tutaj. - WordPress.com

Transkrypt

tutaj. - WordPress.com
Horacy Potoczny
Pieniądze przyczyną
śmierci
Kraków 2009
-1-
A więc...
Obudziłem się z ogromnym poczuciem winy i od razu, nieprzywykły do łóż z prawdziwego
pierza, zapadłem się w miękką kołdrę. Jednak tak od razu po pogrzebie ciotki Tekli to nieładnie się
do jej posiadłości wprowadzać. Mogłem kazać tu wysprzątać, wymyć, żeby w jakiś sposób pozbyć
się tego nieznośnego zapachu leków. Ale cóż, sam sobie tego piwa nawarzyłem.
Usiłując wstać, mało nie wyrżnąłem głową w zbyt niski baldachim. Gdy już uchroniłem się
przed tym śmiertelnym zagrożeniem, rozejrzałem się po sypialni.
Była rozmiarów średniej wielkości mieszkania. Pod olbrzymim oknem stało biurko w stylu
rokoko i taki też stołek. Po przeciwległej stronie słońce odbijało się od mosiądzowych klamek wrót
wielkich niczym Drzwi Gnieźnieńskie. Na przeciwko stojącego centralnie łoża tykał zegar szafowy.
Marmurowa posadzka była przykryta arabskimi gobelinami, w które można się zapaść jak w piach
na pustyni.
Nie wiem, skąd ciotka Tekla miała tyle pieniędzy. Jej pierwszy mąż, z rodu ... (tak, tych
szlacheckich ...) miał pieniędzy jak lodu, ale ta posiadłość, którą można by nazwać "polskim
wiejskim Schönbrunem", nie należała do niego. Płacił jej później olbrzymie alimenty, tym większe,
że ciotka groziła mu, że pójdzie z różnymi rewelacjami do prasy... Natomiast drugi mąż był
grabarzem. Zawsze pewny zysk i pewne zajęcie, ale kokosów to na tym się nie da zarobić. Po tym,
jak ją grabarz rzucił dlajakiejś dwudziestolatki, ciotka znalazła sobie Wuja Domaradza. To wtedy
zainteresowała się starym pałacem na małopolskiej wsi, który odremontowała, przebudowała,
dodała pewne "wyposażenie niezbędne" (jak zwykła mawiać), czyli basen i kort tenisowy. Ale skąd
wzięła pieniądze na to?... W zasadzie nikt nie wiedział, czym zajmował się Wuj Domaradz. Po
prostu był nadziany, i tyle - jakoś się nie chwalił, a nikt nie śmiał pytać. W każdym razie po jego
śmierci jedyną spadkobierczynią jego fortuny stała się ciotka Tekla, a gdy także ona odeszła na łono
Abrahama - cały majątek, warty 782 mln euro, przekazała mi.
Zwiesiłem nogi przez ramę łóżka i moje stopy znikły po kostki w dziele orientalnego
tkactwa. Sięgnąłem po niewielką szafkę nocną, by nacisnąć pierwszy słoty przycisk od prawej. Po
minucie zjawił się lokaj.
- Witam Jaśnie Pana. Co Jaśnie Pan sobie życzy śniadać?
Nie przywykłem jeszcze do tego służalczego tonu służby; na pewno zdołam przywyknąć. W
końcu jeszcze przede mną długie i wygodne życie...
- Hmm... Croissanta, pomarańcze - ale te sycylijskie - i jajko na miękko. Tylko takie jak
lubię! Żółtko płynne! Jak nie, to przekaż kucharzowi, że może się już pakować... - zrobiło mi się
trochę głupio, tak wrzeszczeć od rana na Bogu ducha winnego chłopaczka, więc dodałem - proszę...
-2-
- Jak Jaśnie Pan sobie życzy - odrzekł niewzruszony lokaj i wyszedł.
Postanowiłem zjeść śniadanie już w ubraniu. Pobieżna rewizja mojej garderoby wypadała
zadowalająco; z góry jednak odrzuciłem sarmacki kontusz, do którego mnie całe życie usilnie
ciotka Tekla namawiała - wybrałemzwykłe dżinsy i niebieską koszulę w prążki. Co prawda to chyba
nie jest ubranie godne posiadacza 782 mln euro, ale przecież nie mam w planach przyjmowania
żadnych gości...
Po przejściu do jadalni i zajęcia jedynego przygotowanego nakrycia wziąłem do ręki gazetę.
Tam jak zwykle - kradzieże, morderstwa, rozboje, kradzieże, kradzieże...
Lokaj przyniósł śniadanie - na szczęście dla służby było idealne.
