Osiem lat na obczyźnie
Transkrypt
Osiem lat na obczyźnie
Janina Duma z d. Koncewicz Wrocław Osiem lat na obczyźnie Wspomnienia spisane na podstawie wywiadu przeprowadzonego ze mną przez prokuratora Przemysława Miszko z oddziału wrocławskiego IPN - Komisja Ścigania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu w Rzeszowie. Sygnatura akt: PP 313/04 © Copyright by Janina Duma z d. Koncewicz Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w niezmienionej formie. Zabronione jest wprowadzanie jakichkolwiek zmian w zawartości publikacji bez pisemnej zgody autora. Opracowanie techniczne: Centrix.pl (http://www.centrix.pl/) Sybiracy.pl 2007 Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz Miałam 10 lat w chwili, kiedy wybuchła II Wojna Światowa w 1939r. Ojciec mój, Jan Koncewicz (matka Felicja), był zawodowym wojskowym i dlatego mieszkaliśmy na terenie koszar w miejscowości Hołosko pod Lwowem. Zapowiadało się sielankowe dzieciństwo. Mama, tata, troje dzieci, malutki piesek, kilka kotków, wokół domu ogródek. Dookoła lasy pełne poziomek, malin, pachnących fiołków, konwalii oraz grzybów. Były to szczególne lasy, zamknięte dla ludności cywilnej. Kryły się w nich wielkie składy amunicji. Nagle cały ten porządek został brutalnie przerwany… zamiast po słodkie jagody - uciekaliśmy w las do naprędce wykopanych okopów i z modlitwą na ustach wsłuchiwaliśmy się w złowrogi ryk niemieckich bombowców. Był 1 września 1939 roku. Wybuchła wojna polsko-niemiecka. Ponieważ teren koszar narażony był w każdej chwili na wysadzenie w powietrze, przewieziono wszystkie rodziny wojskowych do pobliskiej miejscowości Brzuchowice. Przed wojną była to urocza miejscowość letniskowa, o wspaniałym, czystym powietrzu. Piękne wille, ogrody wśród świerkowych lasów. Amatorzy zimowego sportu wiedzą, że była tam prawdziwa skocznia, gdzie odbywały się autentyczne zawody w Brzuchowicach była skoków willa narciarskich. owiana Żądni tajemnicą, sensacji gdzie pamiętają, podobno że Gorgonowa zamordowała Lusię. W tym właśnie miejscu, już bez naszych ojców, szukaliśmy sobie jakiegoś miejsca, gdzie można by na walizkach przeczekać to nagłe straszne „zamieszanie”. Wypadki następowały teraz szybko po sobie. Bombowce niemieckie coraz rzadziej ukazywały się na niebie. Działa artyleryjskie powoli milkły, nastąpiła jakaś złowroga cisza. Wiadomo bowiem, jak krótko trwały te nasze zmagania z wrogiem w 1939 roku. Na ziemie polskie wkroczyły wojska niemieckie. Ojcowie nasi, którzy zostali w koszarach bronić swojej „twierdzy” - zostali zabrani do niewoli niemieckiej. Któregoś dnia poszliśmy z mamą do naszego byłego domu, aby zabrać pozostawione tam rzeczy. Trudno opisać widok pobojowiska, jaki się nam ukazał. Wszędzie pełno ludzkich trupów, popalone i zbombardowane domy, mnóstwo zabitych koni z napęcznianymi brzuchami. Nikt tego jeszcze nie zdążył uprzątnąć. Wszędzie zionęło śmiercią i straszną tragedią, jaka się tu niedawno rozegrała. W naszych na wpół ocalałych mieszkaniach, było dziwnie pusto. Kompletnie ogołocone. Prawdopodobnie -2- Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz pobliska ludność skorzystała z nieobecności właścicieli i zaopiekowała się całym naszym dobytkiem. Tymczasem Niemcy wycofywali się ze wschodnich terenów Polski, a na ulicach pojawiły się wojska rosyjskie. Mama nasza powoli próbowała organizować nam życie. Wynajęliśmy malutki domek u ogrodnika przy jakiejś opuszczonej willi. Była już późna jesień, kiedy któregoś dnia do naszego małego domku zapukał ogromnie zabiedzony wędrowiec. Niósł na ramieniu worek, a w nim trzy gruszki olbrzymie, soczyste, pachnące gruszki. W domu czekało przecież troje dzieci. To był nasz ojciec, któremu udało się cudem zbiec z niewoli niemieckiej i wracał do swojej żony i dzieci. Zima 1940 roku była ciężka. Ojciec nasz zaczął pracować na kolei przy robotach torowych w okolicach Rzęsny Polskiej pod Lwowem. Do domu powracał coraz rzadziej, nocował poza domem. Mama mówiła, że zaczęło się nim interesować N.K.W.D. Polacy nie mogli pogodzić się z faktem tak nagłej utraty niepodległości i dlatego potajemnie założyli jakąś tajną organizację, do której należał także nasz ojciec. Podobno ktoś ich zdradził, wszystko się wydało, no i zaczęły się aresztowania. Któregoś dnia mama poszła zanieść ojcu na kolej świeżą bieliznę i coś do jedzenia. I wtedy, na jej oczach, zajechał samochód, z którego wysiedli żołnierze rosyjscy i aresztowali go. Było to 3.IV.40 roku. Rozpacz i bezradność straszna. Dokładnie za dziesięć dni, około północy, rozległo się walenie do drzwi. Przed domem stał ciężarowy samochód z żołnierzami rosyjskimi. Kazali nam ubierać się do drogi. Całe szczęście, że wśród tych aresztujących znalazł