Zza urzędniczego biurka zdobyła sześciotysięcznik w

Transkrypt

Zza urzędniczego biurka zdobyła sześciotysięcznik w
2012-07-31 09:45:23
Wyprawa w Himalaje
Zza urzędniczego biurka zdobyła sześciotysięcznik w Himalajach
1 kwietnia 2012 r. – Katmandu. Wąskie ulice wypełnione po brzegi sznurem samochodów. Nad nimi dziesiątki kabli energetycznych,
rozpostartych niczym pajęczyna nad mrowiskiem. Witamy w Nepalu na „Dachu ŚWIATA”. To tutaj rozpoczyna się przygoda, a w
zasadzie sprawdzian siły woli i okazja do ciekawych przemyśleń dla Beaty Kusiak, na co dzień piastującej stanowisko sekretarza Urzędu
Miejskiego w Koluszkach. Po zdobyciu Kilimandżaro (5895 m n.p.m.) i Glossglocknera (3798 m n.p.m) w Alpach, tym razem przyszła
kolej na sześciotysięcznik w najwyższych górach świata – Himalajach. Island Peak (po nepalsku Imja Tse) położony na wysokości 6189
m n.p.m. okazał się niezwykłym wyzwaniem. Ale która z osób kochających góry, potrafiłaby oprzeć się pokusie ujrzenia z bliska Mount
Everest (8848 m n.p.m.), siedziby Bogów.
Podróż samolotem z przesiadkami w Rzymie i katarskim Doha, już na wstępie stworzyła pole do ciekawych obserwacji. Katar to
najbogatsze społeczeństwo świata, z PKB na jednego mieszkańca w wysokości 106 tys. dolarów. Liczbę ludności tego kraju ocenia się
dziś na ponad 1,6 miliona, choć oficjalne statystyki mówią o 800 tys. Skąd takie rozbieżności? Katarczycy stanowią jedynie około 15%
ludności kraju (ok. 250 tys.). Pozostali to tzw. expatriots, czyli imigranci z Europy czy USA, zatrudnieni w firmach zajmujących się
wydobyciem ropy naftowej i gazu ziemnego. Resztę stanowią imigranci z innych krajów arabskich Bliskiego Wschodu (np. Egipcjanie
masowo zatrudniani jako nauczyciele), z Pakistanu, Nepalu, Indii i Sri Lanki (niewykwalifikowana siła robocza, najczęściej robotnicy
budowlani) oraz Filipin czy Indonezji (pomoc domowa). 250 tys. rodowitych Katarczyków dzięki płynnemu złotu, czyli ropie naftowej oraz
największym złożom gazu ziemnego na świecie, ma stosunkowo łatwe życie. – Jedna z polskich stewardes pracujących dla Qatar
Airways, którą spotkaliśmy w samolocie, opowiadała nam, że rodowici Katarczycy nie pracują. Dostają pieniądze od króla na dostatnie
utrzymanie. Był nawet przypadek młodego mężczyzny Katarczyka, który chciał zostać stewardem, i tak jak one latać na powietrznych
szlakach. Niestety, dostał decyzję odmowną. Stwierdzono, że nie będzie usługiwał białym ludziom. I teraz wyobraź sobie sytuację, że z
niezwykle bogatego Kataru, gdzie władze nie wiedząc co robić z pieniędzmi, budują lotniska z drogami na płycie niczym autostrady,
wyposażają linie powietrzne we flotę najnowocześniejszych samolotów, w których każdy pasażer ma mały telewizor do własnej
dyspozycji, z takiego oto przepychu trafiamy do Nepalu, gdzie mieszkańcy żyją właściwie z rolnictwa, w warunkach gospodarki
naturalnej, a dzieci pracują ciężko od 8 roku życia. Przykładem jest jeden z naszych dwóch tragarzy, który towarzyszył nam podczas
wspinaczki w Himalajach. Był nim 15-letni chłopak, który 30 kg ciężar doniósł nam na 5400 m n.p.m., tymczasem ja swój
kilkunastokilogramowy plecak ledwo wniosłam na 4 piętro w bloku. Co gorsze, chłopiec ten trudził się po to, by za zarobione pieniądze
na kilka tygodni iść do szkoły. Tam wykształcenie nie uzyskuje się bowiem za darmo. To w pewien sposób przeraża, gdy spojrzymy na
to, jakim startem życiowym dysponują dzieci w Europie, które mają komputery, rowery, kolonie. Dla nich, często sporym problemem
okazuje się wyjście z psem na spacer – dzieli się swoimi przemyśleniami pani Beata.
