List otwarty do partii

Transkrypt

List otwarty do partii
http://wyborcza.pl/1,97863,9806285.html?as=2&startsz=xSławomir
Sierakowski: List otwarty do partii
Sławomir Sierakowski, szef "Krytyki Politycznej"
2011-06-19, ostatnia aktualizacja 2011-06-17 19:36
Do kiedy jeszcze będziemy udawać, że to jest demokracja? Że Polacy naprawdę mają w czym
wybierać? Czy plebiscyt między "dwiema Polskami" to ma być ten pluralizm, o który chodziło po 1989
roku?
Demokracja liberalna, partia polityczna a nawet rynek albo prawa człowieka nie są ani święte ani
wieczne. Człowiek je stworzył i człowiek je potrafi zniszczyć. Są instytucjami społecznymi, które często
podnosimy do rangi zasad uniwersalnych albo po prostu oczywistych. Dlatego mogą trwać, nawet
gdy ulatuje z nich duch.
Gdybym nie zobaczył na własne oczy tysięcy Hiszpanów, którzy wyszli na ulice konstruktywnie
domagając się zreformowania prawa organizującego życie polityczne, może zabrakłoby mi pewności,
żeby napisać, że oto obserwujemy koniec systemów partyjnych w postaci, w jakiej trwają obecnie.
Hiszpański protest potwierdza powtarzane przez "Krytykę Polityczną" od lat, a dziś już niemal przez
wszystkich, diagnozy o braku rzeczywistego wyboru, o zaniku różnic między partiami w sprawach
gospodarki, co podsyca sztucznie "wojnę kulturową". Żadna rządząca lewica, czy chce czy nie chce,
nie zdecyduje się na socjaldemokratyczne reformy, bo wywołane przez globalizację (kapitału a nie
demokracji) zjawiska takie jak konkurencja o najniższe podatki między państwami, sprawiają, że
lewicowa polityka gospodarcza w jednym kraju jest praktycznie niemożliwa. Bo zwiększyłaby deficyt,
obniżyła reiting, wypędziłaby kapitał do sąsiada, tworząc zagrożenie dla całej krajowej gospodarki.
Lewica w takiej sytuacji musi albo złamać sobie kark, albo kręgosłup, upodobniając do prawicy w
sprawach gospodarczych i odbierając ludziom wybór polityki gospodarczej. Przed takim właśnie
dylematem stanął Zapatero.
Wykluczonych społecznie od bezradnej lewicy przejmują populiści, napędzając sztucznie pozostałe
konflikty społeczne (od aborcji po imigrantów), albo organizując zupełnie nowe jak polskie spory o
układ czy Smoleńsk. Można dzięki temu udawać, że różnice, a zatem pluralizm wciąż istnieją, ale to
tylko kłótnie, które nie prowadzą do rozwiązania żadnych problemów społecznych i same stają się
problemem społecznym, który ściąga całą uwagę mediów a za nimi wyborców. Dzięki temu kartel
może trwać u władzy i udawać, że prowadzi demokratyczny spór o prawdziwe stawki, a różnice nie
tylko nie zniknęły, ale są wręcz cywilizacyjne!
Ile w tym prawdy, widać, gdy najpierw wszyscy się kłócą ku zgorszeniu mediów, a na pół roku przed
wyborami przytulają do wodza albo transferują do partii rządzącej przy powszechnej ekscytacji tych
samych mediów. Dochodzi do takich absurdów, że jedna partia prawicowa przejmuje polityczkę z
drugiej partii prawicowej, motywowana zatrzymaniem odpływu elektoratu do... partii lewicowej. Jeśli
cztery partie wprowadziły dekadę temu prawo, które dało im już miliard złotych z budżetu państwa,
nie mówiąc o masowym pobieraniu kilku procent z pensji dziesiątek tysięcy partyjnych urzędników na
wszystkich szczeblach administracji publicznej, to nie ma szans na uczciwe konkurowanie z nimi.
1
Próby takie podejmują jedynie ci, którzy godzą się na cyniczną grę z kartelem. Ale ani kamienice
Piskorskiego ani nagle wzbogacający się studenci i emeryci nagle lewicowego Palikota, ani drużyna
zwolnionych spin-doktorów Kaczyńskiego, nie potrafią przebić się przez mur. Wewnątrz kartelu, który
nie czuje zagrożenia konkurencją z zewnątrz, poziom rywalizacji może się bezkarnie obniżać. W
państwie, w którym ten sam kartel czterech partii biernie obserwuje dramatyczny spadek
czytelnictwa Polaków, i boom edukacyjny, w którym jakość zamieniono w ilość, nie dziwi, że same
partie nie piszą już programów, nie podejmują żadnej pracy intelektualnej albo społecznej, a jedynie
wgapione w sondaże, szykują reklamówki wyborcze i patrzą, którego celebrytę z reality show lub
wrogiej partii podebrać.
Do kiedy jeszcze będziemy udawać, że to jest demokracja? Że Polacy naprawdę mają w czym
wybierać? Czy plebiscyt między "dwiema Polskami" to ma być ten pluralizm, o który chodziło po 1989
roku?
Bez wątpienia pomaga nam utrzymywać się w tych iluzjach fakt, że podobną alienację sceny
politycznej obserwujemy niemal wszędzie w rozwiniętym świecie. Niemal wszędzie przeciwieństwa w
polityce wchłaniają się nawzajem, partie kostnieją, nowe nie powstają, system się zamyka. A
ponieważ godzić się z tym potrafią raczej konformiści niż nonkonformiści, w polityce rośnie liczba
tych pierwszych. Berlusconi, Sarkozy, Merkel, a nawet Obama i Zapatero, a także Tusk budują z nich
kalejdoskopowe formacje, w których public relations starcza za cały program działania, liczy się nade
wszystko rozpoznawalność, jakby chodziło o dobrze obsadzoną i niekończącą się telenowelę o
władzy, a nie realizację jakiegoś politycznego celu. W ten sposób wytwarza się nowa nomenklatura
partyjna polityków niewymienialnych, do której co najwyżej można zostać dokooptowanym, a do
sukcesu wystarczy rozpoznawalność zdobyta dowolnymi metodami. Zawsze odnajdą się w tej lub
innej partii, z dużą ilością telewizyjnego mejkapu, tanich bon-motów w ustach, bez poglądów i
honoru.
