Karen Marie Moning

Transkrypt

Karen Marie Moning
Karen Marie Moning
SZALEŃSTWO ELFÓW
JEDEN
Ból, mój Boże, ten ból! Rozerwie mi czaszkę!
Ściskam głowę mokrymi, cuchnącymi rękami, zdecydowana utrzymać ją tak do chwili,
kiedy nadejdzie nieuniknione – stracę przytomność.
Nic nie może się równać z cierpieniem, jakie wywołuje we mnie Sinsar Dubh. Za
każdym razem, kiedy się do niej zbliżam, dzieje się to samo. Unieruchamia mnie ból, który
narasta do chwili, aż tracę przytomność.
Barrons twierdzi, że to dlatego, że ja i Księga jesteśmy jak punkt i kontrapunkt. Że ona
jest tak zła, a ja tak dobra, że mnie gwałtownie odpycha. Wpadł więc na pomysł, żeby mnie
„osłabić”, uczynić mnie odrobinkę złą, żebym mogła się do niej zbliżyć. Nie widzę, dlaczego
uczynienie mnie złą, bym mogła podejść i podnieść złą Księgę, musiało być czymś dobrym.
Pewnie robiłabym z nią złe rzeczy.
– Nie – skomlę, rozchlapując kolanami kałużę. – Proszę... nie!
Nie tutaj, nie teraz!
W przeszłości, za każdym razem, kiedy zbliżałam się do Księgi, Barrons był przy mnie i
miałam pocieszającą świadomość, że nie pozwoli, by coś złego przytrafiło się mojemu
nieświadomemu ciału. Owszem, nosił mnie jak różdżkę, ale to mogłam przeżyć.
Dziś jednak byłam sama.
Myśl o byciu odsłoniętą na cios kogokolwiek i czegokolwiek na dublińskich ulicach,
nawet przez kilka chwil, przerażała mnie. A co, jeśli stracę przytomność na godzinę? A jeśli
padnę twarzą w tę ohydną kałużę i utonę w kilku centymetrach tego...? Uch!
Musiałam wydostać się z kałuży. Nie mogłam umrzeć w tak żałosny sposób.
Na ulicy zawył lodowaty wiatr, odbijający się od budynków, mrożący mnie do szpiku
kości. Stare gazety koziołkowały jak brudne, przemoknięte róże pustyni nad potłuczonymi
butelkami, porzuconymi opakowaniami i kuflami. Szarpałam się w odpadkach, drapałam
chodnik paznokciami, pozostawiłam ich końcówki w szparach między kamieniami bruku.
Centymetr po centymetrze, wydostałam się na suchy ląd.
Oto była, tuż przede mną – Mroczna Księga. Wyczuwałam ją, jakieś pięćdziesiąt
metrów od miejsca, w którym próbowałam się czołgać. Może mniej. Ale to nie była tylko
księga. O nie. Nic tak prostego. Pulsowała mrocznie, zwęg­lając krawędzie mojego umysłu.
Dlaczego nie traciłam przytomności?
Dlaczego ten ból nie ustępował?
Czułam się tak, jakbym umierała. Moje usta wypełniała ślina, piana wystąpiła mi na
wargi. Rozpaczliwie pragnęłam zwymiotować, ale nie mogłam. Ból ścisnął także mój
żołądek.
Z jękiem próbowałam podnieść głowę. Musiałam ją zobaczyć. Wcześniej byłam w
pobliżu, ale nigdy jej nie widziałam. Zawsze najpierw traciłam przytomność. Skoro tym
razem nie miałam zemdleć, chciałam uzyskać odpowiedź na pewne pytania. Nawet nie
wiedziałam, jak ona wygląda. Kto ją miał? Co z nią robił? Dlaczego ciągle się o nią
ocierałam?
Z drżeniem podniosłam się na kolana, odsunęłam kosmyk śmierdzących włosów z czoła
i popatrzyłam.
Ulicę, jeszcze przed chwilą pełną turystów, energicznym krokiem podążających z
jednego pubu do drugiego, smagał lodowaty arktyczny wicher. Drzwi zatrzaśnięto, muzyka
ucichła.
Pozostawiając jedynie mnie.
Uzbrojony mężczyzna ustawił pod murem budynku grupkę ludzi, rodzinę turystów z
aparatami na szyjach. Lufa pistoletu półautomatycznego błyszczała w blasku księżyca. Ojciec
wrzeszczał, a matka krzyczała, próbując wziąć w ramiona trójkę małych dzieci.
– Nie! – krzyknęłam. A przynajmniej tak mi się wydawało. Nie jestem pewna, czy
wydałam z siebie jakikolwiek dźwięk. Moje płuca ściskał ból.
Napastnik wystrzelił, uciszając ich krzyki. Jako ostatnie zabił najmłodsze z dzieci –
delikatną jasnowłosą dziewczynkę w wieku czterech, może pięciu lat. Jej szeroko otwarte,
pełne błagania oczy będą mnie dręczyć aż do śmierci. Dziewczynka, której nie mogłam
uratować, ponieważ, kuźwa, nie mogłam się ruszyć. Ból sparaliżował moje kończyny,
mogłam jedynie klęczeć i krzyczeć w głowie.
Dlaczego to się działo? Gdzie była Sinsar Dubh? Dlaczego jej nie widziałam?
Mężczyzna odwrócił się, a ja aż sapnęłam.
Pod pachą trzymał książkę.
Absolutnie niewinną powieść w twardych okładkach, grubości około trzystu
pięćdziesięciu stron, bez obwoluty, jasnoszarą z czerwonym grzbietem. Tego rodzaju
zaczytane książki w twardych okładkach można znaleźć w każdym antykwariacie, w każdym
mieście.
Gapiłam się. Miałam uwierzyć, że to była mająca milion lat księga najmroczniejszej
magii, napisana przez Mrocznego Króla? Czy to miało być zabawne? Co za rozczarowanie.
Jaki absurd.
Napastnik spojrzał na broń z tępą miną. Później odwrócił głowę w stronę leżących ciał,
krwi i kawałków ciała i kości plamiących ceglany mur.
Księga wypadła mu spod pachy. Wydawało się, że spada w zwolnionym tempie,
zmieniając się i przeobrażając, gdy koziołkowała w stronę wilgotnego, błyszczącego bruku.
Kiedy z głośnym łoskotem uderzyła w chodnik, nie była już zwykłą powieścią, ale potężnym
czarnym tomem, grubym na nieomal trzydzieści centymetrów, ozdobionym wytłaczanymi
runami, spiętym metalowymi taśmami i skomplikowanymi zamkami. Dokładnie czegoś
takiego się spodziewałam – starożytnego i sprawiającego wrażenie złego.
Gruby ciemny tom znów się zmieniał, stał się czymś nowym. Wirował i obracał się,
czerpiąc materię z wiatru i ciemności.
W jej miejscu wzniosło się... coś... o tak... przerażającej istocie i mocy. Mrocznie
ożywione... znów mogę powiedzieć jedynie „coś”... które istniało bez kształtu i imienia.
Zniekształcona istota narodzona w opuszczonej krainie roztrzaskanego rozumu i
bezsensownego bełkotu.
I żyła.