się jeden dobry człowiek, który ściągnął kapę z łóżka nakładł do niej trochę jakiejś odzieży, pomógł nam się ubrać i załadowali nas do samochodu. Mama była prawie nieprzytomna z rozpaczy, a my - dwie małe dziewczynki, jedna 9 lat, druga 11 lat - wylęknione, zdziwione - nie wiedziałyśmy, o co tu chodzi. Zbyszek, nasz starszy brat mieszkał chwilowo u babci we Lwowie. Miał wtedy 14 lat i zaczął chodzić do gimnazjum. Nie miał pojęcia, jaka tragedia rozgrywa się w jego rodzinie. Załadowano nas do wagonów towarowych i dołączono do jednego wielkiego transportu, który ruszył na wschód - do Rosji. -3- Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz Był pamiętny 13 kwietnia 1940 roku. Podróż trwała dwa tygodnie w nieopalonych bydlęcych wagonach, na podłodze na naprędce spakowanych tobołkach - małe dzieci, staruszkowie i bezradne, zrozpaczone matki. Pociąg zatrzymywał się tylko nocą i wtedy kilka osób wysiadało z wiadrami - oczywiście pod eskortą żołnierzy - aby przynieść wiadro gorącej zupy i wrzątku. Bez elementarnych środków higienicznych, w warunkach skrajnej nędzy i głodu, wycieńczeni, schorowani, zawszeni - dotarliśmy do stacji docelowej w Kazachstanie. Załadowali nas na samochody ciężarowe i porozwozili po różnych miejscowościach. Myśmy trafiły do kołchozu „Komunar” - posiołek „Łochwycki” w Aktiubińskiej obłasti, wraz z kilkoma polskimi rodzinami. Była wiosna - przednówek - ludność tutejsza, sama wycieńczona głodem po ostatnim, nieurodzajnym lecie - wyległa zdziwiona przed swoje chaty, nie wykazując jednak wrogości. Przeciwnie, każdy gospodarz ofiarowywał kąt w swojej ubogiej chatynce z gliny i chętnie przygarniał dziwnych przybyszów pod swój dach. Chciałabym przybliżyć trochę wygląd naszego nowego miejsca postoju. Posiołek nasz liczył kilkadziesiąt chałup. Każda lepianka składała się z dwóch izb, tj. kuchni, gdzie stał wielki piec, który służył do gotowania strawy i ogrzewania, oraz z pokoju - z dalszą częścią tego pieca, na którym tu się spało. Nieco zamożniejsi kołchoźnicy mieli czasem jakieś łóżko, lub pryczę, czasami jakiś stół i ławę. To było całe wyposażenie ich mieszkania. Na tych pryczach było kilka kolorowych poduszek, jakieś koce i haftowane ręczniki do dekoracji izby. Do jedzenia używali drewnianych, malowanych łyżek i kolorowych drewnianych miseczek. Izby nie miały tu podłóg i aby utrzymać je w czystości, rozrabiało się glinę z wodą i taką luźną masą smarowało się te „klepiska”. Wtedy mieszkanie nabierało świeżości i jakiegoś odświętnego nastroju. Latem, kiedy spadł deszcz i roślinność ożyła, ambicją każdej dobrej „haziajki” (gospodyni) było posypanie tej glinianej podłogi, świeżą, zieloną trawą. Kołchoz nasz leżał nad niewielką rzeką, a domy usytuowane były po dwóch stronach drogi. Na obu końcach naszego kołchozu były drogi, prowadzące do innych posiołków, odległych od nas o 5-6 km. -4- Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz Ludność tutejsza to po części Rosjanie, a po części Kazacy. Kazacy raczej nie mówili po rosyjsku, zachowywali swoje odrębne obyczaje i stroje. Tworzyli odrębną społeczność i niechętnie nawiązywali kontakt z innymi. Przydzielono nam pracę w kołchozie. Nikt nie pytał, czy chcesz pracować, czy potrafisz, czy się nadajesz. - Zasada była jedna: „Kto nie rabotajet, ten nie kuszajet.” Praca trwała od wschodu słońca do zachodu, a wynagrodzenie wypłacano po zakończonych zbiorach - w naturze, to znaczy, zboże, ziemniaki, warzywa. Pieniądze nie były tam potrzebne, ponieważ nie było tam sklepów. Chociaż był taki kantorek, do którego dwa, może trzy razy w roku - z okazji święta 1 maja i rewolucji październikowej - przywożono „towar”. Był to cukier w ilości może pół kilo na osobę, wódka, woda kolońska - którą mężczyźni najczęściej zaraz wypijali - no i zawsze jakieś cukierki i pierniczki dla dzieci. Przydział był oczywiście tylko dla Rosjan - Polacy nie byli uwzględniani. Przydzielano też jakiś materiał na sukienki, chustki na głowę, ciepłą watowaną odzież, walonki (buty z filcu). Polacy za swoje kwatery musieli płacić gospodarzowi rzeczami, które przywieźli ze sobą, a więc mogło to być prześcieradło, jakaś część garderoby, kapa na łóżko. Wyzbywaliśmy się więc stopniowo swego, i tak bardzo nikłego, dobytku. Później, kiedy nawiązaliśmy kontakt z naszymi rodzinami w Kraju, otrzymywaliśmy od czasu do czasu jakieś paczki i one były często naszym ratunkiem. Za cukier i herbatę można było dostać jajka, czy pełne mleko, czasem trochę masła. Tutejsza ludność nie miała prawa do prywatnego ogródka, czy innego dobytku, ale niektórzy ważniejsi obywatele jak np. nauczyciel, czy przewodniczący kołchozu trzymał parę kurek, jakąś krówkę i właśnie z nimi zawieraliśmy te nasze