17 - Aimeiz

Transkrypt

17 - Aimeiz
Lines i Eliza
(historia nr 1.17 w serii książek Aimeiz, aimeiz.pl)
Długa aleja przeplatanych szyn rozdzielała obóz transferowy pod Welmond na dwie części. Po obu
stronach tej metalicznej rzeki, jak brudne piaskowe plaże, tkwiły platformy wyładunkowe, a dalej po
bokach rozpostarte ciągnęły się rzędy jednolitych budynków. Codziennie kilkadziesiąt pociągów
przejeżdżało pod łączącym oba brzegi wiaduktem, na którego przęsłach wyryty i pomalowany widniał
napis: Maksymalizacja efektywności poprzez ciągłą rewitalizację zasobów siłowych. Slogan był
okrutnym żartem strażników obozu skierowanym do młodych pracowników, przekazywanych w
ramach projektu wymiany robotniczej. Ci z reguły nie potrafili czytać i nieświadomie mijali bramy
ośrodka, upchani w wagonach z podziałem na chłopców i dziewczyny. Oficjalnie tę separację płci
tłumaczono wymogami higieny. Jednak według Lines prawdziwym powodem była próba stłamszenia
wśród młodzieży zapędów rozrodczych zgodnie z dyrektywą, by likwidować ideę rodziny i ograniczać
reprodukcję.
Lines pracowała w obozie dopiero sześć tygodni na stanowisku starszego porządkowego w stopniu
chorążego sił DARPA. Miała dwadzieścia dwa lata i nazwisko, które jak klątwa podążało za nią od
dnia zabójstwa jej ojca. Jego śmierć wyznaczyła początek potężnej ogólnoświatowej operacji
antyterrorystycznej wymierzonej we wrogów ZN. W pośredni sposób Lines była więc przyczyną
ogromnej ludzkiej niesprawiedliwości. Tak myślała, tak sobie zarzucała i przez to podświadomie od
dziecka wypalała w sercu śmiałość zachowań, odwagę do działania i wolę, by bronić się przed
piętnowaniem.
W obozie pod Welmond nadzorowała ruch pociągów i dbała o logistykę pracowników. Zapewniała
im zakwaterowanie na czas przesiadek i zaopatrzenie na drogę. Taka praca wydawała jej się prostym,
przydatnym i niezhańbionym brutalnością DARPA zajęciem, które mogła wykonywać bez poczucia
winy. Dlatego emocjonalnie sterylna, skupiona na zadaniach odliczała bezmyślnie dni, zatrzaśnięta w
idealnym dla niej stanie pomiędzy nieosiągalnym dobrem a powszechnym złem.
Eliza natomiast ostatni rok spędziła w jednym z pomniejszych punktów kontrolnych DARPA w
Kalisto. Nadzorowała ruch kolejowy, a lista jej obowiązków zawierała tylko jedno zadanie:
obserwować, czy komputer nie wyświetla jakichś alertów, i natychmiast je zgłaszać przełożonym. W
tym zakresie miała ogromne doświadczenie i dlatego została przeniesiona do obozu transferowego pod
Welmond, wynagrodzona dodatkowo skromnym awansem na starszego kaprala. Jednak wyższa ranga
była dla Elizy tylko kłopotem. Nie rozumiała hierarchii wojskowej, nigdy nie przykładała do niej
większej wagi i pierwsza salutowała wszystkim, nawet podwładnym, nie przejmując się wywoływaną
wśród towarzyszy konsternacją. Nigdy nie wydała żadnego rozkazu, a służbę traktowała jak zabawę.
Wolna duchem, zawsze podążała własną ścieżką, licząc tylko na siebie i niewiele od świata
wymagając.
Była wiecznie uśmiechnięta, jakby odurzona pozytywną energią, miła do złośliwej przesady i
otoczona ochronną bańką wybiórczego postrzegania tylko dobrych rzeczy. Historia Elizy, podobnie
jak w przypadku Lines, podążała za nią w papierach i plotkach, ciągnąc się z Ameryki, gdzie
obwiniano ją o zabójstwo szanowanego człowieka, który dał jej schronienie, opiekę i możliwość
wstąpienia do sił DARPA. Nikt jednak nie znał prawdy. Za to zawiść, głównie męskiego otoczenia,
rosła podsycana rozczarowaniem odrzucanych zalotów, konsekwentnie naznaczając Elizę stygmatami
niepożądanej osoby w jednostce wojskowej, gdzie praktycznie się wychowała.
Z Kalisto do obozu pod Welmond trafiła jednym z pociągów transportujących pracowników. Przez
przypadek wsiadła do wagonu pełnego nastoletnich chłopców. Całą drogę, tak jak wszyscy mężczyźni,
których Eliza spotkała w swoim życiu, próbowali zachęcać ją do kontaktu seksualnego. Ich starania,
konstruowane za pomocą wielkomowy – języka używanego w halach i o niewielkim stopniu
skomplikowania – były zautomatyzowane jak wydruki ze statystyk przepływu towarów przez punkt
kontrolny. To bawiło Elizę i w zasadzie pozwoliło jej miło spędzić podróż przez Europę i kilkanaście
hal, w tym słynącą z budowy największych okrętów transportowych w Tynan.
Gdy tylko pociąg stanął, pierwsza wyskoczyła z wagonu, dźwigając na plecach pokaźny wór z
dobytkiem życia. Zamarła na widok w pełni uzbrojonych, zamaskowanych żołnierzy DARPA w
liczbie pozwalającej zdławić pokaźne zamieszki. Ustawieni w szczelny kordon, kierowali młodych
robotników prosto do bram bloków przejściowych, jak ściana odbijając każdego, kto chciał zboczyć z
kursu. Eliza ładnie uśmiechnęła się do zreplikowanych czarnych posągów, prosząc o przepuszczenie,
ale nie dostała odpowiedzi, natrafiając na bezruch przyklejonych do piersi kompozytowych karabinów.
Dopiero kapitan jednostki szczeknięciem rozkazał żołnierzom ustąpić, jak zauważył, „tej blond
ślicznotce”. Gardząc zwierzęcym pomiotem w myślach, na twarzy wdzięcząc się jednak słonecznie,
Eliza podziękowała i pognała w stronę wskazanego jej obleśnym palcem służbowego przejścia i
właściwej części obozu.
W drodze do biur oficerskich zrobiła kilka rund wokół najbliższych baraków, gdzie młodzi
robotnicy z reguły spędzali jedną noc, czekając na właściwy dla nich transport. Z ciekawości zbadała
zamki w drzwiach zamykane jedynie z zewnątrz, a potem próbowała zmierzyć wzrokiem horyzont
obozu, przytłoczona liczbą rozrzuconych wokół budynków, ich różnorodnością i stopniem ogołocenia
ze wszelkich zbędności. Zgodnie z Wielkim Planem marnotrawstwo stanowiło zbrodnię cięższą niż
terroryzm, więc architekci łamali prawa fizyki i przy okazji zasady bezpieczeństwa, by stawiać
konstrukcje najlepiej z powietrza. Choć i to był ostatnio cenny ludziom materiał. Bryły gołych,
jednolitych wszędzie ścian nie miały nawet numeracji, dezorientując Elizę i sprawiając, że długo
krążyła, taszcząc na plecach ciężki wór, zanim trafiła we właściwe miejsce. Rozpoznała je po większej
liczbie okien i pięter w budynku. Dzięki wskazówkom znudzonego życiem strażnika dotarła do
odpowiedniego pokoju odprowadzana przyklejanymi do jej pośladków spojrzeniami mijanych
oficerów.
– Dzień dobry – powiedziała Eliza, wchodząc do małej sali przypominającej bardziej schowek na
sprzęt ogrodniczy niż biuro oficera. – To znaczy, melduję się na służbę – poprawiła wprowadzenie,
próbując przypomnieć sobie odpowiednią procedurę wojskową. – Jestem kapral Eliza Giliatto –
dodała z uśmiechem.
Przy biurku, pod ścianą naprzeciwko wejścia, siedziała Lines, pochylona nad blatem
interaktywnym pełnym barwnych statystyk i list zadaniowych. Jej dłonie przerzucały okna z danymi
nawet wtedy, gdy podniosła głowę, by spojrzeć na nową podwładną.
Eliza była niska, drobna, od razu przyciągała wzrok długimi, falującymi i bardzo jasnymi włosami,
niezwykle bladą cerą i ogromnymi, niebieskimi oczami, które wyglądały jak dwa witraże na tle
błękitnego, bezchmurnego nieba. Pogodna, uśmiechnięta, dziewczęca, delikatna, ubrana w czarny, za
duży wojskowy mundur robiła komiczne wrażenie słodkiej parodii żołnierza.
Zahipnotyzowana niecodziennym widokiem Lines zapomniała o pracy rąk, które jak maszyny raz
puszczone w ruch samoistnie przewijały strony obszernego raportu. Dziewczyna ocknęła się dopiero
na dźwięk chichotu nowej podwładnej. Z wyuczoną miną dowódcy wstała, gotowa odzyskać
inicjatywę.
– Wiesz, jak się nazywam? – zapytała i cierpliwie czekała na odpowiedź.
Lines miała zupełnie inną urodę. Gęste, bardzo ciemne włosy do szyi i schowane pod grzywką
niewielkie brązowe oczy podkreślone jeszcze czarnym makijażem, by zniwelować delikatną urodę
kobiety z przedmieść Kalisto. W przeciwieństwie do Elizy na niej mundur leżał idealnie.
– Chorąży Lines Lybnitz? – powiedziała kapral, przeciwstawiając szczery uśmiech chłodnemu
spojrzeniu przełożonej.
– Kojarzysz moje nazwisko?
– Nie, pani chorąży.
– Czy pracowałaś z bazami transferowymi lub raportami technicznymi?
– Nie, pani chorąży – odpowiadała Eliza, przekształcając wojskowe procedury w dziecinną
zabawę.
Lines próbowała przygnieść ją srogim spojrzeniem, postraszyć groźną miną, onieśmielić
bliskością, ale im bardziej się starała, tym mocniej usta jej podwładnej drżały pod naporem z trudem
tamowanego śmiechu.
– Mogę w czymś pomóc, pani chorąży? – żartem zapytała Eliza.
– Co? – wymamrotała Lines spostrzegłszy, że poległa w walce powagi z dziecinnością, utopiona
wzrokiem w bieli jasnomiodowych włosów dziewczyny. – Dobrze! – niepotrzebnie krzyknęła jej w
twarz. – Masz już konto w systemie, a o czternastej zrobię ci szkolenie i przedstawię obowiązki.
