowiedziała Silka i padła na trawę, wtapiając się w miękki
zielony materac. – Poza tym najpierw trzeba ją jakoś ładnie nazwać, zanim będzie można ją
odwiedzać – zażartowała, wpatrzona w skłębione prawdziwe chmury, których nie sposób było
odróżnić od wygenerowanych na powierzchni sufitu.
Ludzie coraz lepiej rozumieli technologię Aimeiz. Potrafili wyświetlać dowolne obrazy na
ścianach, traktując je niczym nieskończone czyste płótna, na których twórczość kwitła, jak sama
społeczność. Korytarze okrętu zamieniały się w muzea sztuki dziecięcej, wielkie galerie zdjęć, żywe
książki pisane podążającym za człowiekiem tekstem czy też długie górskie ścieżki, przełęcze, miejskie
uliczki odtwarzane filmem. Bez wątpienia statek był rajem w odległych od Ziemi pustkowiach
kosmosu.
– Silka! – wzywał ją jeden z podopiecznych. – A ci pierwsi mieszkańcy to jak przylecieli na
Aimeiz?
– Statkami, jak wszyscy po nich.
– Ale Jonas mówił, że oni dwanaście lat lecieli – zdziwił się chłopak, nie potrafiąc zrozumieć
wyprawy, która trwała dłużej niż jego życie.
– To prawda – przytaknęła Silka, wciąż leżąca wygodnie na trawie. – Ale za to spali po pięć dni z
rzędu, wiesz?
– Pięć dni?
– Pięć dni spali, a przez dwa zajmowali się okrętem. W ten sposób tydzień mijał im jak jeden
dzień. To było zaraz po III wojnie światowej i ludzie nie mieli jeszcze technologii poruszania się z
prędkością większą niż światło – wyjaśniła Silka. – Czy wiecie, że III wielka wojna na Ziemi
zakończyła się jednym wybuchem? – nagle zapytała w tonie chwalipięty. Nie oczekiwała odpowiedzi i
właśnie dlatego była pewna, że ją dostanie.
– Tak! – chórkiem odpowiedziały dzieci.
– Sama nam to mówiłaś! – przypomniała dziesięcioletnia Camilia.
– Faktycznie, opowiadałam o tym, teraz pamiętam – Silka stwierdziła z przekłamanym
rozczarowaniem i usiadła po turecku, gotowa wykorzystać uchwycone zainteresowanie. – A mówiłam
kto wygrał tę wojnę? – zapytała. – Jak myślicie? – dodała, a cisza była dla niej najwspanialszą
odpowiedzią, bo mimo młodego wieku dzieci potrafiły bez trudu wyczuć istnienie głębszego
znaczenia w przedstawionym im zagadnieniu. To Aimeiz wpływała na ich rozwój w jeszcze
niezrozumiały dla mieszkańców sposób, pozwalając już dziesięciolatkom wychwytywać nonsens i
wyczuwać demagogię, mimo że nie znały jeszcze tych pojęć.
– Nikt? – bez wiary w siebie mruknęła Camilia.
– Dlaczego tak myślisz?
– Bo dużo ludzi umarło? – odpowiedziała dziewczynka, wplątując niepewność w podniesiony ton
zapytania, a potem zapadła w słodkie zamyślenie, nieświadomie nawijając kosmyki włosów na palce.
Po niej, jak zwolniony nagle z wielkiej tajemnicy, z charyzmą młodego odkrywcy głos zabrał Ben.
– No właśnie! Amerykanie nie wygrali, bo Armia Wyzwolenia to byli też Amerykanie. No to jeśli
pokonali tę armię, to tak jakby pokonali siebie, prawda? – zapytał chłopiec i podrygiwał w miejscu z
ekscytacji.
– To bardzo ciekawe. Też tak uważam – odwzajemniła entuzjazm Silka, kątem oka dostrzegając
Laikę, która szarpała wystający z ziemi pień, jak stworzoną właśnie do tego zabawkę. – Kto chce
jeszcze posłuchać o tej wielkiej wojnie? – Przyklasnęła z radości na widok wystrzelonych w górę
dłoni w jednomyślnej zgodzie. Teraz mogła zbierać plony zainteresowania zasiane cierpliwością.
Wyprostowała plecy, by dać innym przykład, odgarnęła długie, ciemne włosy, z których zawsze była
dumna. – To świetnie. – Jej szczery biały uśmiech, dodatkowo podkreślany ciemną karnacją, rozniósł
się po twarzach dzieciaków efektem domina. – Super, tak więc po tym, jak Amerykanie dostali co
chcieli, a chcieli... – zaczęła zdanie, pozwalając podopiecznym je dokończyć.
– Tyranit!
– Tak jest! Jak Amerykanie dostali już Tyranit, to wtedy ogłosili rozejm. Znacie to słowo?
– Tak! – za całą grupę odpowiedział Ben. – To taka przerwa w bitwach.
– Dokładnie – pochwaliła go Silka. – Gdy wreszcie ludzie przestali walczyć, to zebrała się Rada
Narodów i ogłosiła Reorganizację Państw. Trudna nazwa, co?
– Tak!
– Trudna, ale w ogóle nie groźna! – przyznała Silka, odganiając dłonią jakiegoś brzęczącego jej
przy uchu owada. – Pomijając całą nudną politykę, która miała zjednoczyć świat, to rządzący ludzie
wpadli na pomysł, żeby nazwać wszystkie miasta w Europie od nowa. I wtedy dopiero zaczęła się
zabawa, bo nie każdy chciał od tak, nagle uczyć się długiej listy nowych nazw miejscowości, dlatego
mieszkańcy wymyślali cudaczne propozycje. Na przykład łamańce językowe, jak „Fgpx” – próbowała
wymówić trudne słowo, dając dzieciakom powód do śmiechu. – Inni za to chcieli przechytrzyć
Zgromadzenie Narodów i na przykład Galin próbowali wcześniej nazwać Myzr. Jak myślicie,
dlaczego? – zapytała, a głowy jej podopiecznych równo kiwały się w lewo i prawo. – To może
podpowiem. Wcześniej to miasto nosiło nazwę Rzym. Już rozumiecie?
– Odwrócili literki! – zawołała dziewczynka z tyłu i schowała się za plecami rówieśników ze
strachu przed nagłym nią zainteresowaniem.
– Dokładnie tak! Rzym próbowali nazwać Myzr, ale Zgromadzenie się nie zgodziło, niestety, bo
cała ta zabawa w zmiany nazw miała jeden ważny cel – tłumaczyła Silka, pracując głosem i żwawo
gestykulując, by opowieść była dla dzieci jak najbardziej atrakcyjna. – Władze chciały w ten sposób
usunąć starą kulturę i tożsamość regionalną.
– A co to znaczy? – zapytał jeden z ciekawskich chłopców.
– Właśnie miałam tłumaczyć! – oznajmiła Silka i przyklasnęła, doskonale zdając sobie sprawę z
faktu, że w próżni, na pokładzie okrętu, wiele ziemskich pojęć nie ma odniesienia, zwłaszcza dla
dzieci, które nigdy nie widziały rodzimej planety. – Pomyślcie o Amadystach. Oni mocno się odcinają
od nas, żyją na swoich pokładach i mają zupełnie inne podejście do wielu spraw. Gdybyśmy byli na
Ziemi, mogliby sobie pójść gdzieś daleko, zająć jakiś teren i nazwać go swoim. To byłby ich region, z
którym by się związali i na nim zbudowali swoją kulturę. Takie przywiązanie do konkretnego miejsca
większych grup ludzi nazywamy właśnie tożsamością regionalną. Rozumiecie?
– Tak! – zawołały zgodnie dzieci.
– Super! No to teraz już wiecie co to tożsamość regionalna i właśnie ją Zgromadzenie Narodów
chciało usunąć. W jaki sposób?
– Reorganizacja Państw! – chórem odezwała się grupa, traktując pytania opiekunki jak zabawę.
Inteligencja i prędkość, z jaką dzieciaki pochłaniały wiedzę, budziły podziw mieszkańców i
zainteresowanie badaczy, którzy debatowali o błyskawicznie ewoluującej nowej rasie, określanej
mianem mentalistów. Ich główną cechą była zdolność bezpośredniej komunikacji z okrętem,
objawiająca się na razie poprzez kolorowe i bajkowe malowidła ścienne rozkwitające jak drzewa od
samych spojrzeń najmłodszych obywateli Aimeiz. Nabierające tempo asymilacji ludzi z obcą
technologią wzmagało obawy i dyskusję na temat przyszłości społeczności i jej powiązania z
cywilizacją ziemską. Będąc dla jednych przejawem zbliżającej się zagłady, dla innych szansą na
przetrwanie, rozwój mentalistów niezaprzeczalnie i nieprzerwanie postępował, prowadząc
mieszkańców niezbadanymi ścieżkami ewolucji.
Uwaga dzieci, jak malowidło na piasku, rozmyła się falami tryskającej z nich energii, więc Silka
odpuściła dalszą opowieść, zwłaszcza że na horyzoncie lasu dostrzegła sylwetkę drugiej opiekunki
grupy, która niosła jej długo wyczekiwaną wiadomość.
– Dolecieli – oznajmiła Tricia, gdy tylko dotarła do granicy zasięgu głosu. – Idź, popilnuję ich –
dodała, głaszcząc podopiecznych po głowach na przywitanie.