Kwiecień to dla Nepalu okres ożywionej turystyki. To właśnie w tym czasie do kraju na „Dachu Świata” zjeżdżają się himalaiści oraz
miłośnicy gór z różnych kontynentów, by spróbować swych sił w wysokogórskiej wspinaczce. Czas na zdobywanie gór mają do czerwca,
czyli do nadejścia okresu monsunów, objawiających się silnymi wiatrami, gęstymi opadami śniegu oraz ulewnymi deszczami w dolinach.
Katmandu, stolica Nepalu, pomimo wszechobecnej biedy, to dość przyjazne miasto dla turystów. Posiada nawet typową dzielnicę dla
gości z zagranicy. Na tzw. Tamelu można dobrze zjeść w zagranicznych restauracjach (ze względu na brak miejsca, większość jest
lokowana na dachach), napić się kawy w Starbuck, czy zaopatrzyć się w ubrania do trekkingu czy wspinaczki. – Przez chwilę
zastanawiałam się nawet, czy nie przyjechać tu specjalnie na zakupy, bowiem ceny ubrań specjalistycznych są naprawdę śmieszne. Na
przykład spodnie trekkingowe z bardzo dobrego materiału, chłodzącego nogi, takich markowych firm jak Wolfskin, The Nord Face, czy
Mammut można kupić po przeliczeniu, za 40 zł. W Polsce to wydatek rzędu kilkuset zł. A wybór jest naprawdę olbrzymi, poczynając od
kurtek puchowych, po cienkie spodenki. Co ciekawe, istnieją również sklepy, w których nie tylko można kupić, ale również odsprzedać
rzeczy, które po zejściu z ośmiotysięczników nie mamy ochoty transportować z powrotem do swego kraju i płacić w samolocie za
nadbagaż – wyjaśnia pani sekretarz.
Jedyna rzecz, która może zmącić beztroski wypoczynek, to konieczność wręcz chorobliwej dbałości o higienę. – Niestety, tamtejsza woda
jest w ogóle niezdatna do picia dla Europejczyka. By być pewnym zawartości, wodę należy kupować wyłącznie w butelkach
zaopatrzonych w plastikowe banderolki. Zabronione jest również mycie zębów wodą z kranu. Niebezpieczeństwo zakażenia amebą,
która pozostaje już do końca życia w naszym organizmie jest tak duże, iż nakazuje się nawet zaciskanie ust podczas korzystania z
prysznica. Nie można również dotykać brudnymi rękoma ust i oczu. Organizator wyprawy w Himalaje, mój przyjaciel Tomasz Kobielski
(zdobywca Korony Ziemi) przestrzegał nas także przed kupowaniem owoców z lokalnych sklepów. To samo dotyczyło lodów. W zasadzie
wskazano nam jedynie jedną restaurację (włoską), gwarantującą higieniczny produkt – dodaje pani Beata.
Nepal bardzo mocno ciągnie do kultury hinduskiej, zatem na ulicach można spotkać piękne ciemnoskóre dziewczyny, przyodziane w sari
i mnóstwo biżuterii. Dla Europejczyka pewnym zaskoczeniem może być fakt, iż wiele ciepła okazują sobie również panowie. W
Katmandu dość powszechny widok to dwóch mężczyzn trzymających się za rękę lub przytulających się do siebie. Tego typu gesty i
zachowania nie są jednak oznaką homoseksualizmu lub innej orientacji, ale zwyczajnym sposobem okazywania sobie przyjaźni.