Nie umiem jej opisać, ponieważ w naszym świecie nie istnieje nic, z czym mogłabym ją
porównać. Cieszę się, że w naszym świecie nie istnieje nic, z czym mogłabym ją porównać,
ponieważ gdyby w naszym świecie istniało coś, z czym mogłabym ją porównać, nie jestem
pewna, czy nasz świat w ogóle by istniał.
Mogę ją jedynie nazwać Bestią i na tym zakończyć.
Moja dusza skuliła się, jakby na jakimś instynktownym poziomie rozumiała, że moje
ciało nie jest dla niej wystarczającą ochroną. Nie przed tym.
Napastnik na nią spojrzał, ona spojrzała na niego, i mężczyzna skierował broń
przeciwko sobie. Szarpnęłam się na odgłos kolejnych strzałów. Strzelec padł na ziemię, a jego
broń załomotała o bruk.
Kolejny lodowaty podmuch wypełnił ulicę i coś poruszyło się na krawędzi mojego pola
widzenia.
Zza rogu wyszła kobieta, jakby odpowiadając na wezwanie, przez dłuższą chwilę
patrzyła tępo na scenę zbrodni, po czym jak naćpana podeszła prosto do leżącej księgi
(przykucniętej bestii z niemożliwymi kończynami i okrwawionym pyskiem), która nagle nie
miała już starożytnych zamków ani kształtów bestii, lecz po raz kolejny ukrywała się pod
postacią niewinnej powieści w twardej oprawie.
– Nie dotykaj jej! – krzyknęłam. Na tę myśl dostałam gęsiej skórki.
Kobieta pochyliła się, wzięła ją pod pachę i odeszła.
Chciałabym móc powiedzieć, że odeszła, nie patrząc za siebie, lecz było inaczej.
Spojrzała przez ramię, prosto na mnie, a wyraz jej twarzy pozbawił mnie resztek tchu.
Jej oczyma patrzyło na mnie czyste zło, przebiegła, bezgranicznie wroga istota, która
mnie znała i rozumiała rzeczy, których ja sama na swój temat nie znałam i nigdy nie chciałam
poznać. Zło, które wysławiało swoje istnienie przy każdej okazji poprzez chaos, zniszczenie i
psychotyczną wściekłość.
Uśmiechnęła się straszliwym uśmiechem, odsłaniając setki malutkich, spiczastych
ząbków.
A ja miałam jedno z tych nagłych objawień.
Przypomniałam sobie ostatni raz, kiedy zbliżyłam się do Sinsar Dubh i straciłam
przytomność, a następnego dnia przeczytałam o mężczyźnie, który zabił całą rodzinę, po
czym wjechał samochodem w przęsło mostu, kilka przecznic od miejsca, w którym straciłam
przytomność. Wszyscy przesłuchiwani mówili to samo – on nie mógł tego zrobić, to nie było
do niego podobne, przez ostatnie kilka dni zachowywał się jak ktoś opętany. Przypomniałam
sobie serię koszmarnych artykułów prasowych z ostatnich dni, które wyrażały to samo
przekonanie, niezależnie od zbrodni – to nie było podobne do niego/niej, on/ona nigdy by
czegoś takiego nie zrobili. Patrzyłam na kobietę, która nie była już tym samym człowiekiem,
co w chwili, gdy wyszła za róg ulicy. Opętana. I zrozumiałam.
To nie ci ludzie dopuszczali się tych straszliwych zbrodni.
Bestia była w jej wnętrzu, panowała nad nią. I zachowa nad nią kontrolę, aż wykorzysta
ją do końca, a wtedy się jej pozbędzie i poszuka kolejnej ofiary.
Tak bardzo się myliliśmy, Barrons i ja!
Wierzyliśmy, że Sinsar Dubh znajdowała się w rękach kogoś, kto miał spójny plan i
przewoził ją z miejsca na miejsce w określonych zamiarach, kogoś, kto albo ją
wykorzystywał, by osiągnąć pewne cele, lub też strzegł jej, próbując uchronić ją przed
wpadnięciem w nieodpowiednie ręce.
Ona jednak nie znajdowała się w rękach nikogo, kto miałby plan, spójny czy nie, i nie
była przewożona.
Ona się poruszała.
Przechodziła z rąk do rąk, zmieniając każdą z ofiar w niszczycielskie narzędzie zbrodni.
Barrons powiedział mi kiedyś, że elfie artefakty miały tendencję do zyskiwania świadomości i
własnych celów w miarę upływu czasu. Mroczna Księga miała milion lat. To mnóstwo czasu.
Z pewnością nabrała swego rodzaju życia.
Kobieta zniknęła za rogiem, a ja padłam jak kamień na chodnik. Z zamkniętymi oczami
z trudem łapałam oddech. Kiedy kobieta/księga oddaliła się, znikając w mroku, w którym
mogła zrobić Bóg jeden wie co, ból zaczął ustępować.
To była najbardziej niebezpieczna z Relikwii, jakie stworzono – i poruszała się
swobodnie po naszym świecie.
Co najbardziej niepokojące, aż do tej nocy nie była świadoma mojej obecności.
Teraz już była.
Spojrzała na mnie, zobaczyła mnie. Nie umiałam tego wyjaśnić, ale czułam, że jakimś
sposobem mnie oznakowała, założyła obrączkę jak gołębiowi. Spojrzałam w otchłań, a
otchłań spojrzała na mnie, jak zawsze powtarzał tato: „Chcesz wiedzieć coś o życiu, Mac?
Jest proste. Patrz w tęczę, dzieciaku. Wpatruj się w niebo. Znajdziesz to, czego szukasz. Jeśli
poszukujesz dobra w świecie, to je znajdziesz. Jeśli poszukujesz zła... cóż, nie rób tego”.
Co za idiota, myślałam ponuro, wciągając się na chodnik, postanowił obdarzyć mnie
nadnaturalnymi mocami? Co za głupek mógł uznać, że uda mi się poradzić coś na tak ogromne
problemy? Jak mogłam nie szukać zła, skoro byłam jednym z niewielu ludzi, którzy w ogóle je
widzieli?
Turyści wracali na ulicę. Drzwi pubów się otwierały. Mrok się cofnął. Zaczęła grać
muzyka i świat znów ruszył naprzód. Śmiech odbijał się od ceglanych murów. Zastanawiałam
się, w jakim świecie oni żyli. To z pewnością nie był mój świat.
Nieświadoma ich obecności, wymiotowałam. Później już tylko się krztusiłam, aż nie
pozostała nawet żółć.
Podniosłam się z trudem, otarłam usta wierzchem dłoni i wpatrzyłam się w swoje
odbicie w oknie pubu. Byłam brudna, byłam mokra, włosy miałam zlepione smrodliwą
mieszanką piwa i... och! Wolałam o tym nie myśleć. Nigdy nie wiadomo, co można znaleźć w
rynsztoku w popularnej dzielnicy Dublina. Wyjęłam spinkę z włosów, zebrałam je i upięłam
na karku, gdzie nie dotykały twarzy.
Moja sukienka była podarta, brakowało dwóch guzików z przodu, złamałam obcas
prawego buta, a kolana miałam poobcierane i zakrwawione.