– Dzięki! – odpowiedziała Silka i zerwała się z miejsca. – Dokończymy później – obiecała
dzieciom i pobiegła do wyjścia na spotkanie z długo niewidzianą przyjaciółką.
Kaliga Waniskis, lider okrętu Aimeiz, choć miała w zakresie obowiązków odbieranie podróżników
z Ziemi, to nigdy tego nie robiła, bo od czternastu ziemskich lat nikt nowy nie przybywał. Amerykanie
już dawno zdławili operację Tasajeva, zlikwidowali ostatni ukryty jego port i wychwytywali
wszystkich kosmicznych uciekinierów. Od ponad dekady niesłyszany dźwięk dokującego okrętu klasy
transportowej Luna wywołał skrajne odczucia w osobach zebranych przed komorą przejściową. W
oczach Hadriana Rinsena, byłego podopiecznego Sesany, który urodził się na pokładzie, lśniła
fascynacja, w głowie Kaligi Waniskis zaś grzechotało przerażenie możliwymi konsekwencjami
kontaktu z ziemską cywilizacją.
Nikt nie mógł przewidzieć, co kryje się za drzwiami wrót przejściowych. Komunikaty z Ziemi
docierały na Aimeiz sporadycznie i zawierały tylko krótkie noty opisujące postępującą degenerację na
wszystkich polach. Z tak skąpych danych płynęły bujne wnioski budowane wyobraźnią i napięciem
wyczekiwania na zakończenie procesu dokowania.
Drzwi w końcu ustąpiły, odsłaniając nikłą postać czterdziestodwuletniej kobiety o wyblakłych
włosach, z bagażem doświadczeń koślawiącym plecy i twarzą niewolnicy, która z przerażeniem patrzy
na otrzymaną wolność. Lekki powiew odwagi wypchnął ją na zewnątrz, kołysząc luźno zwisający z jej
ramion materiał grubego swetra. Wychudzona, przeźroczysta jak szkło i skurczona przywitała
mieszkańców drżącymi kącikami bladych ust. Za nią jak duchy wyłonili się inni, równie niewidzialni,
bezgłośni, niemal wymazani historią Ziemi.
Dyskomfort chwili pierwsza przełamała Silka, podchodząc do Sesany i obejmując jej kruche,
zagubione w materiale ciało. Wspólne łzy natychmiast związały je mocniej, sklejając rozbitą
rozstaniem przyjaźń dwojga wtedy młodych dziewczyn, dziś dojrzałych kobiet.
– Witajcie na Aimeiz! – oświadczyła w duchu tradycji Kaliga, płosząc zbędną nachalnością
wszystkich gości. – Cieszymy się, że dotarliście – dodała, powoli gubiąc oficjalny ton, tak
niedopasowany do sytuacji. – To może od razu udamy się do lasu – zaproponowała i już nic nie
mówiła.
– Idziemy? – Silka zapytała Sesanę, uśmiechem zapraszając ją w głąb korytarza.
Jak korowód jeńców wojennych, podróżnicy ruszyli przed siebie prowadzeni przez Kaligę. Powoli
podnosili głowy wybudzeni z długiego koszmaru, zdradzając ciekawość nowym miejscem i
wypełniając pustkę zarzewiem rozmów. Im dalej brnęli, tym żywiej reagowali na ciepłe światło,
kolorowe ściany, panujący wokół codzienny ruch.
– Wyrosłeś na wspaniałego mężczyznę – cicho powiedziała Sesana, wpatrzona w postawną
sylwetkę Hadriana, który bez słowa, jak rycerz, wędrował u jej boku.
– Dziękuję – odparł dwudziestolatek, delikatnie pochylając głowę w geście szacunku dla swojej
dawnej opiekunki. Był onieśmielony jej kobiecym spojrzeniem, zupełnie innym niż pamiętał ze
szkolnych lat.
– Jeszcze zostaniesz liderem – przepowiedziała mu Sesana i mocniej ścisnęła ramię Silki, próbując
pokazać przyjaciółce, że wciąż jest tą samą, pełną życia osobą.
– Wasza podróż musiała być dość stresująca. Lecieliście w dużej mierze w ciemno – zauważyła
Kaliga, prowadząc grupę, jak nieśmiałą wycieczkę po muzeum. – Do tego sporo ryzykowaliście
samym wylotem.
– To prawda, mieliśmy mnóstwo szczęścia – odpowiedziała za wszystkich Sesana. – Tasajev
znalazł dla nas okręt w ostatniej chwili. Poza tym gdyby nie wysłany przez was zapas żywności, nie
mielibyśmy szans – powiedziała nieco ochrypłym, dawno nieużywanym głosem. Za nią, przyszyty
obojętnością, podążał Stavros, w ogóle nie zwracając uwagi na rozświetlone malowidłami ściany.
Wciąż obgryzał paznokcie, jakby miał ich nieskończenie wiele.
– To jest piękne. Co to za obrazy? – zapytała Sesana.
– To nasi najmłodsi. Malują wszystko bezpośrednio z myśli – wytłumaczyła Silka, pokazując
palcem mijany rysunek magicznej postaci przypominającej elfa w długich królewskich szatach.
– Naprawdę? Kiedy wyjeżdżałam, potrafiliśmy tak kontrolować tylko światła w pokojach.
– Teraz dzieci tworzą w ten sposób całe filmy. Musisz je zobaczyć, wieczorem jest jeden pokaz.
Będziesz zachwycona.
– To naprawdę wspaniałe – stwierdziła Sesana, zanurzona w barwach malowideł, które odurzały ją
żywiołem wizualnych doznań i budziły poczucie estetyki głodem zdławione na Ziemi.
– Czy ten okręt posiada sztuczną inteligencję? – zapytał mężczyzna o siwych włosach i długiej
brodzie, do tej pory zszyty z grupą przybyszów zbiorową bojaźliwością. – Ma świadomość?
Podejmuje decyzje?
– Na takie pytania odpowie panu kolektyw badaczy – stwierdziła Kaliga – z tym, że oni sami
niewiele wiedzą, bo dysponując prymitywnymi narzędziami, nie sposób zbadać tak zaawansowaną
obcą technologię – opowiadała z pogardą do wiary, że człowiek jest w stanie rozszyfrować zagadkę
Aimeiz.
– Ale czy okręt podejmuje własne decyzje? Były takie przypadki? – dopytywał mężczyzna z
rosnącą ciekawością.
– Wiele – odparł Hadrian. – Aimeiz często przejawia świadomość i jak na razie zawsze była nam
przychylna – mówiąc to, zapraszał grupę do szeregu czterech otwartych wind.
– Z czego jest zbudowana?
– Ależ pan ciekawski – jęknęła Kaliga, oburzona nachalnością mężczyzny. – Proponuję najpierw
odprężyć się na łonie natury, a potem rozważać o tak błahych rzeczach. No śmiało, proszę do wind, są
już zaprogramowane i zabiorą nas wprost do lasu – poganiała niechcianą wycieczkę, pragnąc jak
najszybciej wrócić do codziennych obowiązków.
– A ta planeta, którą okrążamy, ma jakieś formy życia? – przybysz pytał niestrudzenie.
– To Will – przedstawiła go Sesana. – Jest ciekawski. Musicie mu wybaczyć.
– To bardzo dobrze – wtrąciła Silka i jako ostatnia przekroczyła próg windy, która na ułamek
sekundy, jak przesłona aparatu, zatrzasnęła się i zaraz otworzyła, wypuszczając zaskoczonych
podróżnych w nowym miejscu. – Z tego, co wiemy, to prawie cała planeta jest pokryta jakąś statyczną
formą życia, podobną do roślin, ale o zupełnie innej budowie – opowiadała, prowadząc grupę
korytarzem prosto do wrót lasu Aimeiz.
– Kosmiczna technologia – burknął za drzwiami windy Stavros, przez chwilę wykrzywiając usta w
grymasie szyderczego uśmiechu. Wciąż jednak, niczym wierny pies na smyczy, wędrował za siostrą
ze spuszczoną do ziemi głową. Podniósł ją dopiero, gdy poczuł soczysty, świeży zapach, którego nie
pamiętał, od lat nie doświadczył, ale nieświadomie rozpoznawał, jak dziecko woń matki. Gęste żywicą
powietrze, mocne perfumy natury, wzbudziło w nim łaknienie zieleni, huraganem pierwotnych potrzeb
wsysając go bez walki w szereg wysokich drzew. Niczym zerwany z holu statek, niesiony falami
zwierzęcego pragnienia Stavros zgubił grupę i zniknął w głębinach liści, a po nim bez słowa podobnie
uczynili inni, rozsypując wycieczkę jak korale pękniętego naszyjnika.
Chropowata kora, wilgotna trawa, energiczna zabawa wytwarzanego przez okręt wiatru wciągnęły
Sesanę w prawdziwą rozkosz empirycznych doznań, tak niewinnych, prawdziwych, sycących.
Prowadzona szaleństwem dziecka, które musi wszystkiego dotknąć, pognała krawędzią alejki, by
przywitać się z każdym drzewem z osobna. Deptała czarną glebę i kamyki jednocześnie, aż dotarła do
otwartej przestrzeni i wzniesień pokrytych życiem pachnącą trawą. Stanęła przy strumyku, wpatrzona
w cicho płynącą wodę.
– Tego tutaj nie było – powiedziała, klękając na brzegu rzeki i pozwalając swojej przyjaciółce
wreszcie się dogonić.