handlowe transakcje. Latem piece, o których wcześniej wspominałam były zupełnie niepotrzebne. Gotowało się na dworze, na zaimprowizowanej „kuchence” zrobionej z dwóch dużych kamieni, na których stawiało się garnek z potrawą. Najczęściej była to kasza jaglana na chudym mleku, która nieuchronnie zawsze się przypalała, no i placki, które zastępowały nam chleb. Placki te były dosłownie czarne - bo były z mąki z czarnego jęczmienia taki gatunek jęczmienia tu uprawiano. Jesienią po dobrych urodzajach, nasze jedzenie było bardziej urozmaicone. Sadzono tam bowiem kapustę, ziemniaki, były też ogórki, -5- Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz pomidory, dużo słonecznika, ale największą frajdą, zwłaszcza dla dzieci, były plantacje arbuzów i melonów. Były to jedyne owoce, jakie tam się jadało - o ile słońce wcześniej wszystkiego nie wypaliło. Przydział tych wszystkich dóbr natury zależał od uzbieranych w ciągu roku „trudodni”, a nasza biedna mama, wątła, schorowana, wycieńczona (ważyła wtedy - o ile dobrze pamiętam - 48 kg) - ileż ona mogła zarobić?... My, to znaczy dzieci - też miałyśmy obowiązek pracować. Ja na początku zostałam przydzielona do „żłobka”, jako niańka do dzieci - ale jakoś mi to nie szło i wolałam razem z mamą pracować w ogrodzie. Właśnie tam miałam okazję zobaczyć na własne oczy, jak wygląda sztuczne nawadnianie ogrodów. Czerpało się wiadrami wodę z rzeki do wykopanych rowów i nimi doprowadzało się do poszczególnych poletek. Żmudna to była praca i ciężka, ale w czasie upałów ten kontakt z wodą ułatwiał przetrwanie. Bardziej męcząca była praca w polu. Wyjeżdżało się np. daleko w step takim wozem drabiniastym, zaprzężonym w parę wołów - były one tutaj jedyną siłą pociągową i chodziło się kilometrami cały dzień po polu, wkładając truciznę do nor polnych susłów. Było to takie tępienie szkodników. - Inna praca dla dzieci, to zbieranie kłosów zboża na ściernisku. Było to bardzo uciążliwe, gdyż temperatura sięgała powyżej 30 stopni, a nie było ani strumyka, ani drzewka, w cieniu którego można by odpocząć. Pamiętam, jak dziwiłyśmy się z siostrą, kiedy mama przyszywała sobie pod spódnicą wielkie kieszenie. Okazało się, że przydawały się one na wyłuskane z kłosów ziarno pszenicy. - Trzeba było jakoś sobie radzić z tym niedostatkiem. Potem, nocą, potajemnie, pożyczało się od gospodarza takie dwa olbrzymie kamienie (żarna) i rozgniatało się to ukradzione z pola ziarno na kaszę. Jesienią te same kieszenie przydawały się na parę ziemniaków, zabranych z pola w czasie wykopów. Musieliśmy powoli uczyć się żyć i radzić sobie w tej trudnej sytuacji. Tak upływały nam dnie, w nieustannej pracy i wielkiej beznadziejności. Jedyną osłodę znajdowaliśmy my, Polacy, w zbiorowych modlitwach. Spotykaliśmy się w wolnych chwilach z dala od kołchozu, w jakimś ustronnym miejscu i odmawialiśmy po polsku litanię, czy różaniec, a potem śpiewaliśmy pieśni kościelne. Początkowo te nasze spotkania organizował nam staruszek ksiądz z Brzuchowic, nasz towarzysz niedoli, ale jakoś niedługo po naszym przyjeździe zachorował i - z braku lekarza oraz leków - umarł. -6- Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz Ludność tutejsza bała się rozmawiać na temat religii i Boga, niemniej starsi ludzie, w wielkiej tajemnicy, pokazywali nam swoje „Ikony”, schowane gdzieś głęboko, na dnie starego kufra. Smutna to była społeczność i jakże ogromnie biedna pod każdym względem. Rzucona w te bezkresne, dzikie stepy Kazachstanu, pozbawiona nieomal całkowicie łączności ze światem, bez radia, bez telefonu, bez lekarza, bez jakiejkolwiek komunikacji. Do najbliższego miasta było około 100 km, ale i tak nikt tam nie wyjeżdżał, bo po pierwsze, nie wolno było oddalać się od swego kołchozu, a po drugie od wiosny do jesieni pracowało się bez wolnych niedziel i świąt. Zimą natomiast, kiedy nie było tak intensywnej pracy, to drogi były tak zasypane śniegiem, że nikt nie odważyłby się - gdyby mu nawet pozwolono - wyruszyć w taką drogę. Bardzo ciekawą rzeczą, o której chciałabym jeszcze powiedzieć, był sposób, albo raczej materiał, który służył nam do palenia w piecach. Wiadomo bowiem, że w tej części Rosji nie ma lasów, nie było też kopalni węgla. Ludność musiała sobie sama radzić, tym bardziej, że zimy były tu bardzo srogie. Wykorzystywano więc bogactwo stepów. Wybujałe, wielkie trawy na wiosnę, w miarę jak temperatura powietrza rosła szybko usychały i one właśnie służyły nam za opał. Szczególnie cenne były kępy piołunu, były twardsze. Drugim gatunkiem opału był „kiziak”. Jego gromadzenie i przyrządzenie należało przeważnie do dzieci. Najpierw chodziło się z workiem po stepie i zbierało wyschnięte placki krowie, a potem mieszało się z wodą, słomą