Możesz odejść – rozkazała i natychmiast zwątpiła, bo Eliza nawet nie drgnęła, tkwiąc w pokoju, jak
cierń pod paznokciem, konsternując sytuację. – Na co czekasz?
– Nie wiem dokąd mam odejść, pani chorąży.
Było oczywiste, że żadna z nich nie czuła się dobrze w wojskowych relacjach. Choć nosiły
mundury, z prawdziwą armią nie miały wiele wspólnego, bo obie należały do pionu administracyjnego
DARPA i więcej łączyło je z cywilami niż z żołnierzami.
– Przepraszam, mam teraz sporo na głowie – powiedziała Lines, przełamując wreszcie sztywną
militarystyczną postawę, która z reguły działała jak tarcza chroniąca przed męskim natręctwem. Teraz
dziurawa i bezużyteczna tylko utrudniała komunikację. – Nasz pokój dzienny jest prosto w drugą
stronę, na samym końcu korytarza – wyjaśniała, łagodząc nieco ton. – Jak będziesz szła z powrotem,
to bez trudu znajdziesz. Klucze do twojej szafki da ci Stella. Jest sierżantem i powinna być właśnie w
naszej sali. Rozpakuj się i zapoznaj z ośrodkiem, a o czternastej przedstawię ci twoje obowiązki –
mówiła, balansując między przyjacielską postawą a poczuciem obowiązku płynącym z wyższości
posiadanej rangi.
– Tak jest, pani chorąży! – zameldowała Eliza, nie tracąc przyjaznego uśmiechu. Zasalutowała z
przesadnym zamachem, jakby wojsko było cyrkiem pełnym przerysowanej gestykulacji, i odwróciła
się na pięcie. Wychodząc, znów zachichotała w odpowiedzi na dostrzeżone kątem oka
niepohamowane zafascynowanie Lines jej włosami.
Pokój dzienny był zbiorem łóżek polowych, szafek i stołów z krzesłami, które sugerowały, że służą
tylko do odpoczynku w przerwach w pracy. Gołe szare ściany wychwalały sterylność Wielkiego
Planu, a naga betonowa podłoga wielbiła jego surowość, razem obrazując odpychający stan degradacji
cywilizacji człowieka. W kącie sali dwoje oficerów prowadziło monotonną rozmowę, połykając
czarną kawę i wypluwając równie mroczne słowa.
– Podobno ten znak na piersi to oni wycinają im na żywca – mówiła kobieta. – Dopiero potem
podcinają im gardła.
– I nikt nie słyszał krzyków? – zapytał mężczyzna po drugiej stronie stolika.
– Pewnie go zakneblowali.
– A pułkownik nie miał przypadkiem ochrony?
– Może miał, może to oni go tak załatwili – snuła przypuszczenia kobieta. – Ostatnio ginie sporo
oficerów wyższych rangą. Aż strach awansować – dodała z ponurym parsknięciem i wychyliła głowę
w stronę Elizy, która od dłuższej chwili stała nad nimi. – To ciebie nam przydzielili? – zapytała i
siorbiąc, łyknęła haust kawy.
– Chyba tak.
– Dwadzieścia jeden – mruknęła oficer. – Klucz leży na łóżku – dodała, oszczędzając słowa, jakby
je też Wielki Plan zalecał racjonować.
Eliza podziękowała, znalazła swoją szafkę, wepchnęła do niej torbę i uciekła na zewnątrz
spragniona świeżego czerwcowego powietrza. Szukała dachu, na który mogłaby się wspiąć, by w
spokoju pomyśleć. Lubiła patrzeć na świat z wyższej perspektywy, odosobniona, niezauważona. Nie
szukała przyjaciół, kontaktu z kimkolwiek, od dzieciństwa wpajano jej odrazę do wszelkich form
więzi międzyludzkich. Nieufność miała we krwi, a przetrwanie uzależniała od swoich umiejętności i
sprytu. Weszła po niezabezpieczonej drabinie na jeden z budynków i w świetle rytmicznie pulsującego
Słońca wylegiwała się, przeplatając wspomnienia i przemyślenia w wartkiej rzece myśli.
Przywoływała obraz jedynego, prawdziwego jej przyjaciela, który nigdy nie próbował zerwać z niej
ubrań, i z uśmiechem żuła w ustach kosmyk włosów, pamiętając jak mantrę powtarzaną przez niego
radę, by nie ssać piór, bo to bardzo niezdrowo.
Dokładnie o godzinie czternastej Eliza wróciła do ośrodka administracyjnego gotowa poznać
tajniki nowej pracy. Poszwendała się korytarzami, niepewna co ze sobą zrobić, aż trafiła do centrum
kontroli, gdzie w drzwiach przywitało ją kilka par zaciekawionych oczu. Stojący przy panelach
mężczyźni zdradzali na twarzach znudzenie, a cisza wspólnej gehenny wypchnęłaby ją na zewnątrz,
gdyby nie opór ciała Lines.
– Ostrożnie – powiedziała chorąży, dłońmi wciskając dziewczynę z powrotem do środka. –
Zapraszam dalej. – Poprowadziła ją na środek sali, całkowicie odciętej od światła dnia.
– To centrum kontroli? – zapytała Eliza nieco rozczarowana, zerknięciami mierząc nijakie ściany.
– Tak, to centrum kontroli. Spodziewałaś się czegoś innego?
– Sama nie wiem.
– Na początku wszyscy są zaskoczeni – wyjaśniła Lines. – Myślą, że tak duży obóz wymaga
ogromnego nakładu pracy, ale to nie do końca prawda. Wiele rzeczy dzieje się tu automatycznie. Za
przyjazdy, odjazdy, płynność ruchu kolejowego odpowiada komputer, a transfer pracowników też jest
odgórnie, poza nami, ustalony. Najwięcej pracy jest z zakwaterowaniem robotników, którzy muszą
czekać na swój pociąg – tłumaczyła na oczach podwładnych, trzymając dłonie za plecami i próbując
zachowywać się jak na prawdziwego dowódcę przystało. – Stąd wszystkim nadzorujemy – stwierdziła
i pokazała ścianę, na której wyświetlił się obraz z kamer umieszczonych na całym terenie obozu.
– I ty kontrolujesz to wszystko? – zapytała Eliza i spłonęła ze wstydu, bo znów umknął jej wymóg
rozróżniania wojskowych dystynkcji.
– Jestem twoim dowódcą – pouczyła ją Lines, równie mocno zaczerwieniona na twarzy. – Proszę
zwracać się do mnie pani chorąży – groźnie dodała, czując na sobie spojrzenia żądnych dramaturgii
podwładnych.
– Przepraszam – powiedziała Eliza i stanęła na baczność z kamienną twarzą, którą kruszyły znów
drżące kąciki ust, bo nieważne jak bardzo by się starała, wciąż prześladowało ją uczucie, że wszystko
to jest na pokaz.
– Ja jedynie nadzoruję grupę oficerów porządkowych – tłumaczyła Lines, niebezpiecznie
zauroczona jakże słodką niezdarnością podwładnej. – Mam podgląd w to, co się dzieje w obozie, ale
to nie daje mi żadnej władzy – dodała i zamarła zmrożona tremą, jak aktor na scenie, który zapomniał
tekstu podczas premiery.
W obozie faktycznie były dwie struktury zarządcze. Administracyjna – odpowiedzialna za
logistykę pracowników nocujących na terenie ośrodka – oraz wojskowa, kierowana przez pułkownika
Holstaina. Do niego należały wyładunek i faktyczny transfer robotników. To on zarządzał ośrodkiem i
miał tu nieograniczoną władzę podbudowaną batalionem żołnierzy.
Po krótkiej, lecz krępującej ciszy Lines zaprosiła Elizę do swojego biura na dalsze szkolenie, z ulgą
opuszczając centrum kontroli pełne żarłocznych męskich spojrzeń. Już w drodze zaczęła opowiadać o
strukturze obozu, obowiązkach i zakazach.
– Nie wolno nam kontaktować się z robotnikami ani też przebywać w pobliżu platform podczas
wyładunku. To dla twojego bezpieczeństwa, bo chłopcy potrafią być bardzo napastliwi, nawet
agresywni, zwłaszcza wobec kobiet – tłumaczyła zdziwiona nagłym rozbawieniem podwładnej. – W
każdym razie tu lepiej nie łamać zasad, bo pułkownik Holstain nie wybacza – dodała, otwierając drzwi
do malutkiego biura, gdzie przez pół godziny zanudzała dziewczynę dokładną rozpiską struktury
obozu. Pokazywała punkty na mapie, zakreślała strefy zakazane i ważne budynki, hipnotyzując ją do
granic uśpienia przed interaktywnym blatem własnego biurka.
Eliza słuchała uważnie, ale słowa w natrętny sposób umykały jej, zostawiając po sobie monotonny
szum fal na oceanie niepohamowanej obojętności. Drastyczne rozkojarzenie dziewczyny pogłębiał
jeszcze cytrusowy mocny zapach perfum, jak opium nęcąc ją wytrawnością i obezwładniając słodką
nutą lasu, zapraszając w głąb tajemnicy i ciągnąc do źródła. Przez nieuwagę dotknęła nosem ramienia
Lines.
– Co ty robisz? – zapytała chorąży zdziwiona wbitym w jej skórę obcym narządem.
– Przepraszam! – odpowiedziała natychmiast Eliza i wróciła do pionu, jak puszczona sprężyna,
mrożąc obie w harmonizującym dusze onieśmieleniu. Związane milczeniem, zahipnotyzowane
spojrzeniem, tkwiłyby tak wieczność, gdyby nie warkot męskich kruszących nastrój słów.
– Lines, gdzie moje raporty – zapytał główny zarządca ruchu, wbijając się klinem napastliwości w
nietrwały ich moment nieporozumieniem splątany. Jak burza przygnał do biurka, przynosząc
nawałnicę niesmacznych spojrzeń w stronę nowej pracownicy. – A ty kto? – zapytał zalotnie.
– Starszy kapral Giliatto! – zameldowała Eliza, nauczona ignorować rozpinający jej mundur wzrok
przełożonego.
– Fajna z ciebie sztuka – zażartował z prostackim uśmiechem mężczyzna, przysunął się bliżej, a
jego dłoń z impetem wylądowała na pośladku dziewczyny, głuchym dźwiękiem wypełniając małe
pomieszczenie. – Później się poznamy, co? – zaproponował, głupio podskakując brwiami.