Po śniadaniu przeszedłem do gabinetu (ciotka zwała go owalnym, ale to stanowcza przesada
- miał kształt jajka) i postanowiłem zająć się finansami. Co prawda nigdy się na tym nie znałem, ale
przecież to nie może być trudne - i w moim mniemaniu mój majątek wyglądał okazale. Akcje
najważniejszych spółek w Unii, w Chinach, Indiach, Stanach i Polsce, kilka niewielkich państewek
wyspiarskich całkowicie zależnych od mego kapitału, olbrzymie posiadłości ziemskie oraz rezerwy
w złocie, walutach i surowcach... Było tego niemało. Wtedy do gabinetu wszedł lokaj i powiedział:
- Jaśnie Panie, właśnie przyszła wiadomość od Pańskiego gubernatora na Wyspie św.
Hieronima. Sąsiednia Federacja Wysp Wszystkich Świętych zajęła ją zbrojnie... - i wyszedł.
Zacząłem krzyczeć.
- Nie, nie, to nie możliwe! Jak to? Przecież to MOJA wyspa! MOJA! Złodzieje! Kradzieje!...
- Jaśnie Pan czegoś potrzebuje?... - spytał lokaj, który znowu tu wszedł.Wyglądał na
zaniepokojonego. - Coś się stało?...
Byłem tak wściekły, że się lokajowi dostało z faktur VAT za zeszły rok. Nie mogąc nic
poradzić, postanowiłem się przejść po okolicy pałacu.
Z zewnątrz zamek wyglądał może nawet jeszcze bardziej okazale niż w środku. Herby, które
znalazła i sobie przywłaszczyła ciotka Tekla, błyszczały wymalowane dumnie nad wejściem.
Patrząc stamtąd w górę, czułem się przytłoczony tymi kolumnami idącymi w górę przez dwa
wysokie piętra.
Obejść całego mojego parku, ogrodu i lasu nie sposób w jeden dzień o własnych siłach;
mimo to ruszyłem przed siebie, zastanawiając się, kiedy też dotrę do końca moich włości. W
koronach wiekowych dębów poszczególne gatunki ptaków odgrywały swe arie, a orkiestrą dlań był
cicho szeleszczący liśćmi wiatr. Słuchając tego, szedłem przed siebie...
W końcu, po dobrej godzinie marszu, dotarłem do końca; oczom moim ukazał się płot. Płot,
-3-
a w zasadzie jego resztki!
O zgrozo! Ktoś powyrywał wszystkie pręty z ziemi i pociął siatkę, tak że teraz pozostały
jedynie cementowe wzmocnienia. Widok iście makabryczny.
Użyłem mojego magicznego GPSa i wezwałem służbę. Przybył ten sam lokaj, a przybył
szybciej, jako że użył Meleksa. Ledwo zatrzymał maszynę, już zacząłem:
- Co to w ogóle ma być!? To ma być płot!? Jacyś paskudni złodzieje chcą mnie okraść! Chcą
mnie okraść i zaczęli od płotu!
- Ale panie, tutaj nigdy płotu nie...
- Nie przerywaj! Kto ci pozwolił? Jutro ma tu stać dwumetrowy mur. Zrozumiano?
Lokaj przytaknął cicho. Odwróciłem się na pięcie i poszedłem wzdłuż resztek ogrodzenia.
Po chwili jednak doszedłem do miejsca, gdzie ewidentnie ktoś kopał dziurę w ziemi! Pewnie
podkop - głupcy, przecież swoich skarbów nie trzymam w byle pałacyku, od tego są banki, i to dużo
banków... W każdym bądź razie znów wezwałem lokaja. Podszedł niezadowolony; nie powiedział
już nic - więc ja zacząłem.
- Widzisz ten podkop?
- Jaśnie Panie, prawdę mówiąc ni...
- Więc weźmiesz gaz łzawiący, wpuścisz tam, a następnie zakopiesz wejście. Zrozumiano?
Kiwnął głową - nie takiej reakcji go uczono! Trzeba będzie chyba pomyśleć o nowej służbie.
Skoro tak źle się działo na moich własnych terenach, to jak się musiało dziać na miedzą?
Postanowiłem to sprawdzić i poszedłem w stronę miasteczka.
Niebo zaczęło się chmurzyć dokładnie w tym samym momencie, kiedy i ja wyszedłem za
granicę moich ziem. Może miało rację - niepotrzebnie aż tak bardzo krzyczałem na lokaja... Gdy
wrócę, nie tylko go nie zwolnię, ale i przeproszę - niech zna łaskę swego pana.