i gliną, lepiło grube krążki i suszyło na słońcu. Zimą był to nieoceniony skarb. W czasie tych wędrówek po stepie, z workiem na plecach - rozlegała się często smętna pieśń wygnańców: Tak mi tęskno do mej ziemi, tak bym do niej wrócić rad, Między ludźmi tu obcymi, gdzie się tułam tyle lat. Tam znam każdą rzekę, górę, każdy strumień, każdy gaj, Tu mi wszystko jest ponure, woła do mnie, gdzie twój kraj. Boże Ojcze coś na niebie, co kierujesz moją łódź, Daj przebłagać raz już siebie, do Ojczyzny mojej wróć. -7- Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz Jak już wspomniałam, lata tam były bardzo upalne i suche, a zimy bardzo mroźne. Temperatura spadała do minus 40 stopni. Jeszcze gorsze bywały huragany, zwane w ich języku „Buran”. Wiatr niósł wtedy śnieg z nieopisaną siłą, bez żadnych przeszkód, zasypywał nie tylko drogi i pola, ale i nasze małe, gliniane chałupki. Taka burza trwała nieraz dwa, trzy dni i wiele trudu kosztowało, aby potem wydostać się spod tych wielkich zasp śnieżnych. Gdyby ktoś miał tam wtedy kamerę filmową, mógłby zrobić - na podstawie naszego życia - jakiś fantastyczny film, jawiący się niczym dziwna, niepojęta bajka. Nie było wprawdzie smoków zionących ogniem, ale właśnie zimą zjawiały się prawdziwe wilki, które - zmarznięte i wygłodniałe - szukały schronienia i pożywienia w ludzkich zagrodach. Ileż to razy budziło nas w nocy złowrogie dudnienie na dachu i przeraźliwe wycie dzikich bestii. Z trwogą oczekiwaliśmy, czy aby za chwilę nie runie nam na głowy ten mizerny gliniany dach. W tych trudnych i ciężkich chwilach naszego wygnania - pociechą i radością była możliwość korespondencji z bliskimi w Kraju. Nasza mama pisywała listy do swojej matki i sióstr we Lwowie i w nich dopytywała się tajemniczo o „Byjkę” chodziło tu o naszego brata, Zbyszka, którego nie chciała narażać na deportację, czy jakieś prześladowania. Z tych naszych listów nikt nie miał prawa domyśleć się, że gdzieś we Lwowie, na wolności, pozostał syn. Z listów babci dowiedzieliśmy się, że ojciec nasz żyje, ale wszelkie starania - czynione właśnie głównie przez Zbyszka o uwolnienie go z więzienia, spełzły na niczym. Został wywieziony do łagrów, gdzieś na kraniec Rosji, nad morze Japońskie, w okolice Władywostoku (Buchta - Nachodka, Primorskij Kraj). Stamtąd też otrzymaliśmy jedyny list od ojca, napisany na bibułce od papierosów, a przesłany nam przez babcię. Nasze listy pisane do niego - pozostały bez odpowiedzi. Po wojnie dowiedzieliśmy się, że na skutek amnestii został wypuszczony z więzienia, dostał się na statek wiozący byłych więźniów do Armii Polskiej generała Andersa. I wtedy właśnie, kiedy ocalenie było tak blisko, wolność tuż, tuż - na statku wybuchła dyzenteria i śmierć zebrała swoje kolejne żniwo. Organizm wycieńczony, nie wytrzymał ostatniej choroby. Pochowano go w wodach morza Japońskiego. Był rok 1941. Wybuchła wojna między Rosją a Niemcami i znów nasza łączność z Krajem została przerwana. Wszystkich mężczyzn w wieku poborowym powołano do wojska. W kołchozie zostały same kobiety, dzieci i starcy. Od czasu do -8- Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz czasu docierały do nas gazety, które informowały - zresztą bardzo skromnie i lakonicznie - o działaniach na froncie. Mimo to praca w kołchozie musiała toczyć się dalej. Skończyło się lato, minęła jesień i znów nadchodziła nieuchronnie zima. Zima, która miała przynieść nam kolejną tragedię. Spadły obfite śniegi, a nasze niewielkie zapasy opału były już na wykończeniu. Należało się nam wprawdzie z zapracowanego przydziału jeszcze trochę słomy, ale wszelkie zabiegi i prośby u przewodniczącego kołchozu pozostawały bez odpowiedzi. Zajmowaliśmy wtedy taką małą chatkę do spółki z panią Heleną Kasperską i jej mężem, Michałem, który niedawno wrócił z łagrów. Nasza mama, nie mając innego wyboru, zadecydowała, że sama pojedzie w step po tę słomę. Było to 2 stycznia 1942 roku. Umówiła się z drugą Polką, dostały w kołchozie do dyspozycji sanie i dwa woły i pojechały. Pierwszą porcję słomy udało im się przywieźć dla tej pani, a następnie pojechały po drugą - dla nas. Podobno Rosjanie, którzy byli przy tym, ostrzegali przed nieuchronnym nadejściem „buranu” i odradzali im ten wyjazd w step, ale myśl, że w domu pozostają dzieci bez ciepłej strawy, w nieopalonym mieszkaniu, silniejsza była od wszystkich przestróg. Pojechały. Burza zastała je, kiedy kończyły już swój drogocenny załadunek. Woły jednak nie wytrzymały straszliwego naporu sił przyrody, spłoszyły się i poszły w step. Dwie samotne kobiety nie były w stanie rozpoznać ani drogi, ani kierunku do kołchozu. Straszliwy mróz i okropna zawierucha śnieżna wraz z nadchodzącą nocą, odebrałyby siły