Wygląda to tak, jakby próbowano zawrzeć pakt ze społeczeństwem, a raczej z masową publicznością,
której się mówi: wykonamy każde salto dla zdobycia władzy, dlatego zrzucamy w tym celu balast
jakiejkolwiek idei politycznej, ale za to poradzimy sobie z kryzysem, autostradami, elektrowniami
atomowymi, deficytem i innymi problemami administracyjnymi. Tylko, że prawie wszędzie taka
ucieczka od polityki okazuje się skuteczna w dojściu do władzy i mało skuteczna w spożytkowaniu jej.
Zachodnie gospodarki wpadły w kryzys, Unia Europejska tkwi w marazmie.
Gdyby taki pakt był wykonalny, może należałoby go uznać, ale wystarcza on jedynie na stworzenie
kordonu sanitarnego przeciw populistom, dla których jest w równym stopniu barierą, co źródłem
napędzania popularności. Duch, który ulatuje obecnie ze współczesnych demokracji liberalnych,
polegał na rywalizacji różnych pomysłów politycznych, aby wygrał najlepszy. Bardzo często
dochodziło do kompromisów, ale kompromis między ideami czy programami, to coś innego niż
oportunistyczne ewolucje wizerunku. Systemy partyjne ogłupiają dziś ludzi w równym stopniu jak
telewizja. Zwyciężają ci, którzy najszybciej pozbyli się jakiejkolwiek misji. W mediach może mieć to
przynajmniej sens ekonomiczny, ale w polityce?
Sfera polityczna, przynajmniej w dłuższym okresie, odzwierciedla to, co dzieje się w sferze
społecznej, w której urynkowienie kolejnych sfer życia doprowadziło do rozpuszczenia się
społeczeństwa na konkurujące ze sobą na każdym polu jednostki. Wspólnoty polityczne stopniowo
zamieniają się w coś, co można by nazwać zmodernizowanym stanem naturalnym, w którym na
2
powrót człowiek człowiekowi wilkiem. A więc może kończy się nie tylko system partyjny, demokracja
liberalna, ale nawet społeczeństwo?
W odczarowanym świecie, między ludźmi zanika więź społeczna. Bronią się jeszcze wyspy, w których
nie umarł Bóg i tradycja. Ale świat odczarowuje się dalej. Jednym z najwnikliwszych obserwatorów
tego procesu był tegoroczny jubilat Czesław Miłosz, którego warto odważnie przeczytać we
współczesnych realiach. Nawet najbardziej politologiczny jego esej „Zniewolony umysł” nie jest
wyłącznie zamkniętą rozprawą z ideologią komunistyczną, ale demaskacją systemu, w którym
wrażenie bezalternatywności jest w stanie zniewolić nawet najświatlejsze umysły. Nie z represją
przecież wiąże Miłosz główne zagrożenie dla podmiotowości człowieka i demokracji, ale właśnie z
przytłaczającą siłą ideologii. Każdej, która wymusza podporządkowanie przez wykluczenie
alternatywy. A więc nie tylko totalitarnych ideologii XX wieku, o których pisał Raymond Aron w
równie słynnym dziele „Koniec ideologii”, a którą Miłosz na prośbę Giedroycia przetłumaczył.
Przypomnijmy, że tego przekładu nie chciał podpisać. Bo jak tłumaczył w liście do Andrzeja
Walickiego: „postawa liberalnego i melancholijnego sceptyka wydaje mi się wyjątkowo niepłodna i
już kilka lat temu, kiedy w Polsce zaczytywano się Aronem, do »odpływu ideologii « odnosiłem się
sceptycznie”. Wcale nie dlatego, żeby odpływu tego nie potwierdzał.
Sceptycyzm Miłosza wobec diagnozy "końca wieku ideologii" jest tożsamy nie z przekonaniem, że
jakaś ideologia na podobieństwo komunistycznej może znów zniewolić człowieka, ale że to
zniewolenie dokonuje się właśnie na jego oczach w coraz bardziej wszechobecnej dominacji życia
sprowadzonego do fizjologii - "życia krowiego", które w "Roku myśliwego" nazywał także: "papu,
kaku i lulu". Takiego, jakie dominuje we współczesnym kapitalizmie konsumpcyjnym, o czym Miłosz
pisał już u samych jego początków, proroczo przewidując w "Wizjach znad Zatoki San Fransisco"
paradoksalne konsekwencje postępującej indywidualizacji.
Posłuchajmy, co wieszcz mówił o rodzącym się wówczas systemie: "Najbardziej skrajne zalecenia
obezwładniają się, znoszą się wzajemnie, zmieniając się natychmiast w tzw. kulturę. Techniczny
aparat produkujący mowę, mówioną, pisaną i obrazkową, przechwytuje i przyswaja na swój użytek
każdy bunt, również bunt przeciwko niemu". W tym sensie "wszystkie są równouprawnione i
zaspokajają potrzeby rynku". Odruchowa reakcja każe się z tym pogodzić, jak z naturalną potrzebą
człowieka. W końcu "człowiek jako przedmiot ekonomii zachowuje się tak, a nie inaczej nie dlatego,
że w głowie jego powstają filozoficzne uogólnienia, ale dlatego, że musi zaspokoić swoje potrzeby,
natomiast zaspokoić je może tylko podporządkowując się prawom niezależnym od jego woli". Ale
Miłosz uznaje tę przesłankę naszego działania, jako "wątpliwą, skoro środki masowego przekazu, tj.
język, są napędem ekonomii wytwarzając ciągle nowe potrzeby przy pomocy reklamy". Co robić?
Równo cztery dekady temu opublikowano, a w tym roku wznowiono książkę "Rodowody
niepokornych", w której Bohdan Cywiński przypomniał, że inteligenta, który potrafił występować w
obronie zniewolonego społeczeństwa, definiuje nie tylko wykształcenie albo wolny zawód, ale
krytyczne myślenie, gotowość do poświęcenia, zgoda na ryzyko obustronnego niezrozumienia (ze
strony elit jak i mas), a także "aktywny stosunek do ideologii", czyli opuszczenie pozycji neutralnych.
W dzisiejszej fazie zobojętnienia starzy mistrzowie muszą przypominać, na czym polega inteligenckie
zaangażowanie, nawet środowiskom określanym jako "młode i ideowe". W jednej z nielicznych
dyskusji na temat "Rodowodów niepokornych" Paweł Śpiewak jako jedyny w otoczeniu swoich
uczniów bronił aktualności inteligenckich zasad sformułowanych w tej "zbójeckiej książce". W starej
szkole nie myliło się pasywności z liberalizmem i wszystkożerności z kulturą. Stara szkoła mogłaby
3
jeszcze pomóc zrozumieć swoim uczniom, że nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem dla
dzisiejszej politycznej anemii nieprzeżyta eschatologiczna psychoza XX wieku.
