Wersja elektroniczna - rozdział 4

Transkrypt

Wersja elektroniczna - rozdział 4
Piotr Gursztyn
© Copyright by Demart SA, Żadna część ani całość niniejszej publikacji nie może być
Warszawa 2014 reprodukowana, ani przetwarzana w sposób elektroniczny,
mechaniczny, fotograficzny i inny, nie może być użyta do innej
publikacji oraz przechowywana w jakiejkolwiek bazie danych
bez pisemnej zgody wydawcy. Zespół opracowujący tę publikację
starał się weryfikować podane informacje w różnych źródłach,
jednak nie może wziąć odpowiedzialności za skutki ich
wykorzystania.
Wydawca: Demart SA
02–495 Warszawa
ul. Poczty Gdańskiej 22a
tel. 22 662 62 63; faks 22 824 97 51
http://www.demart.com.pl
e-mail: [email protected]
Dział zamówień. Sprzedaż hurtowa: tel. 22 498 01 77/78, faks 22 753 03 57
[email protected]
Sprzedaż detaliczna: www.demart.com.pl
Projekt okładki: Krzysztof Stefaniuk
Korekta językowa: Edyta Malinowska-Klimiuk
Skład i łamanie: Tomasz Góra
ISBN: 978-83-7427-869-0
Wydanie 2014 r.
Spis treści
Przedmowa ............................................................................................................. 5
Wstęp .................................................................................................................... 11
ROZDZIAŁ 1
Wola przedwojenna | „Przecież my nie mieliśmy butów”.......................... 19
ROZDZIAŁ 2
Wojna i okupacja | „Skończą z nimi, wezmą się za nas” ............................ 29
ROZDZIAŁ 3
Pierwsze dni Powstania | „Bardzo chcieliśmy tego Powstania” ................. 49
ROZDZIAŁ 4
5 sierpnia, sobota | „Warschau wird glattrasiert” ........................................ 81
ROZDZIAŁ 5
6 sierpnia, niedziela | Dzień Przemienienia Pańskiego ............................ 175
ROZDZIAŁ 6
7 sierpnia, poniedziałek | „Maszerowały jak żołnierze naprzód” ........... 203
ROZDZIAŁ 7
Następne dni | „Widziałem sceny jak z Biblii” ........................................... 217
ROZDZIAŁ 8
Czy AK mogła powstrzymać rzeź? | „Kijem nikogo nie obronię” .......... 251
ROZDZIAŁ 9
Ocaleni | „Nie mogłem modlić się razem z nimi”..................................... 261
ROZDZIAŁ 10
Ofiary | „Boże, zobacz, jak piekło się pali!” ............................................... 297
ROZDZIAŁ 11
Sprawcy | „Nas, Niemców, musi spotkać za to kara” ................................ 319
ROZDZIAŁ 12
Zbrodnia zapomniana | „Tego się nie wspominało, bo i po co?” ............ 363
ZAMIAST POSŁOWIA .................................................................................... 381
BIBLIOGRAFIA ................................................................................................ 383
Rozdział
4
5 SIERPNIA, SOBOTA
„WARSCHAU WIRD GLATTRASIERT”
„Niemiecka odsiecz dziś rano o godzinie 10 rozpoczęła działalność bojową w trzech miejscach na krawędzi miasta”87 – meldował generalny gubernator Hans Frank szefowi Kancelarii Rzeszy Hansowi Lammersowi.
„Po powstaniu i jego stłumieniu Warszawa ulegnie słusznie zasłużonemu
losowi swojej całkowitej zagłady lub temuż zostanie poddana”88 – dopisał
kilka zdań dalej.
Co Frank miał na myśli, pisząc o początku działań odsieczy jako godzinie 10? Walkę czy eksterminację ludności cywilnej? Oddziały niemieckie,
które ruszyły do bezpośredniego ataku na pozycje powstańcze, walczyły już
dużo wcześniej, nawet od godziny 6. Główne natarcie ruszyło o 9.30. Te grupy Niemców, które były przeznaczone do eksterminacji ludności cywilnej,
przystąpiły do tego krótko przed 10. Koniecznie trzeba tu zauważyć, że największe mordy miały miejsce na terenie kontrolowanym przez Niemców
87
Sz. Datner, K. Leszczyński (oprac.), Zbrodnie okupanta hitlerowskiego na ludności cywilnej w czasie powstania
warszawskiego w 1944 roku (w dokumentach), Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1962,
s. 315.
88
Ibidem.
81
przez cały czas Powstania. Nie miały bezpośredniego związku z działaniami
bojowymi. Na obszarze zdobytym w wyniku walk dochodziło do zbrodni
wojennych, ale ich skala jest nieporównanie mniejsza od mordów popełnionych przez Niemców w miejscach, gdzie nie musieli walczyć.
***
„W sobotę rano bombardowanie z samolotów, szyby lecą, wszystko wkoło
płonie i wali się. Znoszą moc rannych żołnierzy i osób cywilnych. Rany są
potworne”89 – tak zapamiętała początek tego dnia „Pani Stasia”, żołnierz
Kedywu, pielęgniarka ze Szpitala Karola i Marii. A w Szpitalu Wolskim mury
od wybuchów trzęsły się jakby „były z dykty”. „Ci, co mogli chodzić, skupili
się w końcu korytarza, tam, gdzie nie było okien. Jedna z sióstr szarytek odmawiała litanię. Pamiętam przerażoną, dziecinną twarz studenta medycyny
Mikulskiego; w kilka godzin później został rozstrzelany, tak strasznie bał się
śmierci”90 – opisywał później dr Leon Manteuffel. Student podziemnego uniwersytetu Ludwik Mikulski, odbywający praktykę w Szpitalu, stracił życie
w wieku 24 lat.
„Dzień 5 sierpnia rozpoczął się przepiękną pogodą. Po pierwszych dniach
ulewy, słoty i błota zajaśniało słonko, które dla niektórych tego dnia przestało świecić na zawsze”91 – zapisał dr Woźniewski.
Dzięki bezchmurnemu niebu samoloty Luftwaffe mogły bez żadnych prze-
82
szkód zrzucać bomby na Warszawę. Po nalocie Niemcy zaatakowali, idąc
pasem szerokim na kilometr. Główną osią natarcia były dwie najważniejsze
ulice – Wolska i Górczewska. Naprzeciw nich stały szczupłe siły powstańcze.
Główną barykadę przy ul. Wolskiej, obok zajezdni tramwajowej, broniło
400 żołnierzy Obwodu Wola AK. Barykady blokujące ul. Górczewską broniła
jedna kompania. W odwodzie stała jeszcze jedna kompania, niestety bardzo
słabo uzbrojona – nawet jak na standardy powstańcze. Na dodatek żołnierze
89
T. Sumiński (red.), Pamiętniki żołnierzy Baonu „Zośka”. Powstanie Warszawskie, Nasza Księgarnia,
Warszawa 1957, s. 93.
90
M. Drozdowski, M. Maniakówna, T. Strzembosz (oprac.), Ludność cywilna w powstaniu warszawskim, t. 1,
Pamiętniki, relacje, zeznania, PIW, Warszawa 1974, s. 260.
91
Z. Woźniewski, Książka raportów lekarza dyżurnego. Szpital Wolski w okresie Powstania Warszawskiego, PIW,
Warszawa 1974, s. 20.
wolskich oddziałów Armii Krajowej byli „już u kresu sił wskutek ciągłego
pogotowia i walk”92. Odrobiną szczęścia w tym wszystkim było to, że obronę
Woli wspierały oddziały Kedywu ppłk. „Radosława” – około 1600 dobrze
uzbrojonych i wyszkolonych żołnierzy. Także jednolicie umundurowanych
– bo to oni zdobyli niemieckie magazyny na Stawkach, gdzie znaleźli słynne
kurtki „panterki”93.
Natarcie Niemców było poprzedzone, oprócz nalotu, ostrzałem artylerii
i broni maszynowej. Działa pociągu pancernego całkowicie rozwaliły barykadę na Górczewskiej. Broniący ją powstańcy nie wytrzymali nawały ognia
i uciekli z barykady. Zawrócił ich kapitan „Hal”, który – sam, wsparty zaledwie
przez swojego adiutanta, jeszcze jednego oficera, i kapelana, ks. Władysława
Zbłowskiego, pseudonim „Struś” – rzucił się bronić barykady. Za nimi wrócili
pozostali powstańcy. Wybuch pocisku z armaty czołgowej ranił kapitana,
adiutanta i ks. „Strusia”, ale szturm został odparty. Jednak niedługo później
obrońcy tej barykady musieli cofnąć się o kilkadziesiąt metrów dalej na następną pozycję.
Główna barykada przy Wolskiej wytrzymała do południa wszystkie ataki.
Na jej przedpolu powstańcy zniszczyli jeden czołg. Do obrony barykady zostali rzuceni wszyscy, którzy mieli jakąkolwiek broń. Pierwsze godziny były
dobre dla powstańców – zadali Niemcom spore straty, a nawet zdobyli trochę
broni.
83
***
Tego dnia rano daleko od linii walk, na peryferyjnych ulicach, które nie
widziały nawet jednego powstańca, zaczynał się dramat. Zjawili się tam żołnierze, którzy mieli wykonać rozkaz Hitlera o zrównaniu Warszawy z ziemią i wymordowaniu jej mieszkańców – Warschau wird glattrasiert! Szli od
zachodnich peryferii w kierunku centrum. Wyglądało to tak, jakby początkiem ich „pracy” były drogowskazy z napisem „Warszawa” stojące u jej zachodniej granicy.
92
93
A. Borkiewicz, Powstanie warszawskie 1944. Zarys działań natury wojskowej, „Pax”, Warszawa 1957, s. 143–144.
Ibidem, s.143-144
Mieszkańcy jednego z domów przy ul. Sowińskiego ocaleli dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. To ulica położona najbardziej na zachód,
tuż przy ówczesnej granicy miasta, kilka kilometrów od centrum Woli – na
tyle daleko, że nawet pogoda tu była inna. Nad centralną częścią dzielnicy
świeciło piękne słońce, a tu padał wtedy ciepły letni deszczyk. Dom Sowińskiego 14b – skromna jednopiętrowa kamieniczka – był położony na uboczu. Krótko po śniadaniu wpadło kilkudziesięciu żołnierzy obwieszonych
taśmami z amunicją i granatami: Niemcy i ich wschodni kolaboranci. Wbiegli
do mieszkań i wśród strzałów, krzyków, rabowania cennych przedmiotów,
wygnali przerażonych mieszkańców pod ścianę domu. Ludzie stali już pod
murem, czekając na śmierć – wśród nich 12-letni Jerzy Janowski, jego 10-letnia
siostra Janina i ich mama Czesława – gdy zobaczyli biegnących jakichś dwóch
innych Niemców. Ci strzelali w powietrze i coś krzyczeli. „Oddział szturmowy
już repetował broń. To był cud! Niemców z posterunku wezwała na pomoc
nasza sąsiadka, Władka Rawska. Mówiła po niemiecku i znała tych oficerów.
Uratowała nam życie!”94 – wspominał po latach Jerzy Janowski. Wezwani
przez sąsiadkę żołnierze od dawna stacjonowali na Woli jako ochrona kolei.
Wspomniana kobieta o nazwisku Rawska znała ich i szczęśliwie zdążyła ich
w porę sprowadzić95.
Mama Wojtka Łojkowskiego usłyszała, że płonie drewniany dom z ich są84
siedztwa. „A mama mówi: «To idziemy ratować» – chwyciła konewkę i wyskoczyła. Słyszymy trzask, jeden strzał, drugi strzał, trzeci strzał, i pani Sikorowa
mówi: «Ta, co wyskoczyła, zabita». My jesteśmy w korytarzu, a mama leży za
domem, pod domem”96. Babcia zaciągnęła chłopca do piwnicy domu, którą
on we wspomnieniach nazywał schronem. Piwnica nie mogła być duża, bo
zmieściło się tam około dwudziestu osób i nie było miejsca dla następnych.
Na podwórko co jakiś czas zaglądali Niemcy. Ukrywający się ludzie drżeli na
myśl, że żołnierze wrzucą granaty do ich piwnicy. Jeszcze tego samego dnia
Wojtek z babcią zaczęli uciekać bocznymi ulicami, przez ogrody i pola.
94
Relacja J. Mańkowskiej (z domu Janowska), ahm.1944.pl.
Ibidem; J. S. Majewski, T. Urzykowski, Przewodnik po… powstańczej Warszawie, Muzeum Powstania
Warszawskiego, Warszawa 2007, s. 295.
96
Relacja W. Łojkowskiego, ahm.1944.pl.
95
Już wiedzieli, że czeka ich śmierć, jeśli nie uciekną. Na miejscu zostali ludzie
zniedołężniali. „Jedna pani gospodyni siedziała, ona miała chore nogi. Mówi:
«Ludzie, uciekajcie stąd, bo was zabiją, tu wszystkich zabijają». Mówię: «A pani?».
Mówi: «Ja tu już zostanę, bo ja nie mogę chodzić». Została i rzeczywiście
zabili ją”97. Wojtek chciał wracać, aby zobaczyć, co stało się z mamą. Zatrzymała go babcia. Schronili się w miejscowości pod Warszawą. Kilkanaście dni
później, około 20 sierpnia, Wojtek uciekł do Warszawy, na Wolską. Nie znalazł mamy, tylko konewkę, z którą wybiegła gasić płonący dom. Siadł na ulicy
i płakał.
19-letni Jan Kopeć ukrywał się, wraz z wieloma innymi osobami, na plebanii kościoła św. Wawrzyńca. Już 4 sierpnia wieczorem pojawili się tam
Niemcy i przeszukali teren. Nikomu nic się nie stało, ale wszyscy noc woleli
spędzić w piwnicy pod plebanią. 5 sierpnia około godziny 10 przyszli żołnierze z kolaboracyjnej wschodniej jednostki i zaczęli wrzucać granaty przez
piwniczne okienka. Ukrywającym się nic się nie stało, bo przed wybuchami
i odłamkami uchroniły ich wewnętrzne przepierzenia. Ludzie byli nieświadomi tego, co ich czeka, więc postanowili wyjść i dobrowolnie oddać się w ręce
Niemców. Liczyli na to, że skoro są cywilami, to nic złego im się nie stanie.
Pierwsza wybiegła siostra zakrystianka Anna Wójcicka. Została zastrzelona
na miejscu. Za nią wychodziła Janina Franaszek, żona właściciela słynnej
fabryki materiałów fotograficznych przy ul. Wolskiej. Była w zaawansowanej
ciąży i trzymała na rękach półtorarocznego synka Pawełka. Najpierw zginęło
dziecko, a po nim zrozpaczona matka. „Patrzę – ona się wycofuje i mówi:
– Moje dziecko nie żyje, to i ja nie mogę żyć – i znów daje krok do przodu”98
– wspominał Kopeć. Następny zginął wujek Kopcia, 33-letni Edward Gaszkowski, pracownik kancelarii parafialnej. Kopeć szedł tuż za nim, cofnął się
i zdążył go jeszcze wciągnąć do piwnicy, ale postrzał w brzuch był śmiertelny. Reszta ludzi też cofnęła się w głąb piwnicy, a żołnierze niespodziewanie
odeszli. Po chwili spokoju proboszcz ks. Mieczysław Krygier stwierdził, że
musi wyjść, aby odprawić Mszę świętą. Chciał też zanieść jedzenie dla
97
98
Ibidem.
J. Kopeć, Wspomnienie z rzezi Woli, w: „Kurier Powstańczy”, specjalne wydanie „Kuriera Wolskiego”, 30 VII 2010.
85
trzech malarzy, którzy odnawiali kościół i których wybuch Powstania zaskoczył na Woli. Mężczyźni ukryli się na kościelnym poddaszu. Razem z proboszczem poszedł zakrystian Antoni Wójcicki. Natknęli się na żołnierzy i zostali
zastrzeleni. W miejscach dla nich symbolicznych: zakrystian w zakrystii, ksiądz
przy ołtarzu. Miał na sobie czerwony ornat, bo zaczął już odprawiać mszę.
Pozostałe kilkanaście osób nadal ukrywało się w piwnicy. O godzinie 16 przyszli Niemcy i wyciągnęli wszystkich na podwórze. Stał już tam przygotowany karabin maszynowy. W grupie znajdował się sufragan diecezji pińskiej
63-letni bp Karol Niemira, który w czasie okupacji mieszkał przy parafii św.
Wawrzyńca. Biskup udzielił wszystkim rozgrzeszenia w obliczu śmierci.
Do egzekucji nie doszło, bo pod przykościelną bramę podjechał samochód
z trzema Niemcami – wezwali jednego z tych, którzy mieli rozstrzeliwać.
Po krótkiej rozmowie oddział odszedł z terenu kościoła. Niedoszłe ofiary pozostały na miejscu99. Biskup Niemira został ciężko pobity: „(…) okrutnie
skatowany (mówił nam, że prosił, żeby Go zabito, ale celowo tego nie zrobili,
zmuszali Go, żeby patrzył na śmierć innych), bez przerwy biegał, pomagał
innym”100 – wspominała jedna z kobiet zapędzonych przez Niemców do kościoła św. Wawrzyńca.
Kilkadziesiąt metrów dalej od kościoła św. Wawrzyńca stoi cerkiew pw.
św. Jana Klimaka. Obok niej rozciąga się rozległy teren cmentarza prawosław86
nego. Przy otaczającym cmentarz wale Niemcy rozstrzelali 16 granatowych
policjantów i dwie osoby cywilne. Byli to funkcjonariusze z XXII komisariatu
mieszczącego się przy ul. Wolskiej. Kilka osób, które przeżyły Rzeź, twierdziło potem, że część policjantów stawiła zbrojny opór Niemcom. Mieczysław
Miniewski, Polak zagnany przez Niemców do palenia zwłok pomordowanych, zeznał po wojnie, że wynosił zwłoki z komisariatu. Według niego widoczne rany mogły wskazywać na to, iż policjanci zginęli w walce101. Czy tak było?
Raczej nie, bo nie ma żadnego niemieckiego ani też polskiego źródła, które
by mówiło o walce w tej części Woli. Kilkanaście lat po wojnie w sprawie
99
Ibidem.
A. Malinowska, Wspomnienie o biskupie Niemirze w powstaniu warszawskim w dniu 5 sierpnia 1944 r.,
relacja w zbiorach Muzeum Powstania Warszawskiego.
101
Sz. Datner, K. Leszczyński (oprac.), op. cit., s. 250.
100
mordów na Woli był przesłuchiwany w RFN były niemiecki żandarm Ebert.
Zapytany o egzekucje, zeznał, co widział: „(…) na podwórzu kościoła położonego na lewo od ulicy SS-mani mieli rozstrzelać 10 do 20 policjantów;
nie wie, kto wydał rozkaz; widział też, jak później poległy wachmistrz plutonu
zastrzelił kobietę z kilkorgiem dzieci”102. Kościół położony na lewo – patrząc
od wjazdu do Warszawy, skąd przybył Ebert i jego kompani – to świątynia
św. Wawrzyńca. W tym fragmencie zeznanie byłego żandarma brzmi wiarygodnie103.
Jeszcze przed południem żołnierze niemieccy odkryli ludzi chroniących
się w podziemiach cerkwi, gdzie ukrywała się wraz z innymi rodzina Kępińskich. Rozbili szyby piwnicznych okienek, wsunęli lufy karabinów i kazali wyjść. Pierwszy szedł stary Kępiński. Na samym końcu 11-letni Wiesław
z matką niosącą na rękach małego Sylwusia: „(…) pamiętam, że matka mówiła czy głośno, czy cicho, czy normalnie: «Zabiją nas. Zabiją nas. Zabiją nas»”104.