– Ta laska nadaje nowe znaczenie określeniu zalany w trupa, co? – zaszydził mijający
mnie mężczyzna. Jego kumple się roześmiali.
Było ich dwunastu, wszyscy nosili szerokie czerwone szarfy i muszki do dżinsów i
swetrów. Goście na wieczorze kawalerskim, kipący testosteronem. Ominęli mnie szerokim
łukiem.
Tak mało wiedzieli.
Czy to przed dwudziestoma minutami uśmiechałam się do przechodniów? Szłam przez
Temple Bar, pełna życia i atrakcyjna, gotowa na cokolwiek, co mógł rzucić przeciwko mnie
świat? Przed dwudziestoma minutami okrążyliby mnie i próbowali flirtować.
Zrobiłam kilka niepewnych kroków, próbując iść tak, jakby nie brakowało mi
dziewięciu centymetrów szpilki pod prawą piętą. To nie było proste. Wszystko mnie bolało.
Choć udręka związana z bliskością Księgi ustępowała, czułam się posiniaczona od stóp do
głów, jakby ściskana w miażdżącym imadle. Jeśli ten wieczór miał wyglądać podobnie do
ostatniego z nią spotkania, mogłam się spodziewać wielogodzinnego bólu głowy i
stłumionego ćmienia przez kolejne dni. Spotkanie z Christianem MacKeltarem, młodym
Szkotem, który znał moją siostrę, musiało zaczekać. Rozejrzałam się w poszukiwaniu
złamanego obcasa. Nigdzie go nie widziałam. A niech to, uwielbiałam te buty! Całe miesiące
na nie oszczędzałam.
Westchnęłam w duchu i kazałam sobie zapomnieć o tym. Miałam o wiele większe
problemy.
Nie straciłam przytomności.
Znajdowałam się w odległości pięćdziesięciu metrów od Sinsar Dubh i przez cały czas
zachowałam świadomość.
Barrons będzie zadowolony. Wręcz zachwycony, choć zachwyt to mina, którą trudno
odczytać na tej mrocznej, uderzającej twarzy. Wyrzeźbiony z dzikości przez rzeźbiarzaerudytę, Barrons jest jak powrót do czasów bezprawia i wprost emanuje stoickim
prymitywizmem.
Wygląda na to, że ostatnie wydarzenia mnie „osłabiły” i bardziej przypominam teraz
Księgę.
Złem.
***
Kiedy wracałam do księgarni, zaczęło padać. Wlokłam się żałośnie. Nienawidzę
deszczu. Z wielu powodów.
Po pierwsze jest mokry, zimny i paskudny, a ja i tak byłam mokra i zmarznięta. Po
drugie, kiedy pada, nie świeci słońce, a ja jestem zagorzałą wyznawczynią słońca. Po trzecie,
sprawia, że Dublin nocą robi się ciemniejszy niż zwykle, a wtedy potwory robią się jeszcze
odważniejsze. Po czwarte, przez niego potrzebuję parasola, a ludzie, którzy noszą parasole,
mają skłonność, by opuszczać je bardzo nisko i kulić się za nimi, szczególnie jeśli deszcz
zacina im prosto w twarz. Ja zachowuję się tak samo. A to oznacza, że człowiek nie widzi
tego, kto idzie z naprzeciwka, co na ruchliwej ulicy oznacza ludzi odbijających się od siebie z
wymamrotanymi przeprosinami albo stłumionymi przekleństwami, a w Dublinie oznacza, że
mogłabym wpaść prosto na elfa (ich urok nie odpycha mnie fizycznie, jak to się dzieje ze
zwykłymi ludźmi) i zdradzić, kim jestem, co wszystko w sumie daje jedno – kiedy tu pada, ja
nie noszę parasola.
Co by nie było takie złe, gdyby nie to, że tu pada przez cały cholerny czas.
A to oznacza, że robię się kompletnie przemoczona, co prowadzi do piątego powodu,
dlaczego nienawidzę deszczu – mój makijaż spływa, a włosy przyklejają się do czoła i głowy.
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo po takim solidnym przemoczeniu
przynajmniej przestałam tak paskudnie śmierdzieć.
Skręciłam w swoją ulicę. Tak naprawdę nie jest to moja ulica. Moja ulica znajduje się w
odległości sześciu tysięcy kilometrów na głębokim południu Stanów. To słoneczna, bujnie
zarośnięta ulica, wzdłuż której rosną magnolie o grubych liściach, jaskrawe azalie i wysokie
dęby. Na mojej ulicy nie pada przez cały czas.
Niestety, nie mogę teraz wrócić do domu, z obawy, że potwory podążą za mną do
Ashford, a ponieważ potrzebuję miejsca, które mogłabym nazwać swoim własnym, ta
deszczowa, ponura, posępna ulica musi wystarczyć.
Kiedy zbliżyłam się do księgarni, uważnie przyjrzałam się fasadzie staromodnego
budynku o czterech kondygnacjach. Reflektory umieszczone z przodu, z tyłu i po bokach
zalewały wysoką ceglaną budowlę swoim blaskiem. Jas­krawo wymalowany szyld
„KSIĄŻKI I BIBELOTY BAR-RONSA” zawieszony prostopadle do ściany na ozdobnym
mosiężnym pręcie, skrzypiał, kołysząc się na coraz chłodniejszym nocnym wietrze. Znak
umieszczony w ­staromodnym, zielonkawym oknie, emanował słabym neonowym blaskiem –
ZAMKNIĘTE. Bursztynowe żarówki w mosiężnych kinkietach oświetlały głęboką, łukowato
sklepioną wnękę wejścia. Ozdobne drzwi z wiśniowego drzewa osadzone między kolumnami
z wapienia błyszczały w świetle.
W moim „domu” wszystko było w porządku. Światła działały, ochraniając budynek
przed zabójczymi sąsiadami. Zatrzymałam się i przez chwilę spoglądałam w głąb opuszczonej
dzielnicy, upewniając się, że żadne Cienie nie zrobiły wypadu na moje terytorium.
Mroczna Strefa granicząca z Księgarnią i Bibelotami Bar-ronsa jest największą, jaką
dotychczas widziałam (i największą, jaką mam nadzieję kiedykolwiek zobaczyć!), obejmuje
ponad dwadzieścia kwartałów, wypełnionych aż po brzegi zabójczymi mrocznymi cieniami.
Mroczną Strefę charakteryzują dwie rzeczy: ciemność i śmierć. Cienie są stworami nocy i
pożerają wszystko, co żyje, od ludzi poprzez liście, nawet robactwo w ziemi, pozostawiając
pustkowie.
Nawet teraz kręciły się niespokojnie, szarpiąc się jak muchy na lepie, rozpaczliwie
pragnąc porzucić swoje pozbawione życia ciemności na rzecz bogatych, doskonale
oświetlonych okolic poza nimi.
Przez jakiś czas będę bezpieczna. Cienie nie tolerują światła, a w pobliżu księgarni
byłam w nim skąpana. Jednak gdybym miała przejść kilka metrów w głąb ulicy, w mrok, w
którym nie świeciła żadna latarnia, byłabym martwa.