Jaki skutek ma straszenie dwudziestowiecznymi ekstremizmami, skoro zarówno lewicowe jak i
prawicowe radykalizmy są mało prawdopodobne w świecie zdominowanym przez liberalne ironistki,
a tacy jesteśmy prawie wszyscy? Pomijając "obrońców krzyża", wszyscy mamy dystans do roli. Wstyd
przed zaangażowaniem jest powszechny. Ustanowiona przez rządy cynicznego rozumu "cela
śmiechu" okazuje się równie odstraszającym narzędziem podporządkowania, co trzy lata wyroku w
prawdziwej celi.
Stoimy zatem przed dylematem: czy to samo, co jest gwarantem, że nie powtórzą się zbrodnie XX
wieku jest jednocześnie barierą przed samoorganizacją społeczną?
W ostatnim napisanym przez Dostojewskiego opowiadaniu "Sen śmiesznego człowieka" bohater
uważa, że życie jest ważniejsze niż sens życia. Odwrotnie niż bohaterowie "Biesów", w których
Kiryłow przedkłada swoją teorię nad życie czy Szigałow, twierdzący, że teoria ważniejsza jest niż
milion żyć. Czy współczesny "kontrakt postpolityczny" nam się opłaca? Czy warto rezygnować z
demokracji, za gwarancje uniknięcia przemocy fizycznej. Czy warto oddać podmiotowość za
bezpieczeństwo?
Miłosz całe życie desperacko poszukiwał odpowiedzi na pytanie, jak odnaleźć sens życia w
"odczarowanym świecie". Szukał jej nie tylko w polskiej i rosyjskiej literaturze XIX wieku, ale także u
Blake'a i Swedenborga, w manichejskich sektach wczesnochrześcijańskich i u rosyjskich filozofów
religijnych. Wszędzie, gdzie nie handluje się podmiotowością człowieka, nawet za obietnicę
zamieszkania w "pałacu kryształowym".
Czy będziemy w stanie wyciągnąć praktyczne wnioski z przykładu despotycznej modernizacji Chin?
Dziś dostrzegamy wyraźnie, że utylitaryzm wcale nie kłóci się z autorytaryzmem, nawet jeśli
zapomnieliśmy, że Jeremy Bentham zbudował swój panoptykon w Sewastopolu na zaproszenie
caratu.
Czy rzeczywiście największym zagrożeniem dla demokracji jest populizm, czy paraliżujący wszelkie
działanie na lewo od skrajnej prawicy wirus cynizmu? Ludzie nie wykorzystują dziś posiadanej wiedzy
do zmiany świata na lepsze, tylko uczą się dzięki niej akceptować istniejące niedoskonałości. Peter
Sloterdijk zauważył to przejście między klasyczną oświeceniową krytyką ideologii, w której zło
społeczne wyjaśniano fałszywym wyobrażeniem rzeczywistości, do współczesnej świadomej
rezygnacji. Nie jest już tak, że ludzie "robią to, ale o tym nie wiedzą", tylko "bardzo dobrze wiedzą, co
robią, a mimo to nadal to robią", a nawet "wiedzą, że w tym, co robią, kierują się iluzją, a mimo to
nadal to robią" (to już Żiżek - ten postrach rodziców). Dziś dla nikogo nie jest odkryciem, że żyjemy w
społeczeństwie spektaklu. Odkryciem może być odpowiedź na pytanie, jak nas podnieść, wygodnie
przed nim usadzonych. Spektakl z transferami jest doskonałym przykładem sytuacji, w której wszyscy
- od premiera po dziennikarzy i telewidzów - doskonale wiedzą, że chodzi wyłącznie o żądzę kariery, a
nie żadnych wykluczonych, albo o dobro wspólne, a rozmawiają o tym, jakby chodziło o jakąś
politykę.
4
Więc co robić? Skoro mamy do czynienia raczej ze zniewoleniem działania, a nie zniewoleniem
umysłów, podstawą jest aktywna niezgoda na kontynuowanie działania, o którym wiemy, że opiera
się na nieprawdzie. Warunkiem koniecznym jest odbudowa więzi między ludzkich, najpierw w
ramach zaangażowanej grupy, a później ruchu społecznego. Dobrze wiemy, że w Polsce ledwie trzy
dekady temu powstał największy zorganizowany ruch społeczny w dziejach świata, a zachowujemy
się, jakby partie, o których doskonale wiemy, że są wyprane z idei i pełne "ludzi bez właściwości" nam
wystarczały. "Świat uderza w nas jako wcielony nierozum, jako twór jakiegoś gigantycznego
obłąkanego mózgu. Czy można przyjąć ten cały ładunek i zgodzić się, że co jest, po prostu jest, i
koniec?" - pytał Miłosz. Odpowiedź brzmi: "Można, ale tylko przeżuwając jak krowa, w stanie
kontemplacji zwierzęcej. Jeżeli jesteśmy zdolni do współczucia i zarazem bezsilni, żyjemy w
desperackim rozdrażnieniu".
Przestaliśmy w tym kraju myśleć czy współczuć?
wyimki
Jaki skutek ma straszenie dwudziestowiecznymi ekstremizmami, skoro zarówno lewicowe jak i
prawicowe radykalizmy są mało prawdopodobne w świecie zdominowanym przez liberalne ironistki,
a tacy jesteśmy prawie wszyscy.
Duch, który ulatuje obecnie ze współczesnych demokracji liberalnych, polegał na rywalizacji różnych
pomysłów politycznych, aby wygrał najlepszy. Bardzo często dochodziło do kompromisów, ale
kompromis między ideami czy programami, to coś innego niż oportunistyczne ewolucje wizerunku.
Źródło: Gazeta Wyborcza
5
http://wyborcza.pl/1,97863,9917954.html
Markowski odpowiada Sierakowskiemu: To nie koniec demokracji (i jeszcze długo nie będzie)
Radosław Markowski*
2011-07-11, ostatnia aktualizacja 2011-07-08 19:01
Obecny kryzys nauczył nas, że demokracja to nie tylko reguły wyłaniania rządzących. Powinny się na
nią składać także - bardzo ogólnie sformułowane - cele społeczne, swoista wizja ładu społecznego,
model sprawiedliwości społecznej.