Gdy wyszedłem z lasu i stanąłem na wzgórzu (gdyż pałac był położony na niewielkim
płaskowyżu górującym nad mieszkaniami plebsu), moim oczom ukazało się Miasteczko K.,
niewielka wieś w zasadzie, pozbawiona już praw miejskich po powstaniach, ale jej mieszkańcy
dalej dumnie nazywali ją miastem, a raczej Miastem. Widok to był mizerny wielce: spożywczy,
lombard, monopolowy, były PGR, monopolowy, lombard, lombard... Przed lombardem stali dwaj
menele, nad którymi unosiły się chmary komarów. Jeden z mężczyzn trzymał w rękach... pręt z
mojego płotu!
Podbiegłem do nich i, hamując swą odrazę, chwyciłem menela za przegub.
- Nie będziesz mi ty tu mnie okradał! Oddaj mi ten pręt! To moje! Moje!
Przechodnie zatrzymali się i patrzyli na mnie jak na wariata. Zwróciłem się więc do nich:
-4-
- Co tak stoicie? Dzwońcie po policję! To złodziej! Ukradł mi płot! Mój płot, z moich
pieniędzy!
Z kilku osób jedynie jakiś staruszek zareagował. Podszedł powoli bliżej, a jego śnieżnobiała
broda zasłaniała prostą drewnianą laskę. Podszedł i powiedział:
- Chłopcze, czemu rwiesz płuca na krzyczenie po powie...
- Dziadku, oni ukradli mi płot! Złodzieje! Gdzie ta policja?
Starzec nic nie rzekł, jedynie się zasępił. Ktoś inny próbował jeszcze podejść, ale nic nikt się
nie odważył. Ja natomiast dalej trzymałem menela za rękę, kiedy to zaczął mi się wyrywać. Nie
chciałem go puścić, wywróciłem się. Miałem jednak chociaż swój pręt!
A ten niech ucieka. Wyślę za nim moich Smutnych Panów.
Wygrzebałem się z kurzu - ludzie wokół byli jeszcze bardziej zdziwieni i zaniepokojeni.
Prychnąłem na nich wszystkich i poszedłem drogą przez wieś.
Nagle do wsi (po brukowanej drodze - ciotka dbała o swoje samochody, żeby miały po czym
jeździć) wjechało starszawe czarne audi. Zatrzymało się z piskiem opon, po czym kierowca wysiadł
- to Romek! Mój kumpel Romek!
- Witaj, stary! - powiedział na początek i wpadliśmy sobie w objęcia. - Jeszcze raz mi
przykro z powodu twojej ciotki... to na pewno dla ciebie trudne, tak od razu przejąć ten majątek...
- Ja wiem, czy trudne... musiałem to zrobić. Wiesz, że naokoło mnie są sami złodzieje?
Dzisiaj rano mi ukradli zbrojnie jedną z moich wysp na Pacyfiku, ukradli mi ogrodzenie, robili
podkop... O, patrz, tam jeszcze widać tego menela, który mi płot wziął! Jedź za nim!...
- Spokojnie, Karolu, spokojnie... Tam nikogo nie ma... A z resztą, co się przejmujesz?
Przecież masz teraz kasy jak lodu.
- No mam, mam. Ale chcą mnie okraść! Z mojego płotu został mi tylko ten pręt! - i
pokazałem Romkowi moją zdobycz na menelu. Ten jednak nie wyglądał na zachwyconego.
- Dobra, stary, świetny kawał mi zrobiłeś, ale weź się już nie wygłupiaj, co? Przecież nie
masz niczego w rękach. Dość tego, z resztą nie będziemy chyba gadać tak na środku ulicy, prawda?
- A gadaj sobie gdzie chcesz, ale nie ze mną! Chcą mnie okraść! A dopiero co dostałem tą
kasę! A ty? Ty też pewnie przyjechałeś mnie okraść! Co chcesz? Auto? Zegarek? Telefon? Gadaj!
- Karolu, proszę cię, uspokój się... Nic nie chcę od ciebie. Jeszcze wczoraj, na pogrzebie,
zachowywałeś się tak jak zwykle. A teraz? Teraz bredzisz jak wariat! Kto cię niby chce okraść?
Nikt! Pieniądze ci pomieszały zmysły!...
- Jak tak, to żegnam! - kopnąłem na odchodne przednią oponę, odwróciłem się i poszedłem
w stronę rzeki. Nie będzie mi tu wmawiał, że oszalałem!
Nawet jak krzyczał za mną, bym się opamiętał, zawrócił - nie zareagowałem.