– Wiele się zmieniło, odkąd wyleciałaś – przyznała Silka. – Ale wszystko na lepsze, zobaczysz –
dodała pochylona nad kościstymi plecami Sesany. Przykrywał je sztuczny i szorstki materiał, którego
używano w halach do czyszczenia maszyn i jako strój dla robotników. – Naprawdę – przekonywała
skrępowana widokiem wychudzonej, drżącej postaci, łkającej do strumienia łzami goryczy. – Wiesz,
czasami docierają do nas informacje o tym, co dzieje się na Ziemi – kontynuowała. – Wiem, że ludzie
głodują, są terroryzowani, i domyślam się przez co przeszłaś. Martwiłam się, zwłaszcza gdy kontakt
się urwał. Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę – próbowała okazać współczucie, niepewna czy jej
słowa gdziekolwiek trafiają.
Sesana klęczała przy brzegu, dłońmi głaszcząc wodę, jak długie włosy dziecka, i nuciła coś do
nurtu, zapatrzona w tańczące na powierzchni promyki światła. Dopiero dotyk przyjaciółki wybudził ją
z nostalgii, stawiając znów na nogi z wymuszonym, ale przyjaznym uśmiechem na wilgotnej od łez
twarzy.
– Jestem w domu – powiedziała stłuczonym głosem, obdarowując Silkę ciepłym spojrzeniem jak
za dawnych lat, gdy we wszystkich wokół wzbudzała entuzjazm. Potem coś w niej pękło, skruszyło
się, puściło, znów kołysząc łzami w oczach. Przez chwilę kobiety wisiały w próżni, zawieszone
niepewnością utraconych lat, aż obie ustąpiły, legły pod wpływem emocji i wpadły sobie w ramiona
szczęśliwie zapłakane.
– Jesteś w domu – wyłkała jej do ucha Silka.
– Tyle lat, tyle lat minęło, a Aimeiz nadal wydaje się moim domem. – Sesana dawała odczuciom
wyraz, wtopiona pragnieniem bliskości w pierś przyjaciółki. – Postarzałyśmy się – powiedziała,
płynnie łącząc płacz ze śmiechem. Wyglądały razem z Silką jak kamienna figura tryskająca łzami na
środku fontanny.
– Co wy robicie? – zapytała mała Camilia, z ciekawością wpatrzona w splątaną parę.
– A tak sobie płaczemy – odpowiedziała Sesana i wytarła rękawem swetra załzawione oczy,
wreszcie odklejając się od przyjaciółki. – Po prostu dawno się nie widziałyśmy.
– Co robi reszta twojej grupy? – dociekała Silka, głaszcząc dziewczynkę po głowie.
– Bawią się.
– A ty nie bawisz się?
– Szukam Laiki.
– Znowu wam uciekła? – Silka udawała zaskoczoną. – No to niedobrze. Musicie jej poszukać. W
końcu jesteście za nią odpowiedzialni, prawda? – przypominała.
– No tak, poszukam jej – przyznała Camilia i pobiegła w stronę placu zabaw, gdzie piski, śmiechy i
krzyki towarzyszyły świetniej zabawie.
– Mają tu wspaniałe życie – stwierdziła Sesana, podążając wzrokiem za podskakującą
dziewczynką. – Niczego im nie brakuje. Są bezpieczne, mogą się uczyć, poznawać świat, odkrywać
tajemnice, bawić się.
– To prawda – przytaknęła Silka, wpatrzona we wciąż mokre od łez policzki swojej przyjaciółki.
Ich blady odcień, razem z popękaną cerą, wypłowiałymi włosami i stłamszonym spojrzeniem,
opowiadał ze szczegółami każdy koszmar, który Sesana przetrwała na Ziemi. Jak księga bólu,
wyrzeczeń i smutków, jej twarz zdradzała wierszami zmarszczek mrok i tragedię historii, których treść
zapewne nigdy nie zostanie ujawniona. – Opowiesz mi, co przeżyłaś na Ziemi? – mimo to zapytała
Silka.
– Ty chcesz wiedzieć, co się działo na Ziemi, a ja chcę jak najszybciej zapomnieć – wyznała
Sesana i ruszyła w stronę najstarszych w lesie drzew. Ich wierzchołki niemal ocierały się o sufit,
przytłaczając człowieka majestatem wiecznego spokoju i dławiąc jego przyziemne problemy zielonym
baldachimem. – Przez dziesięć lat próbowałam po prostu przetrwać. Każdego dnia musieliśmy
walczyć o jedzenie, a do tego ciągle się ukrywać przed żołnierzami. Drzew, takich dużych, nigdy nie
widziałam. Tylko w strzeżonych sadach za wysokimi płotami.
– Domyślam się – Silka mruknęła z poczuciem kłującej gardło winy, bo przecież sama wyleciała na
Aimeiz w wieku dwudziestu lat i nie miała okazji zobaczyć świata zdeptanego Wielkim Planem.
– Wiewiórka – obojętnie zauważyła Sesana, pokazując palcem skaczące po gałęziach stworzenie. –
Kiedy ostatnio widziałam wiewiórkę, rzucałam w nią kamieniami. Wiesz dlaczego?
– Nie.
– Chciałam ją zabić, bo byłam tak parszywie głodna.
– To okropne.
– Wiele razy byłam blisko śmierci – opowiadała Sesana, wpatrzona w gęsty sufit liści. – Gdyby nie
pomoc paru osób, byłoby po mnie. Na szczęście na Ziemi wciąż są jeszcze ludzie, którzy walczą z
władzami.
– Odwróceni?
– Tak, to nie są terroryści, to normalni ludzie, którzy próbują jeszcze coś zmienić, choć i tak są
skazani na zagładę. Poznałam ich. To oni pomogli mi uwolnić brata – wyznała Sesana i na chwilę
zamarła przerażona ruchem w krzakach. Jakiś pies szukał rzuconego mu patyka i wystrzelił z zarośli
tuż przed nią. – Wiesz, że na Ziemi nie ma już prawie żadnych zwierząt? – zapytała wlekącą się z tyłu
przyjaciółkę. – Nie ma ich, bo albo wyginęły, albo ludzie je zjedli. Na Ziemi nie zostało już nic, co
byłoby warte ocalenia.
– Ocaliłaś brata.
– I to jedyne co mogłam zrobić.
– Jestem z ciebie dumna – powiedziała Silka z płynącą wprost z serca szczerością.
– A jak wam idzie komunikacja z Aimeiz? – Sesana zapytała, by zrzucić ciężar niewygodnego
komplementu.
– Nam ciężko, ale za to dzieci doskonale sobie radzą. Najmłodsi co chwilę ujawniają jakieś nowe
zdolności i Niham twierdzi, że to Aimeiz przyspiesza ich ewolucję, choć nic nam z tej wiedzy. W
każdym razie każdy rocznik przynosi coś wyjątkowego, a niektóre dzieci nawet twierdzą, że
rozmawiają już z okrętem – relacjonowała Silka, próbując zwrócić uwagę rozglądającej się po lesie
przyjaciółki. – Poza tym, jak widzisz, las kwitnie, zwierzęta uzupełniają społeczność, a nauka, nauka!
– zawołała, jakby wpadła na genialny pomysł. – Musisz wrócić do nauczania. Młodzież jest
fascynująca i naprawdę żądna wiedzy, a my uczymy się razem z nimi.
– Nie – Sesana dała ostateczną odpowiedź, jednym słowem gasząc starania przyjaciółki, by
rozchmurzyć atmosferę.
– Nie musimy o tym teraz mówić – oświadczyła Silka po chwili drażliwej ciszy, która pozostawiła
w jej ustach tylko kwaśny niesmak zdrady. – Ja tylko chcę, żebyś poczuła się jak w domu i wróciła do
nas. Zostawiła cały ten koszmar za sobą.
– Co u Nihama? – zapytała Sesana, znów uciekając od uciążliwego dla niej tematu.
– Posiwiał trochę, ucichł, niewiele się zmienił. Pracuje wciąż, ale nie bierze już udziału w żadnych
dyskusjach.
– To czym się zajmuje?
– Do końca nikt nie wie. Pije dużo, nawet bardzo, no i podobno próbuje rozszyfrować język
Aimeiz, tak słyszałam. Dawno z nim nie rozmawiałam, bo po tym, co się stało, zupełnie się odciął i od
tego czasu niewiele się zmieniło. Mówią też, że sporo lunatykuje, w sensie chodzi po nocy, może
nawet pijany. Podobno zamyka się w sali głównego komputera i mówi do siebie – Silka wyjawiała
wszystko co wie, ostrożnie stąpając słowami po polu minowym najokrutniejszych wspomnień.
– Rozumiem, że wciąż nie udało się złamać kodu.
– Jakiego kodu?
– Zapomnieliście? – zdziwiła się Sesana. – Nieważne. Później porozmawiam z Nihamem. Idziemy
nad jezioro? Chcę zobaczyć, jak teraz wygląda – zaproponowała i ruszyła po gęstej ściółce przez las, z
każdym krokiem przeżywając euforię kontaktu z soczystą naturą. Otwarta na zieleń, uśmiechnięta do
kwiatów, lecz zamknięta na ludzi, zrywała łączące ją więzi z cywilizacją człowieka. Była jak szaleniec
zatopiony w pięknie przyrody, ale wyzuty z wszelkich innych uczuć do świata.