Kilka dni temu zostałem zaproszony przez redakcję do zabrania głosu w dyskusji, jaką wywołał „<a
class=c1n href="http://wyborcza.pl/1,97863,9806285,List_otwarty_do_partii.html">List otwarty do
partii</a> ” Sławomira Sierakowskiego („Gazeta Świąteczna”, 18 czerwca). Temat - polski system
partyjny i demokracja - wydał mi się znajomy, a ponieważ niektóre tezy Autora wydają się
kontrowersyjne, pozwalam sobie skreślić kilka uwag.
Po przeczytaniu wielowątkowego i dość emocjonalnego tekstu Sierakowskiego można albo zadać
sobie niezbyt przyzwoite pytanie: No i co z tego?, albo kierując się emocjami, zastanowić się, komu
należy za to przyłożyć. No i z tym ostatnim jest problem, bo nie wiadomo komu.
Tekstu rozpoczyna się od zarysowania całkiem realnych, ale też nieco wydumanych problemów
współczesnych systemów partyjnych i samych partii. Bardzo szybko jednak myśl autora ucieka w
kierunku problemów demokracji w ogóle, globalizacji, wojen kulturowych, populizmu, apatii,
ogłupiających efektów mediów, a gdy pojawiają się wieszcze tej miary co Miłosz i Dostojewski,
zakropieni dekonstruktywistycznym/fenomenologicznym wglądem w istotę irradiacji emanującej z
bytów wszelakich czytelnik zaczyna się gubić.
W natłoku cytatów i - bardzo wielu - przywołań trafnych i znanych obserwacji o współczesnym
świecie nie jestem w stanie wytropić przyczynowości. A skoro to apel do partii, to rozumiem, że
mamy zmierzyć się z rzeczywistością. Co z czego wynika? Co jest determinantą, a co skutkiem? W
jakim kontekście opisywane zjawiska rzeczywiście stanowią problem, a w jakim sprzyjają osiąganiu
założonych celów społecznych niestety, na ten temat odnajdujemy niewiele. A to ważne, bo
jakkolwiek - w uproszczeniu rzecz jasna - by patrzeć na ostatnie stulecie, to właśnie szacunek dla
ludzkiego rozumu, racjonalność, kalkulacja, tropienie przyczyn w całej ich złożoności przyczyniły się
do wielu udanych przedsięwzięć reformatorskich.
Zabetonowanie? Przez jedną kadencję?
Powróćmy jednak do pierwotnej tezy Sierakowskiego - „obserwujemy koniec systemów partyjnych w
postaci, w jakiej trwają obecnie". W największym skrócie powiedzmy tak: politologiczna refleksja nad
stanem systemów partyjnych wskazuje, że od zarania są poszukującymi równowagi podsystemami
społecznymi, a ich formy zawsze ewoluowały od elitarnych, poprzez masowe, via tzw. catch-all, po
obecnie nazywane kartelowymi (za chwilę o tych ostatnich więcej). Co więcej, ich konkretne formy i
ewolucyjne zmiany były zależne od formalno-instytucjonalnych rozwiązań, głównie ordynacji
wyborczych, a z drugiej - tradycji historycznych, kultury politycznej etc. Inaczej rzecz ujmując i nie
zanudzając czytelnika akademickimi szczegółami, ogromna różnorodność współczesnych systemów
6
partyjnych nie pozwala na żadne uniwersalne oceny; jedne funkcjonują dobrze, inne - gorzej, a w
każdym razie inaczej.
Inna teza - „zabetonowanie systemu partyjnego w Polsce" - a mowa tu o - słownie - czterech latach
tej samej konfiguracji partyjnej (PO, PiS, SLD, PSL). I to zresztą jedyny element stały, bo większość
innych istotnych parametrów polskiego systemu partyjnego jest niezwykle płynna - skok frekwencji
między 2005 a 2007 r. o jedną trzecią (z 40 na 54 proc.), „chwiejność wyborcza" (miara zmiany
poparcia partii w kolejnych wyborach) jest nadal astronomicznie wysoka (25 proc. na poziomie
zagregowanym i aż 35 proc. na poziomie indywidualnym). By była jasność, tak wysoka chwiejność
wyborcza to nic, czym można by się chwalić, ale też jest dobitnym wskaźnikiem, że mowa o
„zabetonowaniu" to nieporozumienie. Bo wtedy jak można by nazwać powojenną dominację partii
demokratyczno-liberalnej w Japonii przez prawie pół wieku, cztery dekady dominacji szwedzkiej
socjaldemokracji czy prawie dwudziestolecie dominacji brytyjskich konserwatystów za rządów
Thatcher i Majora?
I tu dochodzimy do prawdziwego problemu współczesnej demokratycznej, elektoralnej polityki, na
co zwracają uwagę zwłaszcza politolodzy zajmujący się ekonomią polityczną. Czteroletnie cykle
wyborcze, realnie skrócone do trzech lat prawdziwego rządzenia i rokiem autoprezentacji dokonań,
to rozwiązanie nieprzystające do wyzwań współczesności. Powody, dla których politycy,
konstytucjonaliści i społeczeństwa trwają przy tym rozwiązaniu, wykraczają poza ramy niniejszego
tekstu, choć z pewnością warto o nich dyskutować - podobnie jak w ogóle o uporze, z jakim sfera
polityczna trwa przy chybionych rozwiązaniach instytucjonalnych.
Wyborcom w Polsce o coś jednak chodzi
Wracajmy jednak na polskie podwórko. Ostatnie sześć lat polskiej polityki, propozycja IV RP oraz styl
sprawowania rządów przez PiS oraz odsunięcie tej partii od władzy przez najwyższą mobilizację
społeczną ostatniego dwudziestolecia, to świadectwo ogromnego zaangażowania Polaków w to, co
się wokół nich "politycznie" dzieje. Problem w tym, że jest to zaangażowanie reaktywne i niejako
negatywne. Tym niemniej - i odnosząc się do tezy o braku wyboru - dla wielu z nas (w uproszczeniu)
państwo PO i państwo PiS to dwa odmienne światy. Partie te różnią się ogromnie nie tylko stylem.