– Jeśli pan chce – zaszczebiotała Eliza, odtwarzając oczekiwaną od niej rolę w tej podłej grze.
– A ty – oficer rzucił chłodno w stronę Lines – prześlij mi wreszcie te raporty, bo Holstain nas nie
wypuści z roboty.
– Tak jest, za chwilę je prześlę – ponuro potwierdziła chorąży.
– No to lecę dalej. Widzimy się później – przypomniał Elizie główny zarządca i z uśmiechem
zwycięzcy, mierząc ją jeszcze raz wzrokiem, jak produkt na półce, zawrócił i zniknął za drzwiami,
zostawiając po sobie nieprzyjemny posmak w ustach dziewczyn.
– Świnia – pomrukiem stwierdziła Lines.
– Świnia – głośno powtórzyła Eliza z szerokim, radosnym uśmiechem, który odbił się duplikatem
na twarzy jej przełożonej, wiążąc obie ignorującą wszelkie stopnie wojskowe kobiecą solidarnością.
Dalsze szkolenie przebiegło już bez zakłóceń w gęstej atmosferze teatralnej sztuki, po której Eliza
mogła pójść na przerwę obiadową. Tam poczuła się jak danie główne wśród zerkających znad talerzy
mężczyzn. Na wilcze spojrzenia odpowiadała złośliwym wywracaniem oczu, a na odważniejsze zaloty
– żartami i udawaną bezradnością, tocząc wieczny pojedynek na intymne sygnały i celowe
nieporozumienia. W ten sposób rozbudzała nadzieję, tworzyła emocjonalny wentyl, gwarantowała
każdemu minimum uwagi, a sobie dawała szansę uniknięcia najgorszego scenariusza. Wiedziała już
doskonale, co desperacja i wyimaginowane poczucie poniżenia, płynące z niedowartościowania,
potrafią uczynić z mężczyzną.
Prowadząc tę ryzykowną grę, Eliza przetrwała obiad, by następnie zmierzyć się z trzygodzinnym
zadaniem zleconym jej przez sierżant Stellę. Musiała porównywać elektroniczne raporty stanów
magazynowych z notami kontrolnymi pracowników. Absurd tej pracy polegał na tym, że jedynymi
osobami zdolnymi cokolwiek ukraść w obozie pełnym żołnierzy byli kontrolerzy, więc szukanie
rozbieżności w ich raportach mijało się z celem. Ostatni raz tak bezsensownej straty czasu Eliza
doświadczyła, będąc w Kalisto, kiedy jeden z oficerów za karę zlecił jej liczenie pojazdów
przejeżdżających przez zerwany most. Wtedy przynajmniej mogła pobyć na świeżym powietrzu, a
teraz musiała sterczeć przed ekranem i jak dziecko porównywać cyfry, otoczona zgarbionymi
sylwetkami przyssanych do swoich komputerów pracowników administracyjnych.
Na sygnał końca pracy mężczyźni ruszyli niezmiennie nieszczęśliwi w stronę peronu, by tam
skumulować się w jedno wielkie ciało niezadowolenia, czekające na transport do Welmond, gdzie
znajdowała się wspólna dla wszystkich noclegownia. W obozie na noc zostawali tylko żołnierze
pułkownika Holstaina i starsi oficerowie porządkowi. Wieczory spędzali oni w prowizorycznym
pubie, pijąc pędzony przez siebie ohydny alkohol wymieszany z równie niesmacznymi rozmowami, a
potem szli do swoich pokoi i próbowali zasnąć przy warkocie jeżdżących ciężarówek wywożących
śmieci po całym dniu transferów.
Dokładnie o dziewiętnastej Lines wstała od komputera i ruszyła w stronę baru, spragniona
hałaśliwego bełkotu i rozluźnienia, jakie dawał obrzydliwy, śmierdzący syntetycznym roztworem
samogon. Niczym lekarstwo każdego dnia przełykała go w kącie sali, przy swoim ulubionym stoliku,
gdzie cień skrywał zmęczenie i przez godzinę pozwalał uniknąć spojrzeń upojonych mężczyzn. Potem
z reguły ich napastliwe uśmiechy, głupkowate zaloty, pijane gesty dopadały ją, wyganiając z baru w
poszukiwaniu spokoju gdzie indziej. Jak każdego dnia, dziś też Lines obrała okrężną drogę, tuż przy
granicy strefy zakazanej, by wydłużyć spacer w Słońcu i nasycić się promieniami. Lubiła kluczyć
między budynkami, każdym zmysłem wychwytując oznaki nadchodzącego ciepłego wieczoru. Z
przyjemnego roztargnienia wyrwał ją widok Elizy żującej kosmyk włosów stojącej przed jednym z
budynków w niedozwolonym po godzinach obszarze obozu. Z ogromną torbą między nogami
wpatrywała się w stalową bramę, jak w kartki wyjątkowo ciekawej książki.
Prowadzona obowiązkiem Lines ruszyła w jej stronę gotowa skarcić podwładną za przebywanie w
strefie zakazanej.
– Dlaczego tu stoisz? – zapytała tonem oficera i od razu zmiękła skąpana w lazurowych oczach
zaskoczonej dziewczyny.
– Nie mam jeszcze przydzielonego noclegu, pani chorąży – zgłosiła z pokorą Eliza, rozrysowując
zakłopotanie na twarzy.
– Jak to? Nie przydzielili ci noclegu?
– Nie, pani chorąży.
– Rozumiem, czasami im to umknie – już łagodnie stwierdziła Lines obezwładniona dziecinną
szczerością dziewczyny i jej słodką ekspresją bezradności. – Spocznij – poleciła, likwidując barierę
oficerskiego protokołu, który po pracy nie był im niezbędny. – Wiesz, że nie powinnaś tu przebywać?
– Tak, wiem, przepraszam – tłumaczyła się Eliza – ale chciałam obejrzeć te budynki, bo
zauważyłam, że są dźwiękoszczelne. Po co? – zapytała.
– Dźwiękoszczelne? – powtórzyła niedowierzająco Lines i okiem śledczego zaczęła przyglądać się
bramie.
– Widzi pani te zawiasy? Dokładnie takie montowali w drzwiach dźwiękoszczelnych do samotnej
sali w jednostce wojskowej, do której trafiłam, gdy byłam mała. Oficerowie nazywali tak
pomieszczenie, gdzie mogli rozmawiać bez obaw o podsłuchy – wytłumaczyła Eliza, pokazując
płaskie, przypominające klamry paska od spodni, metalowe bloki na bramie budynku. – Wszystko jest
idealnie uszczelnione, a ściany wydają się bardzo grube. Po co to wszystko? Przecież tędy robotnicy
tylko przechodzą.
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam – szczerze odpowiedziała Lines. – Może chodzi o to, że w
środku dezynfekują robotników po długiej podróży? – próbowała zaspokoić ciekawość podwładnej. –
Zresztą to nie ma znaczenia – dodała, kierowana silnym poczuciem, że wkracza na zakazany temat. –
W nocy nie jeżdżą już pociągi, więc utknęłaś tutaj. Później pomyślimy, gdzie cię przenocować, a teraz
możesz iść ze mną do pubu – zaproponowała i pokazała drogę.
Eliza uśmiechnęła się, jak dziecko w dniu swoich urodzin, i wyciągnęła w stronę Lines otwartą
dłoń.
– Jestem Eliza, i jeśli chcesz, nie musimy trzymać się wojskowych wytycznych.
Lines zdębiała na widok bladych delikatnych palców wycelowanych w jej brzuch. Niczym lufa
karabinu groziły całej hierarchii administracyjnej obozu.
– Oczywiście w pracy nadal jestem kapralem słuchającym rozkazów – sprostowała Eliza i
uśmiechnęła się jeszcze szerzej, uwalniając tajemnicze pokłady dziewczęcej wrażliwości, która w
mgnieniu oka rozwiała wszelkie wątpliwości jej przełożonej.
Jak w lustrze, Lines odbiła uśmiech i chwyciła rękę dziewczyny, po raz pierwszy od sześciu
tygodni czując ciepło prawdziwej ludzkiej interakcji nieskażonej wojskową surowością. Ich
samoistnie pęczniejący pod bramą śmiech przypieczętował ten skromny bunt wobec restrykcji
DARPA i napełnił je czerpaną z wzajemnej bliskości radością. Choć żadna nie miałaby odwagi tego
przyznać, to właśnie zawarły przyjaźń na całe życie.
– Wiesz co? – jak odczarowana mówiła Lines. – Ten pub to nora dla facetów. Jeśli nie chcesz się z
nimi użerać, proponuję pójść do mnie. Mam jeszcze prawdziwe wino na specjalną okazję.
– Tak jest, pani chorąży! – zadrwiła z wojskowego sznytu Eliza, pomagając obu wyrzucić z siebie
ostatnie ochłapy żołnierskich manier, które od teraz były jak paliwo dla spajających ich przyjaźń
żartów.
Nigdy wcześniej Lines nie czuła się tak swobodnie w towarzystwie drugiej osoby. Splamione krwią
nazwisko i drastyczna historia były piętnem, które odgradzało murem każdego. Potępiające spojrzenia,
pełne strachu lub pogardy, otaczały ją od dziecka gęstym lasem, w którym Eliza pojawiła się niczym
Słońce po długiej, zimnej nocy. Jako jedyna nie zwracała uwagi na jej przeszłość, jakby dzień
poprzedni nie istniał, nie miał znaczenia, wymazywał swoją historię z końcem doby, zamiast odkładać
smutki na później. Dzięki temu obie natychmiast nawiązały emocjonalną więź i stworzyły własny
język uśmiechów, wycinając myśli z tego samego szablonu. Były jak kontrast bieli i czerni zamknięte
w harmonijnym zdjęciu i jak dwie krople wody uformowane na odległych krańcach świata i czasu.
Schowane przed pustką obozu w małym pokoiku, który w dzień dla Lines był biurem, a w nocy
sypialnią, oddawały się potokowi słów i magii zapadającego zmroku. Betonową podłogę usłały
kocami, jak małe dziewczynki budując sobie fort plotkarski, gotowe skosztować prawdziwego wina,
które teoretycznie nie powinno istnieć.
– Skąd je masz? – zapytała Eliza.
– Znalazłam pod drzwiami – zdradziła z szyderczym uśmiechem Lines. – Ktoś je tam zostawił, bo
pewnie pomylił pokoje, a że nikt się po to nie zgłosił, to schowałam.
– Poważnie? Przecież to niebezpieczne.
– Dlatego trzeba je szybko wypić.