W stronę plaży prowadziły ją dźwięki zabaw, rosnące natężenie światła i chłodny posmak
powietrza. W końcu przerzedzona kurtyna drzew ustąpiła, odsłaniając obraz niczym z sennego
marzenia. Sesana ściągnęła szmaciane buty i zakopując posiniaczone stopy w ciepłym piasku, sunęła
do brzegu zahipnotyzowana falami. Mijała grające w piłkę dzieci i prażące się w sztucznym Słońcu
ciała. Szła prosto na brata, który siedział przy samej linii brzegowej, obgryzając z przyzwyczajenia
paznokcie. Zajęła miejsce obok i razem z nim, bez słowa, spijała z tafli jeziora nieskończony błękit.
Niezbrukany strachem śmiech, beztrosko zużywana energia i bezkarne lenistwo plażowiczów mroziły
groteską percepcję rodzeństwa, zamrażając oboje w niezręcznej obcości.
– Obok hali też mieliśmy jezioro – wymamrotał Stavros, wyciągając na chwilę palce z ust. –
Spędziłem tam siedem lat i ani razu nie byłem nad wodą. Chociaż tam i tak były tylko toksyczne
ścieki – powiedział do siebie, a potem wyginając ślamazarnie kończyny, wstał i wszedł do wody. Nie
zdjął ubrania ku zdziwieniu pluskających się wkoło dzieci.
– Na pewno jesteś od niego starsza? – zapytała Silka, siadając obok przyjaciółki, lecz zachowując
bezpieczny dystans.
– Teoretycznie pięć lat, ale praktycznie jesteśmy prawie w tym samym wieku – stwierdziła Sesana.
– Sama wiesz, że tu czas płynie inaczej.
– Wyglądasz dużo młodziej.
– On siedem lat tkwił zamknięty w hali i kto wie, jakie koszmary przeżywał. Z tego, co wiem, to
pod koniec odbywały się tam regularnie egzekucje – opowiadała Sesana, śledząc opiekuńczym
wzrokiem brata. Trochę przypadkiem, nieświadomie, odrobinę przez nieuwagę, zaczęła sączyć kolejne
wspomnienia, z każdym oddechem zdradzając więcej, jakby oczyszczała organizm z toksyn. –
Żołnierze byli wszędzie. Prawie każdego dnia musiałam przed nimi uciekać, a kto nie zdążył, ten ginął
– mówiła cicho i spokojnie, jakby w hipnozie. Szyła słowa w spowolnionym tempie na tle
przemykających dzieciaków. – Wrogiem jest każdy, kto nie pracuje, a wrogów się eliminuje. Ścigali
wszystkich, za wszystko, w zasadzie dla zabawy, z nudów, a my byliśmy tak bardzo zmęczeni. Głód
doskwierał nam od samego początku. Jedzenie było tylko dla tych, którzy mogli udowodnić, że swoje
przepracowali, a wszystkie pola, sady, fabryki były pod kontrolą DARPA. Nie było innych źródeł
jedzenia, nawet jak ktoś miał ziarno, żeby posiać, to nie miał technologii, żeby ochronić roślinność
przed działaniem Słońca.
– A odwróceni? – zapytała Silka, próbując zaznaczyć swoją obecność.
– Odwróceni – Sesana z uśmiechem powtórzyła bliską jej nazwę. – Oni też głodowali, ale dzięki
nim żyję. Ich brutalność dorównywała żołnierzom, ale byli wśród nich dobrzy ludzie. To Helin
przekonał wszystkich do ataku na halę, gdzie trzymali mojego brata. On chciał się zemścić za śmierć
ukochanej i dla niej zaryzykował wszystko. Tak po prostu, z miłości.
– Co się z nim stało?
– Nie wiem. Po ataku DARPA rzuciła w rejon wszystkie siły i rozbili naszą grupę. Rozstaliśmy się.
Ja ze Stavrosem trafiliśmy na okręt do Europy, a on zniknął. Nie mam pojęcia, co się z nim stało.
Może dalej walczy, może go złapali, nie wiem.
– A potem? – dopytywała Silka.
– Potem był głód i była tułaczka – szorstko odpowiedziała Sesana. – Przez lata żyliśmy w ruinach,
kradliśmy jedzenie, uciekaliśmy... – próbowała mówić, ale słowa więzły jej w gardle. – Gdyby nie
Tasajev, gdyby nas jakimś cudem nie znalazł...
– Jesteś najodważniejszą osobą, jaką znam – przyznała Silka. – To, co zrobiłaś dla brata, było
wspaniałe. Ocaliłaś go, ryzykując wszystko. Ja nie wiem, czy potrafiłabym tak zrobić – próbowała ją
pocieszać, ale Sesana zamknęła się jak kwiat na noc, skurczona, zatopiona w piasku, rozmyta w
powietrzu, odosobniona. Tak zatrzaśnięta we własnych ramionach, znów łkała, myśląc o bracie, który
zanurzając dłonie w wodzie, próbował ukoić pieczenie obgryzionych do mięsa palców. Świat jednak
nie przystawał, plaża wciąż rozgrzewała leniwe ciała, dzieci piszczały rozbiegane, a ich śmiechy były
dla bezradnej Silki solą w otwartej ranie.
Pokój Sesany stał nietknięty przez prawie osiem lat kosmicznej podróży. Był hermetycznie
zamknięty, gotowy w każdej chwili powrócić do służby i czysty jak w dniu, w którym został
porzucony. Aimeiz zadbała, by kurz, brud czy zaduch nie zepsuły pierwszego wrażenia. Nawet ten
sam konwaliowy zapach rozbitego przed odlotem flakoniku perfum unosił się w powietrzu, budząc od
razu silne wspomnienia. Na podłodze, w samym środku pomieszczenia, leżał żółty kocyk w czarnobiałe kotki, w który Sesana przed wylotem wylała mnóstwo łez. Teraz, odtwarzając przeszłość, padła
na kolana i znów zapłakała wtulona w zmechacony materiał, jak od lat niewidzianą, ukochaną jej
osobę. Ryczała głośno i bez wstydu, zalewając policzki kolejnymi potokami słonej wody, aż opadła
bez sił na podłogę. Wciąż kurczowo przyciskając do piersi stary kocyk, zasnęła.
Parę godzin później obudziła się w swoim łóżku, przykryta delikatną pościelą, za którą na Ziemi
oddałaby wszystko. Gdy światło pokoju rozświetliło jej świadomość, zrozumiała, że jest na Aimeiz z
dala od koszmarów, brutalności i głodu. Wstała, jakby zrodzona z nowym dniem, i zaczęła
niecierpliwie przeglądać swoje stare ubrania. Wybrała ciemnoszarą spódnicę i luźną kremową,
wełnianą bluzkę, tak przyjemną w dotyku i skromną. Nie otwierała innych szaf, omijając je jak minypułapki, które mogły w każdej chwili wybuchnąć jej w twarz wspomnieniem tragedii sprzed lat.
Potem wskoczyła pod prysznic, włożyła rzuconą na łóżko odzież i wyszła z pokoju z myślą, by
odwiedzić salę centralnego komputera Aimeiz: jej dawne miejsce pracy.
Po drodze oglądała wyświetlane na ścianach dzieła najmłodszych mieszkańców. Ich wizje, żywe,
nasycone kolorami, abstrakcyjne i proste, otwierały okno do lat figlarnej beztroski, czasu tajemnic i
wiecznych poszukiwań prawdy, odczuwalnej tylko pionierskim sercem dziecka. Wrota wspomnień
Sesanie przypomniały Brainerd. Na końcu miasta, w pobliżu małej piekarni, zawsze pod wieczór
nęciły ją zapachy wspaniałych wypieków zapowiadające długie, nocne zabawy z przyjaciółmi.
Opuszkami palców, trochę niepewna reakcji okrętu, dotknęła ściany, na której kwitło koślawe,
kolorowe drzewo, pełne wad i wybrakowane, ale piękne i szczęśliwe. Kołysało się na wietrze jak w
tańcu. Chciała poczuć ten obraz, wchłonąć go, nasiąknąć nim i odbudować dawno zapomniane
dzieciństwo.
– Musisz ją poprosić.
– Co? – zapytała Sesana, rozglądając się w poszukiwaniu źródła głosu.
– Jeśli chcesz coś namalować, musisz ją o to poprosić – powiedziała młoda, uśmiechnięta
dziewczyna o zadartym nosie. Miała charakterystyczne dołeczki w policzkach i promienistą twarz. –
Elia Rinsen – powiedziała, wyciągając przed siebie przyjaźnie dłoń.
– Ja nie chciałam malować – tłumaczyła Sesana zatopiona w błękitnych oczach bajkowo pięknej
postaci, której wieku nie potrafiła określić.
– Mam osiemnaście lat – z uśmiechem zdradziła Elia i przeprosiła za brak dyskrecji, zakłopotana
bladą z przerażenia twarzą Sesany.
– Skąd wiesz, że o tym myślałam?
– Aimeiz mi powiedziała – wyszeptała w tajemnicy dziewczyna. – Ona chętnie pomaga, ale musisz
ją o to poprosić. To proste, zrozumiesz wkrótce sama – wyjaśniła i jak nauczycielka na lekcji dotknęła
ściany. Na powierzchni zakwitł rysunek wyrastającego z ziemi wieżowca w świetle księżycowej nocy.
– Widzisz, banalne – dodała z uśmiechem i pobiegła dalej, zostawiając za sobą tylko
zdezorientowanie, które Sesana szybko z siebie strząsnęła. W jej pełnej hibernujących koszmarów
głowie nie było jeszcze miejsca na ciekawość, więc z przyjemną próżnią w myślach ruszyła przed
siebie wyuczoną lata temu trasą.