najodważniejszemu. Schroniły się w stercie słomy i tak przetrwały noc. Rano, kiedy wiatr nieco zmalał, a słońce dopomogło odnaleźć kierunek, ruszyły przed siebie. Był to jednak zamiar ponad ludzkie siły. Mama nasza osłabła z wyczerpania i zimna i została w tumanach śniegu… Ta druga pani zdołała jakimś cudem dotrzeć do pierwszej chałupy, opowiedziała, co się wydarzyło i straciła na długo przytomność. Długo też leczyła swoje odmrożone ręce i nogi. W kołchozie nie było chętnych do wyprawy na poszukiwanie zaginionej „Polaczki”. Dopiero koło południa zdecydował się wyruszyć pan Kasperski. Znalazł ją w zaspach śniegu, śpiącą, cichutką, odpoczywającą już po tych nadludzkich zmaganiach z przeciwnościami losu, z nieubłaganą przyrodą, walczącą o zdobycie ratunku do życia i przetrwania dla siebie i dla swoich dzieci. -9- Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz Pogrzeb odbył się po kilku dniach, kiedy pogoda się nieco poprawiła. Wyruszyłyśmy z siostrą w tę ostatnią drogę z naszą mamą, ale nie dotarłyśmy do cmentarza, ze względu na straszliwy mróz. Jakaś „haziajka” schroniła nas w swojej ciepłej chatynce. Wiosną natomiast odwiedzałyśmy często tę naszą mogiłkę, strojąc ją w stepowe ziele i kwiaty. Zaopiekowali się nami państwo Kasperscy. Bardzo też pomagała nam pani Jakubowska ze swymi dwiema córkami oraz pani Tokarzowa z czwórką dzieci. Innych nazwisk Polaków nie pamiętam. W tym czasie Rosja ogłosiła amnestię dla wszystkich Polaków aresztowanych i wywiezionych. Powstawało Polskie Wojsko i pod dowództwem gen. Andersa opuszczało granice Rosji. W całym Związku Radzieckim tworzyły się polskie delegatury, które niosły pomoc najbardziej potrzebującym. Zabłysła nadzieja wyzwolenia. Któregoś dnia na wiosnę przyjechał do naszego kołchozu ktoś z takiej delegatury, przywiózł różne dary dla Polaków - głównie odzież, obuwie i coś z żywności. Mnie i siostrę zabrano wtedy do polskiego sierocińca w okolicach Aktiubińska. Było to chwilowe nasze ocalenie. Tam znalazłyśmy polski dom i opiekę. Ale w miarę jak upływał czas, warunki w naszym małym sierocińcu stawały się coraz gorsze. Zaczęło brakować leków, odzieży, żywności. W dwóch małych izdebkach mieszkało kilkadziesiąt dzieci z opiekunami - pamiętam panią Lusię Stopyrę, p. Aldonę, p. Danusię Mikołajczyk. Na koniec wybuchła czerwonka, tyfus, szkorbut, zapanował głód… Pamiętam, że na śniadanie i kolację dostawałyśmy coś czarnego, gliniastego - co nazywano chlebem, ale to nie dawało się jeść - i garnuszek czarnej kawy, a na obiad miskę zupy - były to zarzucone na wodę otręby, oczywiście bez soli i omasty. Tak dotrwaliśmy do jesieni 1942 roku. Nagle zaczęły się przygotowania do nowej podróży. Ożyło w nas życie i nowa nadzieja. Pociągiem powieziono nas dalej na południe - przez Taszkient aż do Aszchabadu. Był tu duży sierociniec w pięknym gmachu, w środku miasta. Zagospodarowany i zaopatrzony we wszystkie elementarne potrzeby. Tu, w Aszchabadzie była baza, dokąd przychodziły wszelkie „posiłki” z „Zachodu”, jako pomoc dla Polaków i dlatego nasz sierociniec zaopatrywany był w pierwszym rzędzie. - 10 - Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz Były tu panie wychowawczynie, kucharki, lekarze. Niedługo po naszym przyjeździe, wyruszył stąd kolejny transport dzieci za granicę, do Persji, a my pozostałe czekałyśmy z niecierpliwością na naszą kolej. Przyszła wiosna (?) 1943 roku. Zawisła nad nami nowa czarna chmura. Stosunki polsko-radzieckie zostały zerwane. Granicę dla Polaków zamknięto. A wolność była już tak blisko… Cały nasz personel został aresztowany, ponieważ nie zgodził się na przyjęcie obywatelstwa rosyjskiego. Zostało kilkaset dzieci pod opieką kierownika, pana Orłowskiego, pani Haliny (Malinowskiej?) i jednego kierowcy. Musieliśmy zacząć gospodarzyć się sami. Starsza młodzież podzieliła pracę między sobą. Jedne - do których i ja należałam - zajęły się pracą w kuchni, inni przyjęli na siebie obowiązki nauczycieli i wychowawców. Życie stawało się coraz trudniejsze. Powoli zaczynało brakować żywności. Pamiętam, że jadało się na przemian zupę fasolową z manną i ryż bo to zostało nam w magazynie. Było też na szczęście mleko w proszku. Nikt nie wiedział, co dalej będzie. Przygotowano w końcu dla każdego dziecka worek z odzieżą, trochę leków i witamin. Miałyśmy być rozesłane do ruskich „dietdomów”. Któregoś dnia do naszego sierocińca przejechała duża grupa Polaków -podobno z Ambasady Polskiej w Rosji. Pan ambasador obiecał solennie nieszczęśliwym sierotkom, że po przyjeździe „zagranicę” zrobi wszystko, aby nas stąd zabrać. Czas oczekiwania na spełnienie tej obietnicy dłużył się bardzo, a nasza przyszłość zapowiadała się jak najgorzej. Tymczasem nagle, którejś