-5-
Po wyjściu ze wsi ruszyłem ku rzeczce. Wiatr podrywał z dróżki kurz i pył i tworzył
niewielkie wiry, które pochłaniały jakieś resztki liści czy innego śmiecia. Słońce wyszło zza
chmury i prażyło niemiłosiernie, a ja szedłem dalej przed siebie, wściekły i wystraszony. No bo
tutaj jeszcze mogę podejść do menela i mu wyrwać z rąk mój płot, mogę pilnować moich włości - a
co z centralami banków? Jak na nie napadną? Albo jak się włamią przez Internet? Mogą w jednej
chwili puścić mnie z torbami! A dopiero co dostałem tą fortunę...
Zacząłem się trząść, nogi się pode mną ugięły. Ledwo co doszedłem do mostku, a właściwie
kładki na rzeczce - usiadłem na nim, opierając się o drewnianą balustradę. Tak siedząc i bojąc się,
usłyszałem plusk. Pewnie jakaś ryba albo kaczka.
Po chwili na ścieżce pojawił się mężczyzna, który przeszedł koło mnie. Przechodząc, jakby
się schylił ku mnie - a może mi się wydawało?
Nie, nie wydawało mi się! Po tym, jak zniknął za rogiem, zorientowałem się, że nie mam
GPSa ani zegarka! Zostawił jedynie komórkę... Kolejny złodziej... Co za ludzie! Ledwo człowiek
zdobędzie trochę kasy, już go okradają...
Z trudem wstałem i ruszyłem dalej. Nie miałem siły iść w kierunku wsi, za tym facetem poszedłem w przeciwną stronę. Słońce znów zaszło za chmurę; zanosiło się na deszcz.
Za rzeczką były już tylko pola uprawne, gdzie okoliczni chłopi sadzili głównie ziemniaki i siali żyto
i grykę. Czarno-białe łany ziemi przecinał jedynie nasyp kolejowy i niewielka stacyjka. Gdzieś na
pagórku jakiś chłop wracał do domu, wyraźnie podpity. Żona na pewno mu urządzi piekło - ale kto
urządzi piekło temu, kto mnie okradł?
Kiedy ruszyłem przed siebie, rozległ się dźwięki z czołówki "Bonanzy" - to moja komórka.
Pijany usłyszał melodię, chciał się odwrócić, przypomnieć sobie serial swych lat dziecięcych - nie
utrzymał jednak równowagi i wpadł do rowu.Spojrzałem na wyświetlacz - to dzwonił lokaj.
- Witam Jaśnie Pana... - zaczął - właśnie się okazało... ... ktoś... ... - strasznie słaby zasięg,
przerywało.
- Nie słyszę! Mów głośniej!
- ... ukra... ... cuk... ... z cukiernicy... - rozłączyło.
Nie... Tego było już za wiele. Żeby nawet mi nawet cukier z cukiernicy... Zaczęli od wyspy,
kończą na cukrze... Ukradną mi nawet bieliznę! Trzeba było działać. Wybrałem numer pałacu.
- Tak, Jaśnie Panie?
- W sprawie tego cukru...
- Jakiego cukru, Jaśnie Panie? - teraz jakoś nie przerywało w ogóle.
- Tego, co go ukradli z cukiernicy! Masz zebrać wszystkie wartościowe rzeczy z domu w
-6-
mojej sypialni i trzymać straż, póki nie wr...
- Mam tego dość! Panie, nigdy ogród nie miał płotu. Nie było żadnego podkopu, nie wiem
też, skąd Pan wymyślił to o tym cukrze! Wszystkie cukiernice są nietknięte. - i rzucił słuchawką.
Bezczelny.
Dlaczego się tak zachował - myślałem nad tym, idąc przed siebie. Kłamał mnie w żywe
oczy. Przecież zarówno ogrodzenie, jak i podkop były, widziałem je, dotykałem! I tak samo
przecież sam dzwonił, żeby mi powiedzieć o tej cukiernicy... A może... Wiem! Sam to kradnie!
Może jest Niemcem? Niemcy mi dom rozkradają! To jest jakaś wielka zmowa, układ - wszędzie są
szpiedzy, nawet śniadanie mi szpieg podawał. Chcą mnie okraść, okraść...
Czym prędzej wyrzuciłem telefon gdzieś w krzaki, na pewno był na podsłuchu. Zacząłem
biec - nareszcie miałem gdzie, ziemia sama mi wskazywała kierunek. Nagle zza pagórka wyłonił się
wielki czarny smok. Dychał ciężko, z jego wielkich nozdrzy wydobywały się kłęby szarej pary.
Cuchnął ciężko, lecz w pewien sposób pociągająco. Zobaczył mnie i obrał na mnie kierunek; gdy
zaczął się zbliżać, wydał z siebie ryk, ryk strachu, ryk nadziei, ryk wybawienia...
[...tu urywa się zapis z pluskwy, wyłapującej bezpośrednio myśli obiektu K-11...]
-7-