Sala głównego komputera Aimeiz stała otwarta i pusta, porzucona przez ludzi razem z nadzieją na
złamanie zabezpieczeń okrętu. W środku tajemniczy sześcian wciąż wirował otoczony barierką, jak
dzieło nowoczesnej sztuki w jakimś dawno nieodwiedzanym muzeum. Sesana kucnęła przy maszynie
deszyfrującej i nawykiem sprawdziła logi, przez chwilę pozwalając nostalgii wzburzyć fale na
gładkiej tafli uśpionej w niej wrażliwości. Uśmiechała się, bo lata pracy jako główny programista
Aimeiz teraz brzmiały idylliczną monotonią na pięciolinii jej życia, której spokojnie płynący strumień
przerwał nagle Niham emocjonalnie ambiwalentnym stwierdzeniem.
– Wróciłaś.
Iskra radości zetknęła splotem światła ich spojrzenia, natychmiast gasnąc i pozostawiając oboje w
zagubieniu zawiłych relacji. Lata rozłąki zasklepiły rany, ale nie usunęły blizn, więc teraz tkwili
bezradnie w komunikacyjnej próżni, wpatrzeni w siebie badawczym wzrokiem.
– Jak lot? – w końcu zapytał Niham, odważnie rozpoczynając rozmowę.
– W porządku – odparła Sesana, jakby mówiła o pieszej podróży z drugiego końca okrętu. Powoli
wstała i przez chwilę tkwiła w niesprecyzowaniu intencji, spoglądając na starego przyjaciela niczym
na kolejny, abstrakcyjny eksponat w muzeum sztuki niezrozumiałej. Postarzał się, skurczył i posiwiał.
Jego oczy nie raziły już kontrastem, były wypłowiałe i trochę zgaszone, lecz wciąż różnobarwne. Z
szybkich jej wyliczeń wychodziło, że powinien mieć około pięćdziesięciu pięciu lat, chociaż
doskonale wiedziała, jakie Aimeiz potrafiła wiązać wstążki czasem. – Nic się nie zmieniłeś – skłamała
i podeszła do niego, kładąc mu dłoń na piersi, lecz utrzymując ciałem dystans.
– Ty też – mijał się z prawdą Niham. Nie reagował na dotyk, jakby był skałą.
– Wciąż tu zaglądasz?
– Nikt inny już tego nie robi.
– Wszyscy zwątpili – rzekła Sesana, powoli osuwając więdnącą dłoń z piersi Nihama, aż
całkowicie zerwała z nim kontakt. Patrzyła tylko na jego białą pomarszczoną koszulę i wierciła
bezradnością w niej dziurę. W końcu, w przypływie odwagi, zrobiła krok bliżej i przyłożyła mu
wilgotny policzek do ramienia. – Cieszę się, że cię widzę – z trudem przyznała.
– Cieszę się, że do nas wróciłaś – odpowiedział Niham i położył dłoń na włosach Sesany, muskając
je jeszcze delikatnie nosem. – Chodź, zaparzę ci najlepszą herbatę na Aimeiz – zaproponował, ale ona
nawet nie drgnęła. – Już jest dobrze – mówił coraz ciszej. – Teraz będzie już wszystko dobrze –
szeptał, wsłuchując się w stłumione jej łkania, jak w dźwięki tykania bezkresnego zegara.
Sześćset spędzonych bez słowa sekund później Sesana spojrzała na rotujący bezszelestnie sześcian,
a potem zabrała Nihama na długą wycieczkę korytarzami okrętu, trzymając go pod rękę, w geście
wybaczenia zadawnionych gniewów. Rozmawiali o rzeczach małych i błahych, by stworzyć grunt dla
tych cięższych i smutniejszych. Choć szli obok siebie, to wciąż trzymali dystans, jak dwa magnesy
odpychane magnetycznymi biegunami wspólnie przeżytej tragedii.
– Zamieniliście okręt w dzieło sztuki – zauważyła Sesana, sunąc palcami po ścianie, na której roiło
się od obrazów płynnie złączonych w kanwas nieskończonej wyobraźni. – Korytarze nareszcie pulsują
życiem, a nie zwykłą bielą, która zawsze mnie irytowała. Jak wam idą zmagania z Aimeiz? – nagle
zapytała, szukając na twarzy Nihama odpowiedzi, zanim słowa ją zakłamią.
– Dobrze.
– Czyli źle.
– To zależy – stwierdził Niham, kiwając głową w niezdecydowaniu. – Nauczyliśmy się sterować
ścianami i modelować pomieszczenia jak plastelinę. Mamy też trochę sukcesów z napędem i
sterowaniem, ale nadal jesteśmy tu tylko pasażerami, co wielu osobom odpowiada, niestety –
powiedział i westchnął, walcząc z pochmurnością wywodu. – Ludzie traktują Aimeiz jak dom, a nie
okręt, na który pierwotnie przybyliśmy, by zbadać jego naturę. Może to dobrze, może tak miało być.
– Nie według ciebie.
– Ja już się nie liczę. Nie mam władzy i wcale jej już nie chcę. Teraz kolej na młodych.
– Mówisz jak stary malkontent – zauważyła Sesana i delikatnie popchnęła go, by wybić z kolei
depresyjnych wywodów. – Nie chcę teraz tego słuchać. Powiedz mi coś pozytywnego – poprosiła i
przystanęła, zaciekawiona postacią w czarnej, galowej sukni z uchem przystawionym do ściany. – Czy
to jest Kathrina? – zapytała Nihama. – Co ona robi?
– Niektórzy mówią, że szuka swojej duszy.
– Nie rozumiem?
– Jakiś czas temu prowadziła eksperymenty z okrętem i któregoś dnia po prostu straciła rozum.
– Kathrina? – Sesana próbowała zwrócić jej uwagę.
– Tak? – odpowiedziała wtulona w ścianę kobieta.
– To ja, Sesana. Dobrze się czujesz?
– Nie, nie.
– Nie pamiętasz mnie?
– Zagrożenie, zagrożenie – mamrotała drżącymi, wysuszonymi ustami Kathrina, a cienki,
wypłowiały warkocz włosów, jak sęk w drewnie, łamał przerażoną jej twarz na pół. – To moje
narzędzie, moje, dlaczego moje narzędzie mi zagraża?
– O czym ona mówi? – Sesana spytała Nihama, który utrzymywał dystans i obojętność
zniecierpliwiony niepotrzebną dystrakcją.
– Nie wiadomo. Dużo bredzi, ale jest niegroźna.
– To ty! – krzyknęła Kathrina i odsunęła się od Sesany. – To ty, to go sprowadziłaś! – zawyła znów
w szoku, a potem kucnęła, majacząc. – Ona nas ocali, ocali, na pewno ocali.
– Chodźmy – zażądał Niham. – Wezwałem już jej opiekuna. Zaraz tu będzie – dodał i pociągnął
Sesanę za kościste ramię.
Szalona kobieta została sama, skulona pod ścianą z dłońmi na uszach i zaciśniętymi oczyma, jakby
chroniła zmysły przed wielkim wybuchem. Nikt z przechodniów nie zwracał już na nią uwagi,
traktując Kathrinę jak element wystroju, ekscentryczną ozdobę, której niegroźne szaleństwo
społeczność uprzejmie tolerowała.
– Może trzeba jej jakoś pomóc? – zapytała Sesana, próbując jeszcze spojrzeć za siebie.
– Jej już nic nie pomoże – stwierdził Niham i przyspieszył kroku, stanowczym milczeniem i silną
ręką zamykając temat. Podróżowali dalej, celowo omijając windy. Odwiedzali pełne ludzi przestrzenie
na przemian z długimi, pustymi korytarzami, a każdy kontakt z cywilizacją był jak wycieczka do
innego miasta. Odmienny wystrój ścian, zależny od grup, które zamieszkiwały dany sektor, rozmaite
układy pomieszczeń i spiralne, łączące poziomy schody zachwycały Sesanę, pozwalając jej zapomnieć
o monotonii makabrycznych obrazów z Ziemi. – Podobno w końcu uruchomiliście zoo – powiedziała,
przełamując ciszę wspólnego spaceru.
– To nie zoo, to dom zwierząt – opowiadał Niham. – Nie traktujemy ich jak zabawki. Zwierzęta
mają tam zapewnione wszystkie potrzeby, sporo przestrzeni, własny fragment lasu i poczucie
prywatności, bo tarasy widokowe są ukryte.
– Lumen byłaby dumna – stwierdziła Sesana, jednym zdaniem rozsypując równy krok Nihama. –
Wiesz, że jej córka została nadzorcą do spraw dystrybucji zasobów ludzkich? – zapytała, trzymając w
dłoni skostniały bark przyjaciela. Jak terapeuta, celowo poruszała drażliwy temat, by rozpoznać stan
pacjenta. – Ma teraz ogromną władzę – dodała.
– Słyszałem. Podobno jest też kontradmirałem Floty – rzekł z udawaną obojętnością Niham – i
demonem sprawiedliwości – dorzucił półżartem, powściągliwie śmiejąc się do siebie.
– No tak – mruknęła Sesana, oddając zmysły kolorowej przestrzeni mijanego właśnie parku zabaw
dla dzieci, gdzie zabawki wyrastały z ziemi jak kwiaty na wiosnę. Dookoła ganiały zwierzęta, małe i
duże, każdego rodzaju, ścigane przez roześmiane maluchy. Miękkie i zaokrąglone ściany pozwalały na
bezpieczną ich zabawę. – Widziałam swoich uczniów – powiedziała natchniona atmosferą. – Hadrian
zapowiada się na świetnego lidera.