Wiesio liczył kroki – od wyjścia z cerkwi do miejsca śmierci było dokładnie
sto. Doprowadzono ich do chodnika biegnącego wzdłuż starego rowu fortecznego. Obok stał już wycelowany karabin maszynowy. Zanim padły strzały
Wiesław, korzystając z tego, że był na samym skraju całej grupy, rzucił się do
ucieczki. Wbiegł na wał. Niemcy strzelali za nim, ale nie z broni maszynowej, lecz tylko ręcznej. Dostał jeden postrzał. Kula przeszła centymetr obok
kręgosłupa, lecz nie uszkodziła żadnych organów ani kości. Przewrócił się
i sturlał na drugą stronę wału. Podejrzewał – opowiadając po wojnie – że to
mogło go uratować. Niemcy mogli myśleć, że trafili go śmiertelnie. Z początku nie czuł rany. Wstał i pobiegł. Ukrył się w starym grobowcu, wystraszył się jednak tego miejsca i pobiegł dalej. Zaczął słabnąć, odkrył, że pasek
zesztywniał mu od zakrzepłej krwi. Wyrzucił zesztywniałą od skrzepłej krwi
bluzę. Przebiegł przez cały cmentarz i ujrzał dwie kobiety spokojnie chodzące po swojej posesji. „Jest domek jednorodzinny murowany, studnia czerpana,
jakieś dwie panie chodzą po ogródku… Tam egzekucja, a tutaj cisza, nic się
102
Akta prokuratury we Flensburgu, sprawa przeciw Heinzowi Reinefarthowi, kopie w posiadaniu Muzeum
Woli w Warszawie.
103
Ibidem.
104
Relacja W. Kępińskiego, ahm.1944.pl.
87
nie dzieje, zupełnie inny świat”105. Jedna z nich obmyła go z krwi i obandażowała swoim fartuchem. Poszedł dalej. Zobaczył dwóch umundurowanych
Niemców i jakiegoś cywila z nimi, wychodzących z terenu cmentarza. Położył się na polu pomidorów. Rozglądali się, co wyglądało, jakby go szukali.
„Zawrócili i poszli. Wtedy tak opuściłem głowę, aby odpoczęła od patrzenia,
bo to wszystko są sekundy, minuty. Przed swoją twarzą zobaczyłem pomidor, który spadł, dojrzały, cieplutki. Ta scena zawsze mnie bardzo wzrusza.
Wziąłem ten pomidor i zacząłem go jeść. Dopiero ten moment uświadomił
mi, że to wszystko jest rzeczywiste”106. Później wstał i zaszedł do jednego z pobliskich domków – tam został nakarmiony i poszedł dalej. „Domek z ogródkiem, ludzie mieszkają normalnie, piesek szczeka, nic złego się nie dzieje,
żadnych Niemców”107 – wspominał. To zadziwiające, ale rzeczywiście kilkaset metrów od głównej arterii, ul. Wolskiej, którą przemieszczali się Niemcy,
mieszkańcy uniknęli Rzezi. Tam, w jednej z bocznych uliczek, mieszkały
dwie znajome kobiety, z których jedna była matką chrzestną Wiesia. Pozostał u nich przez dziesięć dni. Kilkaset metrów od miejsca, gdzie została
wymordowana jego cała rodzina. Później przeniósł się do ciotki pod Warszawę, gdy mieszkańcy tej uliczki opuścili domy w obawie, że Niemcy przypomną sobie o nich i zabiją ich tak samo jak innych na Woli.
Egzekucję przeżyła też 11-letnia Marysia Cyrańska. Pocisk trafił ją w lewe
88
ramię, drugi ranił ją w policzek i skroń. Upadła i udawała martwą. Niemcy
sprawdzali, czy ktoś nie przeżył – Marysia widziała, że dobili kogoś, kto się
poruszył. „Mnie na plecach stanął żołnierz niemiecki, przez co później bardzo
mnie plecy bolały i miałam nawet startą skórę od gwoździ, którymi buty były
nabite”108. Podniosła się, gdy Niemcy odjechali. Wołała do leżących, ale nikt
nie wstał. Przez cmentarz prawosławny pobiegła do swojego domu przy ul.
Elekcyjnej. Nadzwyczajna złośliwość losu sprawiła, że dom okazał się być
miejscem bezpieczniejszym niż podziemia cerkwi. Zastała tam wszystkich
105
Ibidem.
Ibidem.
107
Ibidem.
108
M. M. Drozdowski, M. Maniakówna, T. Strzembosz (oprac.), Ludność cywilna w powstaniu warszawskim, t. 1,
Pamiętniki, relacje, zeznania, PIW, Warszawa 1974.
106
– babcię, wujka, ciotkę, sąsiadów. Pojawili się też wtedy Niemcy, ale nikogo
nie zabijali, lecz kazali wynosić się z tej okolicy. Niestety, krewni Marysi nie
posłuchali. Wujek Stanisław Cyrański na wieść o egzekucji przy parku Sowińskiego postanowił tam pójść, aby pomóc rannym. Marysia widziała z oddali,
jak wuj i jeszcze jeden mężczyzna natknęli się na Niemców i zostali przez
nich zastrzeleni. Wówczas Marysia z babcią i ciotką ukryły się w ogrodzie.
Następnego dnia babka i ciotka usłyszały rozmowy w ich domu. Poszły tam
i za nierozwagę zapłaciły cenę najwyższą – byli tam Niemcy, którzy z miejsca
je zastrzelili. Marysia zaczęła uciekać, ale natknęła się na dwóch „ukraińców”.
Jeden z nich chciał ją zabić. Sprzeciwił się temu drugi żołnierz i odprowadził ją na szosę, którą wychodzili z miasta wygnańcy. Kilka tygodni później
Marysia odnalazła swoich dalszych krewnych. Oni ją przygarnęli109.
89
Według kilku relacji Niemcy fotografowali lub filmowali rozstrzeliwanie mieszkańców Woli.
Nie są jednak znane zdjęcia, które bezpośrednio można uznać za udokumentowanie Rzezi Woli.
Wyjątkiem jest to zdjęcie, które najprawdopodobniej przedstawia ofiary Rzezi
Fot.: Wikimedia Commons, autor nieznany
109
Ibidem, s. 312–331.
Przy starej fosie zginęła prawie cała rodzina Wiesława Kępińskiego, cała
rodzina Marysi Cyrańskiej, także rodziny Muszyńskich i Kordysów.
Na dziedzińcu cerkwi życie straciło wielu mieszkańców okolicznych domów, duchowni prawosławni i ich rodziny. Wśród nich ważna postać polskiego prawosławia – proboszcz tej parafii ks. archimandryta Teofan Protasewicz
i jego rodzina –5-letni syn Mikołaj i 34-letnia żona Zenaida; wikary ks. Antoni
Kalisiewicz z żoną, córką i synem, 70-letnia wdowa po protoprezbiterze Antonina Teodorowicz i jej córka, ceniona malarka, Helena Teodorowicz-Karpowska, która w czasie wojny działała w Biurze Informacji i Propagandy AK.
Niemcy nie oszczędzili nawet dzieci z sierocińca prawosławnego. Zginęło ich
tam około dwudziestu (pojawia się też liczba stu zamordowanych sierot)110.
Nieodległą posesję Wolska 151 zajmował kompleks budynków. Mieściła się
tam m.in. wytwórnia popularnych wówczas rowerów marki „Kamiński”111.
Od frontu stała nowoczesna i elegancka – jak na wolskie warunki – kamienica: trzypiętrowa, w modernistycznym stylu typowym dla Warszawy lat 30.
Według sporządzanych tuż po wojnie sprawozdań 5 sierpnia Niemcy zamordowali tam około 50 osób, wśród nich rodzinę Alicji Rzaczykiewicz, wtedy
dziewczynki 9-letniej. Mieszkała z rodzicami, siostrą i 4-letnim bratem. Ojciec
był z zawodu taksówkarzem, ale na samym początku okupacji Niemcy zarekwirowali jego wóz.
90
5 sierpnia Niemcy wpadli do kamienicy, rozbiegli się po mieszkaniach
i zamienionych na schrony piwnicach. Rzucali granaty i strzelali do wszystkich.
„To była rzeź. Zabijali wszystkich, nie wyłączając dzieci. Kule leciały koło
mnie, jedna zadrasnęła mnie w nogę koło kolana, ale nie naruszyła kości.
Uciekałam, schowałam się, przeżyłam. (…) Zabili mojego tatę, mamę, siostrę
i brata. Z całego domu, dwie kamienice, ocalało parę osób. Ja ocalałam cudem.
Wieczorem, kiedy wszystko ucichło, uciekłam do drugiego domu, przestraszona, po trupach, na granicy obłędu”112. Ala trafiła do piwnicy, gdzie ukry110
M. Motyl, S. Rutkowski (oprac.), Powstanie warszawskie 1 VIII – 2 X 1944 – rejestr miejsc i faktów zbrodni
popełnionych przez okupanta hitlerowskiego na ziemiach polskich w latach 1939–1945, Instytut Pamięci Narodowej,
Warszawa 1994, s. 194.
111
Jej właściciel, A. Kamiński, 5 sierpnia ukrył się z grupą innych mężczyzn w zamaskowanym schronie.
Dzięki temu przeżył i po wojnie złożył zeznania.
112
Relacja A. Rzaczykiewicz, www.banwar1944.eu.
wały się ocalałe kobiety i dzieci. Ktoś dał jej kawałek chleba, ale i tak potem
przez cały czas była głodna. Oblazły ją wszy. Ludzie byli przerażeni. Co rusz
wpadali z wycelowaną bronią Niemcy, ale tym razem już nie strzelali. Kilka
dni później wyprowadzili wszystkich na podwórze i ustawili pod murem.
„Myśleliśmy, że nas rozstrzelają. Chowałam się za ludźmi, bałam się, przecież byłam jeszcze dzieckiem, sama jedna”113. Niemcy zagnali tę grupę do
kościoła św. Wawrzyńca i tam zamknęli. Uwięzionym kończyła się żywność,
więc z Alą – 9-letnią sierotką – nikt już nie dzielił się jedzeniem. Po wywiezieniu z Warszawy Ala trafiła na wieś, gdzie żyła w nędzy i mimo swojego
wieku, musiała ciężko pracować u źle traktującego ją chłopa. Była służącą,
pasała krowy, spała na słomie rozrzuconej na podłodze. Dopiero na wiosnę
1945 r. odnalazła ją ciocia i zabrała do Warszawy. Mieszkanie ocalało, ale
zostało rozszabrowane, na podłogach leżała tylko garść porozrzucanych
zdjęć i dokumentów rodzinnych. Zwłoki jej najbliższych zostały pochowane, wraz ze wszystkimi innymi pomordowanymi z tej kamienicy, w grobie
zbiorowym114. Znamy jeszcze jedną relację z tego domu – złożyła ją niecały
rok po wojnie 50-letnia krawcowa Aniela Przybylska. Znalazła się tu przypadkowo, bo 1 sierpnia odwiedziła tam swojego kuzyna. Wybuch Powstania
uniemożliwił jej powrót do domu, ale tam – na Wolskiej 151 – akurat nie
toczyły się żadne walki. Przybylska wyraźnie zeznała, że nie widziała żadnych powstańców. W pewnym momencie (kobieta błędnie podała, że było
to 3 lub 4 sierpnia) usłyszała strzelaninę dobiegającą z sąsiedniego podwórza.
Z okna zobaczyła kilku esesmanów strzelających do kobiet i dzieci. Niektóre
z nich biegały bezładnie po podwórzu, próbując uniknąć kul. „Mężczyzn,
z wyjątkiem jednego, który leżał zabity, nie widziałam”115. Uciekła do mieszkania, skąd słyszała tupot żołnierskich butów, strzały i krzyki zabijanych ludzi.
Niemcy dobijali się do zamkniętych drzwi mieszkania jej kuzyna, strzelali
przez nie, ale ich nie wyważyli. Oboje uciekli na strych, gdy Niemcy wrzucili
do mieszkania granat zapalający. Przemykali, kryjąc się w opuszczonych
113
114
115
Ibidem.
Ibidem.
M. M. Drozdowski, M. Maniakówna, T. Strzembosz (oprac.), op. cit.
91
mieszkaniach, piwnicy, strychu. Po domu krążyli Niemcy, rabując dobytek
swych ofiar. Raz Przybylska i jej kuzyn położyli się wśród trupów, gdy dojrzeli zbliżających się żołnierzy. Niemcy dobijali tych, którym udało się przeżyć
pierwsze rozstrzeliwanie, ich jednak ominęli. Aniela Przybylska wraz z kuzynem ukrywali się na strychu aż do 24 sierpnia. Wtedy znaleźli ich Niemcy.
Jeden z nich chciał ich zabić. Celował, „jednak na skutek naszych próśb odstąpił od tego”116. Przybylska trafiła do obozu w Pruszkowie, a jej kuzyn pojechał
na przymusowe roboty do Niemiec117.
W podwórzu domu przy Wolskiej 143 została rozstrzelana setka jego mieszkańców. Świadkiem zbrodni był mieszkaniec domu, Stanisław Raczyński, który
ukrył się wewnątrz budynku, gdy Niemcy rozkazali jego sąsiadom opuścić
mieszkania. Z sąsiedniego domu nr 141 kilka osób zdążyło uciec przez ogrody, gdy spostrzegli, że Niemcy zgarniają lokatorów z frontowych mieszkań.
Około godziny 11 grupa trzydziestu osób została zapędzona przez Niemców
na podwórko domu Wolska 147 i następnie tam rozstrzelana.
Preludium do zagłady mieszkańców kamienicy Wolska 129, czyli domu
Hankiewicza, był nocny „nalot” żandarmerii. „Rozbiegli się do mieszkań, gdzie
przeprowadzili rewizję. Do naszego mieszkania wpadło ich trzech, kazali obecnym podnieść ręce do góry, przeszukali mieszkania, otwierając szafy i przerzucając rzeczy. Z naszego mieszkania niczego nie zabrali”118 – zeznawała po
92
wojnie Wacława Szlacheta. Innym mieszkańcom żandarmi zabierali cenne
przedmioty. Natalia Aksamit, sąsiadka Szlachety, skarżyła się jej, że zdjęli jej
z ręki zegarek. Kilka godzin później Aksamit została zastrzelona wraz z resztą
mieszkańców domu.
Przed 10 rano Niemcy weszli na podwórze kamienicy. Byli podobnie
umundurowani jak żandarmi, którzy przeszukiwali dom w nocy. Wszystko
wskazuje na to – tak jak w innych miejscach na Woli – że byli to niemieccy
policjanci ściągnięci z Warthegau. Od razu wygnali mieszkańców, zapowiadając podpalenie domu. Rozległa kamienica od razu stanęła w płomieniach.
116
117
118
Ibidem.
Ibidem, s. 571–573.
Sz. Datner, K. Leszczyński (oprac.), op. cit., s. 47.
W ogniu zginął sparaliżowany aptekarz Danowski i próbująca go ratować żona.
Jacyś ludzie usiłowali schować się w ogródku na tyłach domu. Słychać było
potem strzały, więc prawdopodobnie zostali odkryci i zastrzeleni. W tym
samym czasie Niemcy przegnali mieszkańców domu Hankiewicza na drugą
stronę ul. Wolskiej pod ogrodzenie parku Sowińskiego: „(…) powiedzieli,
żeby mężczyźni przeszli na stronę prawą, wskazali gdzie, a kobiety z dziećmi
do lat czternastu na lewo. Rozdzielili nas. Wtedy rozdzielili właśnie mojego
tatusia i wszyscy mężczyźni tam poszli. (…) Byłam w jesionce, mamusia mi
ją dała, bo mówi: «Może gdzieś nas wywiozą». Ludzie mówili wtedy, jak nas
prowadzili, że pewnie nas wywiozą, że mężczyzn może gdzieś do obozów,
a nas? Nie spodziewaliśmy się tego”119 – wspominała Daniela Karcher. Wacława
Szlacheta, licząca 44 lata, szła z mężem Michałem, starszym od niej o pięć lat.
Razem z nimi były ich dzieci: 23-letni syn Józef, 21-letni Marian, 18-letnia
Lucyna i 16-letnia Alina.
Daniela Karcher widziała rozstawione trzy karabiny maszynowe, ale salwa
ją zaskoczyła. „Za mną była moja mamusia, koło mnie. Po pierwszej salwie
słyszałam, jak mówiła, bo już się zaczęły jęki, już ludzie zabici byli (…),
«Danusia, żyjesz? Żyjesz?». – «Żyję, mamo». Byłyśmy w takim kontakcie,
nie widziałyśmy się, bo też upadła, wszyscy ludzie upadli, jak zaczęli strzelać, i te trupy też. Mówię: «Żyję, żyję». Jak przyszła druga salwa, to już po
drugiej salwie mamusia mnie nie pyta, jest cisza, tylko ja pytam: «Mamusiu,
żyjesz?». Nic, cisza. Już wiedziałam, że nie żyje”120. Jeszcze zanim padły strzały, przed Danielą stanęła wysoka blond dziewczyna. Kule trafiły w nią, krew
i kawałki mózgu zbryzgały jesionkę, którą kazała Danieli założyć troskliwa
matka. Niemcy zrobili przerwę, pili wódkę. Po pewnym czasie zaczęli chodzić
wśród swych ofiar i dobijać tych, których nie trafiły kule karabinów maszynowych. Kopali ciała i strzelali do tych, którzy dawali jakieś oznaki życia.
Tak została dobita Alina, córka Wacławy Szlachety. „Widziałam, jak żołnierz
niemiecki podszedł do wózka, w którym leżały kilkumiesięczne bliźnięta
mej sąsiadki Jakubczyk, i zastrzelił je. Przez cały czas słyszałam jęki kona119
120
Relacja D. Serafińskiej, ahm.1944.pl.
Ibidem.
93
jących”121 – zeznawała Wacława Szlacheta. Wiele godzin Daniela musiała
leżeć nieruchomo wśród trupów. Po latach wspominała, że dopiero koło
czwartej lub piątej po południu zobaczyła dwóch Niemców, którzy krzyknęli,
żeby wstali ci, co przeżyli. Obiecano „darowanie życia”. Wstało pięcioro dzieci
i piątka kobiet, wśród nich Szlacheta – według której obietnica „darowania
życia” została ogłoszona gdzieś około godziny 20, gdy zachodziło już słońce.
Jedną z ocalałych osób, rozdygotanego ze strachu 9-letniego chłopca, Niemiec
zastrzelił na miejscu. Pozostali usłyszeli od żandarma, że ich bliscy musieli
zginąć, bo w Warszawie „jest rewolucja”.
Daniela widziała też, jak dwaj mężczyźni z jej domu – właściciel sklepu spożywczego i nastoletni chłopak – odgięli siatkę parkowego ogrodzenia i uciekli
w głąb parku. Niemcy strzelali do nich, ale szczęśliwie nie trafili. Jej wspomnienie jest tu niezbyt dokładne. Z możliwości ucieczki pod odgiętą siatką
skorzystało trzech mężczyzn. Strzały, które za nimi poszły, nie były przeznaczone dla uciekinierów. Były to już serie, które miały zabić wszystkich.
Niemcy raczej nie zauważyli uciekających mężczyzn, bo nikt za nimi nie
gonił. Wśród tej trójki był inny mieszkaniec domu Hankiewicza – Henryk
Wojciechowski. Miał 21 lat. Na śmierć został pognany razem z rodzicami,
ciężarną żoną i bratem. „Kiedy wyszliśmy na ulicę pod park, Niemiec (…)
powiedział, żeby mężczyźni się rozdzielili, odeszli od kobiet. My odeszliśmy
94
blisko figurki, bo figurka zaraz jest blisko ulicy Elekcyjnej, a kobiety zostały
przy wejściu do parku. Jeszcze pożegnałem się z mamą, pożegnałem się żoną
i odeszliśmy”122. On i dwaj pozostali mężczyźni przeczołgali się na sąsiadujący z parkiem cmentarz prawosławny. Potem Wojciechowski wymknął się
z Warszawy. Kilka dni później pochwyciła go niemiecka obława i został wywieziony na roboty do Niemiec. Z jego rodziny przeżył tylko on. Ocalałe kobiety i dzieci zostały zaprowadzone do kościoła św. Wawrzyńca. Tam Daniela spotkała babcię i swoją cioteczną siostrę. Babcia mieszkała kilka domów dalej,
przy ul. Ordona. Miała tam swój dom. One obie ocalały, ale innych członków
rodziny zastrzelono. Wszyscy następnego dnia zostali pognani do Pruszkowa.