PiS bywa przez wielu wręcz nazywane „partią antysystemową", a to pojęcie dość dobrze znane
współczesnej politologii. Dowodów na antysystemowość jest wiele, począwszy od nieuznawania
przez jego lidera demokratycznych instytucji państwa, po próbę dokonania zmiany ustrojowej po
2005 roku - wprowadzenie w życie IV RP. Przypomnijmy, w jakich to było okolicznościach. W roku
2005 PiS wygrało wybory wynikiem 27 proc. przy 40-proc. frekwencji, a więc miał poparcie około 10,5
proc. uprawnionych do głosowania. Miał największe poparcie, więc nikt nie kwestionował jego
uprawnień do administrowania i rządzenia krajem. Jest rzeczą oczywistą, że tak słaba legitymacja
społeczna nie uprawniała do zmian natury konstytucyjnej. To dlatego do tej pory, A.D. 2011, lider tej
partii cieszy się mniej więcej 55-proc. nieufnością Polaków, zazwyczaj niemal o 20 proc. większą niż
pozostali politycy, którym się nie ufa - a to dobitny dowód na to, że jednak Polakom o coś chodzi w
tym, jak polityka jest uprawiana.
Ale nasze cztery partie parlamentarne różnią się także bardzo wyraźnie programami czy konkretnymi
aspektami polityk sektorowych. Polska PO i Polska PiS to inna polityka zagraniczna, inne alianse tejże,
to inna koncepcja strategiczna rozwoju regionów, to inna wizja rozwiązań polityki energetycznej, inna
koncepcja służby zdrowia by wspomnieć tylko te najważniejsze. Pozostałe dwie partie - SLD i PSL 7
także proponują w niektórych kwestiach rozwiązania podobne, a w niektórych znacząco odmienne.
Oczywiście ktoś może powiedzieć, że nadal ten polityczny spread mieści się (czy wręcz jest narzucany)
przez siłę międzynarodowego kapitału, mechanizmy globalizacji itd. Ale czy kiedyś było inaczej?
Owszem, silnie zideologizowane w pierwszych dekadach po II wojnie światowej programy partyjne
uległy pewnej konwergencji, ale stało się to dlatego, że liberałowie i konserwatyści Zachodu uznali
funkcjonalność welfare state, choć jego bardzo różnych odmian, a lewica przekonała się, że
dominacja państwowego planu jest czymś gorszym niż cywilizowane formy zarządzania i rynek.
Na kontynencie europejskim istnieją w tym względzie ogromne różnice; od różnych odmian
kapitalizmów przedstawianych w literaturze jako "liberalna" gospodarka rynkowa (zwana LME) i
"koordynowana" gospodarka rynkowa (CME), po modele państw dobrobytu. Ostatnio publikowane
prace dowodzą czegoś jeszcze istotniejszego, a mianowicie, że nawet wśród mniej rozwiniętych
krajów Europy Środkowo-Wschodniej zasadnie można wyróżnić trzy jego odmiany: właśnie model
koordynowany czy korporacyjny (Słowenia), rynkowo-liberalny (kraje bałtyckie, zwłaszcza Estonia) i
kraje wyszehradzkie, dla których używane są różne przymiotniki. I choćby w przypadku Słowenii nie
można sądzić, że uległa ona niekontrolowanym wpływom monstrualnego kapitału
międzynarodowego i to z pewnością nie z powodu militarnej siły Słowenii.
Zmowa? PO z PiS?
Kartel. W tekście Sławomira Sierakowskiego pojawia się niemal jak inwektywa wobec polskiego
systemu partyjnego. Pojęcie znane głównie z ekonomii, ale jest używane przez politologów odnośnie
nie tyle systemów partyjnych, co partii (Richard S. Katz i Peter Mair w słynnym artykule z 1995 roku
opisali proces - kolejnej już - ewolucji partii w kierunku właśnie kartelizacji. Przez proces ten rozumieli
nie tyle tendencję do zamykania systemu i niedopuszczania doń nowych podmiotów, ile proces
przesuwania się partii od społeczeństwa obywatelskiego w kierunku państwa).
Ma rację Sierakowski, przypisując część odpowiedzialności za ten stan rzeczy w Polsce
wprowadzonemu na początku dekady nowemu prawu finansowania partii, ale nie ma racji, gdy
uważa, że mamy do czynienia z kartelizacją samego systemu partyjnego, w którym istnieje zmowa
partii parlamentarnych przeciw nowym. Jaki to kartel, w którym jedna z partii proponuje likwidację
takiego właśnie finansowania, a inne przy nim obstają? Jaka to zmowa kartelowa, w której jedna z
głównych partii, PO, uparcie (moim zdaniem kompletnie błędnie) chce wprowadzenia
jednomandatowych okręgów wyborczych, a druga, PiS, całkiem sensownie proponuje zmianę na
ordynację mieszaną typu niemieckiego?
Tak kartele nie działają.
Problem poruszany przez Sierakowskiego - zanik rzetelnej debaty publicznej, jakościowych
programów partyjnych etc. - jest problemem realnym, ale nie widzę tu związku z systemem
partyjnym, zwłaszcza jego domniemanym „zabetonowaniu", który w obecnej postaci działa przypominam - dopiero cztery lata. Ci którzy się starają, a im się nie udaje wejść do parlamentu, nie
odnoszą sukcesu nie ze względu na zmowę tych, co już są w parlamencie, ale dlatego, że brak im
wyrazistego pomysłu programowego, niezbyt trafnie identyfikują elektorat, a co ważniejsze Polacy
nie mają przekonania, iż partie te są w stanie skutecznie wpłynąć na koalicje, w których ewentualnie jako mniejsi partnerzy - mieliby wejść.
8
Problem zresztą jest szerszy. Przyzwyczailiśmy się do łatwego krytykowania polityków i partii, ale
mamy opory przed trzeźwą oceną polskiego obywatela. Czy jego kwalifikacje, tak istotne w
demokracji - jak gotowość tolerancji odmienności, rozumienie dobra publicznego, zaufanie do
otoczenia, kapitał społeczny i wiele innych - rzeczywiście wskazuje, iż problem leży tylko po stronie
partii? Brak miejsca nie pozwala mi na zaprezentowanie wyników Polskiego Generalnego Studium
Wyborczego świadczącego, o tym, że kwalifikacje te są żenująco niskie. Nie znaczy to, bym chciał
„winić" suwerena za ten stan; jesteśmy winni wszyscy - rodzice, system edukacyjny, Kościół, a przede
wszystkim media publiczne, które nigdy w dwudziestoleciu (poza pogadankami Jacka Kuronia) nie
podjęły się trudu rzetelnej socjalizacji do nowego ładu politycznego.