– Myślisz, że będzie dobre? – dociekała Eliza zafascynowana szklaną ciemną butelką w rękach jej
nowej przyjaciółki.
– Nie mam pojęcia. Spróbujemy, to się dowiemy – zażartowała Lines. – Tylko jak to otworzyć? –
pytała, obracając tajemniczy przedmiot i oglądając długą, wąską i szklaną szyjkę.
Eliza przyłączyła się do oględzin, najpierw przystawiając oko do gładkiej, rubinowej powierzchni,
a potem zaglądając od dołu do środka.
– Tu jest jakieś drewno – relacjonowała, skubiąc paznokciem zamknięcie.
Z fascynacją i ogromnym zapałem dziewczyny mierzyły się na przemian z winem, wyrywając
sobie butelkę, komentując próby, żartując z niepowodzeń. W końcu Eliza chwyciła nieustępliwy
przedmiot i z chichotem nastolatki trzasnęła nim o ścianę, rozbijając szyjkę i rozlewając po całym
pokoju sporą część ciemnokrwistej cieczy.
– Masz jakieś szklanki? – zapytała z miną zwycięzcy.
Lines tylko pisnęła na widok takiego marnotrawstwa i zaczęła biegać w kółko, opętana, w
poszukiwaniu odpowiednich pojemników.
– A ten słoik? – zaproponowała Eliza, pokazując wolną ręką kulisty, przeźroczysty przedmiot na
ziemi.
– To nie słoik tylko osłona na lampy.
– Może być.
– Ale to jest na lampy dezynfekcyjne! – krzyknęła Lines.
– To dobrze, znaczy, że jest czysta – stwierdziła Eliza i zaczęła przelewać ciecz, szczerząc przy tym
zęby. – No to teraz możemy się napić – powiedziała z dumą, gdy skończyła proceder. Dziecinną
beztroską upajała Lines lepiej niż jakiekolwiek wino byłoby w stanie.
Każda z dziewczyn ostrożnie wzięła po łyku trunku i razem skrzywione mocnym, ostrym, trochę
owocowym smakiem stwierdziły jednoznacznie, że jest pyszne. Nie mogło być przecież inaczej.
Usiadły na poduszkach i podawały sobie pojemnik, próbując opisać jakby ziemny aromat, krwisty
kolor i gęstą pozostającą na ściankach esencję alkoholu. Za oknem mrok spowił już obóz, ale one tego
nie zauważyły zatopione w winie i sobie nawzajem, rozmawiając o wszystkim, bo nic nie miało dla
nich znaczenia. Liczyły się tylko spędzona razem chwila, intymna nić porozumienia i rosnąca w siłę
przyjaźń.
– Mam pytanie – odezwała się Eliza, podnosząc rękę jak dziecko w klasie. – Nie rozumiem do
końca tych stopni wojskowych. Plutonowy jest nade mną czy pode mną? Mogłabyś mi wyjaśnić?
– Poważnie, nie wytłumaczyli ci tego? – zdziwiła się Lines.
– Wszyscy się wkurzają, jak pomylę, ale nikt nigdy nie ma czasu mi tego wytłumaczyć. Poza tym
wiesz może, czy mój stopień jest z sił lądowych, czy z marynarki? Słyszałam, że te stopnie są
pomieszane i kapral Floty to nie kapral DARPA. Strasznie to poplątane – narzekała Eliza, poważnie
zakłopotana.
– Kapral to kapral, a podziału już dawno nie ma. Jedyne zamieszanie jest w wyższych stopniach,
ale to cię nie dotyczy.
– A plutonowy?
– Jest nad tobą – przyjaźnie wyjaśniła Lines, zaciskając usta, by śmiechem nie poniżyć nowej
koleżanki.
– Kurczę – stęknęła Eliza i napiła się wina. – A ty kiedy awansujesz?
– Ja już nie mogę awansować.
– Jak to?
– Naprawdę nie kojarzysz mojego nazwiska? – dopytywała Lines. – Mój ojciec to Fiodor Lybnitz –
wyznała, ale dziewczyna wciąż kiwała przecząco głową. – On był wysoko postawionym dowódcą i
zginął w zamachu, po którym DARPA zaczęła masową operację antyterrorystyczną. Nie mogę
awansować, bo z takim nazwiskiem zwracałabym zbyt dużo uwagi.
– Przykro mi.
– Nie, mi to nie przeszkadza. Nie muszę awansować, to nie jest...
– Przykro mi, że straciłaś ojca – wtrąciła Eliza, a mrok nocy nagle spowił wszystko dookoła,
konsumując całe ciepło rozmowy, zastępując uśmiech na twarzy Lines bladym licem i porywając ją
wirem wspomnień w najmroczniejsze zakamarki zranionej osobowości. Jej obdarta z grubych szat
pozorów tajemnica sterczała nagością między dziewczynami, przysłaniając wszystko, co do tej pory
zbudowały.
Eliza była zmuszona, by poprowadzić naruszoną lawinę wyznań do doliny ukojenia.
– Co się z nim stało? – zapytała.
– Zginął w zamachu – Lines przyznała bez wiary i woli, by mówić dalej, ale prowadzona
spojrzeniem jedynej przyjaciółki nie mogła już zatrzymać słów. – Zginął na moich oczach –
powiedziała i uciekła wzrokiem na dno ściśniętego między nogami pojemnika z krwistą cieczą. –
Wszyscy wiedzą, że zginął, ale nikt nie wie, że zginął, trzymając mnie na rękach – ujawniała kolejne
fragmenty okrutnej układanki, które jak pokruszone szkło raniły jej duszę.
– Widziałaś, jak umiera?
– Tak. Widziałam wszystko.
– Masz ten obraz przed oczami? – zapytała Eliza, słowami trafiając niczym ostrzem w jej serce.
Lines zadrżała skruszona jak wieża, której fundamenty pękły, powalając wszystko. Podniosła ręce,
próbując obronić się przed niewidzialnym atakiem, i zamknęła oczy, chowając głowę we własnych
ramionach, cichym skomleniem odganiając koszmar.
– Nie bój się – odezwała się Eliza, chwytając w powietrzu jej roztrzęsione dłonie. – To już minęło,
to było dawno, ale najgorsze, co teraz możesz zrobić, to zamknąć się na ten obraz – przekonywała,
klęcząc nad przerażoną dziewczyną. Szukała prześwitu w spowijających ją oparach przerażenia. –
Musisz spojrzeć mu w twarz raz jeszcze, w pełni świadomie. Gdy to zrobisz, ten koszmar minie i
pozostanie tylko smutną historią. Powiedz mi, co widziałaś – poprosiła, delikatnym głosem próbując
odblokować psychiczną jej barierę. – Opisz to dokładnie! – zażądała, napierając agresywnie ciałem,
atakując bliskością i nie pozwalając, by wyrósł między nimi mur izolacji.
– Nie – krótko odparła Lines, szarpiąc się jak zwierzę, skulona, skurczona i zamknięta.
– Rozumiem, myślisz, że to zbyt okropne – stwierdziła Eliza chłodno, lecz nachalnie, by ją obrazić,
zdenerwować, wzbudzić w niej gniew. Podniosła pojemnik z winem, który tkwił między nogami
Lines, i wzięła łyk na odwagę, jak wojownik przed bitwą. Skrzywiła usta, obezwładniona nadmiarem
wytrawnego smaku, i powiedziała dumnie, z wypiętą piersią: – Chcesz wiedzieć, co ja zrobiłam?
Zabiłam człowieka z premedytacją. Zabiłam go – powtórzyła, zderzając śmiałość wyznania z
zaskoczonym spojrzeniem niedawno poznanej dziewczyny. – Zabiłam człowieka, który wyrwał mnie z
domu wariatów, gdy miałam dziesięć lat. Uratował mnie, a ja go zabiłam.
– Jak to? – wymamrotała Lines.
– Popchnęłam go i spadł. Roztrzaskał się na ziemi, a głowa pękła mu na pół – Eliza przyznała z
fioletowymi od wina ustami, które drgały w rozkoszy. – Nigdy mi tego nie udowodnili, ale ja też, jak
ty, mam przyszyte znamię osoby niepożądanej, dlatego musiałam wyjechać z Ameryki.
– Ale dlaczego? – pytała Lines. – Dlaczego go zabiłaś?
– Bo skurwiel mnie gwałcił – mruknęła Eliza niewzruszona. – Zabrał mnie z ulicy tylko po to, żeby
mieć towarzystwo w łóżku – ciągnęła z obrzydzeniem. – Pięć lat spędziłam w mękach, oglądając jego
wygięty ryj, gdy na mnie siedział, aż zebrałam odwagę, wyczekałam okazji i w końcu stało się.
Popchnęłam go i spadł. Zmarł na miejscu, a ja byłam szczęśliwa jak nigdy i wolna od tej parszywej
mendy – zaklęła, jakby chciała słowami zbezcześcić jego grób. Zacisnęła obie dłonie na pojemniku z
winem, czarze z krwią jej wszystkich wrogów, którą przystawiła do ust, by upajać się ich cierpieniem.
Potem, jak człowiek pierwotny, wytarła usta ramieniem i podała kielich zwycięstwa przyjaciółce. –
Twoja kolei – oznajmiła.
Lines długo szukała słów zdolnych oddać nienawiść i obrzydzenie palące jej pierś. Wpatrzona w
niewzruszoną twarz Elizy zrozumiała jednak, że żaden wyraz złości czy empatii nie jest dziewczynie
potrzebny.
– Dobrze zrobiłaś – stwierdziła. Podniosła osłonę lampy w geście gratulacji, a potem wypiła z niej
resztkę wina, nieopacznie pozwalając cieczy spłynąć po brodzie i skapnąć na czarny mundur. Lekko
upojona, rozpalona okrucieństwem świata, Lines chciała tak samo móc stanąć z demonami przeszłości
twarzą w twarz. – Miałam wtedy trzy lata – powiedziała i zamilkła, obserwując z rosnącą ciekawością,
jak Eliza rozpina wojskowy kombinezon, by zrzucić górną jego warstwę. Wpatrzona w biały
podkoszulek dziewczyny i jej blade, otulone złotymi włosami ramiona zbierała odwagę, by mówić
dalej. – To było w naszej rezydencji w Alpach – zaczęła powoli, przełykając niepewnie ślinę. – Oni go
trafili impulsem, gdy trzymał mnie na rękach. Tańczyliśmy dla zabawy, on się śmiał i mówił do mnie.