Mam obsesję na punkcie swoich sąsiadów. To wampiry w najgłębszym tego słowa
znaczeniu. Widziałam, co robią z ludźmi. Pochłaniają ich, pozostawiając jedynie sterty ubrań,
biżuterię i inne przedmioty, jak również niewielkie, wysuszone pergaminowe skorupy
powstałe z tego, co z ludzkiej materii uważają za niezjadliwe. Pewnie to coś w rodzaju
zostawiania ogonka krewetki – jakaś część nas jest dla nich zbyt chrupiąca. Nawet ja nie
mogę ich zabić. Nie są materialne, co oznacza, że wszelkie bronie stają się bezużyteczne.
Działa na nie tylko światło, ale ono ich nie zabija, jedynie powstrzymuje. Otoczona ze
wszystkich stron światłami sąsiednich dzielnic, ta Mroczna Strefa zachowała niezmienione
rozmiary przez kilka ostatnich miesięcy. Wiem to – regularnie patroluję jej granice.
Jeśli nie jesteś widzącą sidhe, nawet ich nie zobaczysz. Ludzie, którzy giną w Mrocznej
Strefie, nie widzą twarzy zabójcy. Choć nie chcę przez to powiedzieć, że Cienie mają twarze.
„Bez wyrazu” to ich drugie imię. Jeśli jesteś widzącą sidhe, nadal trudno ich odróżnić od
mroku nocy, nawet jeśli się wie, czego się spodziewać. Ciemniejsze od ciemności, jak
atramentowa mgła, ślizgają się i przesuwają, wspinają na budynki, spływają rynnami, owijają
popsute latarnie. Chociaż nigdy nie zbliżyłam się do nich na tyle, by zweryfikować swoje
przeczucie, sądzę, że są zimne.
Mają wszelkiego rodzaju kształty i rozmiary, od małych jak kot do wielkich jak...
Zamrugałam.
Z pewnością to nie był ten, który odciął mnie w salonie na tyłach, kiedy Fiona, niegdyś
prowadząca księgarnię, próbowała mnie zabić, wpuszczając do budynku całą ich hordę
podczas mojego snu. Gdy widziałam go po raz ostatni, około pięciu tygodni temu, licząc
miesiąc spędzony w krai­nie elfów, miał około sześciu metrów długości i niecałe trzy
wysokości. Teraz był dwa razy większy, gęsta chmura oleistej ciemności rozciągająca się
niemal na całą długość opuszczonego budynku przylegającego do księgarni.
Czy one rosły, kiedy nas pożerały? Czy któryś z nich mógł się stać wielki jak
miasteczko? Może przykucnąć nad nim i pochłonąć je w ciemności?
Gapiłam się. Jak na istotę, która nie miała twarzy, z pewnością robił wrażenie, jakby też
się na mnie gapił. Ze dwa razy pokazałam mu środkowy palec. Kiedy widziałam go ostatnio,
przybrał niemal ludzką postać i odpowiedział mi taką samą obelgą.
Nie miałam zamiaru uczyć go nowych sztuczek.
Otrząsnęłam się energicznie i natychmiast tego pożałowałam. Głowa bolała mnie tak
bardzo, że miałam wrażenie, że mój mózg jest posiniaczony, a ja właśnie zagrzechotałam nim
o ściany czaszki. Choć deszcz w końcu przestał padać – a raczej zrobił sobie jedną z tych zbyt
krótkich przerw – byłam mokra i zmarznięta i miałam lepsze rzeczy do roboty niż stanie tutaj
i myślenie o jednym z moich licznych wrogów. Rzeczy w rodzaju zjedzenia pół buteleczki
aspiryny i wzięcia gorącego prysznica. Rzeczy w rodzaju uspokojenia myśli, żebym mogła
rozważyć konsekwencje tego, co dziś widziałam, i znalezienia Barronsa, żeby mu o tym
opowiedzieć. Nie wątpiłam, że będzie podobnie jak ja zaskoczony metodą poruszania się
Księgi. Jaki mroczny cel pragnęła osiągnąć? Czy przypadkowy chaos i przemoc wystarczały?
Kiedy weszłam do wnęki i zaczęłam szukać kluczy w torebce, usłyszałam kroki za
plecami. Obejrzałam się przez ramię i skrzywiłam.
Inspektor Jayne dołączył do mnie w wejściu, rękawiczką strząsając wodę z płaszcza.
Minęłam go wcześniej na ulicy, w drodze na spotkanie z Christianem MacKeltarem, zanim
napotkałam Sinsar Dubh. Obdarzył mnie wtedy spojrzeniem, które obiecywało dręczenie, ale
liczyłam, że minie dzień albo dwa, zanim spełni tę obietnicę.
Nie miałam tyle szczęścia.
Wysoki i mocno zbudowany, miał kasztanowe włosy z równym przedziałkiem, a jego
pobrużdżona twarz była szorstka. Jayne był szwagrem świętej pamięci inspektora O’Duffego
– policjanta, który pierwotnie zajmował się sprawą morderstwa mojej siostry i któremu
poderżnięto gardło, kiedy ściskał w ręku karteczkę z moim nazwiskiem – i całkiem niedawno
zaciągnął mnie na posterunek Gardy, gdzie przetrzymywał mnie cały dzień jako podejrzaną o
zabójstwo. Przesłuchiwał mnie i głodził, oskarżył o romans z O’Duffym, a później wypuścił
w mrocznym sercu Dublina, pozbawioną latarek, bym sama dotarła do domu. Nie miałam
zamiaru wybaczyć mu tego bezdusznego postępowania.
„Będę jak taśma na pani tyłku”, powiedział mi.
Dotrzymywał słowa, podążając za mną, śledząc mnie i obserwując każdy mój ruch.
Teraz obejrzał mnie od góry do dołu i prychnął z obrzydzeniem.
– Nawet nie zapytam.
– Przyszedł pan tu, żeby mnie aresztować? – spytałam chłodno. Przestałam udawać, że
mam obcasy i oparłam się krzywo o drzwi. Bolały mnie łydki.
– Może.
– To było pytanie z gatunku tak lub nie, Jayne. Proszę spróbować raz jeszcze.
Nic nie odpowiedział, a oboje wiedzieliśmy, co to znaczy.
– Zatem proszę odejść. Sklep jest zamknięty, co czyni go własnością prywatną. A to
oznacza, że dopuszcza się pan wtargnięcia.
– Albo porozmawiamy dziś wieczorem, albo wrócę rano, kiedy będzie pani miała
klientów. Chciałaby pani, żeby inspektor z wydziału zabójstw kręcił się po sklepie i
przesłuchiwał klientów?
– Nie ma pan prawa przesłuchiwać moich klientów.
– Jestem z Gardy, panienko. To daje mi wszelkie prawa, jakich potrzebuję. Mogę
uprzykrzyć pani życie i zrobię to. Proszę sprawdzić.
– Czego pan chce? – warknęłam.
– Tu jest zimno i mokro. – Chuchnął w dłonie. – Może filiżanka herbaty?
– A może niech się pan pieprzy? – Uśmiechnęłam się do niego z przesadną słodyczą.
– Co, mój tłusty, podstarzały szwagier był dla pani wystarczająco dobry, ale ja nie?
– Nie sypiałam z pańskim szwagrem – warknęłam.
– To co on, do kurwy nędzy, u pani robił? – odparował Jayne.