Skrępowania nie wzbudzają również tematy związane z Kamasutrą, czyli hinduską sztuką miłości. Tam, tego rodzaju książki dostępne są
w każdej księgarni. O bliskości egzotycznych Indii przypominają również ceremonie palenia zwłok i wrzucania prochów do rzeki, krowy
swobodnie leżące na chodnikach, czy przyozdabianie czoła charakterystycznymi kropkami. – Po przyjeździe do Nepalu trafiliśmy na
bardzo ciekawy obrzęd. W Katmandu jest taka lokalna tradycja, zgodnie z którą co kilka tygodni przez miasto wśród tłumów ludzi, na
olbrzymim wozie, którego koło większe jest od człowieka, przeciągany jest wielki iglak, podobny do naszej choinki. Innym ważnym
wydarzeniem dla lokalnej społeczności jest wybór księżniczki Katmandu. Raz na kilka lat do pełnienia tej funkcji mianowana jest
kilkuletnia dziewczynka. Jej kadencja upływa wraz z pojawieniem się pierwszej miesiączki. Księżniczka, ubrana w strój buddyjski,
podczas ważnych uroczystości pokazuje się w okienku, na jednym z placów. Jako żywe wcielenie Bogini Kumari, koronuje także króla
Nepalskiego w czasie ceremonii zaprzysiężenia monarchy – opowiada podróżniczka z Koluszek.
Największym skarbem Nepalu są jednak przepiękne dziewicze tereny, nie tylko wysokogórskie. Jest tam sporo parków narodowych z
licznymi atrakcjami dla turystów. Safari po terytorium tygrysów, czy przejażdżka na słoniu wraz z kąpielą w rzece, to z pewnością rzeczy
warte przeżycia. Najwięcej turystów pielgrzymuje jednak w góry, i to właśnie w tym kierunku udała się bohaterka tego artykułu.
By dotrzeć w górskie odstępy, konieczna okazała się podróż samolotem do Lukli. Przelot wzdłuż Himalajów, z widokiem na
ośmiotysięczniki oraz uprawy tarasowe, to atrakcja sama w sobie. Jeśli dodamy do tego fakt, że lotnisko (uznawane za jedno z
najniebezpieczniejszych na świecie) znajduje się 2860 m n.p.m., a jego pas startowy kończy się gigantyczną przepaścią, wrażenia mamy
gwarantowane.
Lukla, w której rozpoczął się blisko 3-tygodniowy trekking w drodze na sześciotysięcznik, to prawdziwy wycinek pierwotnego świata. Ze
względu na ciągłe kamieniste podejścia i zejścia, to miejsce pozbawione jest wszelkiego rodzaju środków transportu. Droga wije się
przepiękną Doliną Khumbu, po zboczach prowadzących pod bazę wypadową himalaistów w drodze na Mount Everest. Grupa
wycieczkowa Beaty Kusiak porusza się w asyście miejscowych tragarzy oraz osłów przenoszących cięższe bagaże. Przed tymi
zwierzętami lepiej mieć się na baczności i schodzić im z drogi. Osły potrafią bowiem jednym ruchem zepchnąć turystę w urwisko. Znany
jest przypadek pewnego Amerykanina, który zginął właśnie w ten sposób. Po drodze grupa mija liczne buddyjskie młynki, które „na
szczęście” należy obejść z lewej strony kręcąc młynkiem. Jednym z większych miasteczek na szlaku jest położone na 3500 m n.p.m.
Namche Bazar – stolica regionu, z której pochodzi najwięcej sherpów, czyli wykwalifikowanych przewodników z certyfikatem, mających
prawo do prowadzenia wypraw na ośmiotysięczniki. Sherpowie, cieszący się niezwykłym poważaniem wśród miejscowej ludności, jako
jedyni mają prawo do zawieszania przed swoimi domami chorągiewek nepalskich. Znakiem rozpoznawczym Namche Bazar jest
niemilknący odgłos dłuta uderzającego w kamień. Powód? Tu transport z zewnątrz po prostu nie dociera. Trzeba korzystać z
miejscowych surowców. Cegły niezbędne do budowy domów nie wypala się zatem w ogniu, ale wykuwa w skale.