121
122
Sz. Datner, K. Leszczyński (oprac.), op. cit., s. 48.
Relacja H. Wojciechowskiego, ahm.1944.pl.
Dziesięcioletnia Janina Michur, jej mama, ojciec i mała siostra też mieli
trafić pod kule. „O 10 była masowa egzekucja. Nie chcieli nas puścić, a ja darłam się niesamowicie. Niemiec machnął ręką. Dziadek potem mówił, że był
przekonany, że strzelą nam w plecy. Nie strzelił, nie chciał się fatygować,
widocznie wiedział, co mają w zamiarze, i nas puścił”123 – wspominała po
wielu latach. Michurowie uciekli niewiele dalej do domu jej dziadka na leżącą nieopodal ul. Wschowską. O dziwo, siedzieli tam jeszcze dwa dni, do
7 sierpnia, zanim nie zostali wygnani. Dwa dni bardzo blisko miejsca, gdzie
sami mieli stracić życie i gdzie rozstrzelano tysiące ich sąsiadów.
Po drugiej stronie ulicy Wolskiej, na rogu Elekcyjnej, stał dom nr 132,
zwany „magistrackim”. Mieszkał tam 40-letni robotnik Edward Kucharski
z żoną, 13-letnim synem Bogusławem i 3-letnią córeczką Wandzią. Cały dom
liczył około 40 mieszkań, mieszkało w nim jakieś 200 osób. Około 9.30–10
wpadli „ukraińcy” dowodzeni przez niemieckiego sierżanta. Mieszkańcy dostali rozkaz opuszczenia domu. Ciągnąc ze sobą swoje tłumoczki, przeszli
pod ogrodzenie sąsiedniego parku Sowińskiego. Ukazał im się widok zwiastujący najgorsze – na ulicy leżały zwłoki mężczyzn, kobiet i dzieci. Byli to
ludzie z domu Hankiewicza. Kucharski zeznał, że będąc jeszcze w swoim
domu, nie słyszał wcześniejszego rozstrzelania. „Naszą grupę stłoczono przy
siatce ogrodzenia Parku Sowińskiego koło figury Matki Boskiej, a zaraz potem żołnierze zaczęli strzelać z karabinów maszynowych. Upadłem, nie będąc rannym, przycisnęły mnie zwłoki”124 – zeznawał po wojnie Kucharski.
Po salwie Kucharski słyszał kroki i dobijanie rannych. Składając półtora
roku później zeznanie przed sędzią badającą zbrodnie niemieckie, wyliczył
20 rodzin swoich sąsiadów, których znał i którzy zginęli tego dnia. To połowa – przypomnijmy – lokatorów domu nr 132. Z zeznania Kucharskiego
wynika, że wśród ofiar z tych 20 rodzin było ponad 30 dzieci i kilkoro staruszków. Kucharski leżał pod trupami, a na miejsce zbrodni były przyprowadzane kolejne grupy ludności. Później dowiedział się, że w tym samym
miejscu zginęli wraz ze swoimi rodzinami mieszkający w sąsiedztwie jego
123
124
Relacja J. Soczewki (z domu Michur), ahm.1944.pl.
Sz. Datner, K. Leszczyński (oprac.), op. cit., s. 50.
95
bracia Czesław i Konstanty. Około godziny 19 usłyszał rozmowę w języku
polskim. Zobaczył kolegę, szewca Kamińskiego. Była to grupa Polaków zapędzona do palenia zwłok. Kamiński zaniósł Kucharskiego w stronę stosu.
Tam Kucharski niepostrzeżenie dołączył do reszty grupy. Ułożyli dwa stosy
trupów, wysokie na dwa metry. Ponadto Niemcy kazali wrzucić kilkadziesiąt
zwłok do jednego z płonących domów, a kilkanaście kolejnych do parkowej
ubikacji. Kucharski zeznał, że w sumie musiało to być ponad półtora tysiąca
zamordowanych osób. Z jego domu, oprócz niego, ocalały trzy kobiety. Trzy
inne przeżyły salwę, ale były ciężko ranne. Zostały zaniesione do kościoła
św. Wawrzyńca, lecz tam zastrzelili je Niemcy.
Podobnie jak Kucharski, przeżyła jego sąsiadka – 36-letnia Wacława Gałka.
Mieszkała w tym samym domu z mężem Szczepanem, 16-letnią córką Stasią
i 6-letnim synkiem Leszkiem. Po pierwszej salwie Gałka upadła, ale nie musnęła jej ani jedna kula. Chwilę po tym między ofiary weszli żandarmi i kopniakami zaczęli sprawdzać, czy ktoś nie przeżył. Rannych dobijali. Jeden
z żandarmów podszedł do Gałki, kopnął ją i kazał wstać. Podniosła się,
padła salwa, kobieta runęła na twarz, ale znów nie trafiła jej ani jedna kula.
Leżała kilka godzin, a Niemcy co jakiś czas wypatrywali tych, którzy przeżyli. Tuliła do siebie synka. Chłopczyk, również nietrafiony, zaczął płakać ze
zmęczenia, narzekając, że mu zdrętwiały kolana. Płacz dziecka, choć cichutki,
96
usłyszał żandarm. Podszedł i strzelił, krew dziecka zbryzgała matkę – „ściekła
na mnie i zapewne dlatego uważano mnie za zmarłą”125. Gałka zauważyła,
że Niemcy podzielili się „obowiązkami”. Część wyszukiwała i dobijała niedobitków, pozostali doprowadzali kolejne ofiary i je rozstrzeliwali – „słyszałam, jak jeden z żołnierzy nawoływał innych, by udali się po nową grupę,
bo z tymi już sobie poradzą”126. Dalsza relacja Wacławy Gałki pokrywa się
z tym, co opowiadały Daniela Karcher i Wacława Szlacheta. Wstała, słysząc
obietnicę Niemca, że nikt więcej nie będzie rozstrzelany. Podniósł się także
Szczepan Gałka. „Jednakże widząc pomordowane nasze dzieci, dostał szału
– wołał «zabiliście nasze dzieci, zabijcie i mnie» – zachodził drogę żołnie125
126
M. M. Drozdowski, M. Maniakówna, T. Strzembosz (oprac.), op. cit.
Ibidem.
rzom”127. Niemcy natychmiast go zastrzelili. Jedyną, drobną pociechą dla
Wacławy Gałki mogło być tylko to, że kule oszczędziły jej matkę Zofię Bekier.
Starsza pani została trafiona w biodro, ale przeżyła.
Kilkadziesiąt metrów dalej od domu, w którym mieszkali Kucharscy i rodzina Gałków stał niewielki budynek Wolska 124. Mieszkał tam 46-letni murarz Edward Osiński ze swoją rodziną. Osińscy i kilkanaście innych osób z tego
domu ukrywali się w piwnicy. Około godziny 10 Osiński słyszał rozpaczliwe
wołania i krzyk „Panowie, darujcie życie”. Potem salwy i wybuchy granatów.
Sądził, że to powstańcy walczą z Niemcami. Z jednym z sąsiadów przekradł
się na pierwsze piętro, aby zobaczyć, co się dzieje. Zobaczyli żołnierzy niemieckich wypędzających tłum ludzi – jakieś 150 osób – z położonego naprzeciw domu nr 123. Na ulicy leżały już zwały trupów. Osiński zszedł z rodziną
do piwnicy i nakazał zachowanie ciszy. Niemcy nie wykryli ich, może dlatego
– jak zeznał Osiński – że był to dom mniejszy od sąsiednich. Mogli więc
przeoczyć. Zastrzelona została czteroosobowa rodzina Pruszkowskich, która
nie zeszła do piwnicy i przebywała w swoim mieszkaniu. Dom podpalono.
Ukrywający się wytrzymali w ogniu i dymie kilka godzin, potem musieli
wyjść. Od razu natknęli się na Niemców. Na Wolskiej stał samochód, w którym siedziało dwóch oficerów wysokiej szarży. Przed samochodem prężył
się na baczność inny oficer. Czyżby w samochodzie siedział von dem Bach?
Wiele wskazuje na to, że był to sam Bach-Zelewski, a prężący się przed nim
oficer to dowódca batalionu żandarmerii Peterburs128. Po chwili Niemcy
zainteresowali się grupką Polaków. „Oficer przez tłumacza oświadczył nam,
że mamy szczęście, ponieważ o ile byśmy wyszli z mieszkania przed 5-ma
minutami, zostalibyśmy rozstrzelani”129 – zeznał Osiński. Krótko potem mężczyźni zostali zapędzeni do palenia zwłok. Jeden z nich – według tego zeznania – wtedy „dostał obłędu” i dwa tygodnie później zmarł. Najpierw zbierali
zwłoki sprzed tzw. kuźni, czyli posesji Wolska 122. Osiński naliczył tam ponad
700 trupów. Później jego grupa zajęła się ofiarami rozstrzelania przy parku.
127
Ibidem, s. 317–318; J. Zuzga, Wola. Ludzie i historie, Urząd Dzielnicy Wola, Wydawnictwo Naukowe Semper,
Warszawa 2013, s. 46.
128
Akta prokuratury we Flensburgu, op. cit.
129
Sz. Datner, K. Leszczyński (oprac.), op. cit., s. 53.
97
Tam, według niego, było około 1500 zwłok – czyli szacunkowa liczba podobna do tej, którą podał Edward Kucharski. Na noc zamknięto ich w kościele
św. Wawrzyńca. Widział leżące na stopniach ołtarza zwłoki ks. Krygiera i ciała
kilku innych mężczyzn. W zakrystii leżało ciało zakrystiana w komży i zwłoki
kobiety. Następnego dnia wszystkich zdolnych do marszu pognano do Pruszkowa. Starcy i ranni zostali w kościele. Osiński trafił na roboty do Niemiec.
Do Warszawy wrócił 12 marca 1945 r. Dowiedział się, że koło kościelnej
dzwonnicy rozkopano mogiłę z czterdziestoma trupami. Według niego mogli
to być pozostawieni ranni i starcy, bo nikt ich później nie spotkał. Wiosną
1946 r., gdy składał zeznanie, podał jako swój adres zamieszkania Wolską 124,
czyli wrócił na miejsce, gdzie żył 5 sierpnia 1944 r.
O tym, co stało się z mieszkańcami ze „123”, zeznawała po wojnie dwójka
ocalałych świadków: Elżbieta Wituska i Jan Grabowski, który w czasie Powstania miał 33 lata. Z zawodu był handlowcem. Mieszkał z żoną Franciszką,
4-letnią córką Irenką i 5-miesięcznym synkiem Zdzisiem. Podana przez Osińskiego liczba 150 osób wypędzonych z domu przy Wolskiej 123 nie odbiega
zbytnio od zeznania Grabowskiego – on z kolei szacował, że w kamienicy było
około 50 lokali mieszkalnych. Lokatorka, Elżbieta Wituska, zeznała, że lokali
było dokładnie 57, a mieszkańców „paręset osób”.
Grabowski zeznał, że Niemcy kazali im wyjść między 10 a 11 godziną.
98
Wituska dodawała, że Niemcy polecili dozorcy wyjść na podwórze i wezwać
mieszkańców do zejścia z podniesionymi rękami. Zapędzili ich na przeciwną
stronę ulicy, na plac przed kuźnią. Ludzie szli między podwójnym szpalerem
Niemców i „ukraińców”. Na chodniku leżało już kilkudziesięciu zabitych
i rannych cywili. Grabowski i inni usłyszeli rozkaz, aby kłaść się na ziemię.
Gdy się położyli, Niemcy zaczęli strzelać z karabinu maszynowego, broni
ręcznej i rzucać granaty. Po pewnym czasie została przypędzona kolejna
grupa, która podzieliła los poprzedników. Potem następne. W przerwach
Niemcy chodzili wśród leżących i dobijali tych, którzy się poruszali. „Po mnie
żandarm trzy razy przeszedł butami, sam ranny nie byłem, ale żona i dzieci
zostały zamordowane. Słyszałem, jak żandarm mówił, by zabić mego 5-mie-
sięcznego synka, który płakał, po czym posłyszałem strzał, i dziecko ucichło”130.
Grabowski udawał martwego do momentu, gdy usłyszał rozmowy po polsku.
Byli to ci sami robotnicy, do których dołączył Kucharski. Grabowski postąpił
podobnie. I tak jak Kucharski, znosił zwłoki na stosy, a później został wywieziony na ciężkie roboty do Niemiec. Oprócz Grabowskiego z domu nr 123
ocalały jeszcze trzy kobiety. Jedna z nich – Elżbieta Wituska – też złożyła zeznanie przed sędzią z Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce:
„Ja leżałam na ziemi, udając trupa, zakryłam się paltem, przez dziurkę którego
obserwowałam, co się dzieje. Koło mnie znajdowały się same trupy, na mnie
leżały trupy sąsiadek z domu – 2 siostry Konkowskie i Jadwiga Stelmasiak.
Koło mnie sąsiadka Lipińska z 2 córkami”131. W domu nr 123 mieszkała też
rodzina Jana Kopcia, tego który w tym czasie był na plebanii parafii św. Wawrzyńca. Ich mieszkanie miało okna od strony ulicy, więc jego matka od razu zobaczyła, że Niemcy rozstrzeliwują cywili. „Wtedy złapała za rękę siostrę i swoją
matkę, i zbiegły na dół. Oni już prawie wkroczyli na podwórze, ale mama
pobiegła w przeciwnym kierunku. Kogo mogła, to pociągnęła za sobą i w ten
sposób ocalała”132. Ukryła się na terenie sąsiedniej posesji, gdzie znajdowała
się fabryka kwasu węglowego.
Kilka numerów dalej w stronę centrum stał dom Wolska 115. Jego mieszkańcy też zostali zapędzeni przed kuźnię. Nie pozwolono im zabrać żadnych
rzeczy i kazano wysoko trzymać ręce. Gdy doszli na miejsce, zobaczyli leżących
na ziemi sąsiadów z okolicznych domów – Wolskiej 117, 119133, 123, 124, 126.
Nowo przybyłym też kazano się położyć. Ze „115” przypędzona została rodzina Osińskich (innych niż ci z domu nr 124). Dzięki wielkiemu szczęściu
i determinacji ojca rodziny ocalał on, jego żona i obie córki. Ich historię znamy z dwóch źródeł. Józef Osiński, rocznik 1898, z zawodu kierowca, złożył
w czerwcu 1946 r. zeznanie przed sędzią pracującą w Komisji Badania Zbrodni
130
Ibidem, s. 56.
Ibidem, s. 60–61.
132
J. Kopeć, op. cit.
133
Właścicielki posesji Wolska 119, Irena i Kazimiera Windyga, przeżyły, ukrywając się przez trzy dni pod
słomianymi matami służącymi do okrywania inspektów. Później wpadły w ręce Niemców i zostały wywiezione
na roboty przymusowe. Wychodząc z ukrycia, widziały stosy, na których palono ciała ich pomordowanych
sąsiadów i krewnych – relacja E. Sobczyńskiej-Gremblickiej w: Moje wojenne dzieciństwo. Wspomnienia nadesłane
na konkurs, t. 18, Fundacja „Moje wojenne dzieciństwo”, Warszawa 2011.
131
99
Niemieckich w Polsce. Jego młodsza córka Helena, po wielu latach, w 2008 r.
zdała relację wolontariuszowi Muzeum Powstania Warszawskiego. Wygnano ich z domu o godzinie 9. Dom był duży – w grupie było nawet 700 osób.
„Siostra była z nami, byłam ja, mama, siostra, tata, babcia moja w tej grupie
i ciocie z dziećmi. (…) Tam było olbrzymie podwórko, trawnik i Niemcy kazali nam się położyć na tym trawniku. Nie stawiali nas pod murem, tylko strzelali ruchem koszącym, tak jakby kosili trawę. Rzucali granaty”134. Szczęście
Osińskich – ale tylko czterech osób z tej grupy – polegało na tym, że leżeli
blisko ściany budynku nr 124: „Tatuś mówi tak: «Słuchajcie, podczołgam się
do budynku. Jeżeli dotrę szczęśliwie, to czołgajcie się za mną». Poczołgał się,
wczołgał się do budynku. Mama mówi do siostry: «Stasia, teraz ty». Moja
siostra się poczołgała. Potem mamusia mówi do mnie: «Teraz ty». Mówię:
«Mamusiu, ja nie mogę!». Byłam sparaliżowana ze strachu, nie mogłam się
ruszyć. Mamusia mówi: «Jeżeli nie pójdziesz, ja również nie pójdę i zginę
przez ciebie, więc zdecyduj się. Albo zginiemy obie, albo mamy jakąś szansę
na uratowanie». Jak przebyłam te 5 metrów, czołgając się, to nie wiem, ale poczołgałam się. Mama na końcu. Przy mnie leżała pani z dzieckiem przy piersi.
Ta kobieta była zabita, a dziecko, może trzy miesiące miało, płakało długi
czas”135. Helena słyszała też, jak jej 5-letni kuzyn krzyczał: „Ludzie! Mamuńka moja zabita!”136. Potem umilkł. Po wojnie ojciec tego chłopca przyszedł
100
na miejsce kaźni i wśród popiołów znalazł tylko klucze od mieszkania i charakterystyczny zamek od torebki swojej żony. Niemcy nie zauważyli ucieczki
Osińskich, bo w miejscu egzekucji zgromadzili kilka tysięcy osób. Zajęci byli
dobijaniem rannych. Osińscy najpierw schowali się w piwnicy, ale przez
okienka wpadały kule. Przekradli się na strych, gdzie kobiety skryły się pod
jakimiś papierami, a Osiński za kominem. Zeznał potem nawet, że zabił
kolejno gołymi rękami trzech żandarmów, którzy wchodzili raz po raz na
strych. Brzmi to jednak tak nierealnie, że można to potraktować jako fantazjowanie człowieka ciężko dotkniętego przez los137. Córka nic o tym nie
134
135
136
137
Relacja H. Wojciechowskiej, ahm.1944.pl.
Ibidem.
Ibidem.
Sz. Datner, K. Leszczyński (oprac.), op. cit., s. 59.
wspomniała w swojej relacji. Ale oboje zgodnie podali, że w pewnym momencie usłyszeli wezwanie po polsku, aby wychodzić, bo dom zostanie wysadzony
w powietrze. „Pomimo rozpaczy żony i córek, nie pozwoliłem schodzić”138
– zeznał Osiński. Dom nie został wysadzony. Do wyjścia zmusił ich dym i płomienie, bo ogień coraz bardziej ogarniał budynek. Osiński próbował wykuć otwór w ścianie, lecz złamała się siekiera, którą kuł. Zeszli na dół, gdzie
natknęli się na ukrywającego się mężczyznę. Wyszli z nim, a właściwie wybiegli, około godziny 20. Przemknęli zaułkami, ukryli się w klatkach dla
królików na sąsiedniej bocznej uliczce. Cały czas widzieli stosy z płonącymi
trupami. Następnego dnia przeczołgali się przez park Sowińskiego i cmentarz
prawosławny, aż wreszcie udało się im wyjść z Warszawy. W czasie ucieczki
z płonącego domu starsza córka Osińskich wpadła niemal bosymi nogami,
ledwie okrytymi letnimi sandałami, w rozżarzone węgle. Mimo poważnych
oparzeń, musiała iść pieszo kilkadziesiąt kilometrów. Kurowała się potem
długie tygodnie. Zanim znaleźli schronienie, szli nieprzytomni ze strachu,
chowając się przy najmniejszym hałasie. Gdy raz usłyszeli śpiewające w czasie
pracy wiejskie kobiety, młodsza z dziewcząt dostała ataku histerii. Krzyczała,
aby kobiety zamilkły, bo ona zamiast ich śpiewu słyszy głosy mordowanych
ludzi.