Wokół wszystko lśniło, pamiętam zieleń, prawdziwą, soczystą jak z bajki, a potem poczułam jego
ciepło bijące we mnie jak ukrop lata. Był jak grzejnik gorący – opowiadała, każdym zdaniem
rozpalając ognisko potwornych wspomnień, pchających ją po równi pochyłej w otchłań panicznego
ataku. – Czas stanął, zatrzymał się w jednym kadrze, jak zepsuty film, a on, on nagle zesztywniał –
jęknęła, a jej głos niczym nóż na tablicy zazgrzytał. – Zamarł w połowie słowa, po prostu stanął,
ucichł, jego uśmiech skamieniał, a oczy, oczy! – krzyknęła i wbiła szpony palców w skronie, by
zablokować obrzydliwe obrazy wyciekające z głowy.
Eliza była przy niej, tuż obok, wtulona całym ciałem, skóra przy skórze, oddech na policzku,
dotykiem kojąc drżenie jej rozpalonych mięśni, pieszczotami łagodząc ból, nic nie mówiąc, nie
osądzając, nie próbując zatrzymać wylewu gęstych mrokiem przeżyć.
– Jego wzrok – szeptała Lines wycieńczona strachem – to spojrzenie, które w jednej chwili żyło,
było, przekazywało mi miłość, nagle zniknęło, prysło, zamieniło się w szarą martwą ścianę –
opowiadała, zaciskając dłoń na delikatnym ramieniu Elizy uległej i oddanej. – W jednej chwili jego
wzrok przeszył mnie, jak taflę szkła, i powędrował dalej, tak jakbym przestała istnieć. To nie jego
wygląd zamrożonego posągu mnie przeraził, rozumiesz? To fakt, że poczułam się, jakbym nagle
zniknęła. Rozumiesz? – Lines zapytała ze łzami w oczach. – Rozumiesz?! Był na mnie skupiony,
przekazywał mi swoją czułość, radość, życie, a potem to wszystko się urwało, a do tego ten zapach,
ten ohydny zapach spalonego mięsa! – krzyknęła w próżnię, zaciśniętymi pięściami obejmując drobne
ciało Elizy. – Ten obrzydliwy zapach, ta spalenizna, to wrażenie martwoty, śmierci, ugotowanych... –
płakała, łamiąc głos i słowa, dopóki fioletowe usta Elizy nie przylgnęły do jej ust, zrywając potok
okrucieństwa soczystym pocałunkiem. Gdy ich wargi w końcu się rozstały, Lines wyszeptała: – Masz
piękne włosy. – Patrzyła w najsłodszą twarz anioła, który swoim ciepłem i blaskiem chronił ją przed
złem.
– To dlatego tak mnie obserwowałaś wcześniej? – zapytała Eliza, zarumieniona na policzkach i
wstydliwie uśmiechnięta, zdradzając, że jest znacznie delikatniejsza, niż to pokazywała.
– Masz mnie.
– Mnie podobają się twoje oczy. Są głębokie i wyjątkowo szczere.
– Szczere?
– Tak, mówią tylko prawdę, i to mi się podoba – przyznała Eliza i zatopiła nos w szyi Lines. Nie
wstydziła się, nie hamowała rąk i szukała pod rozpinanym jej mundurem pieszczot, od których obie
były już uzależnione.
Upojone alkoholem i wzajemnym oczarowaniem, przeplatały kolejne słowa z dotykiem, a czułość
z pochwałami urody, robiąc z tego grę, zabawę o coraz śmielszych zasadach. Nie zwracały uwagi na
hałas przejeżdżających ciężarówek za oknem ani na ich światła zalewające sufit małego, wspólnego
im gniazda. Słodkie uśmiechy, sensualne muśnięcia prowadziły je dokładnie tam, gdzie chciały, a
pulsujący we krwi alkohol niwelował wstyd i wszelkie zahamowania.
Obie siedziały teraz oparte o ścianę, przytulone do siebie, mając na sobie luźne, czarne, zawinięte
w pasie wojskowe kombinezony i białe, proste podkoszulki, które stanowiły standardową bieliznę
żołnierzy. Eliza opierała głowę na ramieniu Lines, a Lines z nieskrywaną przyjemnością chowała usta
w grubych i gęstych włosach Elizy. Ich rozmowy przybrały minimalistyczną formę krótkich uwag,
niezobowiązujących spostrzeżeń, wyrwanych z kadru historii wspomnień, prostych żalów i skromnych
marzeń, które tylko dopełniały najważniejszej dla nich fizycznej bliskości. Obie były oddane
przyjemnościom delikatnego dotyku, który niewinnie pobudzał ich rozmarzone umysły i rozkosznie
balansował na granicy intymnej fascynacji cielesnością. Lines opuszkami palców wędrowała w górę i
w dół po ramieniu Elizy, a Eliza całą dłonią podążała za linią jej piersi, czerpiąc przyjemność zarówno
z wrażenia delikatnej cery dziewczyny, jak i wyjątkowego zapachu otaczających ją perfum.
– Uwielbiam twój zapach – mruknęła Eliza, dla zabawy próbując wsadzić nos w piersi ukochanej,
która wybuchnęła śmiechem podatna na łaskotki.
– Podobają ci się te perfumy? – zapytała Lines.
– Są cudowne. Skąd je masz?
– Znalazłam je w Dorsan. Były w ruinie budynku, który chyba kiedyś był wielkim sklepem. Są
bardzo stare, ale wciąż pachną.
– Mam ochotę cię zjeść – warknęła Eliza i ukąsiła soczystą jej pierś.
– Przestań – poprosiła Lines, mrucząc jednak z rozkoszą. – Nie sądziłam, że ktoś to kiedyś
zauważy. Faceci chyba już nie zwracają uwagi na zapachy.
– Używasz ich dla facetów?
– Nie. Nie wiem, w sumie. Używam ich dla siebie, a z mężczyznami nie chcę mieć nic wspólnego.
– Ciekawe – stwierdziła Eliza, czując, że zbliża się kolejne wyznanie. Z błyskiem w oku
wyczekiwała następnych słów. Gdyby miała ogon, na pewno by nim teraz merdała.
– Nigdy nie miałam kochanka – zdradziła Lines, wzruszając lekko gołymi ramionami. – Nie
dlatego że się wstydziłam. Po prostu żaden mężczyzna nigdy na mnie nie patrzył jak na kobietę –
tłumaczyła, szukając słów i próbując wybrnąć z krepującej dla siebie sytuacji. – Zawsze byłam...
– ...swoim odbiciem? – dokończyła Eliza.
– Odbiciem, tak. Widzieli we mnie moje nazwisko, mojego ojca...
– ...moją przeszłość... – znów dodała Eliza, wciąż wisząc na jej ramieniu, jak wierny towarzysz.
– Moje stygmaty – wymieniała Lines.
– Moje pochodzenie.
– Nie wiem, czy to dlatego właśnie, że żaden mężczyzna nigdy nie przebił się przez te pozory, czy
może po prostu nigdy nie czułam pożądania – głośno rozmyślała Lines, wpatrzona w ścianę po drugiej
stronie pokoju. – Przyznam, że boję się ich dotyku. Przeraża mnie wrażenie męskich rąk na mojej
skórze. Nie chcę ich, odpychają mnie i nie potrafię inaczej – opowiadała, wpadając w spiralę
samokrytyki.
– Myślisz, że to dlatego że twój ojciec zginął, trzymając cię na rękach? – zasugerowała Eliza,
uważnie obserwując reakcję swojej ulubienicy.
Lines zaniemówiła, bo nigdy nie przyszło jej to do głowy. Nie podejrzewała, że doświadczenie z
wczesnego dzieciństwa mogło wywierać taki wpływ.
– Nie wiem, może – w końcu powiedziała, nie chcąc roztrząsać tematu swojej traumy.
– Mnie mężczyźni zawsze odrzucali – bez trudu przyznała Eliza. – Te ich słodkie teksty, podrywy,
żałosne próby podkreślenia mojej urody, jakby nic innego się nie liczyło. Wszystko to tylko
wzbudzało niechęć we mnie. Albo patrzyli na mnie, jak na dziwadło, psychicznie chorą dziewczynkę
zniszczoną w dzieciństwie, albo zwykłe mięso na obiad. Teraz mnie to w ogóle nie rusza.
Odpowiadam im, żeby zatkali się nadzieją i dali mi spokój, a potem wszystko zapominam i jak trzeba,
zaczynam od nowa – powiedziała z szyderczym uśmiechem na ustach. – Faceci to małpy. Ich żądze
można trzymać w nieskończonym kółku podniet i gry wstępnej.
– Jak ty to robisz?
– Udaję głupka z krótką pamięcią i faceci się na to nabierają.
– Nie chodzi mi o grę z facetami – zaprzeczyła Lines – tylko o to, co robisz z przeszłością. W jaki
sposób sprawiasz, że nie ma na ciebie wpływu? Jak ją usuwasz z pamięci?
– Nie usuwam – szybko sprostowała Eliza. – Po prostu ją akceptuję, a potem odkładam na bok, jak
książkę, ale nigdy nie wyrzucam, bo wracając do niej, mogę wrócić do wydarzeń, które mnie
ukształtowały. To ważne – powiedziała, próbując przebić magię upojnej chwili istotą swego
przesłania, nieświadomie znów do ust wkładając kosmyk włosów. – Nigdy nie zapominaj koszmaru,
wręcz przeciwnie, powtarzaj go w głowie, aż straci siłę, a potem zaksięguj w archiwach pamięci. W
ten sposób stanie się twoim trofeum, aktem zwycięstwa, a jeśli jeszcze zamkniesz go w jakimś
fizycznym przedmiocie, to będziesz miała talizman, namacalny dowód odwagi, wiesz, taki amulet
dodający ci sił – przekonywała, rozpalając się przemową.
– A ty taki masz?
– Tak. Zachowałam sobie rękawiczkę.
– Jaką rękawiczkę? – zapytała Lines, nagle wyjątkowo pobudzona.
– Znalazłam ją w willi na przedmieściach Nowego Jorku. Tam przetrwałam rok w jakiejś sekcie,
zanim ten skurwysyn mnie zabrał. Powiedział, żebym wzięła tę rękawiczkę na pamiątkę, bo już nigdy
tam nie wrócę. Skojarzyłam ją więc najpierw z czymś szczęśliwym, ale potem...
– To śmieszne – wtrąciła Lines, kiwając z niedowierzania głową. – Ja też mam rękawiczkę na
pamiątkę.
– Tak?