– Już przez to przeszliśmy. Mówiłam panu. Jeśli chce pan mnie znów przesłuchać, musi
mnie pan aresztować, a tym razem nie powiem ani słowa bez prawnika.
Obejrzałam się przez ramię. Cienie kłębiły się niespokojnie, gwałtownie, jakby nasza
kłótnia je poruszyła. Zdawało się, że je... ekscytuje. Zastanawiałam się, czy złość albo
namiętność sprawiały, że bardziej im smakujemy. Wypchnęłam te makabryczne myśli z
głowy.
– Pani odpowiedzi nie były żadnymi odpowiedziami i dobrze pani o tym wie.
– Nie chce pan poznać prawdziwych odpowiedzi. – Ja nie chciałam znać prawdziwych
odpowiedzi. Niestety, już z nimi utknęłam.
– Może i chcę. Niezależnie od tego... jak niewiarygodne... by się wydawały.
Spojrzałam na niego ostro. Choć na twarzy inspektora malowała się zwyczajowa
determinacja psa, który dostał kość, pojawił się jeszcze jeden element, który wcześniej
przegapiłam. Ten sam, który zauważyłam w oczach O’Duffy’ego tamtego ranka, kiedy do
mnie przyszedł i kiedy zginął, nieufne spojrzenie z gatunku „może mój świat nie jest do
końca taki, jak mi się wydawało”. Wyraźny znak, że podobnie jak O’Duffy, Jayne miał
zamiar zacząć pchać nos w sprawy, które mogły doprowadzić go do śmierci. Choć sposób, w
jaki zginął O’Duffy, sugerował ludzkiego zabójcę, nie wątpiłam, że został zabity z powodu
tego, czego dowiedział się o nowych dzieciakach w mieście – o elfach.
Westchnęłam. Chciałam zrzucić z siebie mokre, paskudne ubrania. Chciałam umyć
obrzydliwe włosy.
– Niech pan da spokój, dobrze? Po prostu da spokój. Nie mam nic wspólnego ze
śmiercią O’Duffy’ego i nie mam panu nic więcej do powiedzenia.
– Ależ tak. Pani wie, co dzieje się w tym mieście, panno Lane. Nie wiem, jak ani gdzie
pani ma w tym wszystkim swoje miejsce, ale wiem, że tak jest. Dlatego Patty do pani
przyszedł. Nie zajrzał, żeby powiedzieć pani cokolwiek o sprawie pani siostry. Przyszedł,
żeby zapytać o coś. O co chodziło? Co przez całą noc wypalało taką dziurę w jego mózgu, że
nie mógł zaczekać do poniedziałku? Że posłał rodzinę do kościoła, a sam opuścił mszę? O co
zapytał panią Patty tamtego ranka, kiedy zginął?
Był niezły. To musiałam mu przyznać. Ale nic poza tym.
– Czy ja też umrę, panno Lane, skoro przyszedłem panią odwiedzić? – spytał szorstko. –
Czy tak to działa? Może powinienem obudzić dzieciaki i pocałować je na pożegnanie tego
ranka? Powiedzieć żonie, jak bardzo ją kocham?
To mnie zabolało.
– To nie moja wina, że on zginął!
– Może go pani nie zabiła, ale może go pani nie uratowała. Czy odpowiedziała pani na
jego pytania? Czy dlatego umarł? A może gdyby pani to zrobiła, wciąż by żył?
Spojrzałam na niego ze złością.
– Niech pan sobie idzie.
Sięgnął pod płaszcz i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni stertę złożonych map.
Szybko odwróciłam wzrok, nienawidziłam tej chwili. Takiego déjà vu nie chciałam
przeżywać.
Patty O’Duffy też mi przyniósł mapy. Tamtego ranka, kiedy przyszedł do mnie w
księgarni, wykorzystał mapy, by pokazać kartograficzną niemożliwość, odkrycie, którego
dokonałam dwa tygodnie przed nim – części Dublina już nie było na nowych planach miasta.
Znikały z planów i z ludzkiej pamięci, jakby nigdy nie istniały. Odkrył Mroczne Strefy. Badał
je, wchodził w nie, kilka godzin od zmroku i śmierci.
Jayne pochylił się, aż jego nos znalazł się kilka centymetrów od mojego.
– Oglądała je pani ostatnio?
Nic nie powiedziałam.
– Znalazłem kilkanaście na biurku Patty’ego. Zaznaczył kilka okolic. Minęło trochę
czasu, zanim zorientowałem się, dlaczego. Garda ma magazyn na Lisle Street, siedem
przecznic stąd. Nie można go znaleźć na żadnej mapie opublikowanej w ciągu ostatnich
dwóch lat.
– I co? O co panu chodzi? Że oprócz morderstwa jestem też zamieszana w wielki spisek
kartografów? O co mnie pan jeszcze oskarży? Zmowę, żeby sprowadzić turystów na złą
drogę?
– Bardzo śmieszne, panno Lane. Wczoraj zrobiłem sobie długą przerwę na lunch i
pojechałem na Lisle Street. Próbowałem wziąć taksówkę, ale kierowca upierał się, że nie ma
takiego adresu, i odmówił jazdy w tamtą stronę. W końcu zrobiłem sobie spacer. Chce się
pani dowiedzieć, co znalazłem?
– Nie. Ale jestem niemal pewna, że i tak mi pan powie – mruknęłam, rozmasowując
skronie.
– Magazyn wciąż tam jest, ale miasto wokół niego wydaje się... zapomniane. Zupełnie
zapomniane. Nikt nie sprząta ulic. Latarnie nie działają. W rynsztokach zbierają się ścieki.
Moja komórka nie łapała zasięgu. W samym środku miasta. Nie miałem cholernego zasięgu!
– Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną – powiedziałam najbardziej znudzonym
tonem, na jaki mogłam się zdobyć.
Nie słyszał mnie i wiedziałam, że w myślach znów spaceruje opuszczonymi, pełnymi
śmieci ulicami. Mroczna Strefa nie wygląda na po prostu opuszczoną – ona emanuje śmiercią
i rozkładem, sprawia, że człowiek się od nich aż lepi. Pozostawia niezatarte piętno. Człowiek
budzi się w środku nocy z żołądkiem w gardle i boi się ciemności. Śpię przy włączonym
świetle. Noszę latarki, dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Znalazłem samochody porzucone na środku ulicy, z otwartymi drzwiami. Drogie
samochody. Takie, które zostają rozebrane na części, zanim kierowca zdąży wrócić z
benzyną. Niech pani to wyjaśni – warknął.
– Może przestępczość w Dublinie się zmniejsza – zasugerowałam, świadoma, jak
wielkie jest to kłamstwo.
– Rośnie pod niebiosa. I tak od miesięcy. Media nas o to oskarżają.
Tu miał rację. I po tym, co widziałam tej nocy, miejscowa eskalacja brutalnych
przestępstw była czymś, co mnie szczególnie interesowało. W mojej głowie kiełkował
pomysł.
– Przy samochodach były sterty ubrań z portfelami w kieszeniach. Niektóre wypełnione
gotówką, jakby tylko czekały, żeby ktoś je ukradł. Na litość Boską, znalazłem na chodniku
dwa roleksy!