„Dotychczas jestem w szpitalu, obraz śmierci wciąż mając przed oczami”139
– zakończył swoje zeznanie, złożone 19 września 1944 r., Henryk Haboszewski.
Był kolejną osobą uratowaną spod zwałów trupów przez Polaków zagnanych
do palenia zwłok. Mieszkał z żoną i małym dzieckiem przy Elekcyjnej 8,
blisko ul. Wolskiej. Mieszkańcy tego domu 5 sierpnia o 10 rano zostali zagnani
pod park Sowińskiego. Żona Haboszewskiego zginęła od razu – „dziecko
nasze ranne wołało matkę; wkrótce podszedł Ukrainiec i zabił moje dwuletnie
dziecko jak psa”140. Potem stanął Haboszewskiemu na piersiach, patrząc,
czy żyje. Inny zdjął mu zegarek. Haboszewski słyszał repetowanie broni
138
Ibidem.
E. Serwański, I. Trawińska, Zbrodnia niemiecka w Warszawie 1944 r. Zeznania, zdjęcia, Instytut Zachodni,
Poznań 1946, s. 42.
140
Ibidem.
139
101
– „myślałem, że dobije; poszli jednak dalej, biorąc mnie za nieżywego”141.
Przez wiele następnych godzin przeprowadzane były w to miejsce kolejne
partie skazańców. „Tworzył się wał niezliczonych trupów”142. Haboszewski
zeznał, że mordowanie trwało do godziny 17. Około godziny 21 przyszli
Polacy uprzątający zwłoki. Pomogli mu wstać. Gdy nieco odpoczął, dołączył
do nich po to, aby sam mógł odnieść na stos zwłoki swojej żony i dziecka.
Zniszczona przez Niemców wytwórnia karoserii samochodowych braci Ordowskich
przy ul. Wolskiej 105
102
Fot.: Muzeum Powstania Warszawskiego, autor nieznany
Kolejno byli mordowani mieszkańcy następnych kamienic. Wolska 100,
Wolska 101 – kilkaset ofiar; Wolska 102/104 – kilkaset; Wolska 105/109 –
według Archiwum Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi
Polskiemu, miało tam zginąć nawet 2 tysiące osób143. Zginęli m.in. właściciele okazałej, stojącej do dzisiaj kamienicy Wolska 109 – bracia Edward i Jan
Ordowscy. Prowadzili tu wytwórnię karoserii samochodowych. Ostatnie kilkadziesiąt nadwozi zdążyli wyprodukować w czasie oblężenia Warszawy w 1939 r.
141
142
143
Ibidem.
Ibidem.
M. Motyl, S. Rutkowski (oprac.), op. cit., s. 189.
na potrzeby Wojska Polskiego. Na posesji nr 100 stał mały nędzny domek,
w którym mieszkała para starszych ludzi – Dominika i Szczepan Czajka. Pochodzili z Poznańskiego, gdzie posiadali kilka tartaków i kamienicę w Poznaniu. Po włączeniu Wielkopolski do Rzeszy zostali obrabowani przez Niemców
i wypędzeni do Warszawy. Po wybuchu Powstania syn chciał ich wywieźć
z Warszawy, ale odmówili, mówiąc, że mają już dość tułaczki. Zostali zamordowani 5 sierpnia, a zwłoki zostały spalone wraz z innymi ofiarami Rzezi.
Po wyzwoleniu ich bliscy znaleźli w popiołach tylko złote nakładki dentystyczne pani Dominiki144.
O tym, co działo się z mieszkańcami Wolskiej 105, opowiedziała mieszkanka tego domu Aniela Osiadacz, która cudem ocalała wraz z dwójką swoich
dzieci. Do domu wtargnęli „rozwścieczeni” żołnierze kolaboracyjnej formacji, których Osiadacz nazywała „mongołami”. Spędzili mieszkańców kamienicy na podwórze, ustawili mężczyzn po jednej stronie podwórza, kobiety
i dzieci po drugiej. „Krzyk wszczął się przeraźliwy, dzieci i kobiet. W tym czasie,
gdy rozstrzeliwano z karabinu maszynowego mężczyzn, mały mój dwuletni synek podszedł do jednego z pilnujących nas Mongołów i pocałował go
w rękę, a starszy, 10-letni syn prosił, aby nas uratował od śmierci. Mongoł
pozwolił nam odejść, ale zbił mnie w okropny sposób kolbą karabinu, tak
że krew rzuciła mi się ustami. Opuszczając podwórko, widziałam stos mężczyzn leżących – tam też został zabity i mój mąż – i rozpoczętą egzekucję
kobiet”145. Wśród zamordowanych na tym podwórku – których nazwisk
często nie da się już ustalić – przypomnijmy chociaż 28-letnią Aleksandrę
Dygę, która zginęła tam z 8-miesięcznym synkiem i teściową. Także czteroosobową rodzinę Kamińskich, a wśród nich 5-dniowe niemowlę, chłopczyka,
który urodził się dokładnie w dniu wybuchu Powstania.
Część ludzi z domów stojących przy tej części Wolskiej próbowała uciekać
w boczne uliczki, bardziej oddalone zaułki i podwórka. Szukali schronienia
m.in. w stojącej z dala od ulicy chłodni składowej (wybudowany z szarej cegły
gmach przetrwał wojnę i pełni swą funkcję także dziś). Nie uratowało ich to.
144
145
Gromadzimy dane o zamordowanych na Woli, „Kurier Powstańczy”, 4–29 VII 2011.
E. Serwański, I. Trawińska, op. cit., s. 65.
103
Przy chłodni została rozstrzelana grupa jedenastu osób z Wolskiej 94. Trzy
rodziny – piątka dzieci, w tym 5-letnia dziewczynka i 3-letni chłopczyk –
Banaszkowie, Krzyczkowscy i Nowakowscy146.
Nigdy zapewne nie da się ustalić wszystkich imion i nazwisk ofiar. Część
pozostanie bezimienna. Ginęły wielopokoleniowe, szeroko rozgałęzione rodziny. Często nie zostawał nikt, kto mógłby po wojnie podać dane swoich
zamordowanych bliskich. Z wielkim trudem czyta się listę ofiar. Nie jest to
suche wyliczenie: Wolska 126 – żona, teściowa i roczne dziecko Feliksa Jaronia; Wolska 129 – rodziny Dołęgowskich i Szczerbakow, także córka Anny
Wolickiej i jej 2-letni syn; park Sowińskiego – Filerowa z dwojgiem dzieci,
Alusia Krakowiak lat 7; rodziny Fronczyk, Gewart, Gałka, Drewik, Fitos,
Pakuła, Ruszczak, Sas, Sochanowscy, Gierkowscy, Gołębiowscy, Jabłońscy,
Łuccy, Wójciccy, Żukowscy, Grajberowie z wnuczką Jadzią, Jatczakowie z siódemką dzieci, Kołakowscy; Kucharscy, wśród nich Wandzia lat 3; małżeństwo Kurek z czworgiem dzieci, Matysiakowie, Morawscy z dwojgiem dzieci,
Nowakowscy, Perkowscy z dwiema córkami – 11 i 17 lat, Piątkowscy; rodzina
Pętlak – Sabina lat 36, Stefan lat 19, Ryszard lat 14, Kazia lat 13, Hanka lat 9,
Kazimierz lat 4, Janusz lat 3; Tomaszewiczowie z dzieckiem147.
Następni ginęli mieszkańcy domów położonych bliżej Śródmieścia, już
za wiaduktem kolejowym. Około 300 osób zginęło w domu Wolska 78. Był
104
to budynek, który stał na rogu z ul. Sokołowską, czyli miejsca, gdzie stacjonowały oddziały wojska, policji i gestapo. Przez pierwsze dni Powstania
jego mieszkańcy nie dali nawet najmniejszego pretekstu do represji wobec
nich. 5 sierpnia nie miało to najmniejszego znaczenia. Podobny los spotkał
mieszkańców sąsiednich domów 86 i 86A. Po wojnie ustalono, że życie tam
straciło około 70 osób148.
146
147
148
M. Motyl, S. Rutkowski (oprac.), op. cit., s. 188.
Ibidem, s. 191, 195–199.
Ibidem, s. 186, 188.
***
Topografia, czyli położenie na północ od głównego kierunku posuwania się grupy Reinefartha spowodowała, że mieszkańcy zachodniej części
ul. Górczewskiej byli mordowani mniej „systematycznie”. „Człowiek myślał,
jak przeżyć. Patrzy, ukraińcy pijani, strzelali do ludzi. Ten chciał do mnie
strzelić. Trafiłem na majora niemieckiego, który powiedział, bo on mówił
dość dobrze po polsku, biegle, że pochodzi z Bydgoszczy. Zapytał, co ja tu
robię. Mówię, że tu mieszkam. Górczewska kiedyś nazywała się Forststrasse,
za okupacji. Mówię: «Ich habe eine Polizei Ausweis». On wziął dokument,
przejrzał i ukraińca trzepnął i odsunął go. Ukrainiec w międzyczasie zastrzelił
żonę, matkę naszego administratora, Izdebskiego. Był tak pijany, że ledwo się
na nogach trzymał. Trupem było zasłane, bo tam było widać, że ludzie po różnych miejscach leżą”149 – wspominał Wacław Jan Pawłowski, wtedy 22-letni
mieszkaniec ul. Górczewskiej 85-87. Usłyszał, że wszyscy mają 5 minut na
opuszczenie domu. Zdążyli uciec.
Ale ci mieszkańcy Górczewskiej, którzy mieszkali bliżej centrum, nie mieli
już tyle szczęścia. Aleksandra Kreczkiewicz swoją relację złożyła ledwie miesiąc po egzekucji, w której miała zginąć. Leżała jeszcze w szpitalu, lecząc rany,
gdy jej zeznania protokołowała Irena Trawińska – jedna z kilku osób, które
z narażeniem życia zbierały od warszawiaków informacje o zbrodniach niemieckich. Kreczkiewicz mieszkała przy Górczewskiej 45. Był to dom położony
tuż za wiaduktem kolejowym, blisko rogu ul. Sokołowskiej. Około godziny 11
Niemcy otoczyli budynek, kazali wszystkim wyjść – „straszny krzyk dzieci,
kobiet, u wyjścia padają strzały – kilka osób zabitych i rannych już przy wyjściu na ulicę”150. Dom został podpalony, sąsiednie również. Ludzie zostali
pognani pod wiaduktem, świadomi, co ich czeka, bo Niemcy od razu powiedzieli, że ich zamordują. Była to pierwsza grupa mieszkańców Woli –
lub jedna z pierwszych – zamordowanych w miejscu kaźni obok wiaduktu.
Rozstrzeliwanie odbywało się po kilkadziesiąt osób. Jeden z Niemców –
Kreczkiewicz zeznała, że oprawcy byli z SS – wyciągnął aparat fotograficzny
149
150
Relacja W. J. Pawłowskiego, ahm.1944.pl.
E. Serwański, I. Trawińska, op. cit., s. 35–36.
105
i fotografował mord. Kreczkiewicz została ranna, straciła przytomność. Ocknęła się po jakimś czasie i słyszała dobijanie rannych. Następnie Niemcy odeszli
i zostawili tylko jednego do pilnowania miejsca egzekucji. Od płonących w okolicy domów zaczęły się zajmować ogniem ubrania rozstrzelanych. Na Aleksandrze Kreczkiewicz tliła się już suknia. Próbowała ją gasić, tak żeby wartownik nie widział jej ruchów. „Nogi mam poparzone, myślę o wydostaniu się
z tego piekła”151 – relacjonowała. Zasłaniała się, przesuwając kosz na kartofle.
Wreszcie, gdy zasłonił ją też kłąb dymu, zerwała się i pobiegła do piwnicy
sąsiedniego budynku. Spotkała tam kilka osób, też rannych, które wygrzebały się spod trupów. Budynek płonął, dusił ich żar i dym. Zaczęli drążyć
podkop, bo innej drogi ucieczki nie było. Dopiero pół godziny po północy
udało im się przebić na podwórze sąsiedniego budynku, a stamtąd uciec
poza Warszawę152.
W jednym z małych drewnianych domków przy Górczewskiej koło wiaduktu znalazła się wtedy Sabina Dłużniewska, z zawodu pielęgniarka. Mieszkała w Śródmieściu, na Woli znalazła się przypadkiem. Bez żadnej przesady
jej powstańczą historię można nazwać igraszką szczególnie złośliwego losu.
Wybrała się na Wolę 1 sierpnia po domowej kłótni z powodu braku kartofli.
Na Woli mieszkała znajoma Dłużniewskiej, która pozwalała brać jej kartofle
ze swojej działki. W okolicach Kercelaka zaskoczył ją wybuch Powstania.
106
Toczące się walki tak zdezorientowały kobietę, że zamiast wracać do Śródmieścia – co było całkowicie możliwe w pierwsze dni Powstania – wędrowała
w przeciwnym kierunku. Noce spędzała u przypadkowych ludzi, którzy udzielali schronienia takim jak ona. Za pierwszym razem spała u mieszkanki
ul. Wolskiej, która trudniła się wyrobem tortów. Kobieta zamartwiała się,
że z powodu walk nie będzie mogła dostarczyć gotowego tortu do klienta.
W końcu Dłużniewska trafiła do domu przy Górczewskiej, gdzie mieszkał
niepełnosprawny szewc i jego matka staruszka. „Nikt tu nie ma żadnych
zapasów. Nieliczni mają zagonki ziemi, ale wyjść – to śmierć!. Takich, jak ja,
151
152
Ibidem.
Ibidem.
przybłędów z miasta nie brakuje”153. Mimo głodu szewc prosił swych niespodziewanych gości, aby zostali u niego. Wyjście z domu rzeczywiście groziło
śmiercią – Górczewską przejeżdżały niemieckie pojazdy pancerne, z których
strzelano do każdej widocznej osoby. Na ulicy leżało już wiele zwłok.
Zagłada przyszła w sobotę 5 sierpnia, około godziny 11. Nagle domkiem
wstrząsnęły wybuchy, część ludzi padła rażona odłamkami i siłą detonacji.
Inni zaczęli wybiegać na podwórze, gdzie ginęli od kul. Eksplozja całkowicie
zmiotła chałupinkę szewca. Dłużniewska oprzytomniała po wielu godzinach.
Czuła dotkliwy ból głowy, prawej ręki, pleców, jedną stopę miała poparzoną
od iskier padających z płonącego domu. Próbowała się podnieść, nie dała rady.
Była ranna. Dokoła niej leżały poszarpane ciała – według jej wspomnień –
w liczbie od 30 do 50. Podczołgał się do niej chłopiec, który przeżył mord.
Miał 10 lat, stracił tam wtedy całą swoją rodzinę. Dłużniewska zebrała siły,
wstała. Razem zaczęli się błąkać wśród ruin, pożogi i setek trupów.
Ulica Płocka jest przecznicą łączącą ulice Wolską i Górczewską. 5 sierpnia
Płocka rozdzielała pozycje obu walczących stron. Po zachodniej stronie siedzieli Niemcy, wschodnią kontrolowali powstańcy. „Ziemią niczyją”, gdzie
czasem zjawiali się jedni i drudzy, był kompleks Szpitala Wolskiego leżący
na rogu Płockiej i Górczewskiej.
Około godziny 10 z Płockiej wycofał się oddział Wehrmachtu, który zajmował tam pozycje od dwóch dni. Żołnierze z tego oddziału w poprzednie dni
przepędzali mieszkańców ulicy do kościoła św. Wojciecha. Nie robili tego
zbyt energicznie, więc ludzie chyłkiem wracali do swych mieszkań. Ale po
wycofaniu się Wehrmachtu na Płockiej pojawili się żandarmi i „kałmucy”.
„Dały się słyszeć wszędzie wołania «raus», po czym serie z rozpylaczy”154
– zeznawał już po wojnie Władysław Pec, tramwajarz zamieszkały przy
Płockiej 31. Mordowani byli mieszkańcy jego domu i wszystkich sąsiednich.
Pec przekradł się do posesji u zbiegu ulic Wolskiej i Płockiej. Był to teren
fabryki makaronu i sztucznej kawy „Bramenco – Bracia Mędrzyccy i Spółka”.
W jej piwnicach skrywał się już „zwarty tłum ludności cywilnej, w większości
153
154
S. Dłużniewska, Pamiętnik warszawski, „Książka i Wiedza”, Warszawa 1964, s. 269 i nast.
Sz. Datner, K. Leszczyński (oprac.), op. cit., s. 36–37.
107
Szpital Wolski przy ul. Płockiej przed Powstaniem
Fot.: Muzeum Powstania Warszawskiego, autor nieznany
kobiet i dzieci”. Około południa Niemcy podpalili fabrykę. Większość ludzi nie
wytrzymała gorąca i wyszła z piwnicy. Pec i kilku innych mężczyzn zostali
w niej, ale wykrył ich pies żandarmów. Starszy oficer żandarmerii kazał ko108
bietom i dzieciom iść do kościoła św. Wojciecha. Potem okazało się, że nikt
tam nie doszedł. Wszystko wskazuje na to, że cała grupa – około 60 kobiet
z dziećmi – została rozstrzelana naprzeciw kościoła. Po ich wyjściu z „Bramenco” mężczyźni usłyszeli rozkaz ustawienia się pod parkanem. Padły strzały
z broni maszynowej. Pec, ranny w rękę, padł na ziemię. Potem żandarmi
chodzili i dobijali rannych. Do godziny 18 w to miejsce zostało przygnanych
jeszcze pięć kilkudziesięcioosobowych grup na rozstrzelanie. Padające trupy
przykryły Peca. Leżał pod nimi aż do północy. Było cicho, więc uznał, że może
spróbować ucieczki. Okazało się, że przeżył też młody chłopak o nazwisku
Szymański. Był niskiego wzrostu, seria poszła nad nim górą. Pec ukrywał
się na Płockiej, wraz z innymi podobnymi ocaleńcami, aż do 12 września.
Wyszli z ukrycia, gdy zabrakło im wody. Zostali zgarnięci przez Niemców,
i wysłani do Dulagu [Durchgangslager 121, czyli obóz przejściowy dla ludności cywilnej utworzony w czasie Powstania – przyp. red.] w Pruszkowie.
Część mieszkańców Płockiej ocalała dzięki szczęśliwym przypadkom.
Mieszkanie 8-letniej wtedy Jadwigi Łukasik było blisko ul. Wolskiej, w domu
nr 23. Jej matka za radą swojego męża, który wtedy walczył w szeregach AK,
postanowiła opuścić mieszkanie i przenieść się do swojej krewnej w głąb ulicy.
Zrobiła to już 1 sierpnia. Dlatego obie przeżyły – inni mieszkańcy ich domu
zginęli. Taki był los rodziny Janiny Mamontowicz, która przebywała w tym
domu u swoich rodziców. A razem z nią jej dwaj synowie –9-letni Zygmunt
i 6-letni Tadzio. W mieszkaniu była też 19-letnia siostra Mamontowicz o imieniu Eugenia. W sobotę weszło do domu sześciu żołnierzy niemieckich. Wrzucali granaty do mieszkań i wrzeszcząc, wpędzali mieszkańców na podwórze.