Każdy kolejny dzień przybliżał grupę do gór, odsłaniając ich prawdziwą potęgę. Marsz nie należał jednak do najłatwiejszych. Tu bowiem,
mozolne wznoszenie się o każdy metr ponad poziom morza, rządzi się swoimi prawami. – Codzienny trekking trwał od godz. 8 do 17, z
godzinną przerwą na obiad. Wstawaliśmy ok. godz. 7 (ok. 3 nad ranem czasu polskiego). Na tej wysokości temperatury są już bardzo
niskie, nie obeszło się zatem bez puchowych kurtek oraz rękawiczek. Tych zresztą nie musiałam zdejmować, ponieważ w nich spałam.
Przed wyjściem obowiązkowo trzeba było wypić min. 4 kubki napoju. Piliśmy w zasadzie do tego momentu, aż zachciało nam się oddać
mocz. Wtedy było wiadomo, iż organizm jest dobrze nawodniony. Dziennie wypijaliśmy ok. 4 litry wody. Ze względu na konieczność
aklimatyzacji, a więc przyzwyczajania organizmu do spadającego wraz z wysokością ciśnienia, a tym samym mniejszej zawartości tlenu
w powietrzu, każdy szedł w swoim tempie. Nie było to jednak beztroskie wchodzenie. Co prawda na wysokości, na której jeszcze dobrze
się czuliśmy, podziwialiśmy widoki, robiliśmy zdjęcia, ale większość czasu pochłaniała kontrola własnego organizmu. Czy oddało się już
do południa mocz, bo jeśli nie, to trzeba było wypić wodę. Czy nie zaczynasz się pocić, bo przepocenie grozi wymarznięciem na większej
wysokości. Należy bowiem pamiętać, że nie mieliśmy ze sobą wszystkich ubrań. Duży plecak z odzieżą na przebranie szedł z tragarzami
i do dyspozycji był dopiero po południu. A na wysokości 4 km w Himalajach, naprawdę nie ma żartów. Tam wiatr przeszywa do szpiku
kości. Należy również pamiętać o okularach przeciwsłonecznych oraz rękawiczkach na dłonie. I to niekoniecznie jako ochrona od zimna,
ale raczej od słońca, które pierwszego dnia potrafiło poparzyć mi dłonie. Na większej wysokości ładne widoki kompletnie schodzą na
drugi plan, ponieważ zaczyna wkradać się zmęczenie, ciężki oddech, a człowiek zaczyna walczyć o każdą dodatkową dawkę tlenu. W
pewien sposób dokuczał nam również kaszel. Pojawił się on już w Katmandu i towarzyszył nam przez cały pobyt w Nepalu. Co ciekawe,
po powrocie do Polski momentalnie ustał. Ponoć na kaszel Khumbu cierpi każdy turysta, wkraczający na te tereny. W drodze na szczyt
zdarzały się również chwile prawdziwej zadumy. Mijaliśmy bowiem tzw. czorteny – kopczyki z kamieni. Każdy z nich poświecony jest
osobie, która zginęła w Himalajach. Wśród nich znajdował się czorten usypany ku pamięci przewodnika Scotta Fishera, który wraz z
siedmioma innymi osobami zginął podczas burzy śnieżnej 10 maja 1996 r. Była to największa katastrofa w historii tych gór. W innym
miejscu stanęliśmy przed czortenem poświęconym pamięci słynnego polskiego himalaisty Jerzego Kukuczki, który zginął na południowej
ścianie Lhotse. Po kilkunastu dniach doszliśmy do międzynarodowej bazy pod Mount Everest. To właśnie z tego miejsca wyruszają
wszystkie wyprawy na najwyższą górę świata. Baza leży na lodowcu, więc nocą słychać było jego pękanie. Dochodziły do nas również
odgłosy schodzących lawin. Jest to straszny hałas, porównywalny z przelotem kilku samolotów F-16. Gdy opuszczaliśmy bazę, wylądował