– Podniósł je pan? – spytałam z zainteresowaniem. Zawsze chciałam mieć roleksa.
– Ale wie pani, co było najdziwniejsze, panno Lane? Nie było ludzi. Nikogo. Jakby
wszyscy zgodzili się w tej samej chwili opuścić dwadzieścia kwartałów, w samym środku
tego, co robili, nie zabierając niczego, ani samochodów, ani nawet ubrań. Czy wszyscy
chodzili nago?
– A skąd mam wiedzieć?
– To się dzieje tutaj, panno Lane. Na tych mapach brakuje okolicy sąsiadującej z
księgarnią. Proszę mi nie mówić, że nigdy nie patrzy pani w tamtą stronę, kiedy pani
wychodzi.
Wzruszyłam ramionami.
– Mało wychodzę.
– Śledzę panią. Ciągle pani wychodzi.
– Jestem zaabsorbowana sobą, panie inspektorze. Rzadko się rozglądam.
Po raz enty spojrzałam nad jego ramieniem. Cienie wciąż zachowywały się jak to one,
uwięzione w ciemnościach, oblizujące swoje wąskie, ciemne, paskudne wargi.
– Bzdura. Przesłuchiwałem panią. Jest pani bystra i przenikliwa, i kłamie pani.
– Dobrze, niech pan to wyjaśni. Jak pan myśli, co się stało?
– Nie wiem.
– Czy ma pan jakikolwiek pomysł na wyjaśnienie swoich odkryć?
Na jego żuchwie zadrżał mięsień.
– Nie.
– To co ja miałabym panu powiedzieć? Że złe nocne istoty przejęły Dublin? Że są tam –
wskazałam ręką w prawo – pożerają ludzi i pozostawiają te części, które im nie smakują? Że
przejęły pewne okolice, a jeśli człowiek jest na tyle głupi, by wejść lub wjechać w jedną z
nich po zmroku, to umrze?
To było jedyne ostrzeżenie, jakie mogłam mu dać.
– Niech pani nie będzie głupia, panno Lane.
– Ditto, panie inspektorze – odparłam ostro. – Chce pan usłyszeć moją radę? Niech pan
się trzyma z dala od miejsc, których nie ma na mapach. A teraz proszę odejść. – Odwróciłam
się plecami do niego.
– To jeszcze nie koniec – powiedział przez zaciśnięte zęby.
Miałam wrażenie, że ostatnio wszyscy mi to mówili. Z pewnością to nie był koniec, ale
miałam paskudne uczucie, że wiem, jak to się skończy – jeszcze jedną śmiercią na moim
sumieniu, dręczącą mnie w bezsenne noce.
– Niech pan mnie zostawi w spokoju albo załatwi sobie nakaz.
Wsunęłam klucz w zamek i otworzyłam drzwi. Obejrzałam się przez ramię.
Jayne stał na chodniku, niemal dokładnie w tym samym miejscu, które ja zajmowałam
przed pięcioma minutami. Wpatrywał się w opuszczoną okolicę ze zmarszczonym czołem i
ściągniętymi brwiami. Nie wiedział tego, ale Cienie patrzyły na niego, na ten ich pozbawiony
twarzy i oczu sposób. Co bym zrobiła, gdyby ruszył w tamtą stronę?
Znałam odpowiedź, ale mi się nie podobała. Wyciągnęłabym latarki i ruszyła za nim.
Zrobiłabym niezłą scenę, ratując go przed czymś, czego nie widział i nigdy nie mógł
zobaczyć. Pewnie w podziękowaniu trafiłabym na oddział zamknięty miejscowego szpitala.
Czułam coraz silniejszy ból głowy. Jeśli nie wezmę wkrótce aspiryny, stanie się tak
przenikliwy, że doprowadzi mnie do wymiotów.
Patrzył na mnie. Choć Jayne przez lata dorobił się ideal­nej gliniarskiej twarzy, jak ja to
określam – swego rodzaju niewzruszonego badawczego spojrzenia połączonego z pewnością,
że osoba, którą się zajmuje, w końcu dorobi się kilku dodatkowych dup i w końcu zmieni w
całkowitego dupka – robiłam się coraz lepsza w czytaniu ludzi.
Bał się.
– Niech pan idzie do domu, panie inspektorze – powiedziałam cicho. – Pocałuje żonę i
położy dzieci spać. Niech pan się cieszy błogosławieństwami i nie szuka przekleństw.
Wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilę, jakby rozważał kryteria tchórzostwa, po
czym odwrócił się i ruszył w stronę Temple Bar.
Westchnęłam z ulgą i powlokłam się w głąb księgarni.
***
Nawet gdyby księgarnia nie była moim azylem, i tak bym ją pokochała. Znalazłam
swoje powołanie i nie chodzi tu o bycie widzącą sidhe. Jest nim prowadzenie księgarni,
szczególnie takiej, która sprzedaje najnowsze magazyny o modzie, śliczne pióra, materiały
piśmiennicze i dzienniki, i przepełnia ją taka ekskluzywna, elegancka atmosfera. Uosabia
wszystko, co zawsze chciałam mieć – elegancja, klasa, ogłada, gust.
Pierwszym, co uderza po wejściu do Księgarni i Bibelotów Barronsa, poza obfitością
błyszczącego mahoniu i ozdobnym szkłem w oknach, jest nieco dezorientujące wrażenie
anomalii przestrzennej, jakby człowiek wsunął się do pudełka zapałek i odnalazł ukryte w
środku boisko.
Główne pomieszczenie ma około dwudziestu metrów długości i piętnastu szerokości.
Frontowa część wznosi się do samego dachu, przez cztery wysokie kondygnacje. Ozdobne
mahoniowe regały biegną wzdłuż ścian na każdym poziomie, od podłogi do sufitu.
Zabezpieczone eleganckimi balustradami przejścia zapewniają dostęp do drugiego, trzeciego i
czwartego poziomu. Drabinki na kółkach przesuwają się gładko od jednego regału do
drugiego.
Na parterze znajdują się wolnostojące regały ustawione w rzędach po lewej, dwa
miejsca do siedzenia, z przodu i z tyłu, elegancki gazowy kominek (przed którym spędzam
dużo czasu, próbując się ogrzać i odgrodzić od dublińskiego chłodu), a po prawej stanowisko
kasjera, za którym znajduje się lodówka, niewielki telewizor i moja stacja dokująca z
głośnikami. Za tylnymi balkonami na wyższych poziomach można znaleźć jeszcze więcej
książek, w tym bardzo rzadkie tomy, jak również niektóre bibeloty wspomniane na szyldzie,
bezpiecznie zamknięte w gablotkach.
Na parkietach leżą drogie dywany. Meble są staromodne, luksusowe i drogie, jak
prawdziwa pikowana sofa Chesterfield, na której lubię się zwijać w kłębek i czytać.
Oświetlenie zapewniają zabytkowe kinkiety i ukryte w podwieszanym suficie żarówki w
charakterystycznym bursztynowym odcieniu, które sprawiają, że wszystko jest skąpane w
ciepłym maślanym blasku.