– Tak. Matka dała mi ją po tym, jak zginął mój ojciec. Mówiła, że to bardzo ważna rękawiczka i że
muszę odnaleźć drugą do pary, by ocalić świat. Myślę, że zwariowała po jego śmierci, ale trzymam tę
rękawiczkę do dziś, w sumie nie wiem dlaczego.
– Czerwona?
– Krwistoczerwona, a co?
– Masz ją tu? – zapytała Eliza, z niecierpliwości przystawiając nos do twarzy Lines. Gdy dostała
pozytywną odpowiedź, pognała, jak wiatr zwiewnie, do swojej torby rzuconej w kąt pokoju. Niemal
zanurzyła w niej głowę, wypinając zgrabne pośladki w stronę dziewczyny.
– Gdybym miała odejść od ciebie, ma ukochana – Lines próbowała ujarzmić w słowach szum
alkoholowego upojenia – czy potrafiłabym się jeszcze śmiać?
– Co? – mruknęła Eliza zakopana w torbie. Wyrzucała na podłogę kolejne przedmioty, grzebień,
jakieś brzęczące pudełko i naszyjnik z ogromnym metalowym medalionem, w którym była wycięta
liczba osiemnaście.
– Nic – cicho odparła Lines. – Co to za straszny wisior? – zapytała.
– A dostałam od chłopaków z jednej hali na dziewiętnaste urodziny.
– Dziewiętnaste?
– Nie nauczyli ich za bardzo liczyć – wyjaśniła Eliza i dalej grzebała w torbie. – Mam! – w końcu
krzyknęła i wyciągnęła czerwoną, trochę wypłowiałą już rękawiczkę, prezentując ją w powietrzu z
szerokim uśmiechem na twarzy.
Lines wyskoczyła z koców, stanęła na baczność, przez chwilę czując się jak na pokładzie
rozkołysanego okrętu, a potem dopadła biurka i z najniższej jego szuflady wyjęła własny zachowany
egzemplarz rękawiczki.
– Co wyświetla twoja? – zapytała z przerażoną miną, trzymając tajemniczy przedmiot w palcach,
jak obrzydliwego robala.
Najpierw Eliza, po niej Lines – pierwsza z fascynacją, druga z przerażeniem – zaczęły naciągać
materiał na dłonie, walcząc z miniaturową garderobą, rozszerzając ją do granic wytrzymałości i
próbując znów uruchomić te exoubrania z przeszłości. Pierwsza napis wyrecytowała Eliza.
Znajdź drugą rękawiczkę, Evelyn!
Po niej, rozdygotanym głosem, wyświetlany tekst przeczytała Lines.
Gdzie jest druga rękawiczka, Evelyn?
Dziewczyny zdębiały, wpatrzone w siebie, jak w istoty z innego świata. Jedna zaintrygowana,
druga skąpana strachem, obie gotowe poznać łączącą je tajemnicę z dzieciństwa.
– I co teraz? – zapytała piskliwym głosem Lines.
– Zbliżmy je – odważnie zaproponowała Eliza, robiąc krok w stronę centrum pokoju, gdzie ich
wyciągnięte przed siebie ręce złączyły dwie, przez lata zagubione rękawiczki. Zetknięte barkami,
policzkami i małymi palcami dziewczyny stworzyły ekran na wewnętrznej stronie swoich dłoni.
Lodowaty dreszcz spłynął obu po plecach na widok zawieszonego w przestrzeni tekstu, który
wspólnie próbowały przeczytać, Lines łamiącym się głosem, a Eliza pełnym dzikiej euforii.
Evelyn,
kiedy nas już nie będzie, losy wszystkich ludzi spoczną w twoich rękach. Knossos, o których tyle
wiesz z moich opowieści, istnieją. Jeśli świat ma przetrwać, muszą dostać to, czego chcą. W twojej
małej skrytce na słodycze (pamiętasz królestwo Ignacego?) znajdziesz dalsze wskazówki. Złoty skarb
musi trafić w ręce kosmicznych piratów w odpowiednim czasie, w odpowiednim miejscu. Jeśli
dokończysz powierzoną nam sześćset lat temu misję, Słońce i Ziemia będą całe i zdrowe, tak jak ci
obiecałem. A teraz szukaj królewskiego błazna. Tylko pamiętaj, że oni patrzą, więc nikomu nic nie
mów, dobrze?
Bądź dzielna, Evelyn!
Daim Wistros
Ciała wtulonych w siebie dziewczyn zsynchronizowały drżenie, strachem i fascynacją mieszając
się w jednej symfonii skrajnych uczuć. Kiedy kolejna ciężarówka pomknęła za oknem, zalewając
pomieszczenie światłem, Lines odskoczyła w bok, zrywając połączenie rękawiczek.
– Jak to patrzą? Kto?! – zapytała na skraju histerii.
– Knossos? – po chwili odpowiedziała Eliza wciąż wpatrzona w swoją dłoń.
– Kto to? Nigdy o nich nie słyszałam!
– Nie wiem.
– Dlaczego chcą zniszczyć świat?! – dociekała Lines, ściągając rękawiczkę i miotając nią w kąt
pokoju, by tym symbolicznym aktem odrzucić dopiero co poznaną tajemnicę.
– Nie wiem – powtórzyła bez przekonania Eliza. – Może to jakaś gra, zabawa ojca z córką?
– Gra? Gra?!
– Tak myślę. Trochę słyszałam o rodzie Wistros. Możliwe że to jeden z ich dziwacznych
pomysłów.
– Ale moja matka mówiła, że ta rękawiczka ocali świat! Skąd wiedziała?! – Lines napędzała swój
histeryczny stan, błagając wzrokiem o jakieś wyjaśnienie.
– Nie mam pojęcia – szczerze przyznała Eliza i wzruszyła ramionami.
Obie były zdezorientowane i wystraszone, ale reagowały zgoła odmiennie. Niekontrolowanej
ekspresji lęku jednej druga przeciwstawiała apatyczną i pasywną postawę obojętności. W ciszy
nieobecnych słów i rozpędzonych w głowach racjonalizujących odkrycie myśli dziewczyny
nieświadomie zbliżyły się do siebie, jakby pragnieniem dotyku chciały oswoić okrutną prawdę.
Napędzane samotnością, mrokiem nocy i burzącą spokój wiadomością znów splotły objęcia,
bliskością ciał walcząc z całych sił o przetrwanie. Wróciły do uwitego wcześniej gniazda i nic już nie
mówiły. W intymnej synergii dusz i z zsynchronizowanymi oddechami, by zbudować jedność
istnienia, które dawało im nieporównywalną z niczym rozkosz, zmrużyły oczy i zasnęły.
Następnego dnia obie starały się nie zwracać na siebie uwagi. Lines znów była starszym oficerem
porządkowym, skrytym w sobie i niedostępnym, a Eliza zwykłą pracownicą obozu, niedoświadczoną i
prostolinijną. W stołówce usiadły przy oddzielnych stołach, nie wymieniając nawet jednego
spojrzenia, a potem wraz ze wszystkimi ruszyły do pracy, Lines na poranny brief, Eliza prosto do
centrum kontroli, gdzie pół dnia spędziła przed panelem, podziwiając cichą pracę komputera. Jak
skała stercząc nad ekranem, zastanawiała się, czy dostanie dziś jakiekolwiek zadanie, ale nikt nie
przyszedł, nikt o nic nie pytał. Poszła więc na dodatkowe szkolenia z zakresu bezpieczeństwa i
higieny wykonywanego zawodu. To nic, że nikt inny nigdy takich kursów nie zaliczał. Słodki chichot i
obietnica szybkiego powrotu pozwoliły Elizie całkowicie przyćmić i tak nadwyrężoną już bezmyślną
pracą inteligencję jej nowych towarzyszy. Poza tym dawno zrozumiała, że im bardziej mężczyźni
oblepiają ją spojrzeniami, tym mniejszą zwracają na nią uwagę. Szczebiotliwość i otwarta banalność
doskonale kryły wszelkie niestosowne intencje.
Wolna od mordęgi okropnego znudzenia znalazła sobie ciche miejsce na dachu jednego z
opuszczonych budynków i z góry obserwowała życie w obozie. Szczególną uwagę zwracała na
platformy i korytarze transferowe, których strzegły ciężko uzbrojone oddziały DARPA. Ssąc pukiel
włosów, myślała o wczorajszej nocy, odtwarzając ciepło zetkniętych ciał, wilgoć scalonych ust, głębię
zjednanych oczu. Jednocześnie wylegiwała się w pulsujących promieniach Słońca, które wisiało nad
jej głową groźbą zagłady zainscenizowanej przez obce, lecz świadome siły płynące z otchłani
wszechświata.
Lines, jak co dzień, musiała poświęcić ranek na logistykę zakwaterowania kilku tysięcy
robotników, a potem nadzorować remont dwóch ostatnio doszczętnie zdewastowanych pożarem
noclegowni. Nie narzekała jednak na natłok obowiązków, traktując je jak remedium na oślepiający
umysł, niezmazywalny w głowie obraz puszystych i pachnących włosów Elizy. Pragnęła zanurzyć w
nich każdy swój zmysł, utonąć bezmyślnością, zgubić rozsądek, spłonąć żądzą i znaleźć ukojenie w
błogostanie prawdziwej miłości. Ubóstwiała ich aksamit i blask, a także bladą cerę dziewczyny, jej
gładkie ramiona, chłodny błękit oczu i przepyszny uśmiech. Opętana płomiennymi myślami, zaplątana
w nich jak ryba w stalowej sieci, próbowała pracować, ignorując budzący rozkoszne wspomnienia
smak wczorajszego w ustach wina.
Ostatni odjeżdżający ze stacji pociąg zabrał wszystkich pracowników obozu, z wyjątkiem starszych
oficerów i Elizy. Ta wróciła na swoje stanowisko tuż przed końcem pracy, rozkładając bezradnie ręce i
narzekając na nudnych wykładowców wyimaginowanego kursu. Poklikała jeszcze losowo na panelu,
po czym zgłosiła kolegom, że musi tylko zdać raport i zaraz dołączy do nich w pociągu. Ci
bezkrytycznie w to uwierzyli i niczym głodne psy skakali sobie do gardeł, walcząc o pozycję w
kolejce do jej cnotliwych pieszczot. Tymczasem Eliza zakradła się do biura Lines, gdzie czekając na
ukochaną, badała z nudów czerwone rękawiczki, z którymi dziewczyny jeszcze nie zdecydowały, co
zrobić.