czerwcowej nocy 1943 roku, przyszła depesza, że jest pozwolenie na nasz wyjazd. Co się działo tej nocy pod dachem naszego sierocińca - nie sposób opisać. Nikt oczywiście już nie zmrużył oka i z wielką niecierpliwością i niedowierzaniem oczekiwaliśmy momentu, kiedy wreszcie opuścimy ten smutny kraj, pełen nędzy, niewoli, łez i tragedii. - A jednak Bóg jest na niebie i dzięki Mu nieustanne za to. Samochodami przewieziono nas na granicę, gdzie odbyła się jeszcze ostatnia, obowiązkowa kontrola każdego dziecka. Nie wolno było bowiem wywozić żadnych „kosztowności” - a przecież każdy z nas miał jakąś prywatną własność po rodzicach. A to jakaś broszka, obrączka, czy pierścionek. Ja miałam śliczny złoty kolczyk w uchu tylko jeden, bo drugi gdzieś zgubiłam - to wszystko trzeba było zostawić. Stąd, już - 11 - Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz angielskimi samochodami prowadzonymi przez Hindusów, przewieziono nas do Iranu. W Meszhedzie odbyliśmy krótką kwarantannę i następnie znaleźliśmy się w Teheranie. Ci wszyscy, którzy przebyli tę ostatnią drogę przez góry Kopet-Dag, nie darowaliby mi, że pominęłam opis tej karkołomnej jazdy. Droga prowadziła bardzo niebezpiecznymi serpentynami przez wysokie góry i bardzo strome przepaście, a nasi kierowcy, Hindusi, jechali bardzo ryzykancko. Samochody często zatrzymywały się na naszą interwencję. Widoki i sytuacje były tak niesamowite, że woleliśmy niektóre odcinki trasy przejść piechotą. Wreszcie udało się. Byliśmy uratowani!. W tym miejscu zaczyna się nowa historia mojego życia. W wieku 14 lat miałam za sobą wybuch II wojny światowej, aresztowanie ojca, wygnanie z ojczyzny, 3 lata niewoli w stepach Kazachstanu, tragiczną śmierć mamy, chwile nadziei i rozpaczy w warunkach skrajnej nędzy, głodu, poniewierki… aż wreszcie ta przedziwna podróż do wolności. Teraz droga nasza prowadziła przez krainę baśni i legend. Persja. Do Bagdadu wjeżdżaliśmy nocą z ogromnym podnieceniem, oczekując jakichś bajkowych wrażeń i emocji. Tymczasem miasto minęliśmy, oślepieni blaskiem świateł i neonów i zatrzymaliśmy się w jakimś zwykłym żołnierskim obozie, w zwykłych wojskowych namiotach i czar prysł, rozwiał się jak bańka mydlana. Nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę. W Teheranie przyszło mi przeżyć jeszcze jedną bolesną chwilę - rozdzielono mnie z siostrą. Wszystkie młodsze dzieci, poniżej 14 lat, pozostawiono w sierocińcu i potem, przez Isfahan, wywieziono do Nowej Zelandii, gdzie nieomal wszystkie pozostały do dnia dzisiejszego. Młodzież starszą ubrano w polskie mundury wojskowe i wcielono w szeregi Szkół Junackich pod dowództwem generała Andersa. Mieszkaliśmy za miastem w prowizorycznych barakach, „beczkach”, namiotach, ale nareszcie w ludzkich warunkach. Czysta odzież, bielizna, pościel. Obowiązkowa kąpiel, mydło! Regularne, wartościowe posiłki, wzbogacone pysznymi, południowymi owocami. Wracało w nas życie i nowa nadzieja. Dziewczęta miały tylko jeden wstydliwy problem, byłyśmy bowiem prawie zupełnie łyse. W ostatnich miesiącach pobytu w Aszchabadzie, kiedy zabrakło nam opieki dorosłych, a w końcu środków higieny, rozpanoszył się świerzb i namnożyły się nam wszy w głowach. Obcięto nam - 12 - Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz wszystkim włosy. Ale tu, w Persji, wojsko nosi przecież na głowach furażerki i one właśnie bardzo się nam przydały w tym naszym dziewczęcym „nieszczęściu”. Niewiele pozostało mi w pamięci z pobytu w Teheranie. Zapamiętałam jednak, jak któregoś dnia, może z okazji jakiegoś narodowego święta, szkoła nasza została zaproszona przez Szacha Iranu na dziedziniec pałacu, gdzie odbywały się występy artystyczne, w obecności oczywiście samego Szacha. Częstowano nas słodyczami i napojami. Wiem, że było to dla mnie wielkie przeżycie. Z życia obozowego natomiast pozostały mi w pamięci nasze wieczorne zbiórki i apele, kiedy po normalnych czynnościach wojskowych i ogłoszeniach, padała zapowiedź: „do modlitwy” - i wtedy płynęła w niebo pieśń tułaczy polskich: „O Panie, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń. Wołamy z cudzych stron do Ciebie, o polski dar i polską broń. O Boże, skrusz ten miecz, co siekł nasz Kraj, Do wolnej Polski nam powrócić daj. By stał się twierdzą nowej siły - nasz dom, nasz Kraj. O, usłysz Panie skargi nasze, o usłysz nasz tułaczy śpiew, Znad Warty, Wisły, Sanu, Bugu - męczeńska do Cię woła krew.” Byłyśmy w tym czasie bardzo rozśpiewane. Wróciło w nas życie i radość. Żyliśmy wśród ogromnej rzeszy polskich żołnierzy, którzy tu, na gościnnej ziemi perskiej, znaleźli punkt zbiorczy. Ściągali tu bowiem ze wszystkich stron Europy, tak jak mówiła piosenka: „Myśmy tutaj szli z Narwiku. My przez Węgry, a