– Zgadzam się – przyznał Niham obwąchiwany przez jakiegoś psa. – Wiesz co? Może chodźmy
dalej – zaproponował, dzielnie znosząc nieprzyjemne mrowienie na nodze.
– Nadal boisz się psów?
– Tylko niektórych.
– Tych żywych? – dogryzała mu Sesana, próbując odcedzić przyjemne wspomnienia słodkozłośliwych rozmów od ciężaru kłótni i koszmarów. – Tak sobie myślę, że Hadrian i jego pokolenie nie
mają już nic wspólnego z Ziemią – powiedziała, by zwrócić myśli w przyszłość, gdzie smutek był do
uniknięcia, a nadzieja nadal lśniła. – Tutaj się urodzili i nigdy nie widzieli naszej planety, więc nie
rozumieją naszej historii.
– Dlatego wciąż karmimy ich opowieściami – zaznaczył Niham. – Właśnie trwa tydzień historii i
staramy się mówić otwarcie wszystkim, nawet dzieciom, o bogactwie wydarzeń, tych haniebnych i
tych szlachetnych. Nie ukrywamy żadnych aspektów, nie przemycamy im własnych opinii i
opowiadamy tak obiektywnie, jak to tylko możliwe, żeby to pokolenie, o którym mówisz, samo
podjęło decyzję i mogło osądzić nas i naszą spuściznę.
– Cieszę się, że mówicie im o wszystkim. Powinni znać historię Ziemi, nawet jeśli jest mroczna.
– Zwłaszcza jeśli jest mroczna – Niham podkreślił i zmienił temat. – Podobno to Tasajev znalazł
wam okręt.
– Tak. Gdyby nie on, nigdy byśmy nie opuścili planety. Jakimś cudem dotarł do nas na
przedmieściach Kalisto i przygotował nam okręt. Nie wiem jak, bo wtedy Flota miała już pod kontrolą
całą orbitę, ale udało się. Jakoś uciekliśmy razem z innymi, ściganymi przez DARPA ludźmi. Tasajev
uratował nam życie.
– Co u niego?
– Walczy – krótko stwierdziła Sesana i milczeniem podbudowała istotę tego słowa. – Jest w jakimś
odłamie odwróconych i zmienił się, bardzo.
– Czyli nadal prowadzi swoją rewolucję.
– I przez to jest pełen nienawiści, ale myślę, że on tego chce. Mówił też, że jego misja jest nadal
aktywna, cokolwiek to miałoby znaczyć.
– Rozumiem, dziękuję.
– Wiem, że macie swoje tajemnice, nie wnikam w nie. Znam cię na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie
dzielisz się nimi z byle kim – powiedziała Sesana i przytuliła mocniej jego ramię, jakby powoli, z
każdą sekundą, słabły siły ich dzielące. – Chciałabym tylko, żeby wrócił, cały i zdrowy.
– Nigdy nie trać nadziei – mruknął Niham, samemu nie mając jej już wiele.
Wspólna podróż korytarzami Aimeiz trwała w najlepsze. Jak na wycieczce przez życie, brnęli w
zakamarki wspomnień i wyciągali na światło słowa i wydarzenia, te komiczne i te bardziej wstydliwe.
Drobne uwagi, urywki z codzienności, żarty i trudne tematy splecione w karykaturę wspólnej historii
zaprowadziły ich prosto do pokoju Nihama.
– To tu – powiedział, zatrzymując się w pustym korytarzu, z dala od wszelkich objawów życia.
Sesana westchnęła niezaskoczona.
– Nic się nie zmieniłeś – przypomniała mu i weszła do środka, szerokim uśmiechem witając
porysowane obite biurko, które mimo lat maltretowania wciąż funkcjonowało. Wywróciła jeszcze
oczami na widok starej sofy, poplamionej winem w zamierzchłych ziemskich czasach. To był inny
pokój, większy, inaczej podzielony, ale wciąż z nieładem mebli, który zwracał uwagę, jak szrama na
szyi, niezależnie od przywdzianego stroju. – Nie mów, że nadal go słuchasz – powiedziała, wsłuchując
się w cichy szmer pędzla po płótnie i karmelowy, kojący głos wypełniający zakamarki pomieszczenia.
– Co poradzę, że lubię tego słuchać – przyznał Niham i ruszył do barku z alkoholem.
– Nic się nie zmieniłeś – powtórzyła Sesana. Stanęła przed sofą, na której grube sterty papierów
zajmowały większość miejsca. – Dalej pracujesz nad artefaktem? – zapytała, wpatrzona w rysunki
dobrze znanego jej obiektu.
– Tak, próbuję rozszyfrować zagadkę jego napisów i na razie doszedłem do wniosku, że to nie jest
technologia spójna z okrętem.
– Czyli to obcy Aimeiz obiekt?
– Może, nie wiem. Trudno mi powiedzieć, bo nie mam już za bardzo do niego dostępu. Teraz
artefakt służy jako centrum medyczne – wyjaśnił Niham, przygotowując sobie drinka. – Chcesz
whisky? – zaproponował przy dźwiękach brzęczącego szkła.
– Mówiłeś coś o herbacie.
– Mogę zrobić.
– Nie trzeba. Chętnie napiję się alkoholu, mocnego – poprosiła Sesana. Od lat nie piła żadnego
dobrego trunku i marzyła, by intensywnym smakiem whisky zabić posmak odpadów, którymi żywiła
się na Ziemi. – Artefakt dalej w magiczny sposób uzdrawia rany?
– Nawet te najcięższe. W zasadzie musieliśmy zredukować dział medyczny do komórki badawczej,
bo nie było potrzeby trzymać medyków – wyznał Niham, podał Sesanie szklankę, a potem odgarnął z
sofy dokumenty i zaproponował jej miejsce. – Ostatnimi czasy niewiele mamy do roboty, gdyż Aimeiz
wszystko nam zorganizowała, prawie jak na wakacjach. Nie licząc tych paru sytuacji, gdy o mało nie
starło mieszkańców w proch, to mamy tu istną sielankę – powiedział, a w głosie mieszał sarkazm, żart,
lament i głębokie rozczarowanie. Potem wzniósł groteskowy toast: – Za ludzkość! – Oboje łyknęli
pędzony na pokładzie alkohol z destylarni, którą Niham sam zorganizował.
Twarz Sesany z kredowo białej przeszła w krwistoczerwoną, a spływający po gardle płomień
wycisnął z jej oczu kilka łez.
– Dobra – wykrztusiła z poparzonych ust, klepiąc się po piersi.
– Prawda, alkohol mamy tu dobry – potwierdził Niham wpatrzony w jej wychudzoną, skurczoną
postać, zbyt lekką, by odcisnąć na sofie jakikolwiek ślad. Zgarbiona i niewiele większa od trzymanej
w dłoni masywnej szklanki, Sesana przypominała mu ofiarę obozów zagłady. – Chcesz coś zjeść? –
zapytał.
– Dziękuję, dziś już więcej nie dam rady w siebie wcisnąć.
– Rozumiem. Jakbyś czegoś potrzebowała, daj znać – Niham zaoferował swoją pomoc i skupił się
na drinku, wsłuchany w łagodny, spokojny głos, który zamiast muzyki rozbrzmiewał w pokoju, jak
opium tonując atmosferę. – A jak twój brat?
– On wciąż przeżywa koszmar pracy w hali.
– Z tego co pamiętam, Stavros pracował przy budowie „Santlite 75”, prawda?
– Tak i na początku dużo o tym mówił – przyznała Sesana, coraz chętniej mocząc usta w whisky. –
Jak uciekaliśmy do Europy, to opowiadał o okrucieństwach żołnierzy. Podobno pod koniec regularnie
torturowali pracowników, a zarządców to nawet publicznie na oczach wszystkich rozstrzeliwali.
– Mówił coś o głównym zarządcy Andersie? – dopytywał Niham. – To był kiedyś mój przyjaciel –
szybko wyjaśnił, widząc w jej oczach niezrozumienie.
– Przykro mi – niepewnie wymamrotała Sesana, uciekając spojrzeniem w dno szklanki.
– Rozumiem. Przynajmniej uratowałaś Stavrosa.
– Szkoda tylko, że parę lat za późno. On wciąż zmaga się z koszmarami i ma te straszne bóle
głowy.
– Myślisz, że to fizyczna manifestacja traumy?
– Nie mam pojęcia, ale na pewno chciałabym, żeby psycholog z nim porozmawiał. Poza tym może
jakby odwiedził salę artefaktu, to trochę by mu ulżyło – głośno rozmyślała Sesana. – Muszę go tylko
jakoś zmusić, żeby się tam udał. – Westchnieniami zdradzała kłopotliwe relacje z bratem.
– Jeśli chcesz, mogę z nim porozmawiać.
– Nie trzeba. Kiedy byliśmy na Ziemi, wyjaśniliśmy sobie dużo zaszłości z dawnych lat i myślę, że
jesteśmy bliżej siebie niż kiedykolwiek.
– Pamiętam. Podobno oskarżał cię o to, że go porzuciłaś, gdy wasz dom się rozpadł. W sumie
nigdy nie zdradzałaś żadnych szczegółów.