– Nareszcie! – zawołała Lines, wchodząc do biura i natychmiast uwalniając się z uścisku zapiętego
pod szyję munduru. W oswobodzoną jej pierś, jak powiew wiatru, wpadła Eliza, obejmując ją
pieszczotami i witając lekkimi pocałunkami. Wtulone i wpatrzone w siebie, wreszcie mogły spełnić
marzenia – jedna schować dłoń w promieniach włosów ukochanej, druga nasycić zmysły zapachem
cytrusowej miłości. Tak spięte w nierozerwalną całość tkwiły przy drzwiach pokoju kilka minut,
spojrzeniami opowiadając sobie wzajemne historie tęsknoty.
– Co się stało? – zapytała Lines, widząc w oczach ukochanej tłamszące radość zmartwienie.
– Nie jestem pewna – odparła Eliza, odwracając twarz, ale wciąż łaknąc pieszczot. – Myślę, że coś
jest nie tak.
– Co masz na myśli?
– Nie podoba mi się to miejsce.
– Nie rozumiem. – Lines mocniej wtuliła dziewczynę w siebie, nagle opętana strachem, że za
chwilę ukochana wyrwie się jej i jak ptak wyleci przez okno.
– Obserwowałam dziś platformę.
– Kiedy?
– W centrum nic się nie działo, a komputer pracował w zasadzie sam, więc poszłam się przejść.
– Co?! – krzyknęła Lines, odzyskując rangę chorążego. – Opuściłaś stanowisko? Tak po prostu? –
zapytała, czując nieodpartą pokusę, by skarcić Elizę za niesubordynację. Odnajdywała w tym pomyśle
skrajnie dziwne zmysłowe pożądanie.
– Zauważyłaś, że nasza praca jest zbędna?
– Co? – podniosła głos Lines. – Zbędna?
– Wykonujecie tu mnóstwo pracy, sama widziałam. Naprawiacie budynki, kierujecie ruchem
towarów i ludzi, cały czas trwają jakieś szkolenia wojskowe, ciężarówki wożą sprzęty – kolejno
wymieniała Eliza – a my siedzimy i klepiemy w ekrany różne drobne czynności, od menu posiłków,
po harmonogram sprzątania łazienek. Wiem to, bo pytałam ludzi, co robią. Nie sądzisz, że to
niepotrzebne?
– Niepotrzebne? Tak wygląda praca obozu.
– To dlaczego nikt nie ma dla mnie żadnych rozsądnych zadań? – zapytała Eliza. – Nikt, kogo
pytałam, nie miał nic wspólnego z transferem robotników. Mam wrażenie, że przysłali mnie tu tylko
po to, żeby zrobić tłok, żeby było więcej ludzi, żeby po prostu działo się więcej – wyrzuciła z siebie,
wkładając końcówki blond włosów do ust. – Przecież do transferu robotników nie trzeba aż tyle osób.
Komputery same mogłyby wszystko ustalać, zresztą nawet to robią. Gdybyśmy zniknęli, to nic by się
nie stało.
– A kto by remontował infrastrukturę?
– A kto ją tak często niszczy? – odbiła pytanie Eliza i zerwała ostatni między nimi kontakt, robiąc
krok w głąb pokoju.
– O czym ty w ogóle mówisz – chłodno wyraziła swoje oburzenie pani chorąży, traktując
skruszoną wieź jak zdradę. – Nie masz pojęcia jak działa obóz. Obsługujemy wszystkie transfery we
wschodniej Europie, a poza tym mamy tu całą jednostkę wojskową, którą też trzeba wyżywić i
obsłużyć. Robotnicy to stada rozwydrzonych dzieciaków, które niszczą wszystko na swojej drodze.
Jestem pewna, że te podpalenia to ich sprawka, a poza tym może nie zauważyłaś, ale po drugiej
stronie platformy jest dalsza część obozu dla dziewczyn, gdzie też jest mnóstwo pracy do zrobienia.
Spędziłaś tu dopiero drugi dzień...
– Jesteśmy tylko zasłoną – przerwała Eliza bezlitosny wywód swojej przełożonej, odpływając na
drugą stronę pokoju, gdzie stanęła skąpana w słonecznym blasku. – To tak, jakby chcieli odciągnąć
naszą uwagę od czegoś innego. Jakbyśmy były tylko zasłoną czegoś dużo bardziej okropnego –
ciągnęła, a jej włosy błyszczały w strumieniach wpadających do środka promieni, gnębiąc rozdrapaną
porzuceniem duszę Lines. – Całe popołudnie obserwowałam platformę i ludzi wchodzących do
bloków transferowych i wychodzących z nich – dziewczyna kontynuowała, monotonnym głosem
zdradzając odcień budowanego przesłania. – Tłumy chłopaków kłębiły się przy wagonach, było ich
mnóstwo, setki. Przechodzili przez bramy do obozu i wychodzili po drugiej stronie, ale coś było nie
tak.
– Co? – wtrąciła Lines, przerażeniem przyssana do drzwi.
– Nie miałam dobrego widoku, ale mimo to coś się nie zgadzało.
– Co?!
– Było ich za mało – stwierdziła Eliza, a groza wypełniła pokój. – Nie wszyscy wychodzili po
drugiej stronie. Jestem tego pewna. Sprawdziłam to, obejrzałam wyjście i nie ma tam innej drogi.
Część z nich została w środku.
– Oni tam biorą prysznice, więc pewnie część wyszła później.
– Nie wyszła! – krzyknęła Eliza, rozsypując się emocjonalnie tak, jak wczorajsza butelka wina
rozbita o ścianę. – Oni nie wyszli, w ogóle! Patrzyłam na bramę kilka godzin i nikt więcej nie
wyszedł! Za to do środka weszli kolejni chłopcy! – ryczała rozdrażniona. – Co oni tam z nimi robią?!
– Spokojnie – poprosiła Lines, próbując dotrzeć do rozhisteryzowanej dziewczyny. Z rękami
wyciągniętymi przed siebie zrobiła kilka kroków, ale Eliza, niczym lwica, chodziła od ściany do
ściany, wyraźnie dając do zrozumienia, że zaatakuje każdego, kto podejdzie za blisko. Stanęła więc w
bezpiecznej odległości i próbowała uniknąć jej spojrzeń rzucanych jak ostrza na oślep. W gardle czuła
duszącą bezradność, w brzuchu mrowienie strachu, w głowie miała pustkę.
– Może zatrzymali ich tam? Przytrzymali w środku, może wypuścili innym, bocznym wyjściem,
nie wiem! – odparła, podnosząc wyżej ręce w błagalnym geście, by Eliza odpuściła i pozwoliła im
wspólnie cieszyć się nadchodzącym wieczorem.
– Chcę tam pójść i zobaczyć to na własne oczy – zdecydowała Eliza.
– Ale to teren zakazany! Nie mam tam dostępu!
– Włamiemy się.
– Jak?!
– Z góry – wyjaśniła Eliza. – Widziałam na dachach budynków otwory wentylacyjne wystarczająco
dla nas duże. To nie jest daleko. Przejdziemy się, wejdziemy na dach, zobaczymy, co jest w środku, i
wrócimy. Nikt nic nie zauważy – przekonywała z pewnością, której jej przełożona nawet w ułamku
nie miała.
– A strażnicy? – ciszej zaprotestowała Lines, czując w oczach wilgoć napływających łez.
– Nie ma ich aż tak dużo. W nocy jest ciemno. Jak nas zatrzymają, to powiemy, że się zgubiłyśmy
– Eliza zdradzała szczegóły planu. – Zostaw to mi, umiem przekonać każdego mężczyznę –
stwierdziła z szyderczym uśmiechem na masce szaleńca. – Weźmiemy z magazynu zwijane linki i
przebierzemy się w zwykłe ciuchu, jak na imprezę, bo mundury mogą być śledzone. Pójdziemy koło
północy, kiedy oficerowie wracają z pubu i jest głośniej.
– Skąd to wiesz?
– Mam świetny zmysł obserwacji – stwierdziła Eliza żartem, który spłynął po plecach Lines
zimnym dreszczem. – Wczoraj, kiedy moje włosy pochłonęły całą twoją uwagę, nasłuchiwałam
dźwięków zza okna – wyjaśniła.
– Wiesz, co się stanie, jak nas złapią?
– Wiem, że oni robią coś okropnego. Jeśli nie chcesz iść ze mną, pójdę sama.
Lines zadrżała, nagle rozumiejąc, że wolałaby zginać, niż znów tkwić w odosobnieniu.
– Idę z tobą – przyrzekła, przełamując wątpliwości, których tak wiele nie miała. Od początku
podejrzewała, że w obozie dzieje się więcej, niż im pokazują, lecz do tej pory brakowało jej odwagi i
inicjatywy, by wyjść poza zakres własnych obowiązków. – Sprawdzimy, co jest w środku, i jak nic nie
znajdziemy, natychmiast wrócimy – próbowała ustalić reguły, wkraczając na teren ukochanej lwicy. –
Zgadzasz się? – Stanęła obok niej.
– Tak jest, pani chorąży – potwierdziła Eliza i uśmiechem stopiła serce Lines, a potem pocałunkiem
dodała jej otuchy.
Do zmierzchu dziewczyny spijały sobie z ust śmiałość, muśnięciami wzmagając wiarę, intymnym
dotykiem przelewając odwagę, pieszczotami budząc żarliwość, oddechami rozpalając waleczność,
słodkimi słówkami przeganiając strach i westchnięciami kojąc wątpliwości. Godzinę przed północą na
nagie ciała włożyły cywilne ubrania, Lines przykrótkie szmaciane spodnie, bo innych nie miała, a
Eliza obdarte dżinsy przywiezione z Kalisto. W kieszeni każda schowała swój egzemplarz czerwonej
rękawiczki, osobno symbole okrutnej przeszłości, razem tworzące talizman wzajemnej miłości.
– Gotowa? – zapytała Lines.
– Gotowa – potwierdziła Eliza i przylgnęła ustami do warg swojej kochanki. Nie odrywała ich do
momentu, gdy obie nie zaczęły się na głos śmiać napędzane dreszczem, nerwową euforią i seksualnym
spełnieniem. Gdy w końcu opanowały napady chichotu, wyszły na palcach z pokoju, skupione i
gotowe zrealizować swoją misję.