wy z Czech. Nas tu z Syrii jest bez liku, a was z Niemiec zwiało trzech. My górami, wy przez morza, my górami, wy przez las. Teraz wszyscy w Polskiej Armii, teraz my już wszyscy wraz. Karpacka Brygada, daleki jej świat, daleki żołnierza tułacza ślad. Nie zbraknie na świecie bezdroży i dróg. Dojdziemy do Polski, tak daj nam Bóg.” - 13 - Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz Była też inna, bardzo charakterystyczna żołnierska piosenka, która towarzyszyła nam przez wszystkie następne lata na obczyźnie: „Kamieniem but ciąży na nodze i tyle jest przeszkód po drodze, I kule i bomby i ogień i krew i męka i rozpacz i gniew. Łyk wody w rozgrzanej manierce, a w piersi tłukące się serce. Przed nami tęsknota i żal i wciąż niekończąca się dal. Świat, świat, wielki jest świat, a droga jest ciężka i długa Idą chłopcy szlakiem krwawym, do dalekiej, do Warszawy. Raz, dwa, lewa, prawa, coraz bliżej jest Warszawa. A Warszawa tęskni, a Warszawa czeka, Kiedy przyjdą chłopcy malowani, Chłopcy w Warszawie zakochani.” Tu w Persji nasi żołnierze łapali oddech, nabierali sił i pełnej sprawności bojowej - a potem wyjeżdżali na nowy front bojowy. Wojna przecież dalej trwała. Włochy potrzebowały wsparcia. Armia Polska miała jeszcze raz stoczyć bój „o wolność naszą i waszą”. Razem z żołnierzami wyjeżdżały od nas starsze dziewczęta, najczęściej jako sanitariuszki, a nas, młodszych, przewieziono do Palestyny. Tu przeżyłam cztery piękne lata, lata niezapomniane… Ziemia Święta, miejsce narodzenia i śmierci Chrystusa… Miejscem naszego stałego pobytu był Nazaret. Stąd robiliśmy wycieczki do wszystkich miejsc świętych, rozrzuconych po różnych zakątkach tej ziemi. - A to wyjazd w noc wigilijną do Betlejem, na Pasterkę przy żłobku Jezusa, a to poważny przemarsz kamienistymi uliczkami Jerozolimy, którymi kroczył niegdyś Chrystus z krzyżem na ramionach, aż na Górę Golgotę. Innym razem był Wieczernik i Ogród Oliwny z cudownym obrazem modlącego się Chrystusa w głównym ołtarzu. Potem gdzieś w dole Morze Martwe, w którym każdy, obowiązkowo, musiał się „wykąpać” i tyle jeszcze znanych z Pisma Świętego miejsc, związanych z życiem i nauką Chrystusa. Dla ludzi wierzących to było prawdziwym szczęściem i wynagrodzeniem za wszystkie krzywdy. - 14 - Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz Klimat w Palestynie był bardzo uciążliwy, zwłaszcza lata - bardzo upalne i suche. Zajęcia w naszej szkole odbywały się przed południem, potem obiad i przymusowa cisza. Leżałyśmy wtedy w swoich łóżkach, pod mokrymi prześcieradłami, a nad głowami szumiały nam wentylatory, niosąc niewypowiedzianą ulgę. Wakacje spędzałyśmy najczęściej nad morzem Śródziemnym. Były to niezapomniane wakacje, nad cudownym, ciepłym i czystym morzem. Białe, piaszczyste plaże, kąpiele przy blasku księżyca lub o wschodzie słońca. Wyjeżdżałyśmy także na obozy letnie do Tyberiady, nad jezioro Genezaret - to samo jezioro, nad którym nauczał i czynił cuda sam Chrystus. - Były też góry Libanu, las cedrowy, groty stalagmitów i stalaktytów. Zachłystywaliśmy się widokami gajów pomarańczowych i cytrusowych. Wszędzie jak okiem sięgnąć palmy daktylowe, winogrona, banany, żywopłoty z olbrzymich kaktusów, aleje strzelistych cyprysów, gaje oliwkowe. W takich warunkach i w takiej scenerii funkcjonowała wielka grupa polskiej młodzieży, zdobywając naukę i przygotowanie do życia. Żeńska szkoła pod nazwą: Szkoła Młodszych Ochotniczek, skupiała dzieci w szkole powszechnej i starsze dziewczęta, które miały do wyboru gimnazjum i liceum ogólnokształcące, gimnazjum i liceum handlowe oraz liceum pedagogiczne. Zajmowałyśmy kilka pięknych budynków w centrum Nazaretu. Miałyśmy tylko do swojej dyspozycji sale mieszkalne, klasy i całe zaplecze gospodarcze. W sąsiedztwie naszej szkoły była Bazylika Zwiastowania Najświętszej Marii Panny i oddany nam do dyspozycji kościół, który był zbudowany na miejscu domu Rodziny Świętej. Była to najnormalniejsza szkoła z polskim językiem, z polskimi podręcznikami, z polskimi nauczycielami i wychowawcami. Wiadomo bowiem, że Rosjanie aresztowali i wywozili głównie inteligencję polską i dlatego nie było trudności z kompletowaniem kadry fachowej. Komendantką naszej szkoły była pani major Teodora Sychowska, dyrektorką kapitan Maria Kościałkowska. Męskie Szkoły Junackie, to przede wszystkim Kadeci, szkoły mechaniczne, drogowe, lotnicze - rozrzucone po całej Palestynie oraz w Egipcie. - 15 - Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz Szkoły nasze wizytował kilkakrotnie sam generał Anders i dodawał nam otuchy w drodze do Polski. W okresie walk pod Monte Cassino, dziewczęta z S.M.O. były całym sercem z polskimi żołnierzami i regularnie pisywały listy na