Także partie skupione na partykularnej indoktrynacji, na celowym wprowadzaniu Polaków w błąd ze
względu na swój krótkowzroczny interes są tu winne, rzecz jasna. Co więcej, przez dziesięciolecia
politolodzy, którzy opisywali dylemat trudności w komunikacji między obywatelami a politykami,
zauważali, jak bardzo zjawisko to jest zależne od stopnia wyrafinowania politycznego obywateli - im
niższy poziom ich wiedzy o polityce, tym gorzej. Od pewnego czasu coraz więcej uwagi poświęca się
zjawisku celowego wprowadzania obywateli w błąd przez partie i media im sprzyjające
(misinformation). Nie inaczej jest w Polsce, co pokazuje Polskie Generalne Studium Wyborcze 2010.
Efekty owej celowej dezinformacji są tym silniejsze, im silniejsza identyfikacja partyjna obywatela i im
pilniej ogląda on programy polityczne w mediach, przy czym fenomen ten nie jest niwelowany przez
wyższy poziom wykształcenia.
Jacy obywatele, takie partie
Dodajmy do tego jeszcze jedno interesujące zjawisko polskich relacji obywatel - partie. Jak
wspomniałem, w niewielu krajach świata politycy i partie cieszą się tak niskim poparciem jak w
Polsce. Paradoks polega jednak na tym, że Polacy opowiadają się za konkretnymi rozwiązaniami, tak
ważnymi jak reforma administracyjna, reforma emerytalna czy wejście do Unii Europejskiej, wcale nie
dlatego, że są wśród nas bogaci i biedni ani nie dlatego, że są młodzi i starzy, ani nawet nie dlatego,
że część Polaków jest bardzo dobrze, a część dość marnie wykształcona. To, co najsilniej determinuje
takie wybory, to poprzednie głosowanie na partie zajmujące takie lub inne stanowiska względem tych
kwestii (opisałem to w artykule w czasopiśmie "Electoral Studies" nr 3/2005). Tak więc niezależnie od
deklaratywnej niechęci do partii, gdy trzeba podejmować decyzje strategiczne, Polacy są bardziej
homines politici, niż - jak chcą socjologowie - emanacją własnej pozycji w strukturze społecznej.
I jeszcze jedno o Polakach jako demokratycznych obywatelach. Ich ogromna bierność w sferze
publicznej przejawia się także w tym, że po 20 latach praktykowania tej samej (w tym aspekcie)
ordynacji wyborczej nadal nie korzystają z jej największej zalety - "otwartości" naszych list
wyborczych powodującej, że nie głosuje się po prostu na daną partię, bo trzeba zagłosować na
konkretnego człowieka reprezentującego wybraną partię.
Otóż przy średnio kilkunastomandatowych okręgach wyborczych i fakcie, że nasze partie
wprowadzają z nich do parlamentu zaledwie po kilku kandydatów dziwić musi ogromna koncentracja
rozkładu głosów wyborców na - zazwyczaj - pierwszych dwóch miejscach. Dziwi z dwóch powodów.
Po pierwsze, jeśli większość Polaków tak bardzo nie ufa i nie ceni polityków partyjnych, to przecież
powinna ich omijać i nie popierać. Po drugie zaś, zadziwia brak aktywności organizacji społecznych i
samoorganizacji obywateli. Logika tej ordynacji wyborczej bowiem pozwala zakładać, że ostateczni
zwycięzcy mogą znajdować się na dowolnym miejscu listy, ważne, by byli rozpoznawalni i popierani.
9
Co więcej, same partie i ich aparat lokujący swych wybrańców na czołowych listach jest
zdecydowanie zainteresowany tym, by na dalszych miejscach list znajdowali się ludzie popularni,
zdobywający liczne głosy, przyczyniający się do sukcesu danej listy w okręgu i do całościowego
wyniku partii w kraju. Ale w myśl taktycznych zamysłów strategów partyjnych kandydaci ulokowani
na teoretycznie niewybieralnych miejscach mają być popularni, ale nie na tyle, by zagrozić partyjnym
kandydatom. I tu właśnie wielka szansa dobrze zorganizowanego społeczeństwa obywatelskiego,
stowarzyszeń, klubów, wpływowych środowisk, choćby takich jak "Krytyka Polityczna".
Trzeba takich ludzi promować, skłaniać partie, by ich umieszczały na (dowolnych miejscach) swoich
list wyborczych, a następnie ich wspierać. Innej drogi na część współczesnych bolączek naszego
systemu partyjnego nie ma. A ta, o której mowa wyżej, jest całkiem realną możliwością, trzeba tylko
chcieć. I to jest rzeczywisty problem polskiej demokracji - ogromna bierność obywateli w tych
sferach, które są nieprywatne, publiczne.
Na Reaganie i Thatcher świat się nie kończy
„Do kiedy będziemy udawać, że to jest demokracja?" - pyta Sławomir Sierakowski. I dalej mowa o
tym, że być może pada nie tylko liberalna wersja demokracji, ale także społeczeństwo. Ten ostatni
wątek pomijam, bo jest dawno przetrawiony (od czasów słynnego pytania Margaret Thatcher:
„Społeczeństwo? A co to takiego?" i całego okresu dominacji reaganomiki).
Dziś większość zachodniego świata ma do neoliberalnego paradygmatu niezwykle krytyczny
stosunek. My w Polsce i okolicach mamy i pewnie zawsze będziemy mieli specyficzny stosunek do
Reagana i Thatcher za to, co uczynili dla demontażu komunizmu, ale z perspektywy zachodniej ich
dokonania wyglądają już znacznie gorzej. To właśnie przez ich politykę nakręcono kolejną spiralę
nierówności społecznych, człowiek człowiekowi stawał się wilkiem, a widmo rywalizacji czaiło się na
każdym kroku. A szkoda, bo pod koniec lat 70., po okresie „flower-power", buntu młodzieży,
zachodni kapitalizm, społeczeństwa i ich demokracje kreowały ten typ ładu społecznego, w którym
losu jednostki nie zależał od wprost od rynku, a sensownie konstruowane budżety nastawione na
podtrzymywanie wspólnotowości i solidaryzmu na dobre i na złe zadomowiły się nie tylko w makropolityce, ale i świadomości obywateli. Ziściło się lincolnowskie oczekiwanie, by demokracja była nie
tylko „by the people i of the people”, ale także „for the people”. Dziś świadomość faktu, iż
neoliberalizm wyrządził wiele zła społecznego, jest dość powszechne, a badania nad nierównościami
społecznymi (te dokonywane nie tylko przez nauki społeczne, ale np. przez epidemiologów) nie
pozostawiają złudzeń, że mamy do czynienia ze złem samym w sobie pomimo upartych opinii
ekonomistów skoncentrowanych na wąsko gospodarczych domniemanych sukcesach.