– To nic wielkiego, po prostu nasze drogi się rozeszły – przyznała Sesana, sącząc powoli alkohol. –
Rok po awarii dostałam się do Akademii i musiałam wybierać między pobytem w zastępczym domu i
ciężką pracą a nauką. To nie był prosty wybór, ale nie miałam innego wyjścia. W domu życie było
trudne, a z każdym rokiem byłoby gorzej. W każdym razie Stavros myślał, że go porzuciłam, ale sam
też parę lat później trafił do Akademii. Tylko że ja już byłam zupełnie gdzie indziej. Nie mogłam do
niego wrócić, a następnym razem zobaczyłam go tuż przed wylotem na Aimeiz i nasze spotkanie
zakończyło się kłótnią.
– Teraz znów jesteście razem i to tylko dzięki twojej odwadze.
– Nie – zaprzeczyła Sesana, pochylona nad prawie pustą, ściśniętą w dłoniach szklanką. – Nie
dzięki mnie. Sama nie dałabym rady. Bez pomocy Helina, Tasajeva i Alana... – mówiła, z każdym
kolejnym wymienianym imieniem załamując głos – ...nie przetrwałabym. Moja zachcianka, by lecieć
na Ziemię, była dla nich katastrofą. To przeze mnie ich grupa się rozpadła. To przeze mnie on... –
próbowała dokończyć, ale słowa w połowie zdania straciły dla niej sens. Zamilkła skulona na sofie,
wpatrzona w alkohol, źródło zbawienia. – Zostawiłam go, zostawiłam na Ziemi, na tej parszywej
Ziemi – szeptała w pokucie, zadręczona sumieniem.
– Chcesz jeszcze whisky? – zapytał Niham i ruszył ociężale do barku, jego własnego ołtarza, gdzie
w akcie sporządzania drinka odnajdował rytuał absolutnej prawdy. – Ja też się obwiniam – przyznał
wpatrzony w ręcznie opisaną etykietę butelki. – Każdy szuka w sobie źródła tragedii, i jeśli bardzo
chce, to zawsze je znajdzie, ale w świecie, gdzie losy ludzkości są w rękach sił wyższych, musimy
przyznać, że niewiele od nas zależy – powiedział, kontrastując upadły głos z radosnymi dźwiękami
sunącego po płótnie pędzla. – Nie jesteś odpowiedzialna za zagładę świata ani nic, co jest tego echem.
Poza tym w akcie nieuniknionego zniszczenia można znaleźć radość kreacji.
– Prawie codziennie widziałam trupa – skomentowała Sesana, zagubiona wzrokiem w pustym dnie
szklanki.
– Nie stworzysz nic nowego, nie niszcząc starego – zauważył Niham i ruszył w stronę sofy z
nowymi drinkami. – Wiem, że to brzmi banalnie i jak chcesz, mogę zdanie ubrać w inne, bardziej
wykwintne słowa, ale prawda najlepiej wygląda nago.
– Czyli to dobrze, że ludzie masowo giną?
– Chcę powiedzieć, że nie mamy wyboru. Słońce skończy świat, czy nam się to podoba, czy nie, a
jeśli zdołamy przetrwać zagładę, to na zgliszczach starej cywilizacji zbudujemy nową, lepszą,
silniejszą.
– Trupy naszych przyjaciół staną się podwaliną naszej przyszłości – rzekła Sesana, naśladując głos
Nihama w brutalnej karykaturze. – Za Andersa! Twórcę fundamentów nowego świata! – Wzniosła
toast, wyraźnie odurzona już alkoholem. – Wiedziałeś, że on nawet zrzuca bomby wodorowe na
miasta? – podzieliła się z nim informacją.
– Słyszałem o Galinie – Niham mruknął nieco obrażony i postawił jej drinka na stoliku obok sofy.
– Nazywają go Hegemonem – Sesana opowiadała do otchłani pustej już szklanki – a ja nawet nie
wiem, jak wygląda. Tak teraz sobie myślę, że chyba nigdy publicznie się nie pokazał – stwierdziła i
sięgnęła po nową porcję alkoholu, zahaczając o kubek, który runął na ziemię i pękł na pół. –
Przepraszam! – zawołała i wstała, by pozbierać szkło.
– Nic nie szkodzi, zostaw. Potem posprzątam.
– To ten sam kubek? – zapytała Sesana, przerażona uczynioną szkodą. – Przepraszam! –
powtórzyła, próbując złożyć fragmenty porcelany z napisem „FRAK”. – Miałeś go od tylu lat, a ja tak
po prostu go zbiłam, przepraszam – błagała o przebaczenie.
– Nic już nie jest wart – odparł Niham i machnął ręką. – Nie przejmuj się – dodał i westchnął,
siedząc na starej jak on sam sofie.
Ich rozmowa jeszcze długo trwała, sączona razem z alkoholem. Wspominali przeszłość, nadganiali
stracony czas, wspólnie przeżywali koszmary Sesany z Ziemi i przygody Nihama z Aimeiz,
pielęgnując te drobne akty dobroci i piękna, na jakie po drodze trafiali. Nie znaleźli jednak odwagi, by
przekroczyć rubikon łączącej ich tragedii, i parę godzin później rozstali się, on wzruszony, ona pijana,
oboje wciąż na skrajnych biegunach obcości.
Sesana znalazła brata na tarasach, gdzie życie towarzyskie wciąż kwitło, a ludzie brali udział w
nieświadomym konkursie na to, kto głośniej potrafi się zaśmiać. Starym już zwyczajem to tu
mieszkańcy przybywali, by zaplanować wieczór, wypić pierwsze piwo i ruszyć na dyskotekę, do
ogrodów koncertowych lub sal rozrywek. Stavros sączył ciemny browar w kącie sali, obserwując
zachowania ludzi, jak naukowiec obce istoty. Niedbale topił myśli w alkoholu.
– Hej – przywitała się Sesana i stanęła obok przy wysokim stoliku.
– Chcesz piwo? – zaproponował Stavros, podsuwając jej szklankę.
– Nie dzięki, już sporo wypiłam.
– Ja też.
– Co robisz?
– Nic.
– Chcesz się przejść?
– Nie wiem – odparł jak w półśnie Stavros, śledząc wzrokiem grupki przyjaciół tworzące mniejsze
i większe kręgi, nawzajem się pożerające. – Z czego oni się tak cieszą? – zapytał.
– Nie wiem – odparła Sesana, próbując nie fiksować wzroku na niczym ruchliwym, by nie
wzmagać uczucia upojenia. – Pewnie bawią się, bo mogą.
– Myślisz, że my kiedyś też tak będziemy się śmiać?
– Nie wiem, może. Strasznie tu głośno, idziemy?
– Mam dość tego miejsca – Stavros rozbrzmiał obrzydzeniem, popchnął szklankę, która o mało nie
spadła, a potem ruszył, jak czołg, do wyjścia. Rozpychał ludzi, zostawiając siostrze zadanie
przepraszania ich wstydliwymi uśmiechami.
– Poczekaj – poprosiła Sesana, goniąc za nim pijackim zygzakiem i łapiąc go dopiero w korytarzu,
gdzie ludzi było znacznie mniej. Oboje mocno odurzeni, zmęczeni natłokiem doświadczeń i zagubieni
wędrowali bez słowa przed siebie, unikając wszelkiego kontaktu, jak ludzie bezdomni. Widzieli
zwierzęta wolno biegające po pokładach. Widzieli parę kochanków rozmawiających dotykiem.
Widzieli małego chłopca, którego dłoń ożywiała ścianę tęczą kolorów, a tworzone przez niego pejzaże
były pozbawione ziemskiego spojrzenia. Bez linii horyzontu, nieba, dołu i góry, całkowicie wolne od
wyuczonej perspektywy obrazy zachwycały i przerażały obojga.
– Słyszysz? – zapytała Sesana i podniosła głowę, by wsłuchać się w odległy ryk dzikich zwierząt.
– Co to, zoo jakieś?
– Dom zwierząt.
– A skąd mają zwierzęta?
– Z Ziemi – mówiła Sesana – a częściowo sami je wyhodowali z Arki Sereday. W jakiś tajemniczy
sposób na Aimeiz panują idealne warunki do życia.
– Dla ludzi też?
– Też – z uśmiechem potwierdziła Sesana, przyjemnie rozchwiana wypitym alkoholem i wtulona w
stabilne, choć kościste ramię brata. – Chcesz je zobaczyć? – zapytała i z kompletnego braku reakcji
wyciągnęła właściwą odpowiedź. Wiedziała już, że jeśli czegoś nie chciał, wyraźnie o tym mówił, a
gdy miał na coś ochotę, nigdy się do tego nie przyznawał. Popchnęła więc brata w boczną uliczkę,
podążając za znakami kierującymi w stronę tarasów widokowych. – Chcesz może porozmawiać o
tym, co się działo w hali w Chicago? – zapytała aksamitnym głosem, po raz kolejny próbując
przełamać dzielącą ich barierę przeżyć.
– Nie – odparł Stavros.
– Nie musisz rozmawiać ze mną. Na pokładzie jest wielu dobrych psychologów.
– Jeszcze czego.
– Proszę cię – próbowała go przekonywać Sesana.
– Nie mów mi, co mam robić – Stavros powiedział w tonie rozkazu i wyrwał się z jej objęć, w ten
sposób karząc wścibskość siostry.
– Dobrze, rozumiem. Nie naciskam. Zrobisz, co zechcesz, ale zajrzyj chociaż do sali artefaktu.
– Jakiego artefaktu?