Zebrało się około 70 osób. Po ograbieniu ich z kosztowności padła seria z karabinu maszynowego. Potem pojedyncze strzały z pistoletu do tych, co przeżyli. Mały Zygmunt Mamontowicz poruszył się, gdy Niemcy odchodzili, ale
nie na tyle późno, aby nie zauważyli. Wrócili i dobili dziecko. Potem podpalili
dom. Spod trupów podnieśli się ci, którzy przeżyli. Wstała Janina Mamontowicz, jej siostra Eugenia, synek Tadzio, mężczyzna o nazwisku Biernacki
i 19-letnia Longina Kołacz. Wśród trupów zostawili ciężko ranną Irenę Szostkiewicz, córkę dozorczyni. Dom płonął, ale nie na tyle, aby nie dało się przezeń przejść. Weszli na drugie piętro, gdzie znajdowało się okno, przez które
można było wyskoczyć na teren sąsiedniej posesji. „Wyskoczyłam oknem
pierwsza, prosząc siostrę, by mi wyrzuciła dziecko. Jednakże siostra zdenerwowana przeżyciami wyskoczyła sama, a za nią Kołaczówna i Biernacki, zostawili mego synka, który pomimo nawoływań wyskoczyć nie chciał i pozostał
sam w płonącym domu”155. Dokoła było słychać głosy Niemców, dlatego
Mamontowicz bała wrócić się po dziecko. Została w tyle, z przodu jej siostra
i Kołaczówna natknęły się na Niemców. Usłyszała tylko głos siostry: „proszę
mi darować życie, ja nic nie jestem winna”156. Więcej już jej nie zobaczyła.
155
156
Ibidem, s. 44–45.
Ibidem.
109
Sama cofnęła się do ruin przy ul. Płockiej i tam ukrywała się z grupą innych
osób, m.in. Władysławem Pecem. Po tygodniu została złapana przez Niemców
i wywieziona do Dulagu w Pruszkowie.
Jadwiga Łukasik i jej matka zostały zapędzone do kościoła św. Wojciecha.
Matka Jadwigi znała niemiecki, uprosiła jednego z Niemców – który zresztą
trochę mówił po polsku – aby wypuścił ją, dziecko i kilka znajomych osób.
To jeden z nielicznych przykładów, gdy pomoc Niemca nie ograniczyła się
tylko do przymknięcia oczu. Powiedział im, kiedy mogą wyjść – miała to być
godzina 14, gdy zmieniała się warta – i którą stroną ulicy powinny uciekać,
aby nie paść ofiarą ostrzału. Dodał, że będzie strzelał, ale żeby nie zatrzymywały się, bo on będzie tylko udawał, iż celuje do nich. W czasie ucieczki
przeżyły chwile grozy, bo ujrzały straszną scenę. Uciekał mężczyzna, trzymając
na rękach malutką, może 2-letnią, dziewczynkę. Miała blond loki. Za nim biegł
Niemiec, krzyczał „Halt!”, dobiegł, wyrwał dziecko i wrzucił je do płonącego
domu. Mężczyzna z desperacji rzucił się na Niemca. Chwilę się mocowali,
ale Niemiec miał broń i zastrzelił nieszczęśnika, ładując w niego cały magazynek157. Tego dnia każdy dom na Płockiej był miejscem, gdzie ginęli mieszkańcy Woli. Wydaje się, że nie o każdym mordzie wiemy, więc warto odnotować informacje, które pojawiają się w relacjach i zeznaniach. Przy Płockiej 34
zginęło 15 mieszkańców tego domu, w tym po kilku przedstawicieli rodzin
110
Lenartów i Wiśniewskich. Podobnie kilkanaście osób zostało zabitych w domu
Płocka 44158. W większości było to osoby w średnim i starszym wieku.
Po ucieczce z kościoła św. Wojciecha Jadwiga Łukasik, jej matka i kilka
innych osób ukrywały się w jednym z domów przy ul. Płockiej. Pozostało
tam jeszcze trochę ludzi, którzy uniknęli wygarnięcia przez Niemców, m.in.
dozorczyni ze swoją rodziną. W czasie jednego z najść Niemców została zastrzelona, wraz ze swoimi bliskimi, ale uratowała resztę mieszkańców, bo powiedziała im, że nikogo więcej tam nie ma. „Słyszeliśmy, jak wyprowadzają
ich na Płocką. A potem słychać było strzały. Wszyscy wtedy padli na kolana
157
158
Relacja J. Łukasik, ahm.1944.pl; A. Rybak, Mordujcie według upodobania, w: „Uważam Rze”, 15 VIII 2012.
M. Motyl, S. Rutkowski (oprac.), op. cit., s. 120–121.
i modlili się za nich. Dzięki nim my żyliśmy”159 – opowiadała po latach pani
Łukasik.
W końcu jednak i ta grupa została wygnana ze swojego ukrycia. Wpadli
z psami i granatami – jak wspominała Jadwiga Łukasik. „Szło się po rozjeżdżonych ciałach, ślizgał się człowiek po tych ciałach. Jakoś nas popędzili
w kierunku Górczewskiej. Wyszliśmy stamtąd. Dwie siostry niosły matkę
na ręku, koszyczek zrobiły, matka była sparaliżowana i niosły ją na rękach.
Podszedł Niemiec, zastrzelił matkę, mówi: «Po co macie się męczyć?!»”160.
Mijały ciała powstańców i zamordowanych cywilów rozjechanych na miazgę
przez czołgi. Matka powiedziała Jadwidze, żeby patrzyła na buty rozjechanych,
by sprawdzić, czy przypadkiem nie leży tam jej mąż, czyli ojciec dziewczynki.
Michał Łukasik poszedł do Powstania w charakterystycznych wojskowych
butach, zwanych „saperkami”, o podeszwach nabijanych ćwiekami. Jadwiga
zasłabła po tych słowach na widok ciał ofiar. Matka chciała brać ją na ręce,
ale ktoś ją szybko ostrzegł, aby tego nie robiła, bo Niemcy je zastrzelą.
Zszokowani ludzie szli tak, jak zostali złapani. Sąsiadka Łukasików, drobnej postury kobieta, targała ze sobą ciężki, kamionkowy garnek z marmoladą. I choć ludzie byli przekonani, że idą na pewną śmierć, nawet wtedy
zaczęli żartować: „«Widocznie pani bardzo lubi tą marmoladę. W niebie na
pewno wystarczy pani na całą wieczność» – i tego typu różne miała docinki”161.
Pochód szedł dalej. Został zagnany ul. Elekcyjną do kuźni przy ul. Wolskiej,
gdzie paliły się już stosy z ciałami. Mała Jadzia widziała płonące ciała zamordowanego niemowlęcia i jego matki. Tam mieli być rozstrzelani. Matka
Jadwigi Łukasik podsłuchała rozmowę Niemców. Wynikało z niej, że obowiązuje już rozkaz, aby nie rozstrzeliwać kobiet i dzieci, lecz kierować je do
obozów koncentracyjnych. Niemcy pokłócili się, bo konwojenci chcieli rozstrzeliwać. Ich dowódca żądał dostarczenia rozkazu na piśmie w ciągu 5 minut.
W oczekiwaniu na śmierć matka przygotowywała na nią córkę: „(…) mama
mówi: «Słuchaj, prawdopodobnie już nasz tata nie żyje, więc tam już na nas
159
160
161
A. Rybak, op. cit.
Relacja J. Łukasik, ahm.1944.pl.
Ibidem.
111
pewnie czeka w niebie. Spotkamy się razem w niebie». A ja mówię: «Mama,
a jak w tym niebie jest?». A mama mówi: «Zobaczysz. Na pewno będziemy
wszyscy razem, nikt nie będzie już cierpiał. Będziemy razem». Ale w końcu
mówię do mamy, uczepiłam się za rękę i mówię: «Mamo, ja nie chcę umierać. Powiedz, a czy to będzie bolało, jak kula wpadnie? Czy będzie bolało?».
A mama mówi: «Córeczko, nie wiem. Może nie będzie bolało». Ale jeszcze
zastanowiła się i mówi: «Wiesz, gdybym zginęła, a w ciebie kula nie trafiła,
to pamiętaj, nie podnoś się do zmroku”162. Kobiety zaczęły się żegnać między
sobą, przepraszać za wyrządzone kiedyś krzywdy i przykrości. Tak jak wszędzie, na całej Woli ludzie się modlili. Tam ktoś zaintonował pieśń Słuchaj,
Jezu, jak Cię błaga lud. Inni to podchwycili, zaczęli klękać. Wreszcie pojawił się kolejny Niemiec i kazał pognać ludzi dalej. Nie wierzyli, że przeżyli,
i pytali, czy już po wszystkim.
***
W głównym wejściu Szpitala Wolskiego dyżurowali, spodziewając się najgorszego, dyrektor placówki dr Józef Marian Piasecki i prof. Janusz Zeyland
– światowej sławy specjalista w leczeniu gruźlicy, badacz i wykładowca akademicki. Profesor Zeyland pochodził z Poznania, w czasie I wojny światowej
służył w armii niemieckiej i z tej racji doskonale mówił w języku okupanta.
112
„Była to jedyna, znikoma zresztą szansa na uratowanie personelu i chorych,
niestety próba ta nie powiodła się”163 – oceniał po latach dr Manteuffel.
Od samego rana budynek trząsł się od wybuchów. Co rusz pękały od podmuchów szyby, z brzękiem wypadając z okien. Pierwsi Niemcy weszli przed
południem. Było ich dwóch – zakurzeni, czarni od dymu, owinięci taśmami
z nabojami. Interesowali się planem szpitala, rozkładem pomieszczeń, sprawdzali miejsca, z których rzekomo mieli strzelać do nich „bandyci”. Nie znaleźli jednak na to żadnych dowodów. Pytali też, czy w szpitalu znajdują się
ranni niemieccy żołnierze. Był jeden, do którego zostali zaprowadzeni. Ranny
Niemiec prosił tych dwóch, aby go od razu zabrali. Odpowiedzieli mu, żeby
162
163
Ibidem.
M. M. Drozdowski, M. Maniakówna, T. Strzembosz (oprac.), op. cit., s. 257–258.
się nie bał, bo wkrótce wrócą i go zabiorą, a szpital „alles wird gesprengt” –
cały zostanie wysadzony. Chwilę po wyjściu obu Niemców dr Zbigniew Woźniewski na polecenie dyrektora zbiegł do piwnic, gdzie schronili się mieszkańcy okolicznych domów, i zaczął ich nakłaniać – szczególnie mężczyzn
– aby uciekali. Kilkudziesięciu z nich posłuchało i przemknęło opłotkami
w stronę terenu bronionego przez powstańców. Był to ostatni moment, bo
Woźniewski po powrocie na parter natknął się już na żołnierzy niemieckich.
Większość z nich miała azjatyckie rysy twarzy – byli to członkowie kolaboracyjnych formacji w służbie Niemców.
Było to około godziny 13.30. Napastnicy „(…) zaczęli biegać po pokojach
i «Raus! Raus! Raus!» wyrzucać wszystkich. Kto nie mógł chodzić, to tak jak
później słyszałem, były strzały, na miejscu załatwiali. Byłem wtedy w szpitalnym ubraniu, w szlafroku szpitalnym, myślałem że mi się uda, tak jak niejednokrotnie mi się udawało jakoś. Ale niestety wszystkich wygarnęli”164 –
wspominał Eugeniusz Trepczyński, pacjent szpitala.
Zanim to się stało, trwały już egzekucje w sąsiednich domach, co było widać
ze szpitala. Ksiądz Chwilczyński z okien pierwszego piętra obserwował mordowanie mieszkańców sąsiednich domów. Był świadkiem tego, jak z piwnic
domu Płocka 28 Niemcy wyciągali kobiety i od razu zabijali je na podwórzu.
„W tym samym prawie czasie na podwórzu domu nr 30 przy ulicy Płockiej
widziałem zza płotu wzniesione ręce kilkunastu osób (samych postaci nie było
widać), które po seryjnym strzale opadły razem z postaciami”165. Mimo tej
wiedzy personel trwał przy chorych. Siostra operacyjna Barbara Wardzianka
wspominała: „Właśnie wywoziliśmy chorą po amputacji ramienia, jeszcze nie
obudzoną po narkozie, kiedy na blok operacyjny wpadli uzbrojeni Niemcy.
Poganiając nas krzykiem: «raus! raus!» zdążyli jednak pozrywać nam z rąk
zegarki”166. Wardzianka miała wtedy 32 lata. Była cenioną pielęgniarką, jednocześnie studiowała medycynę na podziemnym uniwersytecie. A nade wszystko
była odważna – pomagała ratować rannych żołnierzy Podziemia oraz ura164
165
166
Relacja E. Trepczyńskiego, ahm.1944.pl.
E. Serwański, I. Trawińska, op. cit., s. 38–39.
S. Kopf, Powstańcze służby sanitarne 1944, Fundacja „Warszawa Walczy 1939–1945”, Warszawa 2004, s. 96.
113
towała żydowską dziewczynkę z getta – Katarzynę Meloch, później znaną
dziennikarkę.
Oficer niemiecki i kilku esesmanów poszło do gabinetu dyrektora szpitala
dr. Piaseckiego. Kazali mu stanąć za biurkiem, podobnie prof. Zeylandowi
i kapelanowi szpitalnemu ks. Kazimierzowi Ciecierskiemu. Chciał dołączyć
do nich dr Woźniewski, ale „dwóch mongołów stojących w drzwiach zastąpiło
mi drogę, a jeden z nich z okrzykiem: «Kuda?», kopnął mnie z całej siły w udo”167
– zapisał w swoich wspomnieniach. Po tym, jak dr Woźniewski został odegnany, niemiecki oficer zabił dyrektora, profesora i księdza strzałami z pistoletu, celując prosto w ich głowy. „Podkreślić należy, że zarówno dr Piasecki,
jak i prof. Zeyland zdawali sobie sprawę z beznadziejności sytuacji. Wytrwali
na swym stanowisku do końca, do końca czynili wysiłki ratowania załogi szpitalnej i chorych. Nie pomyśleli o indywidualnym ratunku i o ucieczce”168 –
pisał dr Manteuffel. Profesor Zeyland rankiem tego samego dnia odbył rozmowę, która uświadomiła skalę niebezpieczeństwa. Został powiadomiony,
że Niemcy potrzebują lekarza. Poszedł w tym celu na ul. Wolską. Towarzyszył
mu dr Manteuffel. Tam rozmawiali z feldfeblem Wehrmachtu, który komenderował załogą czołgu strzelającego w okna stojących tam kamienic. Feldfebel
zakomunikował, że szpitalowi nic nie grozi ze strony Wehrmachtu, ale wkrótce
ma zjawić się SS i wtedy „sytuacja nasza nie będzie do pozazdroszczenia”169.
Ksiądz Filipiuk miał problem ze wstaniem ze szpitalnego łóżka, gdy Niem-
114
cy kazali pacjentom opuścić szpital, dopiero bowiem poprzedniego dnia zdjęto
mu szwy po operacji. Zwlókł się z łóżka, gdy Niemiec wymierzył do niego
z broni. Poczuł uderzenie kolbą, szedł bosy w szpitalnej piżamie. Przed szpitalem stał już długi szereg – chorzy, lekarze, pielęgniarki, sanitariusze, pracujące w szpitalu zakonnice, mieszkańcy okolicznych domów, którzy schronili
się w szpitalu w złudnej nadziei, że miejsce to zostanie oszczędzone. Dr Janina
Misiewicz zapisała, że ze szpitala wyprowadzono wtedy około 350–380 osób.
Chorych i rannych było – według niej – od 250 do 270, reszta to personel
167
168
169
Z. Woźniewski, op. cit., s. 22–23.
S. Wesołowski, Chirurg i wojna, cz. 1, w: Pamiętniki chirurgów, „Czytelnik”, Warszawa 1972.
Ibidem.
i pracownicy. Około dwudziestu kilku pacjentów było w ciężkim stanie i niesiono ich na noszach170. Żołnierze ustawiali wszystkich w czwórki. Jeden z pacjentów, ze sterczącą ręką umieszczoną w szynie odwodzącej, musiał wyjść
całkowicie nagi. Chwilę wcześniej pielęgniarka zmieniała mu opatrunki i nie
zdążyła go ubrać. Mężczyzna szedł nie dość, że nagi, to jeszcze obryzgany
krwią z odsłoniętych ran. „Was ist los, was für eine Schweinerei, die nackte
Menschen laufen durch die Strasse! („Co się dzieje, co za ohyda, nadzy ludzie
biegają po ulicy!”) – ryczał niemiecki podoficer. Swoją koszulę oddał mu dr
Stefan Wesołowski. Wpierw chciał oddać mu fartuch, który miał na sobie, ale
inny lekarz – dr Leon Manteuffel krzyknął: „Kolego! Nie oddawajcie fartucha!”. Już wtedy zaczynało być oczywiste to, że biały fartuch lekarski może
uratować życie171. „Wyszłam ze szpitala w koszuli szpitalnej, w szlafroku szpitalnym, w kapciach swoich, które od razu były przesiąknięte krwią, bo się
szło po kałużach krwi, tak że właściwie to prawie na bosaka. Tak właśnie
wyszłam z Warszawy”172 – wspominała Janina Kotańska, wtedy dziewczyna
15-letnia, która leżała w szpitalu z powodu zapalenia płuc.
Część chorych znajdowała się w piwnicy, pełniącej rolę schronu. „Wpadając
do nas do piwnicy, tuż przy samej sali, «pociągnęli» z karabinu maszynowego i kilku rannych stojących przy wejściu zostało od razu zabitych”173 –
zeznał Jan Bęcwałek, leżący w szpitalu z powodu zapalenia opłucnej.
Następnie chorych i personel gnano krótki kawałek ul. Płocką, a potem
Górczewską. Ich relacje są wstrząsające: „(…) domy się wszędzie palą, trupów
pełno różnych, tobołków, rzeczy, jacyś ludzie leżą, to się nie da opowiedzieć,
to trzeba było zobaczyć. Bo tak będę mówił, że co krok leżał trup?”174. Identyczny obraz ulicy usłanej zwłokami leżącymi w kałużach niezakrzepłej krwi,
w tym kobiet i dzieci, wyłania się z wszystkich wspomnień, relacji i zeznań.
Po drodze doszło do gwałtownej wymiany zdań między dr. Wesołowskim
a jednym z żołnierzy regimentu „Azerbejdżan”. Żołnierz krzyczał: „Bandity,
170
171
172
173
174
H. Geber, H. Halweg (oprac.), Szpital Dobrej Woli. Szpital Wolski 1939–1945, „Czytelnik”, Warszawa 2004, s. 168.
Sz. Datner, K. Leszczyński (oprac.), op. cit., s. 39–40; S. Kopf, op. cit., s. 97; S. Wesołowski, op. cit.
Relacja J. Kotańskiej, ahm.1944.pl.
E. Serwański, I. Trawińska, op. cit., s. 33.
Relacja E. Trepczyńskiego, ahm.1944.pl.
115
bandity!”. Doktor mu odpowiedział, że nie są bandytami, lecz lekarzami:
„Wir sind keine Banditen, wir sind Ärzte”. W odpowiedzi esesman zdjął karabin
i wrzeszczał: „Ty nie Arzt, ty bandit!”. Niebezpieczny spór przerwał, przepędzając Azerbejdżanina, idący obok niemiecki podoficer175. Jednocześnie
dr Manteuffel szarpnął Wesołowskiego i wciągnął go w tłum.
Ludzi zagnano do zagłębienia ul. Górczewskiej, w miejscu, gdzie przecina
ją wiadukt kolejowy. Zwykłym krokiem od szpitala idzie się tam kilkanaście
minut. Obok wiaduktu stał rozstawiony karabin maszynowy. Wszyscy szybko
zrozumieli, że Niemcy będą ich rozstrzeliwać: „Powiadają, że przed śmiercią przypomina się całe życie. Bzdura. Ja pamiętałam tylko film Mata Hari.