Kiedy przestępuję przez próg, zostawiając za sobą zimne, mokre, szalone ulice, i
wchodzę do księgarni, czuję, że mogę oddychać. Gdy otwieram interes i zaczynam podliczać
zakupy klientów na staromodnej kasie, która brzęczy małym srebrnym dzwoneczkiem za
każdym razem, kiedy szuflada się wysuwa, moje życie wydaje się proste i dobre, na kilka
chwil mogę zapomnieć o swoich problemach.
Spojrzałam na zegarek i zrzuciłam zniszczone buty. Do-chodziła północ. Zaledwie przed
kilkoma godzinami siedziałam na tyłach z tajemniczym właścicielem księgarni i próbowałam
się od niego dowiedzieć, kim naprawdę jest.
Jak zwykle mi nie odpowiedział.
Naprawdę nie wiem, dlaczego jeszcze próbuję. Barrons wie niemal wszystko o mnie.
Nie byłabym zaskoczona, gdyby miał gdzieś małą teczkę obejmującą całe moje życie aż do
tego momentu, z elegancko przyklejonymi, zgryźliwie podpisanymi zdjęciami – patrzcie, jak
Mac się opala, patrzcie, jak Mac maluje paznokcie, patrzcie, jak Mac prawie umiera.
Jednakże, kiedykolwiek zadaję mu osobiste pytanie, odpowiedzią jest tajemnicze
„możesz mnie zaakceptować albo odejść”, połączone z ponurym przypomnieniem, że ciągle
ratuje mi życie. Jakby to miało wystarczyć, by mnie uciszyć i przywołać do porządku.
Co smutne, zazwyczaj tak właśnie jest.
Między nami istnieje nieznośna nierównowaga. On ma w ręku wszystkie atuty, a ja z
trudem utrzymuję te żałosne dwójki i trójki, które rozdaje mi życie.
Owszem, razem szukamy PM-ów, Przedmiotów Mocy – uświęconych elfich artefaktów,
takich jak Relikwie – ­razem walczymy i zabijamy wrogów, a ostatnio nawet próbowaliśmy
zedrzeć z siebie ubrania w ataku pożądania tak gwałtownym i przeszywającym jak
niespodziewane sirocco, które jakimś sposobem zobaczyłam w jego umyśle, kiedy się
całowaliśmy – ale z pewnością nie dzielimy się ze sobą szczegółami życia osobistego ani
planami. Nie miałam pojęcia, gdzie mieszkał, gdzie się udawał, kiedy nie było go w okolicy,
ani kiedy mógł się pojawić znowu. To mnie drażniło. Bardzo. Zwłaszcza że wiedziałam, że
on mógł mnie odnaleźć, kiedy tylko zechciał, wykorzystując piętno wytatuowane z tyłu mojej
czaszki – jego przeklęty środkowy inicjał Z. Tak, uratowało mi życie. Nie, to nie znaczyło, że
musi mi się podobać.
Ściągnęłam ociekającą wodą kurtkę i odwiesiłam ją. Dwie latarki poleciały na podłogę.
Musiałam znaleźć jakiś lepszy sposób na noszenie ich. Obciążały mi kieszenie i ciągle
wypadały. Obawiałam się, że wkrótce w pewnych często odwiedzanych okolicach Dublina
będę znana jako „ta zwariowana laska od latarek”.
Pośpieszyłam do łazienki na tyłach sklepu, ostrożnie wytarłam głowę i delikatnie
starłam rozmyty makijaż. Na górze wzywała mnie buteleczka z aspiryną. Przed miesiącem
natychmiast znów bym się umalowała. Teraz cieszyłam się tylko, że mam zdrową cerę i nie
stoję już na deszczu.
Wyszłam z łazienki i przeszłam przez podwójne drzwi łączące księgarnię z prywatnym
mieszkaniem, wołając Barronsa i zastanawiając się, czy wciąż jest w okolicy. Otwierałam
drzwi, sprawdzając wszystkie pomieszczenia na parterze, ale go nie znalazłam. Sprawdzanie
pierwszego i drugiego piętra nie miało sensu. Wszystkie drzwi były zamknięte na klucz.
Jedyne otwarte pomieszczenia pozostały na trzecim piętrze, gdzie ja spałam, a on nigdy tam
nie zaglądał, za wyjątkiem jednego razu, ostatnio, żeby zdemolować mój pokój, kiedy
zniknęłam na miesiąc.
Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do niego na komórkę, ale głowa bolała mnie tak
bardzo, że uznałam to za zły pomysł. O tym, czego dowiedziałam się na temat Sinsar Dubh,
mogłam powiedzieć mu następnego ranka. Znając go, gdybym zadzwoniła do niego jeszcze
tego wieczoru i powiedziała mu, spróbowałby mnie zmusić do powrotu i poszukania mnie, a
ja nigdzie się nie wybierałam, co najwyżej pod gorący prysznic i do łóżka.
Odwracałam się w stronę schodów na tyłach, kiedy moją uwagę zwróciło poruszenie na
krawędzi pola widzenia. Odwróciłam się, próbując zlokalizować jego źródło. To nie mógł być
Cień, wszystkie światła się paliły. Cofnęłam się o krok i rozejrzałam po wszystkich pokojach.
Nic się nie ruszało. Wzruszyłam ramionami i weszłam na schody.
To znów się stało.
Tym razem miałam dziwne wrażenie, nie do końca mrowienie zmysłów widzącej sidhe,
raczej preludium do niego. Spojrzałam w kierunku, który mnie niepokoił – w stronę gabinetu
Barronsa. Zajrzawszy do środka, pozostawiłam uchylone drzwi. Za nimi widziałam ozdobne
piętnastowieczne biurko i fragment wysokiego lustra, które zajmowało ścianę za nim, między
regałami.
To wydarzyło się po raz kolejny, a ja się mogłam tylko gapić. Srebrne odbicie w lustrze
po prostu zadrżało.
Cofnęłam się w stronę schodów, nie odrywając od niego wzroku. Z bezpiecznego
miejsca w korytarzu przed pokojem, przyglądałam mu się przez kilka minut, lecz nic się nie
wydarzyło.
Otworzyłam drzwi do końca i weszłam do środka. Pachniało Barronsem. Odetchnęłam
głęboko. W powietrzu unosił się ślad ciężkiej, korzennej wody po goleniu i na chwilę znów
znalazłam się w jaskiniach pod Burren, gdzie tydzień wcześniej omal nie zginęłam, kiedy
wampir Mallucé porwał mnie i zabrał w głąb labiryntu tuneli, by mnie zadręczyć na śmierć w
ramach zemsty za okrutną ranę, jaką mu zadałam niedługo po przybyciu do Dublina. Leżałam
na ziemi, pod elektryzującym ciałem Bar­ronsa, rozrywając jego koszulę i kładąc dłonie na
twardym, umięśnionym brzuchu pokrytym skomplikowanymi czarno-szkarłatnymi tatuażami
o obcych wzorach. Wokół siebie czułam jego zapach. Miałam wrażenie, że znalazł się we
mnie albo ja w nim. Zastanawiałam się przy tym, jak wiele z jego wnętrza bym zobaczyła,
gdybym pozwoliła mu wejść w siebie.
Żadne z nas nie wspominało o tej nocy. Wątpiłam, by on to kiedykolwiek zrobił. Ja z
pewnością nie miałam zamiaru podnosić tego tematu. Niepokoił mnie na poziomach, których
nawet nie rozumiałam.