Z demokracją taką, jaką znamy, mamy jednak ogromne problemy, nie jest jednak tak, by na świecie
nie próbowano temu zaradzić. Problem w tym, że my w Polsce bardzo powoli importujemy
demokratyczne wynalazki, które pojawiły się pod różnymi szerokościami geograficznymi już 30 lat
temu. Innowacje w grupie przedsięwzięć o nazwie "demokracja deliberatywna", brazylijskie zainicjowane w Porto Alegre - "budżety partycypacyjne", duńskie "technologiczne panele", "smart
voting" i setki innych inicjatyw testowanych w różnych miejscach świata są do wykorzystania, choć
nie można być naiwnym, że stanowią panaceum na wszystkie bolączki.
10
Zacznijmy jednak od problemów z demokracją fundamentalnych. Wymienię tylko dwa, bo od nich
wypada zacząć naprawę naszego myślenia, a potem działania.
Po pierwsze, po obecnym kryzysie finansowym nie ma (nie powinno być) powodu, by nadal ujmować
demokrację minimalistycznie i proceduralnie - uważać ją wyłączenie za metodę wybierania i
odwoływania rządzących (jak chciał Joseph A. Schumpeter), a co stanowiło politologiczny niemal
pewnik przez ostatnie półwiecze. Demokracja musi być definiowana „wynikowo" (output related
democracy), a więc zawierać nie tylko „reguły gry" wyłaniające rządzących, ale także - bardzo ogólnie
sformułowane - cele społeczne, swoista wizję ładu społecznego, model sprawiedliwości społecznej.
Warto upomnieć się także o postulat Juana Linza i Alfreda Stepana, że oceniając demokrację, należy
brać pod uwagę także coś (co inni najczęściej pomijają) a oni sami nazwali „wspólnotą ekonomiczną",
która w ich zamyśle stanowi fundament ekonomicznych reguł gry legitymizowanych przez obywateli.
Po drugie, musi nastąpić desakralizacja pojęcia demokracji. Nie sposób we współczesnym świecie
utrzymywać stanu, w którym nie zezwala się na "wokół-" lub nawet "antydemokratyczne"
eksperymentowanie. Jak zaczynam o tym mówić, natychmiast słyszę pomruki: "Aha, zachciewa mu
się chińskiego eksperymentowania ". Nic podobnego. Chodzi po prostu o otwartą debatę i możliwość
praktykowania rozwiązań, które ze swej istoty demokratycznymi (w formie, jaką znamy w liberalnych
demokracjach) nie są. Coraz więcej praktyk wyłaniania lokalnych liderów politycznych dokonuje się
metodami określanymi jako "demiarchy", "demosophia", "civilocracy" i tym podobnymi, a upraszczając sprawę - sprowadzają się np. do kombinacji wyboru losowego ze stosowaniem wobec
kandydatów pogłębionych testów zarówno kompetencji technicznych, jak i profilu osobowości. W
wielu zakątkach świata to dziś niemal rutyna, choć nadal o statusie długotrwałego eksperymentu
społecznego, opartego - co ważne - na swoistych, poważnie traktowanych, kontraktach społecznych.
Demokracja jest procesem, a nie stanem. O jej zmianę i doskonalenie należy codziennie zabiegać. I
obficie korzystać z doświadczeń innych. W Polsce gości od 20 lat. To bardzo krótki okres, ale w tym
też szansa - łatwiej ją innowacyjnie kształtować.
* Radosław Markowski - kierownik Polskiego Generalnego Studium Wyborczego w Instytucie Studiów
Politycznych PAN oraz dyrektor Centrum Studiów nad Demokracją w Szkole Wyższej Psychologii
Społecznej
Źródło: Gazeta Wyborcza
11
http://wyborcza.pl/1,97863,10030760,Odpowiedz_Sierakowskiemu__Posprzatac_po_neoliberalizmi
e.html
Odpowiedź Sierakowskiemu: Posprzątać po neoliberalizmie
Andrzej Szahaj*
2011-07-31, ostatnia aktualizacja 2011-07-29 15:46
Wszyscy, czy tego chcemy, czy nie, myślimy dziś wedle schematów neoliberalnych, które utożsamiły
się ze "zdrowym rozsądkiem". Realnej debaty - i rzeczywistego wyboru - nie będzie, dopóki nie
zostanie sformułowana porządna oferta socjaldemokratyczna.
Choć Sławomir Sierakowski w „<a class=c1n href="http://wyborcza.pl/1,97863,9806285.html">Liście
otwartym do partii</a> ” („Gazeta” z 18-19 czerwca) nie napisał rzeczy zupełnie nowych, dobrze, że
przypomniał to, co zainteresowanym tematem jest już znane. Nigdy bowiem dość uświadamiania
sobie, w jakiej sytuacji się znaleźliśmy. A że to sytuacja głębokiego kryzysu, nie trzeba nikogo
przekonywać.
Dominujący przez ostatnie trzydzieści lat paradygmat neoliberalizmu wpędził sporą część świata w
ślepą uliczkę. Ustanowił bowiem sieć relacji ekonomicznych i społecznych, które muszą prowadzić do
potężnych napięć zarówno w obrębie państw, jak i w stosunkach międzynarodowych. Zarazem też
unieważnił większość tradycyjnych sposobów ich rozładowywania - takich jak nadzór państwa
narodowego nad gospodarką. Stworzył siły, nad którymi nikt nie jest w stanie dziś zapanować.
Choćby kapitał spekulacyjny, który kieruje się względami niemającymi wiele wspólnego z
racjonalnością przypisywaną przez ekonomię klasyczną działaniu rynku kapitalistycznego;
nieprzypadkowo dominująca dziś wersja kapitalizmu zyskała sobie miano Kasino capitalism", czyli
kapitalizmu, w którym stopień niepewności i ryzyka równy jest grze w ruletkę. I w końcu - dokonał
gruntownego przemodelowania naszego myślenia, a coś, co stanowiło kiedyś utopijny projekt
oparcia całości naszego życia społecznego na relacjach rynkowych, wydaje się nam dziś oczywistością.