front. Ileż to się serdecznych kontaktów nawiązało w tym czasie. Po zakończeniu wojny, wielu z tych żołnierzy przyjechało na urlop właśnie do Nazaretu, aby osobiście poznać te „dobre duszyczki”, które dodawały im otuchy w czasie tych nadludzkich zmagań wojennych na ziemi włoskiej. Latem 1947 roku, kiedy sytuacja polityczna w Palestynie zaostrzyła się, postanowiono Szkoły nasze przetransportować do Anglii. Bardzo wzruszający był nasz wyjazd z Nazaretu. Ludność tutejsza, a więc głównie Arabowie wylegli tłumnie na ulice, tworząc niekończący się szpaler, serdecznie nas żegnając. W ciągu tych czterech lat, wtopiliśmy się w ten krajobraz i zdobyliśmy sobie wiele sympatii wśród tutejszej ludności. Nic też dziwnego, że było to smutne pożegnanie i dla nas i dla nich. Wszystkim było bardzo żal. Chciałabym jeszcze dodać, że Polacy spowodowali wiele zamieszania w życiu tej ludności. Wielu Arabów znalazło pracę w naszych szkołach, wielu nauczyło się mówić po polsku. W swoich sklepikach obsługiwali nas bardzo uprzejmie i zawsze z uśmiechem. Byli jednak trochę „zgorszeni” naszym ubiorem i swobodą zachowania. Chodziłyśmy przecież z gołymi nogami, w krótkich spódniczkach, pod rękę z chłopakami na dalekie spacery poza miasto. A przecież kobieta arabska, ubrana przeważnie na czarno od stóp do głów, z zakrytą twarzą, nie miała zwyczaju pokazywania się z mężczyzną na ulicy. Któż jednak wie, czy w skrytości ducha, nie marzyli oni o tym, aby przejąć od nas zwyczaje europejskie. No więc wywieziono nas pociągiem do Egiptu. Pamiętam, że i ta podróż była bardzo uciążliwa - straszne upały i … piasek - wszędzie pełno piasku, i we włosach, i w ubraniu, i w ogóle w całym pociągu. Miałyśmy przedsmak pustyni arabskiej. Z Aleksandrii wyruszyliśmy statkiem do Wielkiej Brytanii. Nowe wrażenia, nowa fascynacja bezmiarem wód i morskich ciekawostek. Morze Śródziemne minęliśmy bez większych niespodzianek, natomiast Atlantyk trochę nas pohuśtał. Trafiliśmy na jakąś burzę - na szczęście niewielką i po dwóch tygodniach dobiliśmy do brzegów Anglii. - 16 - Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz Tu przebywaliśmy nadal w polskich obozach, ale już powoli przygotowywano nas do likwidacji szkoły. Organizowano nam przeróżne kursy, umożliwiające podjęcie konkretnego zawodu. Zdolniejsza i chętna młodzież mogła zdawać na studia. Wszystkim natomiast Polakom zapewniono przewiezienie do wybranych przez siebie państw, czy kontynentów - oczywiście na koszt Wielkiej Brytanii. Wiele osób pragnęło wrócić do Kraju, ale obawa przed następnymi represjami zbyt świeże bowiem były przeżycia tych ostatnich lat - powstrzymywała ich od takiej decyzji. Ja jednak zdecydowałam się na powrót. Jeszcze w Palestynie otrzymałam wiadomość przez Czerwony Krzyż, że brat nasz żyje i przebywa na tzw. Ziemiach Odzyskanych we Wrocławiu. I tak, w czerwcu 1948 roku, stanęłam znów na ojczystej Ziemi, zaczynając nowy rozdział w swoim życiu. Chciałabym na koniec uzupełnić tę swoją opowieść o jeszcze jedną informację. Jest nas tu w Polsce więcej, takich Młodszych Ochotniczek i Ochotniczek oraz osób z Kadry i w miarę, jak lata mijały, rosło w nas pragnienie udokumentowania i upamiętnienia w jakiś sposób naszego losu. I oto, po wielu staraniach, ze składek wyżej wymienionych, a także tych, które zostały na terenie Anglii, ufundowana została i wmurowana tablica w Kościele Św. Jacka OO Dominikanów w Warszawie: „Pamięci Komendantki Mjr Teodory Sychowskiej, Dyrektorki Kpt. Marii Kościałkowskiej, Kadry i Wychowanek Szkoły Młodszych Ochotniczek, która kształciła młodzież na Bojowym Szlaku Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie od ZSRR, poprzez Iran i Ziemię Świętą, do Wielkiej Brytanii, w latach 1942-1948.” Wspomnienia moje byłyby również niepełne, gdyby zabrakło w nich jeszcze kilku choćby nazwisk tych, którzy nas wychowywali, kształcili i otaczali opieką: Lubczyńska Janina wykładowca j. polskiego Broncel Hanna wykładowca historii Brzeska Wanda wykładowca j. francuskiego - 17 - Sybiracy.pl Osiem lat na obczyźnie Janina Duma z d. Koncewicz Brzeski Rajmund wykładowca historii Dzieżbicka Zofia wykładowca łaciny Swidrygiłło wykładowca j. angielskiego Frankiewicz wykładowca geografii Jarząbek wykładowca przyrody Rożynek wykładowca muzyki i śpiewu Gwóźdź Emilia gimnastyka Grajewska instruktorka Majewska Władysława instruktorka Raciborska instruktorka Kamińska Helena muzyka To oczywiście zaledwie parę nazwisk, jakie zostały mi w pamięci. Mam jednak nadzieję, że ukazało się więcej takich wspomnień i uzupełniają one moją listę osób, o których pamięć nie może zaginąć. Od XII 1991 należę do Związku Sybiraków i otrzymałam legitymację inwalidy wojennego. Janina Duma - 18 - Sybiracy.pl