Najpierw odwiedziły magazyn, później wyszły przed budynek, niby zaczerpnąć powietrza i
sprawdzić, czy nikt ich nie obserwuje. Obóz był pusty i ciemny, ciężarówki jeszcze nie jeździły, z
oddali dobiegały odgłosy zabaw podpitych oficerów, tak jak przewidziała Eliza. Spacerowym krokiem
ruszyły wzdłuż strefy zakazanej, obserwując równie leniwie wędrujących strażników. Na cel wybrały
drugi w rzędzie blok transferowy, który był osłonięty cieniem równolegle ustawionych ścian. Gdy
miały pewność, że teren jest czysty, niby przypadkiem skręciły, chwiejnym krokiem idąc przez
otwarty plac, same sobie będąc przynętą. Jeśli ktoś je teraz zatrzyma, zabełkoczą coś pijackim
roztargnieniem i zawrócą, miały nadzieję, bezpiecznie. Niezauważone dotarły do wybranego muru
budynku, gdzie czekała ich ponadpięciometrowa wspinaczka.
– Umiesz tego używać? – zapytała z grymasem wstydu na twarzy Eliza, wyciągając spod koszuli
zabrany z magazynu sprzęt.
– A ty nie?! – zapiszczała Lines, trafiona wyznaniem dziewczyny jak piorunem. – Stań przy ścianie
– rozkazała, rozglądając się wkoło. – Patrz i powtarzaj – dodała niczym instruktor na ćwiczeniach,
zakładając na rękę coś, co przypominało pokrywającą całe przedramię czarną rękawicę. – Przykładasz
dłoń do powierzchni, aż usłyszysz kliknięcie – instruowała, przerażonym spojrzeniem zachęcając
kursantkę do szybkiej nauki. – I czekasz – dodała, podążając wzrokiem za małym cieniem sunącym po
ścianie i ciągnącym za sobą błyszczącą linkę. – Czujesz drgania? – Lines zapytała Elizę, która jak w
krzywym zwierciadle, koślawo, ale poprawnie odtwarzała wszystkie ruchy jej przełożonej.
– Tak! – zakwiliła dziewczyna rozbawiona nagłymi łaskotkami.
– To teraz zaciskając pięść, uruchamiasz wciąganie, im mocniej, tym szybciej. Gotowa? – zapytała
Lines i nie czekała na odpowiedź zasysana do góry przez ciemność nocy.
– Poczekaj! – szeptem zawołała Eliza, odbijając się od ściany nogami i wolną ręką.
Bryza chłodnego powietrza pomogła dziewczynom wepchnąć ciała na dach, jednocześnie
przywiewając echo rozmów z oddali. Skulone, świadome przekroczonej granicy powrotu czekały, aż
cisza znów uwiedzie je złudnym bezpieczeństwem. Nie podnosząc głów, przesunęły się bliżej
wywietrzników, w których przerwy między łopatkami wirników były wystarczająco duże, by
pomieścić ich ciała, wręcz za duże, jak na wymagania zwykłego korytarza transferowego.
Dziewczyny bez trudu rozsunęły plastikowe kopuły, zaglądając ze zgrozą w otchłań wnętrza budynku.
– Ja zjadę, ty zostań – zdecydowała Lines.
– Ale dlaczego tak?
– Nikt cię niczego nie uczył w jednostce szkoleniowej?
– Nie, po co? Wystarczył im mój wygląd – zażartowała Eliza i zgodziła się zostać na górze.
Lines pokiwała z niedowierzaniem głową, niezrozumiale komentując coś pod nosem, a potem
przykleiła dłoń do powierzchni dachu. Gdy poczuła drgania, wcisnęła nogi między łopaty wirnika i
powoli zjechała na dół. Strumień światła jej latarki przepędził bezdenną czerń, ujawniając kompletną
pustkę pomieszczenia, bez żadnych rzeczy, przedmiotów, ubrań, śmieci, które ciężarówki mogłyby co
noc wywozić. Dwie długie, gołe i bliskie sobie ściany pobudzały w Lines klaustrofobiczne lęki.
– To dziwne – powiedziała, spoglądając w górę, gdzie włosy Elizy, jak liny wystawały z
wywietrznika. – Mury są bardzo blisko siebie, znacznie bliżej, niż to widać z zewnątrz.
– Budynek musi być podzielony na dwie części – podpowiadało echo czatującej na górze
dziewczyny. – To pewnie dlatego te wiatraki są tylko po jednej stronie dachu. Widzisz coś jeszcze?
– Tu jest kompletnie pusto – powiedziała Lines, kierując strumień światła na ziemię. – Poczekaj,
widzę jakąś przerwę – dodała, rozwijając więcej linki w rękawicy, by móc swobodnie kucnąć.
Trzymając latarkę w ustach, gołym palcem przesunęła po cienkiej linii w podłodze biegnącej
równolegle do ścian. Domyśliła się, że dotyka szczeliny między dwoma niepołączonymi fragmentami
rozsuwanej platformy. W gardle poczuła wymiociny, w nozdrzach – rychłą śmierć i z piskiem
przerażonej dziewczynki upadła na kolana, zwijając się w kłębek jak dogorywające zwierzę.
– Lines?! – zawołała Eliza. – Co się stało, Lines? – Do jej uszu docierało tylko ciche nieludzkie
skomlenie. – Proszę cię, odezwij się – błagała niebezpiecznie nachylona nad otchłanią. – Wciągnij się
do góry, proszę, bo sama cię wciągnę gołymi rękoma! – niemal krzyczała, topiąc głos w desperacji.
Gdy wyjrzała znad wywietrznika, spanikowała, bo światła ciężarówek kroiły już obóz na segmenty,
niwelując zasłonę nocy. Warkot silników, jak ujadanie psów, zapowiadał pędzącą w ich stronę
nagonkę. – Lines, do cholery! Zaciśnij tę cholerną pięść! – Eliza ryknęła w otchłań rozświetloną tylko
statycznym strumieniem latarki. – Zaraz nas znajdą, zaraz tu będą – wlewała prośby w próżnię. Traciła
nadzieję, zamieniając słowa w krople rozpaczy zrzucane w czeluść, która pożarła jej ukochaną. –
Złapią nas, rozdzielą, zabiją, zakopią, zobaczysz – zawodziła łamiącym się głosem, aż usłyszała
cudowny dźwięk zwijanej linki. – Lines! – krzyknęła na widok pobladłej twarzy dziewczyny i zaparta
stopami o ściankę wywietrznika wciągnęła ją jak kłodę, czując jej wilgotny od wymiocin mundur. –
Co się stało? Słyszysz mnie? – szepnęła.
– Oni ich wszystkich zabijają – wymamrotała Lines ze wzrokiem wbitym w czarne niebo. –
Zabierz mnie stąd – dodała, wciąż tkwiąc, jak skała, bezwolnie.
– Ocknij się! – poprosiła Eliza, szarpiąc jej zimne i twarde ciało. – Musimy uciekać. Oni zaraz
znajdą twoją latarkę. Błagam cię, zabijesz nas! – krzyczała, ciągnąc ją za rękę w stronę krawędzi
dachu.
Dopiero podwójny trzask zamykanych w ciężarówce drzwi, dobiegający sprzed bramy budynku,
wyrwał Lines z bierności. Dziewczyny zsunęły się po ścianie i zaciskając pięści, by złudnie zwiększyć
szansę na pozostanie w ukryciu, ruszyły przez plac z powrotem. Szły nierównym krokiem, jak
mechaniczne zabawki nakręcone przerażeniem. Opuściły strefę zakazaną i skręciły za rogiem
pierwszych baraków, gdzie krew w kostki lodu zamienił im męski zza pleców głos.
– Stójcie – rozkazał żołnierz. – Co tutaj robicie o tej porze? – zapytał, podchodząc bliżej z ręką na
małym kompaktowym karabinku, kompletnie niegotowy na reakcję Elizy, która z zalotnością podpitej
panny uwiesiła mu się na szyi, zamykając usta pocałunkiem.
– Nareszcie jakiś facet – zadziornie stwierdziła dziewczyna, oblizując namiętnie wargi. – Masz
może na mnie ochotę? – zamruczała, błyszcząc spragnionymi oczami. Była gotowa spełnić każdą jego
zachciankę.
Jak pogoda w górach, podejrzliwość mężczyzny przerodziła się w samczą grę o zaspokojenie
podstawowych potrzeb.
– No jasne – odpowiedział ochoczo i wyszczerzył pożółkłe zęby. Podniecała go wędrująca w dół
po brzuchu, w stronę wielkiej przyjemności, delikatna dłoń.
– No to świetnie. Odprowadzę tylko koleżankę i czekam na ciebie w pokoju rekreacyjnym. Wiesz,
gdzie to jest? – zapytała Eliza, łaskocząc go coraz niżej, bliżej męskiego spełnienia.
– Ale ja jestem na służbie – z niemałym zakłopotaniem powiedział żołnierz, spoglądając przez
ramię dziewczyny na sterczącą w bezruchu postać ubraną w cywilne, brudne ubrania. Przebłysk jego
podejrzeń utonął jednak w przyjemności podniecającego dotyku.
– Czyli nie masz na mnie ochoty?
– Nie no, mam – ratował okazję mężczyzna – ale może zrobimy to tu gdzieś bliżej. Tam dalej jest
taki budynek. – Wskazał palcem mrok nocy.
– Niech ci będzie. To ty jesteś facetem – stwierdziła Eliza, pozwalając mu przez chwilę oblepiać
swoje piersi brudnymi łapami. – Tylko najpierw muszę odprowadzić koleżankę – narzekała. – Wiesz,
ona jest starsza stopniem i jak ją zostawię, to będzie rano problem – powiedziała, ściągając jego
owłosioną dłoń z pośladków. – Pozbędę się jej i zaraz wracam, ok?
– Dobra – zgodził się żołnierz, próbując powstrzymać żądze, które jak oddech wracały,
przyspieszając bicie spragnionego serca. Szczerząc kły, mierzył zgrabne nogi dziewczyn i podrygiwał
z głodu obiecanej mu ekstazy. – Hej! – nagle zawołał, jakby zmienił zdanie. – A musisz ją
odprowadzać? Ona też jest fajna, chętnie ją przelecę – zaproponował pewny swoich możliwości.
Eliza zwolniła, puściła ramię Lines i zawróciła w stronę mężczyzny, który gotowy na kolejne
igraszki nie przewidział potężnego ciosu w krocze. Zamroczony z jękiem padł i zwinął się w kłębek.
– Nie mów tak o niej – dziewczyna warknęła nad jego w spiralę skręconym ciałem i kopnęła go w
głowę, jakby ta była piłką. Potem, lekko kulejąc, podbiegła do Lines i pociągnęła ją siłą przez plac w
stronę ogrodzenia obozu, gdzie wcześniej dostrzegła niestrzeżoną dziurę.