– Na pokładzie znajduje się pewne tajemnicze urządzenie, które potrafi uleczać. Może pomóc ci z
tymi okropnymi bólami głowy.
– Może? – zakpił Stavros i przyspieszył kroku, by wymusić koniec rozmowy. Nawet nie zdawał
sobie sprawy, jak bardzo ranił tym siostrę.
Widok zwierząt z ukrytego tarasu nie poprawił mu nastroju. Znudzony, zatopiony gdzieś myślami,
trzymając ręce w kieszeniach szarych, grubych spodni, patrzył na szybę, a nie przez nią. W milczeniu
ignorował uwagi jedynej osoby, która jeszcze chciała mu pomóc.
– Patrz! Czarna puma – zauważyła Sesana, pokazując palcem wylegujące się na pniu drzewa
zwierzę.
– Raczej jaguar.
– Skąd wiesz? – zapytała go siostra, ale nie odpowiedział, więc milcząc, podziwiała efekt prac
biologów, próbując z całych sił zwalczać pochłaniającą ją niemoc. – Może chcesz pójść ze mną na
pokaz filmowy? – zaproponowała. – Za chwilę ma się zacząć.
– Nie.
– Na pewno? To nie będzie zwykły film, tylko pokaz generowany przez dzieci. Zobaczymy, w jaki
sposób...
– Nie chcę.
– Dobrze – Sesana ustąpiła i jeszcze chwilę stała u boku brata, samą obecnością walcząc o jego
duszę. W końcu zrezygnowała i nie mówiąc już słowa, odeszła przegrana. Ruszyła prosto do windy,
gdzie zanim zdążyła pomyśleć o miejscu podróży, już do niego dotarła, za drzwiami wpadając od razu
na przyjaciółkę.
– Nareszcie jesteś – powiedziała Silka i chwyciła ją za dłoń, ciągnąc w stronę sali kinowej. – Zaraz
zaczynają – dodała, przeciskając się między długimi rzędami foteli, na których siedzieli już
zniecierpliwieni widzowie.
W pomieszczeniu nie było wielowymiarowych boksów, jakie Sesana pamiętała z dzieciństwa, ani
innych atrybutów pozwalających odczuwać film wszystkimi zmysłami. Usiadła na wskazanym jej
miejscu.
– A o czym to będzie? – zapytała dziwnie podekscytowana.
– Nie wiem. Nikt nie wie. Każdy film jest inny i niepowtarzalny, bo tworzy go na żywo artysta –
wyjaśniła Silka nachylona nad jej uchem. – Będzie malował na ścianie przed nami, a obraz emanował
nam prosto do głów.
– Co?
– No tak, zapomniałam, nie znasz przecież jeszcze ich możliwości. Niektórzy mentaliści potrafią
wysyłać obrazy bezpośrednio do myśli.
– Jak to bezpośrednio? – Sesana spanikowała.
– Bez obaw, to nie telepatia. Nikt ci do głowy nie będzie zaglądał – z uśmiechem tłumaczyła Silka.
– Jakby ci to wyjaśnić... – zastanawiała się, stukając palcami o poręcz fotela – obrazy będą jak
powietrze. Będziesz mogła nimi wypełniać myśli i dowolnie je układać, odczuwać, tak jakbyś
wspominała jakieś wydarzenie, tylko dużo bardziej wyraziście. Zaraz sama zobaczysz, to nie boli –
stwierdziła i zachichotała, jak za starych dobrych czasów.
– Okay – potwierdziła Sesana, a serce dudniło jej w piersi. By złagodzić stres, skupiła zmysły na
wygodzie fotela, jego aksamitnym materiale, idealnym profilu, cieple. Wsłuchana w rozmowy,
wrzawę i pochrząkiwania, chłonęła normalność, próbując zjednać się ze społecznością, znów do niej
przynależąc, tworząc jej całość. To wspaniałe uczucie wzbudziło w niej nadzieję i głód nowych
doświadczeń, więc gdy gwar ustał, a światła zgasły, w tajemnicy uroniła łzę, tym razem ze szczęścia.
Ściany rozbłysły spektrum tęczy, a kontrast kolorów ujawnił w kącie sali sylwetkę dziecka:
chłopca, który jak Sesana się domyślała, miał być reżyserem całego przedstawienia. Cisza
napęczniała, zaostrzając zmysły, a z barwnych fal powstały pierwsze kształty, proste formy, niczym
zrodzone z chaosu pierwotne aranżacje istnienia. Z nich ewoluował zarys budynków i wieżowca
sterczącego w mroku nocy. Potem Sesana dostrzegła rzędy betonowych barier drogowych i porwane
chmurami dachy, po których cienie skakały, jak czarne koty.
Tuż obok Silka mrużyła oczy, więc ona też zatrzasnęła powieki i zadrżała. Otaczały ją ruiny miasta
i chłód roztrzęsionych na wietrze metalowych blach i skutej lodem ziemi. Gra bladych świateł
odsłaniała kolejne fragmenty snu, wyostrzając detale, rozmazując granice obrazu, pokrywając
wszystko śniegiem jaskrawych odczuć, które niczym zapachy z dzieciństwa były solą i pieprzem całej
inscenizacji. Szpice budynków skrobały zmrożoną księżycowym blaskiem taflę chmur, a pod nią
rozciągała się droga – długa, prosta, popękana, smagana bosymi stopami jakiejś postaci. Płaski, mokry
dźwięk uderzeń zdradzał pośpiech, bieg, ucieczkę, a błyszczący błękit królewskiego materiału okalał
białe ciało goniącej wiatr kobiety. W czerwonych rękawiczkach coś kurczowo trzymała, a jej zdobiona
morską pianą suknia falowała, jak sztormem rwana flaga, stając w gardle Sesany odruchem
wymiotnym.
To była ona, jej suknia, jej krew na rękach, jej tajemnica w plastikowej torbie.
– Przestań! – krzyknęła, wyrywając salę z narkotycznego letargu. – Zostaw mnie! – ryczała do
chłopca, władcy ziemskich koszmarów. – Wyjdź z mojej głowy! – błagała, zaciskając pięści na
zroszonych potem skroniach.
– Co się dzieje, Sesana?! – krzyknął Niham z otchłani dalszych rzędów foteli.
– Ja nie chciałam, musiałam! Ja musiałam!
– Sesana? – wołała przyjaciółkę Silka, próbując dotykiem przełamać dzielący je mrok. Zastygła
jednak z przerażenia na widok spływającej po ścianach czerwieni w długich, krwistych smugach,
przypominających wijące się na tle nocy węże.
– Co to jest, do cholery? – zapytała Kaliga, przyciskając córkę do piersi. – Włączcie światło! Kto
tym steruje? – żądała odpowiedzi, skupiając wokół siebie przerażonych ludzi.
Trzy syczące bestie splotły swe cielska w kształt czerwonego trójkąta, tworząc ogromny symbol na
głównej ścianie sali, którą oświetlił snop światła biegnący od wejścia.
– Czy jest w sali Kaliga Waniskis? – zapytał mężczyzna z latarką w ręce.
– Jestem! – odpowiedziała kobieta, wyrastając ponad bryłę zlepionych strachem ciał.
– Mamy problem – wymijająco stwierdził mężczyzna i opuścił źródło światła.
– To widzimy. Co się dzieje?
– Nie możemy się dostać do ładowni numer trzynaście.
– Jak to?! – ryknął Niham z oddali tylnych rzędów. – Po co chcecie się tam dostać?!
– No bo... – zawiesił głos mężczyzna, słysząc ciche, dziecięce łkania.
– Mów! – rozkazała Kaliga, gotowa przyjąć na pierś salwę złych wieści.
– Bo głowice się uzbroiły.
– Co?! – zawył Niham i jak taran zaczął przedzierać się między grobową ciszą zastygłych
sylwetek. – Które?! – pytał, dopadając rosłego posłańca.
– Wszystkie dwadzieścia cztery – ze spokojem zdradził mężczyzna i chwycił byłego lidera za bark,
zatrzymując go w miejscu. – Nie zdążysz, to nie ma sensu – mówił, jakby znudzony.
– Dlaczego?!
– Bo za jakieś piętnaście sekund wybuchną.
W jednej chwili z walecznego starca miotanego spazmami odwagi Niham przeistoczył się w
anemiczny wór zawiedzionych nadziei. Bał się odwrócić, by nie dostać w twarz zatrutymi
spojrzeniami mieszkańców. Jednak w rzeczywistości mrok nieuniknionej zagłady uśpił strach i złość,
spajając serca zebranych w sali ludzi ceremonią ostatniego pojednania.
– To już – ktoś oznajmił, słowem przywracając ścianom biel.
Blask na powrót rozświetlił pomieszczenie, a ziemia zniknęła wszystkim spod nóg. Przeraźliwie
niski, a potem skrzekliwy ryk wypełnił uszy mieszkańców setką decybeli, a podłoga i sufit zamieniły
się miejscami, w oceanie wibrujących fal ciskając ludźmi, jak dziecko w furii zabawkami.
Ogłuszający płacz eksplozji wgniótł ich plastyczne ciała w rozchwiane powierzchnie sali, składając i
rozciągając pomieszczenie jak akordeon. Półpłynne ściany kładły się, niczym pnie drzew w czasie
tornada, i naciągały materię do granic skruszenia, grożąc rozsypaniem całości w drobny szklany mak.
Okręt zawodził, jak ranna bestia na pustkowiu kosmosu, przeszywając echem termojądrowej zagłady
kolejne pokłady.