Na tym filmie spłakałam się jak bóbr, kiedy ona szła na rozstrzelanie. Teraz
tylko o tym myślałam, że my też tak idziemy, jak stado spokojnych baranów. O niczym innym nie myślałam, tylko o tym”176 – wspominała siostra
Wardzianka. „Przed wiaduktem była wnęka, nie wnęka, ale nasyp jak gdyby i nas wpuścili w taką wnękę, naprzeciwko postawili karabin maszynowy.
Wyglądało na to, że będą strzelać, więc zrobił się straszny krzyk, gwałt, ludzie
coś zaczęli krzyczeć i oni się jakoś, nie wiem, albo zorientowali, że zaczną
ludzie uciekać, zaniechali tego, przepędzili nas pod wiaduktem. Za wiaduktem po lewej stronie były hale, chyba to były hale fabryczne, tam nas pędzili
wszystkich. Tam bardzo dużo ludzi już było i jeszcze dopędzali”177 – opowia116
dał Trepczyński. Do hali trafił wraz z tą grupą także ks. Filipiuk. Świadkowie
opowiadali później, że poczuli ulgę, gdy tłum został skierowany do hali.
„Śmierć zdawała się nieco dalej”178 – uznał wtedy Jan Napiórkowski, student
medycyny, jeden z kilkunastu odbywających praktyki w Szpitalu Wolskim.
W środku był tłok, ale dopychane były tam kolejne grupy mieszkańców Woli
– m.in. z ul. Działdowskiej i bloków Wawelberga. Mijały kwadranse, ludzie
w tym czasie zaczynali się zbierać w grupach znanych sobie osób. Tak zebrali
się w jednym miejscu lekarze i pracownicy Szpitala Wolskiego. Zaczęli po cichu
rozmawiać o tym, co się z nimi stanie. 29-letnia dr Janina Belke miała naj175
176
177
178
M. M. Drozdowski, M. Maniakówna, T. Strzembosz (oprac.), op. cit., s. 262.
S. Kopf, op. cit., s. 98.
Relacja E. Trepczyńskiego, ahm.1944.pl.
Z. Woźniewski, op. cit., s. 131.
bardziej pesymistyczne wizje – sądziła, że Niemcy podpalą halę i tak ich
„zlikwidują”. 36-letni dr Stanisław Chwojka spodziewał się rozstrzelania i mówił, że trzeba uciekać. Student Napiórkowski sądził, że ucieczka jest absurdem,
bo większe szanse będą na przeżycie w obozie w Auschwitz, gdzie – jak sądził
– wszyscy oni trafią. Rację w przewidywaniach miał dr Chwojka – tyle że
nie uciekł i zginął w egzekucji. Hartem ducha wykazywała się dr Misiewicz.
Ta licząca wówczas 61 lat lekarka wymyśliła specyficzny sposób na podtrzymanie swych towarzyszy na duchu: „Godnym podkreślenia było zupełne
opanowanie dr Janiny Misiewicz, która w tych chwilach pełnych napięcia
rozmawiała z najbliżej stojącymi o sztuce i literaturze, recytując z pamięci
urywki prozy i poezji, wciągając w tę «zabawę» otoczenie”179 – wspominał
Jan Napiórkowski.
Aby ułatwić sobie mordowanie bezbronnych ludzi, Niemcy uciekli się
do podstępu, który początkowo nawet zadziałał. Najpierw wezwali pięciu
mężczyzn do pracy na zewnątrz. Z ociąganiem zgłosiła się pierwsza piątka.
Po kilku minutach słychać było strzały karabinowe. Potem Niemcy zawołali kolejną piątkę i znów słychać było strzały. „Przez halę przeszedł dreszcz
grozy. Opuściliśmy głowy. Nie mogłem uwierzyć w taką podłość. Przecież
strzały mogły być przypadkowe – starałem się w ten sposób uspokoić samego siebie”180 – wspominał Napiórkowski. Podstęp oprawców uderzająco
przypomina to, co czynili z ofiarami Holocaustu. Wywożeni do obozów śmierci Żydzi wpierw słyszeli, że jadą pracować na wieś, a gdy gnano ich do komór
gazowych słyszeli, że idą do łaźni181.
Potem Niemcy zaczęli wywoływać coraz większe grupy – po 10, 20, 50
mężczyzn. „Zaczęli wywoływać, na przykład: «Potrzeba dziesięciu do kopania
dołów! Proszę się zgłaszać!». Zgłaszali się. To potrzeba tam znowu jakichś, to
potrzeba znowu jakichś i tak wychodzili ludzie, wychodzili, mężczyźni głównie. W końcu chętnych zabrakło i nas wobec tego już wtedy brali po kolei”182
– opowiadał Eugeniusz Trepczyński. Po wyjściu ludzie byli ustawiani i pro179
180
181
182
H. Geber, H. Halweg, op. cit., s. 175.
Z. Woźniewski, op. cit., s. 133.
Za zwrócenie uwagi na ten element autor dziękuje p. Hannie Radziejowskiej, kierownik Muzeum Woli;.
Relacja E. Trepczyńskiego, ahm.1944.pl.
117
wadzeni na rozstrzelanie w 12-osobowych grupach. Po kilku godzinach pobytu w hali przyszła kolej i na Trepczyńskiego. Razem z grupą innych mężczyzn
został przeprowadzony na północną stronę ul. Górczewskiej: „(…) raptem
zobaczyliśmy, co się dzieje. Przed nami po prawej stronie stały domy na wzniesieniu – ludzi rozstrzeliwują. Każdy podchodzi, bach!”. W grupie szedł z nim
mężczyzna o kulach, również pacjent z Płockiej. Widząc egzekucję, rzucił
kule i zwrócił się do Trepczyńskiego: „Daj pyska, już się nie zobaczymy”183.
Padły strzały, Trepczyńskiego pociągnął do ziemi trafiony kulą sąsiad z szeregu. Upadł: „Czy ktoś wie, co jest po śmierci? Nikt nie wie. Ja teraz wiem. Ale
czy ja wiem, czy ja żyję? Nie wiedziałem, czy żyję, czy nie żyję, leżę i leżę”184.
Kula go tylko musnęła. Leżał i udawał trupa, bo Niemcy dobijali żywych.
Usłyszał wtedy głos kobiety, matki proszącej zabójców o szczególny rodzaj
„łaski”: „«Najpierw zabijcie moje dziecko, a później mnie!» A tu raptem słychać, że dziecko kwili, a kobieta nie krzyczy, nie spełnił życzenia ten Niemiec”185.
Świadkiem tej sceny był ks. Filipiuk: „W mojej dwunastce razem ze mną była
kobieta. Na ręku trzymała dziecko małe, które mogło mieć rok. Z tym dzieckiem została rozstrzelana. Prosiła gestapowca, aby najpierw zabił dziecko,
a potem ją. Uśmiechnął się tylko i nic nie odrzekł. Dziecko to długi czas po
rozstrzelaniu kwiliło i płakało”186 – zeznał w marcu 1946. Ksiądz Filipiuk
był prowadzony na śmierć około godziny 17. Chociaż Niemcy żądali oddawa118
nia cennych przedmiotów, on ukrył swój zegarek z myślą, że później może to
pomóc w identyfikacji jego zwłok. Był już ubrany w sutannę, bo jedna z zakonnic zabrała ją dla niego, wychodząc ze szpitala. Został doprowadzony,
podobnie jak Trepczyński, na drugą stronę ul. Górczewskiej – tam, gdzie dziś
stoi pamiątkowy krzyż. Na tym podwórzu 3/4 jego powierzchni już było usłane trupami. Szedł też inny pacjent szpitala – 37-letni ks. Józef Rzychoń187,
który przyjechał w końcu lipca z Krakowa do Warszawy z rekolekcjami do
183
Ibidem.
Ibidem.
185
Ibidem.
186
Sz. Datner, K. Leszczyński (oprac.), op. cit., s. 42.
187
W zeznaniu ks. Filipiuka jego nazwisko zostało zapisane jako Żychoń i w tej wersji funkcjonuje w bardzo
wielu publikacjach. W istocie chodzi o ks. Józefa Rzychonia ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy, ur. w 1907 r.
w Siemianowicach Śląskich, w latach 1937–40 prefekta Śląskiego Seminarium Duchownego.
184
jednego z klasztorów żeńskich. Nagle zachorował, więc trafił do szpitala, a po
kilku dniach ze szpitalnego łóżka przed pluton egzekucyjny. Tuż przed strzałami obaj księża udzielili wszystkim generalnego rozgrzeszenia. Zaczęli odmawiać Ojcze nasz. Przy ostatnich słowach modlitwy padła komenda „ognia”.
Ksiądz Rzychoń podtrzymywał osłabionego ks. Filipiuka i pociągnął go w dół,
gdy sam został trafiony pociskami. Kule ominęły ks. Filipiuka, zauważył to
gestapowiec. Podszedł, kopnął księdza i strzelił w głowę. Ale kula przeszła koło
ucha. Jedna z leżących obok księdza kobiet też nie została trafiona. Przez
jakiś czas leżała bez ruchu, a potem zaczęła krzyczeć, że żyje i nie jest ranna.
Podbiegł żołnierz i dobił ją serią z pistoletu maszynowego. Żadna z kul na
szczęście nie trafiła ks. Filipiuka. Dodajmy jeszcze, że drugi z księży – Józef
Rzychoń – był Ślązakiem. Zapewne znał dobrze język morderców, bo w dzieciństwie uczęszczał do niemieckiej szkoły. Nie skorzystał z tego dla ratowania
własnego życia.
Rozstrzeliwanie – według zeznań ks. Filipiuka – trwało prawie do północy.
Na miejscu zostało już tylko trzech oprawców, którzy później odeszli nieco
od miejsca egzekucji, stanęli przy wiadukcie i palili papierosy. Ksiądz zaczął
czołgać się po trupach. Zobaczył jeszcze jednego czołgającego się człowieka.
Nazywał się Mieczysław Krzysztoforski i stracił w egzekucji ojca. „Według
moich obliczeń – a całe podwórko widziałem trupami zasłane z domu, do
którego wczołgałem się, rozstrzelano koło 2000 osób”188. Ksiądz Filipiuk widział tylko część zbrodni. Przy Górczewskiej, obok wiaduktu, życie mogło
tego dnia stracić nawet 12 tysięcy kobiet, dzieci i mężczyzn z Woli. To miejsce
jednego z najbardziej krwawych mordów w dziejach Polski.
Trepczyński oprzytomniał po wielu godzinach: „(…) jak podniosłem głowę,
to była noc. Znowu, czy ja nie jestem w piekle czasami. Dookoła palące się
stosy trupów, do mnie doczołgał się jakiś facet, pyta się: «Ranny jesteś?».
Mówię: «Nie wiem, czy jestem ranny, bo coś mam tutaj w rękę». On mówi:
«No to uciekamy stąd». Ja mówię: «A my żyjemy?» «No chyba żyjemy». No to
jak żyjemy, to zaczęliśmy po tych trupach przeczołgiwać się do parkanu”189.
188
189
Sz. Datner, K. Leszczyński (oprac.), op. cit., s. 43.
Relacja E. Trepczyńskiego, ahm.1944.pl.
119
Razem z nim uciekło stamtąd kilka osób, które cudem ocalały. Trepczyński
opowiadał, że widział wśród nich księdza. Z pewnością ks. Filipiuka.
Grupa lekarzy ze Szpitala Wolskiego wyszła z hali razem w jednej grupie.
Byli z nimi też studenci medycyny. Wielu innych obecnych w hali mężczyzn
nie wierzyło, że Niemcy rozstrzelają lekarzy. Uważali, że ich oszczędzą, więc
próbowali nawet dołączyć do grupy medyków. „Fakt, że pierwszych wyprowadzano lekarzy, podziałał zachęcająco na wywoływanych wkrótce potem
mężczyzn – wielu czyniło duże wysiłki, by jak najprędzej przyłączyć się do
wychodzących”190 – wspominała dr Misiewicz191. Lekarze i studenci zostali
dokładni zrewidowani przez funkcjonariuszy SD. Napiórkowski odważył
się zapytać jednego z Niemców. „Dokąd idziemy?” „Do obozu”. „Co znaczą
te strzały? Czy zostaniemy rozstrzelani?” „O nie! Tu jest dużo partyzantów”.
I to miał być powód strzelania. Czekając na swoją kolej, lekarze rozmawiali między sobą i komentowali rozmowę Napiórkowskiego z Niemcem.
Profesor Grzybowski uważał, że słowa o obozie były prawdą i tam zostaną
zapędzeni. Doktor Sokołowski od razu uznał, że to kłamstwo, bo czeka ich
rozstrzelanie. Szybko zobaczyli, że Niemiec kłamał. Najpierw ujrzeli scenę,
gdy jeden ze zbrodniarzy dobijał leżącego na ulicy pacjenta z ich szpitala.
Idąc z hali na miejsce egzekucji po drugiej stronie ulicy, byli lżeni przez żołnierzy Wehrmachtu. 23-letni student Juliusz Sieragowski stwierdził, że skoro
120
Niemcy i tak ich nie oszczędzą, to lepiej zginąć w walce. Takie same myśli
przychodziły też Napiórkowskiemu: „Za co ja ginę, przecież nie zabiłem nawet
ani jednego Niemca. Opanowuje mnie zazdrość, że inni koledzy giną z bronią
w ręku, a ja tu idę na rzeź jak baran”192. Zostali zaprowadzeni na podwórze,
gdzie piętrzył się już metrowej wysokości wał trupów – zakrwawione ciała
ludzi ubranych w białe fartuchy i szlafroki szpitalne. Stało tam 8 żołnierzy SD
z bronią maszynową. Napiórkowski poczuł, że nie stanie pod ścianą, że woli,
aby Niemcy zabili go w czasie ucieczki. Zerwał się i biegł. Do narożnika domu
miał około 30 metrów. Zaskoczeni Niemcy po chwili zaczęli krzyczeć: „Einer
190
191
192
H. Geber, H. Halweg, op. cit., s. 169.
Ibidem.
Z. Woźniewski, op. cit.
flüchtet! Einer flüchtet!” („Jeden ucieka!”). Dopiero wtedy padły strzały, ale żadna
kula go nie trafiła. Chłopak biegł co sił, zrzucając z siebie biały fartuch. Wpadł
na sąsiednie osiedle domków jednorodzinnych. Nie było już tam żadnych
ludzi. Z oddali słyszał strzały, był pewien, że wtedy rozstrzelano jego kolegów.
Przebiegł pół kilometra. Ukrył się w grzędach pomidorów. Potem, gdy odpoczął, wychylił się i zobaczył ludzi – okolicznych mieszkańców. Patrzyli na niego,
jak na wariata, gdy podbiegł do nich i opowiedział, co wydarzyło się na Woli193.
W kolejce do śmierci czekał też – cytowany wcześniej pacjent – Jan Bęcwałek.
Widział, jak ludzi formowano w dwunastki i sześciu żołnierzy po kolei rozstrzeliwało jedną grupę za drugą w bramie płonącego domu. Widział śmierć
prof. Grzybowskiego, innych pracowników szpitala ubranych w białe fartuchy
i – jak mu się zdawało, bo nie był pewien – księży. Prawdopodobnie widział
śmierć ks. Żychonia i upadek ks. Filipiuka. W sumie – jak zeznał – był świadkiem zabicia około 500 ludzi. Bęcwałek pochodził z Wielkopolski i część
wojny spędził na robotach w Niemczech, mówił więc dobrze po niemiecku.
Był już doprowadzony do miejsca egzekucji, gdy zwrócił się do jakiegoś
niemieckiego oficera i powiedział, że on i dwaj jego znajomi ze szpitala są
volksdeutschami. Niemiec odprowadził ich do punktu sanitarnego. Stamtąd
Bęcwałek widział dalsze rozstrzeliwanie. Trwało do późna w nocy.
Doktor Stefan Wesołowski był prowadzony tak jak inni na rozstrzelanie.
Doszedł do wiaduktu, ale okazało się, że Niemcy potrzebują chirurga. Wskazali na niego. Wesołowski odpowiedział, że pójdzie z kolegą i pociągnął ze
sobą dr. Manteuffla. Podszedł do nich też prof. Grzybowski, ale Niemcy go
odepchnęli, co dla niego już wkrótce okazało się być wyrokiem śmierci. Zrezygnowany prof. Grzybowski machnął tylko ręką i wrócił do tłumu – taki
ostatni obraz kolegi zapamiętał dr Wesołowski. Niemcy początkowo nie
chcieli też drugiego lekarza, ale potem się zgodzili. Wesołowski wskazał też
na Barbarę Wardziankę, mówiąc, że potrzebuje ją jako siostrę operacyjną.
Ta zaś pociągnęła za sobą pielęgniarkę Irenę Dobrzańską, dzięki czemu i ona
uratowała życie.
193
Ibidem, s.134–137.
121
Cała czwórka została zamknięta w małym domku tuż obok miejsca mordu.
W tamtej chwili był to jedyny w okolicy budynek, który nie został podpalony,
bo Niemcy urządzili w nim punkt sanitarny. Ciągłe strzały nie pozostawiały
wątpliwości, co dzieje się kilkadziesiąt metrów dalej. Obaj lekarze i obie pielęgniarki byli przekonani, że także oni zostaną zastrzeleni. W pewnym momencie przyszedł do nich niemiecki lekarz – docent kliniki z Grazu Stefan
Puchert, który – jak potem się okazało – próbował chronić powierzonych mu
Polaków. Powiedział, że przed domkiem leży chory ze Szpitala Wolskiego.
Wyszła do niego siostra Wardzianka. „Był to młody chłopak z drenem w opłucnej. – Co się stało ze wszystkimi ze szpitala? – pytam. Rozstrzelani – mówi.
– Jakim cudem ty żyjesz? – Zacząłem krzyczeć, że jestem Niemcem. I wtedy
go poznałam. To był chory z oddziału XI dla volksdeutschów. Poprawiłam mu
opatrunek. Zabrała go niemiecka sanitarka”194. Musiał być to Jan Bęcwałek.
Miesiąc później był w polskim szpitalu w podwarszawskiej Podkowie Leśnej,
gdzie obszernie opisywał niemieckie zbrodnie popełnione na Woli. Składanie
takich relacji wiązało się z ogromnym ryzykiem, więc można założyć, że
Bęcwałek był jednym z tych tysięcy Polaków, którzy przymusowo zostali
wpisani na volkslistę. Po rozmowie z nim siostra Wardzianka, bardzo przybita
uzyskanymi wiadomościami, wróciła do domku. „Trudno było opanować
rozpacz. Zauważył to doktor Puchert: – Proszę się niczego nie obawiać, póki
122
jesteście z nami, nic wam nie grozi. – Nie wytrzymałam, wypaliłam: – Wymordowaliście cały szpital, na pewno i nas to czeka. – Nic nie odpowiedział,
wyszedł, po jakimś czasie wrócił i mówi mi po cichu: – Niestety, wasi mężczyźni wszyscy rozstrzelani, ale kobiety ocalały i będą żyły”195. Puchert zachował
się porządnie – następnego dnia rano zaprowadził wszystkich z powrotem
do szpitala. Okazało się, że Szpital Wolski stoi i Niemcy postanowili urządzić
w nim punkt sanitarny dla niedobitków. Była chwila radości, gdy okazało się,
że pierwszą osobą, którą tam spotkali, był dr Zbigniew Woźniewski. Ocalał
dzięki temu, że Niemcy pozwolili mu czuwać przy reichdeutschce, która od
dłuższego czasu kurowała się w szpitalu i zażyczyła sobie jego opieki. Sprawa
194
195
E. Serwański, I. Trawińska, op. cit.
S. Kopf, op. cit., s. 99.
ocalenia doktora jest bardzo zaskakującą historią. Owa kobieta, która go ocaliła, miała niemieckie obywatelstwo, była traktowana przez Niemców jak swoja,
choć była… Żydówką. Podobnie jak jej mąż o nazwisku Laski (vel Łaski).