w niej helikopter. To dość rzadki widok, bowiem śmigłowce lądują tu tylko w przypadku zagrożenia życia. Zabrał on dwie osoby. Na tej
wysokości zmęczenie dokuczało niesłychanie. Nawet zawiązanie buta, czy wejście do namiotu wymagało nieludzkiego wysiłku. Z bazy
pod Everestem udaliśmy się do wioski Chukhung, a następnie na atak szczytowy na Island Peak. Wyruszyliśmy po północy, krocząc po
skałach. Nad ranem doszliśmy do kolejnego lodowca, pokrytego olbrzymimi szczelinami. Byłam co prawda już na lodowcach w Alpach,
ale takiego widoku tam nie doświadczyłam. Szliśmy w układzie przewodnickim, czyli trójkami w odstępach 7-10 metrowych, powiązani
liną. W razie wpadnięcia w szczelinę, taki układ pozwala pozostałym osobom paść na ziemię, zabezpieczyć się czekanem i wyciągnąć
pechowca. A jest to realne niebezpieczeństwo, bowiem zdarzały mi się sytuacje, że wbijając czekan 30 cm obok siebie, zanurzałam go
całego w śniegu. O zboczenie ze ścieżki nie było zatem trudno. Tuż przed samym szczytem doszliśmy do 200-metrowej lodowej ściany.
Te dwieście metrów pionowo pod górę było niezwykle wyczerpujące. Gdy dotarłam na samą górę, przepięłam się do kolejnej
poręczówki, i spotkało mnie niemiłe zaskoczenie. Nie sądziłam, że do szczytu prowadzi jeszcze długa droga granią szczytową. Resztkami
sił doszłam do celu, jako pierwsza z grupy. Byłam jednak skrajnie zmęczona. Wydawało mi się, że jeśli szczyt byłby 30 metrów dalej, to
bym do niego nie dotarła. Na zegarku odczytałam godzinę 9.13. To było dziewięć godzin męczącego marszu i wspinaczki. A przecież
czekało nas jeszcze zejście. Schodziło się jednak dużo szybciej. O godz. 13:30 byłam już w namiocie. Byłam szczęśliwa i naprawdę
spełniona. A niewiele brakowało, bym atak na szczyt sobie odpuściła. Zmotywował mnie jednak nasz lider Tomek. Stwierdził on, że nie
po to tyle się trudziłam, tyle przeżyłam, by w ostatniej najważniejszej chwili zrezygnować. Poza tym zaznaczył, że każdy z nas będzie
miał swojego opiekuna, więc w dowolnej chwili będę mogła zawrócić. I to na mnie podziałało. Najtrudniej było wstać do drogi. Ale gdy
już wyszłam, wiedziałam, ze nie odpuszczę – opowiada ze szczegółami pani Beata.
Trzy tygodnie w Himalajach kosztowały bardzo wiele pod względem zdrowotnym koluszkowiankę. Diametralne osłabienie organizmu na
skutek znacznego obniżenia masy ciała oraz zużycia wszelkich witamin i minerałów, skutkowało natychmiastowymi infekcjami. Dojście
do optymalnej formy trwało tygodniami. To co pozostało w jej pamięci, warte było jednak każdego wysiłku i wydanych pieniędzy. – Ja
siebie nigdy nie podejrzewałam o możliwość takiej reakcji, jaką odnotowałam w momencie ujrzenia na własne oczy Mount Everestu,
zwanego przez mieszkańców Nepalu Czomolungmą lub Sagarmathą. Już tyle książek przeczytałam, widziałam go na tylu zdjęciach, ale
gdy objawił się przed moimi oczami, zaniemówiłam. Zresztą nie tylko ja. 40 osób przez kilka minut stało, nie wypowiadając ani jednego
słowa. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale ta góra po prostu hipnotyzuje i przyciąga ludzi. Powala również sam ogrom tych gór. Ktoś,
kto nigdy tam nie był nie pojmie tego, ponieważ nic tak potężnego w świecie nie istnieje. Sama Dolina Kumbu jest przecież wyższa niż
Rysy – wyjaśnia pani Beata.