Skupiłam się na pokoju. Już wcześniej przeszukałam jego gabinet. Zajrzałam do każdej
szuflady, do szafy, nawet za książki na półkach, w poszukiwaniu sama nie wiem czego,
jakiejkolwiek tajemnicy, którą udałoby mi się odkryć. Nic nie znalazłam. Jego istnienie jest
tak antyseptyczne. Wątpię, by pozwolił sobie na pozostawienie choć włoska, który mógłby
zdradzić jego DNA.
Podeszłam do lustra i przeciągnęłam po nim palcami. Oprawione w eleganckie ramy,
wypełniało ścianę od podłogi do sufitu i było wykonane z twardego, gładkiego materiału. Z
pewnością nie mogło drżeć.
Pod moimi palcami zadrżało. Tym razem moje zmysły widzącej sidhe ogłosiły alarm.
Odrywając dłoń, zatoczyłam się w stronę biurka ze stłumionym krzykiem.
Powierzchnia zwierciadła wciąż drżała.
Czy Barrons o tym wiedział? – pomyślałam głupio. Oczywiście, że tak. Barrons
wiedział wszystko. Było w jego księgarni. A jeśli nie? A jeśli Barrons nie był tak
wszechwiedzący, jak mi się wydawało? A jeśli dawał się o szukać i ktoś – na przykład, nie
wiem, Wielki Pan – umieścił zaczarowane lustro na jego drodze, znając jego skłonność do
pewnych szczególnych antyków... i Barrons je kupił, a teraz odziany w szkarłatną szatę
przywódca Mrocznych szpiegował go przez nie albo coś w tym rodzaju? Jak mog­łam go nie
wyczuć? Było elfie czy nie?
Na powierzchni pojawiły się dymne runy, a krawędź szkła pociemniała gwałtownie,
nabierając kobaltowego odcienia, otaczając lustro szeroką na około siedem centymetrów ramą
z czystej czerni.
Bez wątpienia było elfie! Czarne krawędzie wszystko zdradzały. Gdybym widziała je
wcześniej, od razu bym się domyśliła, czym jest zwierciadło, lecz prawdziwą naturę szkła
ukrywała jakaś iluzja, której nie mogły przebić nawet moje zmysły widzącej sidhe. Kilka razy
byłam w tym pomieszczeniu i nigdy nie poczułam nawet najlżejszego mrowienia. Kto mógł
stworzyć taką bezbłędną iluzję?
To nie było zwykle lustro, lecz jedno ze zwierciadeł stworzonych przez samego
Mrocznego Króla jak narzędzie służące do poruszania się między krainami ludzi i elfów.
Część Mrocznej Relikwii znanej jako Srebra Przenikania znajdowała się w mojej księgarni!
Co tu robiła? Co jeszcze mogło kryć się w księgarni, zupełnie na widoku?
Już wcześniej widziałam część tej Relikwii. Ponad dziesięć takich srebrzystych luster o
czarnych krawędziach zdobiło ściany domu Wielkiego Pana przy LaRuhe 1247, w Mrocznej
Strefie. Kryły się w nich straszliwe rzeczy. Rzeczy wciąż pojawiające się w moich
koszmarach. Rzeczy takie jak... cóż, jak straszliwie zdeformowane coś, co na moich oczach
nabierało kształtu.
Kiedy powiedziałam Barronsowi o zwierciadłach, które widziałam w domu Wielkiego
Pana, spytał, czy były „otwarte”. Jeśli to właśnie miał na myśli, to owszem, były. Kiedy były
otwarte, czy potwory mogły z nich wychodzić? A jeśli tak, to jak się „zamykało” Srebro
Przenikania? Czy mogło to być coś tak prostego, jak stłuczenie go? Czy da się je stłuc? Nim
zdążyłam się rozejrzeć w poszukiwaniu odpowiedniego przedmiotu, istota o szczątkowych
kończynach i ogromnych zębach zniknęła.
Odetchnęłam z drżeniem. Teraz zrozumiałam, dlaczego księgarnia robiła tak dziwne
wrażenie przestrzennego zniekształcenia. Poczułam coś podobnego w domu Wielkiego Pana,
tamtego dnia, kiedy weszłam do Mrocznej Strefy i odkryłam, że były przyjaciel mojej siostry
był Wielkim Złym Gościem w Dublinie, ale nie dodałam dwóch do dwóch. Te lustra, te
międzywymiarowe portale, jakimś sposobem wywierały wpływ na otaczającą je przestrzeń.
Teraz nadchodziło coś innego, poruszając się w głębi szkła, a jego krokom towarzyszyły
srebrzyste podmuchy. Cofnęłam się na bezpieczną odległość.
Mroczne kształty zbliżały się do drżącej powierzchni zwierciadła. Nieostre cienie, które
wzbudzały pierwotny strach. To była jedna z tych chwil, kiedy ucieczka wydawała się
naprawdę dobrym rozwiązaniem, ale problem polegał na tym, że nie miałam gdzie uciec. To
był mój azyl, moja bezpieczna przystań. Jeśli nie mogłam tu zostać, to nie miałam już nic.
Było coraz bliżej, to coś, co się zbliżało.
Wpatrywałam się w lustro, w wąski, srebrzysty pasek czerniejący na krawędziach. W
środku widziałam szeregi drzew o ogołoconych gałęziach, spowite pasmami pożółkłej mgły,
jak również potworne istoty pojawiające się i znikające pośród oparów. Robiło to wrażenie
pustkowia gorszego od Mrocznej Strefy, a ja jakimś sposobem wiedziałam, że powietrze
wewnątrz lustra jest zabójczo lodowate, fizycznie i psychicznie. Tylko piekielne, nieludzie
stwory mogły przetrwać w takim miejscu.
Kiedy ciemny kształt przesuwał się koszmarną ścieżką, widmowe demony cofały się z
bezgłośnym krzykiem.
Na drżącej powierzchni zmaterializowały się kolejne przydymione runy. Nie umiałam
ocenić, czy to coś, co się zbliżało, szło wyprostowane, czy na czterech łapach. Może biegło na
dziesiątkach szponów. Wysilałam wzrok, próbując rozpoznać kształt, ale chorobliwa mgła
zasłaniała jego atrybuty.
Wiedziałam tylko, że był wielki, mroczny, niebezpieczny... i tuż-tuż.
Na paluszkach wyszłam z pokoju i zamknęłam drzwi, zostawiając jedynie wąziutki
otwór, by móc zaglądać do środka. Byłam gotowa zatrzasnąć je i uciekać ile sił w nogach.
Lustro wypuściło podmuch lodowatego powietrza.
To coś było tutaj!
Jericho Barrons wyszedł ze szkła, jego długi czarny płaszcz łopotał.
Pokrywała go krew, która zastygła jak szkarłatny szron na dłoniach, twarzy i ubraniu.
Jego skóra posiniała z zimna, a ciemne jak noc oczy płonęły nieludzkim, dzikim blaskiem.
W ramionach trzymał brutalnie zmasakrowane, zakrwawione ciało młodej kobiety.
Nie musiałam badać jej pulsu by wiedzieć, że nie żyła.