Mąż dysponował jakimś ważnym i skutecznym dokumentem, który okazywał po kolei różnym Niemcom. Laski źle mówił po polsku, ale robił dobre
wrażenie – był inteligentny i bardzo kulturalny. Sam o sobie mówił, że choć
urodził się i wychował w Niemczech, to jednak czuje się całkowicie Polakiem.
Mimo to, aż do tragicznych wydarzeń 5 sierpnia, personel szpitala i inni
pacjenci byli nieufni w stosunku do małżeństwa Laskich, obawiając się ich
powiązań z okupantem. W najbardziej krytycznym momencie Laski zachował wielką przytomność umysłu. Doktor Woźniewski już był wypędzany ze
szpitala w drogę na rozstrzelanie, gdy usłyszał wrzeszczącego „co sił po niemiecku” Jana Laskiego: „– Czy nie ma tu gdzie jakiegoś prawdziwego Niemca,
z którym mógłbym się po ludzku dogadać, gdyż te małpy nie rozumieją ani
słowa po niemiecku!”196. W odpowiedzi na jego krzyk pojawił się oficer. Był
bardzo uprzejmy wobec Laskiego. Ten mu pokazał swój tajemniczy dokument. Po przeczytaniu oficer wyprężył się i zasalutował. Stwierdził jednak,
że musi zabrać papiery i pokazać swojemu dowództwu. Laski stanowczo
odmówił i powiedział, że może – co najwyżej – pojechać z owym oficerem.
Ten przystał na to, a Laski zażądał opieki i ochrony dla swojej chorej żony.
Opiekunem został dr Woźniewski, a ochroną starszy niemiecki wojak. Od
razu się przydał, bo chwilę później doktora zaczął zaczepiać jeden z kolaboracyjnych żołnierzy, który w końcu wyciągnął broń i zaczął mierzyć w Woźniewskiego. Nie zdążył strzelić, bo doskoczył niemiecki „opiekun”, wyrwał
broń i „wyrżnął go w pysk”197.
Po tym incydencie Niemiec zaczął rozmawiać z doktorem. Nagle zapytał, „który z nich był profesorem”. Woźniewski nie zrozumiał, o co chodzi.
Poprosił o powtórzenie pytania. „– Tak – powtórzył Niemiec – pan dobrze
zrozumiał, który z tych zastrzelonych był profesorem?”198. Ciągle do doktora
196
197
198
Z. Woźniewski, op. cit., s. 27.
Ibidem.
Ibidem, s. 29–30.
123
nie docierał sens pytania, więc Niemiec wziął go za rękę i poprowadził do
gabinetu dyrektora. Na widok trzech ciał zszokowany Woźniewski wybiegł
z gabinetu i zaczął szlochać. „Opiekun” próbował go pocieszać w zaskakujący sposób: „– Niech się pan opanuje, niech pan nie pokazuje się w takim
stanie tej hołocie” – mówił, mając na myśli swoich sojuszników z formacji
wschodnich. – „Jest wojna, wy Polacy sami to powstanie zaczęliście. Muszą być
ofiary. Mogę pana tylko zapewnić, że zaszła tu jakaś pomyłka, ten profesor
nie miał być zastrzelony (…)”199.
Szok doktora nie mógł trwać długo, bo zemdlała żona Laskiego i musiał
ją cucić. Krótko potem wrócił Jan Laski z nowym dokumentem uzyskanym
od Niemców. Dowódca odcinka mjr Reck wydał mu zezwolenie na swobodne przejście przez wszystkie niemiecki punkty kontrolne. Laski po powrocie poinformował doktora o swojej rozmowie z niemieckim żołnierzem.
Ten otwarcie mu powiedział, że wszystkie osoby ze szpitala i cała okoliczna
ludność cywilna ma być rozstrzelana. Ciężkie przeżycia sprawiły, że Laski
wyjawił doktorowi swoją tajemnicę. Mimo śmiertelnego ryzyka wyznał, że on
i żona są Żydami. „– To wyznanie powie panu więcej niż wszystkie zaprzysięgania, że nie jesteśmy konfidentami Gestapo”200 – powiedział. Historia jego
życia była następująca: pochodził z rodziny polskich Żydów, którzy przed laty
przenieśli się do Niemiec. Był wtedy małym dzieckiem. Pod dojściu Hitlera do
124
władzy uciekł przez zieloną granicę do Polski. Po napadzie Niemiec na Polskę
trafił wraz z rodziną do getta. Część krewnych została zamordowana. On sam
był bogaty, więc dzięki łapówkom wyszedł z getta. Bezpieczeństwo kupował,
płacąc co miesiąc haracz. Dokumenty na nazwisko jakiegoś Łaskiego vel Laskiego też kupił. Nie było to jego prawdziwe nazwisko. „Leżeliśmy we dwóch na
jednym łóżku, a pan Jan kontynuował swą spowiedź z całego życia. Jak umiał,
tak mówił po polsku, a gdy słów mu brakowało, wtrącał wyrazy niemieckie”201
– wspominał doktor. Wyznania ukrywającego się Żyda zakończył brzęk szyby,
która pękła pod wpływem płomieni. Obaj mężczyźni rzucili się gasić ogień.
199
200
201
Ibidem, s. 31.
Ibidem.
Ibidem, s. 34.
Szczęśliwy traf, który ocalił dr. Woźniewskiego, miał wielkie znaczenie
dla całego Szpitala. Doktor, jako jedyny wtedy lekarz, przejął kierownictwo.
„Los, który go postawił na czele Szpitala Wolskiego, nie mógł wybrać lepszego kandydata”202 – napisał po wojnie jego przyjaciel dr Stefan Wesołowski.
Woźniewski był bowiem – „odważny aż do zuchwalstwa, pełen inicjatywy
i pomysłów, posiadający niezwykły dar nawiązywania kontaktów z ludźmi,
znający dobrze potoczny język niemiecki, a poza tym mający w sobie coś z Kmicica i Zagłoby – potrafił rozwiązywać najtrudniejsze sytuacje, niejednokrotnie ratując życie ludzkie”203.
Obok dr. Woźniewskiego przeżył też kierownik kancelarii szpitalnej o nazwisku Wójcicki, który w czasie masakry ukrył się w węglu. Wielkim zaskoczeniem było to, że Niemcy przeoczyli jedno ze skrzydeł szpitalnych, gdzie
znajdował się oddział gruźliczy, oraz dwie sale, w których leżało kilku rannych
powstańców. Jeden z powstańców, okaleczony w obie nogi, został wyniesiony
z innej części szpitala wraz z całą resztą na rozstrzelanie. Nieśli go dwaj inni
chorzy, wykorzystując do transportu przypadkowo znalezione krzesło. Eskorta
kazała zostawić rannego powstańca. Zostawili go obok trupów kilku wcześniej zastrzelonych cywilów. Huknął strzał, krzesło się przewróciło, a z nim
spadł między zabitych poraniony powstaniec. Kula go nie trafiła, więc udawał
martwego. Leżał do zmroku. Gdy zrobiło się cicho, zaczął się czołgać w stronę
szpitala. Miał do pokonania kilkadziesiąt metrów – „przyczołgał się ostrożnie
do szpitala i odnalazłszy swoje łóżko, położył się, oczekując, co dzień przyniesie”.
Ocalały też dwie salowe – Jadwiga Zubkowicz i Maria Śliwińska – oraz
siostra szarytka – 47-letnia Lucyna Lange. Niemcy kilkakrotnie kazali jej iść
z innymi, ale w zamieszaniu udało się jej tego uniknąć. Wiedziała, że w szpitalu pozostało sporo pacjentów, do których jako niezdolnych do samodzielnego wyjścia Niemcy strzelali, lecz ich nie pozabijali. Siostra Lucyna została
z nimi. W pierwszych godzinach ukradkiem wyglądała przez okna. Widziała
wypędzanie ludzi z sąsiednich domów i rozstrzeliwanie wielu z nich. „Na trzech
202
203
Ibidem, s. 7.
Ibidem, s.7.
125
szpitalnych podwórzach odbywała się egzekucja. (…) Gdzie się spojrzało,
wszędzie trupy”.
Pierwszą noc dr Woźniewski, Laski i trzy kobiety spędzili na gaszeniu pożaru, ogień przerzucił się bowiem z sąsiednich podpalonych domów. „O godzinie dziesiątej zaczęły się wdzierać płomienie na mój oddział, ponieważ płonęła
przylegająca do ścian szpitala szopa, w której było drzewo, węgiel, smary, nafta
w większych ilościach”. Gaszenie było tym bardziej trudne, że w każdej chwili
groziły strzały ze strony Niemców. Chorzy zaczynali wpadać w panikę, bojąc
się śmierci od płomieni. Siostra Lucyna musiała ich uspokajać, bo jednocześnie istniało ryzyko, że Niemcy i ich wschodni kolaboranci zauważą swoje
przeoczenie i wymordują tych, którzy zostali w szpitalu. Sytuację uratowało to, że siostra i salowe niepostrzeżenie przemknęły do tej części budynku,
gdzie były składowane gaśnice. Aby nie stukać podeszwami, niemłode już kobiety zjeżdżały w dół klatki schodowej po poręczach.
Ale był też bardzo smutny moment po powrocie do szpitala, kiedy w prowizorycznych dołach trzeba było pochować ciała dyrektora szpitala dr. Piaseckiego, prof. Zeylanda i ks. Ciecierskiego. „Dopiero po godzinie pierwszej
uzyskaliśmy pozwolenie na pochowanie naszych męczenników, oczywiście
pod eskortą żandarmów. Okropna to była dla nas chwila, gdy wyciągaliśmy
zwłoki splatane ze sobą, tonące w kałuży własnej, wspólnej krwi. Ksiądz
126
kapelan z ręką symbolicznie wzniesioną do góry, jak przy rozgrzeszeniu”
– wspominała siostra Lucyna Lange. W pogrzebie uczestniczył dr Puchert.
Był przybity, wstrząsnęło nim bestialstwo jego rodaków. Przeżywał śmierć
prof. Zeylanda – „tego znanego Zeylanda od gruźlicy!”. Bilans strat Szpitala Wolskiego był porażający: Niemcy zamordowali 60 pracowników, w tym
6 lekarzy, oraz 300 pacjentów.
***
Hanna Radziszewska znalazła się w Szpitalu Wolskim tego samego dnia,
ale już po tym, jak przewaliła się przezeń pierwsza fala morderców. Znalazła
się tam przez przypadek. Wcześniej jej matka odprowadzała do szpitala ran-
nych powstańców i tam dowiedziała się, że Niemcy masowo mordują mieszkańców Woli. Sądziła, że szpital będzie bezpiecznym miejscem. Gdy Niemcy
wpadli na ul. Działdowską, pani Radziszewska wraz z dwiema córkami
– starszą 14-letnią i młodszą 6-letnią – przemknęła przez wykute w piwnicach przejścia na teren szpitala. Zastały puste i spustoszone pomieszczenia:
„(…) jak myśmy tam wpadły, to było potłuczone szkło, widać było, że się
coś złego działo. Pamiętam rozgrzebane łóżka. Nagle spod zmiętoszonej pościeli głos: «Po coście Państwo tu przyszli? Przecież tu egzekucja, tu wszystkich wytłukli!»204. Chwilę później wpadły w ręce Niemców. Przeszły przez
szpitalne pomieszczenia – Hanna widziała ciała zamordowanych lekarzy:
prof. Zeylanda, dr. Piaseckiego i kapelana Ciecierskiego. Jeden z żołnierzy
zerwał jej lufą karabinu złoty medalik z szyi, drugi zabrał zegarek. Wyprowadzono ją, z grupą innych ludzi, przed szpital. Widziała w oddali konwojowanych pacjentów, lekarzy i personel szpitalny. Wreszcie pognano jej grupę ul. Górczewską w stronę zachodnią. Szli po trupach, mijali domy, przed
którymi leżały całymi zwałami ciała ich mieszkańców: „(…) wszyscy lokatorzy, wał cały, grupa rozstrzelanych, dziecko na wierzchu, jakaś kobieta.
Otwarte okna. Na pierwszym piętrze, do dziś pamiętam, fruwające firanki.
Niemiec w mundurze – grał nakręcony patefon z muzyką – pod bok stał,
roześmiany. Do dziś widzę ten obrazek”205. Doszły do wiaduktu. Na własne
oczy zobaczyły rozstrzeliwanie tych, których zagnano tu chwilę przed nimi.
Oddzielono mężczyzn, a kobiety z dziećmi zagnano w lewo w stronę hali
warsztatowej. W tym samym czasie dotarła kolejna fala gnanych ludzi – z ulic
Młynarskiej, Staszica i okolicznych. Rozstrzeliwania trwały cały czas. Gdy
zabrakło już mężczyzn, Niemcy kazali ustawiać się kobietom. Wtedy na oczach
Hanny zdarzyła się scena, która być może zdecydowała o ocaleniu ludzi z jej
grupy. Przyjechał niemiecki samochód terenowy z żołnierzami, którzy machając jakimiś papierami, zaczęli gwałtownie się kłócić z Niemcami obecnymi na miejscu. Po tej kłótni kobiety zostały zagnane z powrotem do hali.
„Tam było tylu ludzi, że staliśmy na baczność jeden koło drugiego, do rana.
204
205
Relacja H. Radziszewskiej-Palczewskiej, ahm.1944.pl.
Ibidem.
127
To jest jeden koszmar. Maleńkie dzieci przy piersi, chorzy ludzie, rodziła jakaś
kobieta. Tragedia. Jak się podniosło nogę do góry, to już nie było gdzie jej
postawić”206.
Gdy został odwołany rozkaz o mordowaniu kobiet i dzieci, niektórzy niemieccy żołnierzy ukradkiem, tak aby inni nie zauważyli, zaczęli okazywać
ludzkie uczucia. Leokadia Ciekanowska, wówczas 32-letnia kobieta zgarnięta
ze Szpitala Wolskiego, za pozwoleniem jednego z nich zaczęła nosić wodę.
Czerpała ją małym garnkiem z pękniętej rury. Kursowała między rurą a halą
wiele razy, zanosząc wodę przede wszystkim dzieciom. Inny Niemiec wcisnął
jej w dłoń kilka kostek cukru dla dzieci z hali. Następny odwrócił się do niej
plecami i powiedział, żeby wyjęła z wiszącego mu u pasa chlebaka serki topione. Nad ranem kolejny wartownik przyprowadził kozę, której mlekiem
pojono najmłodsze, kilkumiesięczne dzieci207.
Rodzina 13-letniego Włodzimierza Szurmaka miała więcej szczęścia niż
jej sąsiedzi z domu przy Płockiej 49, położonego kilkadziesiąt metrów na północ od Szpitala Wolskiego. Niemcy kazali mieszkańcom opuścić dom i schron,
gdzie część z nich się ukrywała. Jakiś czas później wybuchło zamieszanie –
według Szurmaka z powodu ataku powstańców. Mógł być to przeprowadzony
tego dnia kontratak Zgrupowania „Radosław”, który był próbą powstrzymania
Niemców po tym, jak pękła linia obrony wyczerpanych oddziałów Ob128
wodu Wola. Przeciwuderzenie załamało się jednak w silnym ogniu Niemców.
W czasie strzelaniny część ludzi pozostała na ulicy, tak jak kazali Niemcy.
Inni zaczęli chować się po mieszkaniach i różnych zakamarkach. Później
wiele z tych osób zostało zastrzelonych albo żywcem spłonęło, bo Niemcy
podpalili zabudowania. Gdy strzelanina ustała, Niemcy kazali biec ludziom
w stronę ul. Górczewskiej. Biegli wśród świstu kul, mijając zwłoki pomordowanych ludzi. „Ze zgrozą zobaczyłem, że biegnący dwa metry przede mną
mężczyzna również przewrócił się na tę kupę trupów. (…) Ostatnim obrazem,
206
Ibidem.
Relacja L. Ciekanowskiej, w: E. Borecka i in. (red.), Exodus Warszawy – ludzie i miasto po Powstaniu 1944, t.
1, Pamiętniki, relacje, PIW, Warszawa 1992, s. 215–218.
207
który utrwalił się w mej pamięci, jest mężczyzna z dzieckiem, który przewrócił się przede mną, a ja na niego”. Jedna z kul trafiła chłopca w rękę, ale nie czuł
wtedy bólu. Szurmak i jego ojciec dobiegli do wielkiego tłumu, kłębiącego się
przy wiadukcie kolejowym przy Górczewskiej. Znalazła się też jego matka.
Z tłumu Niemcy wybierali kilkudziesięcioosobowe grupy i prowadzili je na
rozstrzelanie na Moczydło. „Jednak ilość napływających była tak duża, że niebawem nie nadążano z rozstrzelaniem, gdy zapadł zmrok. Dzięki temu, że ja
byłem ranny, moi rodzice trzymając mnie przy środkowym filarze, opierali
się płynącej fali ludzi i w ten sposób zostali do wieczora, nie idąc na rozstrzelanie”208. Ci, których Niemcy nie zdążyli rozstrzelać, zostali zagnani do hal
fabrycznych przy Górczewskiej. Następnego dnia wygnano ich do obozu
w Pruszkowie. Pochód szedł wśród stosów trupów. Po drodze z tłumu wyciągani byli młodzi mężczyźni i rozstrzeliwani na miejscu209.
W tym samym miejscu był 16-letni Jurek Górski, mieszkaniec domu przy
ul. Górczewskiej 45 – tego samego, w którym mieszkała Aleksandra Kreczkiewicz. Został wygnany pod wiadukt z całą swoją liczną rodziną, lecz w zamieszaniu wszyscy się pogubili. Widział, że Niemcy po kolei rozstrzeliwali
kolejne grupy ludzi wyciągane ze zgromadzonego tłumu. Stał w końcu kolumny, najpierw cofał się, by przeżyć. „Myślałem, że może jakoś ucieknę,
lecz to nie mogło się udać, bo wszędzie byliśmy obstawieni pijanymi własowcami. Pogodziłem się z losem i posuwałem się do przodu”210. Żołnierze
z oddziałów kolaboracyjnych rabowali kosztowności. Mówili ludziom, że wypuszczą tych, którzy oddadzą im złoto. Byli tacy, którzy dali się na to nabrać
– „(…) to oni wyciągali ich z kolumny i przed kolumną zabijali”211. Masowe
mordowanie zakończyło się wraz z przybyciem kuriera na motocyklu.
Po otrzymaniu nowych rozkazów Niemcy pognali resztę do hal fabrycznych przy Górczewskiej. Jurek przeżył wstrząs, gdy zobaczył leżącą na bruku
torbę jego matki. Były w niej dokumenty jego rodziców, pieniądze, żywność.
Podniósł ją i rozpłakał się, bo był przekonany, że jego rodzice i rodzeństwo
208
209
210
211
Relacja W. Szurmaka, www.banwar1944.eu.
Ibidem. Szurmak błędnie podaje datę wygnania z ul. Płockiej jako 6 sierpnia.
E. Borecka i in. (red.), op. cit., s. 279–280.
Ibidem.
129
zostali rozstrzelani. Szczęśliwie, jakiś czas potem, ujrzał ojca, matkę, 3-letnią
siostrę i dwóch najmłodszych braci. Dwaj średni bracia – jeden miał 8 lat,
a drugi 11 – gdzieś zaginęli. „Zacząłem krzyczeć przez ludzi: – Mamusiu, mamusiu! Żyję, jestem tu. – Matka zaczęła płakać, podałem jej torbę, którą znalazłem na bruku, ucieszyła się, że będziem [sic!] mieli po kawałku chleba”212.