Ciekawym doświadczeniem dla osoby z miasta było również trzytygodniowe wyciszenie, w dosłownym tego słowa znaczeniu. – Gdy
wróciliśmy z gór do głośnego i ruchliwego Katmandu, myślałam że oszaleję. Hałas, to chyba jedyna rzecz, której mi nie brakowało w
górach. Dobrze, że są jeszcze takie miejsca na Ziemi. Może dlatego, mimo ubóstwa materialnego, ci ludzie żyjący na wysokościach, są
naprawdę szczęśliwi. To widać po ich twarzach. Tam nie liczy się godzin, ni dni. Czas jakby się zatrzymał. I nam również, na dłuższą
chwilę, udało się tego doświadczyć. Z drugiej strony bardzo doceniłam uroki naszej cywilizacji. Naprawdę stęskniłam się za takimi
rzeczami, jak samochód, komputer, prysznic, praca. Zapragnęłam powrotu do znajomych i otaczających mnie ludzi. Teraz już wiem, że
nie potrafiłabym mieszkać gdzieś na odludziu w namiocie, pozbawiona tych wszystkich urządzeń, które ułatwiają nam codzienne
funkcjonowanie. W pewien sposób doceniłam zatem naszą cywilizację, i przede wszystkim kraj, w którym mieszkamy. Przejeżdżając prze
Polskę w drodze do Koluszek, po prostu nie mogłam nacieszyć się otaczającym mnie widokiem. Jeszcze nigdy w życiu Polska mi się tak
nie podobała. A Koluszki okazały się najczystszym miastem, jakie widziałam od miesiąca. Bo nikt nie potrafi sobie wyobrazić, jak w
Katmandu – samej stolicy Nepalu, jest brudno. Nieraz nie wiedzieliśmy jak przejść na drugą stronę ulicy, bo tu jakiś gruz, tam jakieś
śmieci, a jeszcze obok ktoś śpi, lub leży krowa. Nowoczesne budynki często sąsiadowały z prawdziwymi ruinami, a jednak
zamieszkanymi przez lokatorów. Z kolei po ulicach przechadzały się, trzymające się za rączkę, czteroletnie dzieci. W Europie
natychmiast zainteresowaliby się nimi przechodnie lub policja. Tam jest to norma – dodaje zdobywczyni sześciotysięcznika.
Czy ogrom włożonego wysiłku i hektolitry wylanego potu zniechęciły panią Beatę do kolejnych górskich podbojów? Jak sama zaznaczyła,
zaraz po zejściu myślała, że ją to skutecznie odstraszyło. Ale to normalna reakcja dla podróżników amatorów. Obecnie już wszystko
wraca do normy. – Teraz wypadałoby zdobyć jakiś siedmiotysięcznik. Jest taki szczyt w Chinach, zwany Muztagh Ata, ponoć
najłatwiejszy technicznie siedmiotysięcznik na świecie. Byłby to raczej trekking w śniegu, niż wspinaczka wysokogórska, a więc
wyzwanie jak najbardziej w moim zasięgu. Później można pomyśleć o ośmiotysięczniku, ale z pewnością nie będzie to Mount Everest.
(pw)
Informacje o artykule
Autor:
Zredagował(a):
Data powstania:
Anna Sych
31.07.2012 09:45
Data ostatniej modyfikacji:
Liczba wyświetleń:
981
Wydrukowano z serwisu:
archiwum.koluszki.pl
Wydrukowano dnia:
2017-03-01 23:26:38