Górscy szczęśliwie przetrwali. Następnego dnia zostali wyprowadzeni z Warszawy. Po drodze udało im się uciec. Z obu zaginionych braci odnalazł się
jeden – ten starszy, 11-letni. Ale to szczęśliwe zdarzenie miało miejsce dopiero rok po Powstaniu213.
Żołnierze grupy płk. Schmidta – była to część oddziałów Reinefartha atakująca północną część Woli – wpadli na ul. Gostyńską w tym samym czasie,
gdy mordowano i wypędzano ludzi ze Szpitala Wolskiego: „(…) ktoś wpadł
na podwórko i krzyknął: «Chowajcie się, bo ’ukraińcy‘ idą! Zaraz wejdą do
naszego budynku, na nasze podwórko!». Myśmy tylko się pochowali do klatek
schodowych. Potem wpadli z pistoletami w ręku jak rozwścieczeni i krzyczeli, żeby wychodzić z klatek schodowych na środek podwórka. Myśmy
wyszli na środek, z klatek powychodziliśmy. Nie pozwolili nikomu wziąć ani
jednej paczki, tobołka”214 – tak zapamiętał ten moment Czesław Adamusik.
Chwilę potem grupa stu kilkudziesięciu osób była gnana w kierunku ul. Górczewskiej. Przegnano ich pod wiaduktem i zaprowadzono na małe poletko
130
kartofli po południowej stronie ulicy. „Spojrzałem tak trochę lekko w prawo
pod mur od budynku, a pod tym murem już leżała sterta trupów, nawet dwie
sterty trupów. W każdej było może ze dwadzieścia osób tak porzucanych,
już rozstrzelanych. (…) niektórzy byli jeszcze ranni i żyli. Jeden, pamiętam,
z panów, to wrażenie zrobiło na mnie duże (…), podniósł głowę lekko, już
tak z wysiłkiem głowę podnosił i patrzył się na nas, przyglądał się. Pewnie
myślał, że też i z nami to będzie niedługo”215. Wzdłuż czekających na śmierć
przeszedł żołnierz i zebrał w czapkę wszystkie kosztowności. Mama Czesława oddała szybko kolczyki. Potem padło polecenie, aby pokazać kenkarty.
212
213
214
215
Ibidem.
Ibidem., t. 1, s. 279-280.
Relacja Cz. Adamusika, ahm.1944.pl.
Ibidem.
Zaświtała przez moment nadzieja, że Niemcy tylko wylegitymują i wypuszczą,
bo grupa składała się głównie z kobiet i dzieci. „Nie sprawdzali, tylko z tymi
kenkartami w pewnym momencie powiedzieli: «Pod mur!». Myśmy nie
chcieli ruszyć, dopiero wtedy lament powstał, jedni płakali, inni się modlili,
inni klękali przed nimi, prosili, żeby przebaczyli, żeby nie rozstrzelali, inni
bluźnili, klęli jak tylko mogli. Różne reakcje były ludzi. Myśmy stali, nie chcieli
po prostu ruszyć się stamtąd, to dopadli do nas z karabinami i nas bagnetami
zaczęli popychać, to kłuło po prostu, żeby iść na środek na to pole. Nas od
chodnika, co przy ulicy był, na pole wypchnęli po prostu siłą”216. Ludzie nie
chcieli stanąć pod murem, trzymali się w małych grupach, razem ze swoimi
bliskimi. Zaczęli się żegnać ze sobą: „(…) płacz, lament, uściski, ostatnie
pożegnania. Matka mnie przytuliła mocno do siebie, już nic nie mówiła,
tylko spojrzałem w górę na matkę, to jej ciurkiem łzy leciały”217. Żołnierze przygotowywali cekaemy, gdy ktoś z Polaków krzyknął, by kłaść się na ziemię.
Tak, aby nie ułatwiać oprawcom ich „roboty”. Ci musieli wtedy wejść między
leżących i strzelać do każdego z osobna. Jedni z trafionych prosili o dobicie,
inni wyklinali morderców. W mniej niż pół godziny życie straciła ponad setka
kobiet, dzieci i starców. Kładąc się, mama objęła Czesia lewą ręką za szyję,
on chwycił dłonią jej kciuk. „W pewnym momencie czuję, że matce puls słabiej bije. Bije, ale tak jakoś coraz to mniejszy, mniejszy, mniej wyczuwalny.
W pewnym momencie słyszę, że matce we wnętrznościach, w brzuchu tak
jakby się woda przelewała, a jeszcze bałem się odezwać i zapytać matki, czy
żyje, bo po prostu strach mi nie pozwalał zapytać się matki i dowiedzieć się,
że już nie żyje po prostu. Bałem się tego słowa, zapytać: «Mamo, czy żyjesz,
czy nie?». W tym momencie, jak puls już przestał w ogóle bić, przelewanie się
we wnętrznościach również ustało, poczułem bok mokry, cały bok miałem
mokry. Matka, ponieważ wyżej troszkę leżała, to cała krew, widocznie musiała
dostać. Nie wiem, gdzie strzelili, w serce albo w głowę, bo nie jęczała, nie narzekała, nic ją nie bolało, widać, tylko od razu straciła przytomność i dosyć
szybko straciła życie. (…) Miałem pół boku we krwi matki, noga po prostu
216
217
Ibidem.
Ibidem.
131
się nurzała w tej krwi”218. Zabójcy chodzili między ofiarami kilkakrotnie,
aby sprawdzić, czy ktoś nie przeżył. Raz jeden z nich kopnął w nogę Czesia,
innym razem huknął mu koło głowy strzał. Cały zdrętwiały dotrwał do zmierzchu. Nie było jednak zupełnie ciemno – po drugiej stronie ulicy płonęły stosy,
gdzie palono trupy rozstrzelanych. Na dodatek noc była księżycowa. Czesio
chciał przeczołgać się do pobliskich torów kolejowych, ale wbrew swemu
zamiarowi usnął wśród trupów! Obudził go szelest kartoflanych łęcin. Usłyszał, że ktoś szepce po polsku. Z miejsca egzekucji uciekała grupka cudem ocalonych – dwie 19-letnie dziewczyny, 15-letni chłopak oraz kobieta w wieku
około 40 lat. Ta ostatnia osoba była ciężko ranna w obie łydki. Nie mogła iść,
czołgała się. Czesio dołączył do nich. Przemknęli się ledwie kilkadziesiąt
metrów do jakiegoś dołu, w którym się schronili, aby na chwilę odpocząć.
Wstrząs, który przeżyli, był tak wyczerpujący, że wszyscy zasnęli. Chłopiec
obudził się jako pierwszy, gdy było już jasno. Wychylił się z dołu i wtedy
dojrzał go „ukrainiec”. Wycelował karabin, a z dołu wychyliły się pozostałe
osoby. Znów wycelował, a obie dziewczyny zaczęły głośno płakać i krzyczeć,
aby ich nie zabijał. Nagle zjawili się dwaj niemieccy oficerowie. Krzyknęli
„halt” do „ukraińca” i kiwnęli na ocalonych. Ranna kobieta upadła po dwóch
krokach, pozostali ocaleni próbowali ją podtrzymywać i prosili, aby szła za
wszelką cenę. Była jednak bardzo osłabiona. Niemiec kazał zostawić ją na
132
chodniku. Kobieta klęczała, podpierając się rękami. Oficer zabił ją strzałem
w plecy.
Ocalona czwórka została doprowadzona do hali warsztatów kolejowych.
Kłębił się tam tłum tysięcy „szczęściarzy”, których Niemcy nie zdążyli rozstrzelać. Była już niedziela 6 sierpnia. Szał mordowania zmalał. Czesław
Adamusik znalazł w hali teściową swojej siostry. Ojca i siostry tam nie było.
Miał nadzieję, że spotkał ich lepszy los. Jeszcze wtedy, gdy czekał z matką na
rozstrzelanie, ta powiedziała, że dobrze się stało, iż ojciec i Irka – jego siostra
– nie znaleźli się tam z nimi, bo może choć oni przeżyją. Krótko później, już
po wyjściu z Warszawy, dowiedział się o losie ojca i siostry. Spotkał znajomego
218
Ibidem.
ze swojej ulicy, kuzyna teściowej jego siostry, który nazywał się Henryk
Marciniak. Był on świadkiem śmierci Irki i starego Adamusika. Ojciec, siostra
i szwagier Czesława ukryli się w piwnicach zburzonego domu, gdy Niemcy
wpadli na Gostyńską. Razem z nimi schowało się kilka innych osób, w tym
Marciniak. Po jakimś czasie „ukraińcy” podpalili dom. Szwagier Adamusika
nie wytrzymał i wybiegł. Padł ranny, trafiony serią w nogi. Leżał i wzywał
żonę na pomoc. Ta chciała od razu biec, ale została przytrzymana przez pozostałych. W chwili ich nieuwagi wyrwała się i wybiegła z wodą dla rannego
męża. Została raniona tak jak on. Żołnierze potem odeszli, więc oboje ranni
zostali wciągnięci do piwnicy i cała grupa czekała do niedzieli rano. Zobaczyli jakiegoś człowieka, który im powiedział, że Szpital Wolski przyjmuje
rannych. Stary Adamusik był przekonany, że stracił już żonę i syna. Teraz
chciał ratować córkę i zięcia. Zapytał innych w piwnicy, czy mu pomogą.
„«To jak? Rano niesiemy ich do szpitala czy nie?». A oni mówią: «A, ryzykujemy. Nasze rodziny nie żyją, to my możemy nie żyć. Uratujemy im może
życie». I się zgodzili, że idą nieść, mimo że była taka pogłoska, że ludzi,
którzy niosą – zdrowych, nie rannych – zastrzelą, a tych przyjmą”219. Grupa
doszła do szpitala. Stało tam kilku Niemców. Jeden z nich puścił serię w stronę nadchodzących. Ojciec Czesława został ranny i upadł. Niemiec podszedł
i kazał zaprowadzić Bogdana, zięcia Adamusików, pod mur na rozstrzelanie.
Irka zaczęła głośno krzyczeć, Niemiec odwrócił się i zabił ją strzałem prosto
w usta. Zastrzeleni zostali także dwaj inni mężczyźni, którzy pomagali zanieść
rannych do szpitala. Marciniak, wtedy 18-letni chłopak, wykorzystał zamieszanie i doskoczył do obecnej tam grupy Polaków, których Niemcy zmusili do
zakopywania ofiar wcześniejszych egzekucji. Schował się między nimi, dzięki
czemu przeżył. Siostra i szwagier Czesława już nie żyli, gdy byli wrzucani do
masowego grobu. Ojciec został wrzucony żywcem. Próbował wygrzebać się
z grobu. Niemiec kazał jednemu z Polaków, aby zamroczył szpadlem starego
Adamusika. Polak podszedł do grobu, ale się zawahał. „Podszedł do niego
Niemiec i strzelił mu w głowę, temu, co miał szpadel, co miał właśnie uderzyć.
219
Ibidem.
133
On poleciał do dołu, drugiemu dał szpadel, mówi: «Ty go zasyp i tego też.
Uderz, zamrocz go». Tak powiedział. Ten drugi widział, co się przed chwilą
stało, odwrócił głowę, uderzył ojca szpadlem w głowę, ojciec stracił przytomność i wtedy kazali zasypać”220.
Od Szpitala Wolskiego do bloków osiedla Wawelberga idzie się zwykłym
krokiem około 5 minut. Wtedy Niemcy musieli pokonać barykadę i zepchnąć
broniących ją powstańców, więc potrzebowali więcej czasu na pokonanie
tej odległości. W blokach Wawelberga byli tego samego dnia po południu.
Mieszkańcy ukrywali się w piwnicach. Niemcy wołali do nich – po niemiecku, polsku i rosyjsku – aby wychodzili, bo domy zostaną zaminowane
i wysadzone w powietrze. Od razu rzucili w dół kilka granatów, które eksplodując, zabiły i poraniły wiele osób. „– Wieść o zaminowaniu domów bardzo
przeraziła ludzi. Lokatorzy wpadli w panikę, depcząc się i tłocząc. Słychać
było jęk, płacz i błagania”221 – wspominał po latach Ryszard Piekarek, wtedy
15-letni uliczny sprzedawca gazet. Część mieszkańców Niemcy wymordowali
na miejscu, część pognali ze sobą. Ciotka Piekarka potknęła się przy wychodzeniu z piwnicy. Z tego powodu strzelił do niej jeden z esesmanów. Jednak
trafił nie w nią, ale kogoś innego, zabijając tę osobę na miejscu. 14-letnia
wtedy dziewczyna, Hanna Maciejewska (później Chomiszczak), widziała
straszne sceny. Brama wejściowa do domu Górczewska 15 była pełna ciał
134
rozstrzelanych ludzi. Zobaczyła, jak Niemiec chwycił niemowlę i rozbił je
„o róg wejścia klatki schodowej”222. Jej sąsiadowi o nazwisku Dutkiewicz wbito
bagnet w brzuch. Nie umarł od razu, prowadzili go jego trzej synowie. Za jakiś
czas musieli go zostawić, bo już konał. „Widziałam, jak córka prowadzi matkę
o kuli, Niemiec podchodzi, strzela do matki w głowę, matka się przewraca,
a córka jest popędzona do przodu”223.
Niemcy rabowali wypędzonych. Potem znów rzucali granaty do piwnicznych okienek. W ten sposób zginęło wiele osób rannych i chorych, które
nie były w stanie wyjść o własnych siłach. Zginęli też ludzie, którzy zostali,
220
221
222
223
Ibidem.
M. M. Drozdowski, M. Maniakówna, T. Strzembosz, op. cit., s. 270.
Relacja H. Chomiszczak, ahm.1944.pl.
Ibidem.
aby nimi się opiekować. W zbrodni niczym nie przeszkodziła wywieszona
flaga Czerwonego Krzyża.
Hanna Maciejewska była pędzona wraz z innymi mieszkańcami bloków
Wawelberga do hali warsztatów kolejowych po lewej stronie ul. Górczewskiej – drogą z „widokami”, które zapamiętali ci, którzy to przeszli – łącznie
z ciałami zamordowanej kobiety i jej niemowlęcia. Nie wiedziała jeszcze
wtedy, że przechodząc obok Szpitala Wolskiego, mijała miejsce, gdzie chwilę
wcześniej został zastrzelony jej ojciec. Na ulicy leżał trup mężczyzny, obok
niego otwarta walizka, z której wysypały się paczki powiązanych banknotów.
Po jedną z nich schyliła się kobieta, niosąca na ręce małe dziecko. Zauważył
to esesman – „o mongolskich rysach twarzy” – i strzelił serią, zabijając kobietę
oraz dziecko. „Wówczas ten sam Ukrainiec przy pomocy innego odciągnął
zabitą kobietę za włosy na bok, która nawet po śmierci nie wypuściła z rąk
dziecka, a potem szerzej otworzył walizkę z pieniędzmi, robiąc jednocześnie
zapraszający ruch w jej kierunku, a inni stojący wokół Ukraińcy rechotali
pijackim śmiechem”224. Z domów Wawelberga został też wygnany 14-letni
Wiesław Piórkowski: „(…) przed budynkiem pełno trupów leżało, a na forteklapie (jakieś pianino czy fortepian) grał tę melodię niemiecką, co żołdacy
niemieccy śpiewali Heili Heilo, a tu pełno trupów, po których pędzili nas,
musieliśmy przeskakiwać”225. Bał się, że zostanie rozstrzelany jako „mężczyzna”. Nałożył chustkę na głowę, aby udawać dziewczynę. Potem schował
się do jakiejś rury i obserwował przebieg zdarzeń. Zobaczył grupę mężczyzn
wezwaną przez Niemców rzekomo do rozbierania barykad. Po chwili słychać
było terkot karabinu maszynowego. Potem została wezwana kolejna grupa,
którą rozstrzelano obok wiaduktu przy Górczewskiej. Czekał. Po jakimś
czasie zobaczył, że gnani są mieszkańcy ul. Staszica. Wśród nich mężczyźni.
Dołączył. Tego samego dnia, w godzinach porannych, zginął ojciec Piórkowskiego o imieniu Władysław. Był jednym z 16 granatowych policjantów z XXII
Komisariatu, rozstrzelanych przy kościele św. Wawrzyńca. Starszy brat Wiesława, Wacław, pracował jako urzędnik fabryki „Dobrolin”, niedaleko komi224
225
M. M. Drozdowski, M. Maniakówna, T. Strzembosz, op. cit., s. 272.
Relacja W. Piórkowskiego, ahm.1944.pl.
135
sariatu i miejsca śmierci ich ojca. Przeżył Rzeź i po wojnie ekshumował ciało
ojca i pozostałych policjantów. 5-letnia Zuzia Rosalak z kamienicy nr 17,
sąsiadującej z osiedlem Wawelberga, tak zapamiętała najbardziej dramatyczne momenty wypędzania ich z domu: „Widzę Niemców przed domem
– w hełmach i porozpinanych mundurach, wściekłych i spoconych, wrzeszczących strasznie w tym ich twardym języku. Pędzą gdzieś ludzi i popychają ich kolbami karabinów. Przechodzimy przez jakiś wąski wyłom w murze.
Tuż przed nim upadł kaleki chłopiec. Kule wypadły mu z rąk. Brutalnie poganiani ludzie depczą po nim, nie zważając na krzyk rozpaczy. Nagle czuję
jakiś pozorny spokój. Niemcy ustawiają nas pod ścianą. Widzę, jak mama
przytula braciszka do swojej twarzy (później dowiedziałam się, że chciała,
by zginął razem z nią)”226. Braciszek Władzio miał wtedy dwa miesiące. Obecny tam ojciec Zuzi ścisnął dziewczynkę mocno za rękę. Wtedy podjechał
motocykl i siedzący na nim Niemiec coś zaczął krzyczeć do tych, którzy
mieli rozstrzeliwać. Prawdopodobnie był to jeden z kurierów, którzy popołudniem tego dnia rozwozili rozkaz von dem Bacha o ograniczeniu rozstrzeliwań. Po latach Zuzanna Biesiadecka (z domu Rosalak), czyli tamta mała
Zuzia, dowiedziała się, że jej grupa była pierwszą z ul. Górczewskiej, która nie
została rozstrzelana. Niemcy pognali ich dalej „korytarzem ognia”, jakim
była podpalona przez nich ul. Górczewska. Po jej obu stronach leżeli ludzie.
136
Zuzia myślała, że śpią. „Dziwiłam się, dlaczego śpią w takich dziwnych pozach,
dlaczego niektórzy są okrwawieni, i dlaczego wydymają im się brzuchy”227.
Widziała, że ludzie nagle padają i od razu „zasypiają”. Tak było, gdy musieli
sforsować barykadę i rów przeciwczołgowy na Górczewskiej. Gdy ktoś nie
dość szybko wdrapał się na górę, rozlegał się strzał, spadał i „zasypiał” na
dnie rowu. Dziewczynka, wraz z innymi, trafiła do kościoła św. Wojciecha.
Tam zobaczyła Niemców strzelających do chorych i rannych. Wtedy zrozumiała, że widziała nie śpiących, lecz zamordowanych ludzi228.
226
Z. Biesiadecka, Śpiący sąsiedzi na Górczewskiej, w: „Rzeczpospolita”, nr 178, dodatek specjalny, 31 VII 2004.
Ibidem.
228
Ibidem. Rodzina Z. Biesiadeckiej jako jedyna jej znana z Woli nie poniosła żadnych strat. Przeżyli wszyscy.
Jak napisała, w jej sąsiedztwie było wiele rodzin, z których nikt nie przeżył. Wojna przestała jej się śnić „dopiero
z dziesięć lat temu”, jak powiedziała dziennikarce A. Rybak, autorce tekstu o Rzezi Woli opublikowanego
w tygodniku „Uważam Rze” w 2012 r.
227