Wszyscy, czy tego chcemy, czy nie, myślimy dziś wedle schematów neoliberalnych, które tak
utożsamiły się z „normalnością”, „zwykłością”, „zdrowym rozsądkiem”, że mogą wręcz stanowić
klasyczny przykład tego, co Pierre Bourdieu nazwał kiedyś „przemocą symboliczną”. Przerwać ten
stan rzeczy będzie bardzo trudno (na tym polega opisywany przez Sierakowskiego „brak
rzeczywistego wyboru” i „zanik różnic między partiami w sprawach gospodarki”).
Aby to zrobić, potrzebujemy przede wszystkim dokładnej diagnozy sytuacji, zrozumienia błędów i
stworzenia rejestru złudzeń, jakim ulegliśmy.
Wiara Thatcher, wiara Polaków
Jak to się stało, że cywilizacja zachodnia ponownie uległa ideologicznemu zaczadzeniu
objawiającemu się uznaniem pewnej doktryny ekonomicznej (monetaryzmu) za uosabiającą całą
ekonomiczną Prawdę?
Zaowocowało to m.in. zepchnięciem na margines tych modeli gospodarowania (związanych np. z
koncepcjami ekonomicznymi Johna Maynarda Keynesa, Johna Kennetha Galbraitha czy Gunnara
Myrdala), które uznawały rynek za jeden z wielu, a nie za jedyny sposób regulacji stosunków
12
ekonomicznych czy społecznych. Tamte modele doceniały rolę państwa, nie dyskwalifikowały
całkowicie innych niż prywatna form własności. Wreszcie - uznawały redystrybucję społeczną za
konieczny i per saldo opłacalny dla wszystkich element dobrego społeczeństwa, a nie zło, które
trzeba tolerować w imię zachowania pokoju społecznego.
Dlaczego ci, którym bliskie były ideały liberalne, pozwolili na zmonopolizowanie sposobu myślenia o
liberalizmie, doktrynie wewnętrznie bogatej i zróżnicowanej, tym, którzy reprezentowali tylko jedną,
uproszczoną jego wersję? Jak można było dopuścić do kompromitacji idei, która stanowiła jedną z
najcenniejszych w naszym dziedzictwie kulturowym?
W literaturze światowej jest coraz więcej opracowań dotyczących ideologii neoliberalnej, coraz lepiej
wiemy, jak to się stało, że grupa ekonomistów i filozofów wywodząca się z Uniwersytetu w Chicago
potrafiła wywrzeć tak potężny wpływ na rzeczywistość Zachodu, instalując w jego państwach wersję
kapitalizmu nazwaną przez Edwarda Luttwaka "turbokapitalizmem" (trudno przecenić tu rolę
polityków pozostających pod wpływem tej ideologii, takich jak Roland Reagan czy Margaret
Thatcher).
Jak to się stało, że polski wariant tej ideologii zdołał zmonopolizować nasze myślenie o gospodarce,
dobrym społeczeństwie i dobrym życiu? Żyjemy przecież w kraju, w którym ideały neoliberalne
wprowadzano w życie ze szczególnym entuzjazmem, łącząc je z technokratyzmem i paternalizmem objawiającymi się uznaniem, że eksperci wiedzą zawsze lepiej od obywateli, na czym polega dobre
społeczeństwo, a zatem mają prawo do wprowadzania swoich przekonań w życie.
Jak my sami daliśmy się przekonać uczniom Miltona Friedmana i F.A. von Hayeka,
• że ekonomia to nauka ścisła (a nie nauka polityczna) i stąd też cele polityki gospodarczej są
oczywiste i dane z góry, a jedynym obszarem dyskusji są środki ich realizacji (jedyne zatem problemy
to problemy techniczne);
• że państwo jest zawsze złe, że zawsze zła jest własność państwowa, zaś własność prywatna zawsze
dobra w każdej dziedzinie życia, że jest święta, nawet jeśli używa się jej przeciwko innym;
• że dobro wspólne to nic innego jak suma interesów poszczególnych jednostek;
• że jednostka jest zawsze ważniejsza od wspólnoty, a nieograniczona chęć konkurowania z innymi lepsza od gotowości do współpracy;
• że jakiejkolwiek planowanie pachnie socjalizmem, a najlepszy ład społeczny zawsze wyłoni się
samorzutnie w wyniku tysięcy pozornie chaotycznych działań ludzkich, w tym działań na rynku
kapitalistycznym;
• że każda aktywność ludzka może zostać sprawiedliwie wyceniona przez rynek, a każdy z nas
stanowi na owym rynku towar, tak jak towarem są miasta, w których mieszkamy, przyroda, która nas
otacza, wiedza, którą nabywamy, sztuka, która nas zachwyca, ludzie, z którymi się przyjaźnimy, i
relacje miłości, jakie nawiązujemy;
• że każdy jest wyłącznym autorem swojego życia i w pełni za nie odpowiada, a jeśli przegrywa, to
jest to wyłącznie jego wina;
13
• że „przypływ podnosi wszystkie łódki”, a zatem nieograniczone bogacenie się już bogatych
przyczyni się do poprawy losu najbiedniejszych itd.
Można zrozumieć, że nasi politycy i ekonomiści, zaczynając przebudowę kraju 20 lat temu, ulegli
duchowi czasów. Z drugiej strony - nikt nie miał od nich lepszych pomysłów na szybką przemianę
gospodarczą, a ideologia wolnego rynku wydawała się jedynym lekarstwem na gospodarkę
zrujnowaną przez tzw. realny socjalizm (i do pewnego stopnia takim lekarstwem była).
Trudno jednak zrozumieć, dlaczego zaproponowany przez nich wariant kapitalizmu uznaliśmy w
Polsce za jedyny możliwy i niezmienialny, dlaczego nie zdobyliśmy się do tej pory na debatę na temat
tego, czy inne warianty nie okazałyby się w naszym przypadku lepsze, kim jako społeczeństwo
chcemy być i na kim powinniśmy się wzorować. Dlaczego pozwalamy, aby nasz wspólny los był
wydany wyłącznie na pastwę żywiołowej gry sił rynkowych, czyniąc z braku dalekosiężnej polityki
ekonomicznej i społecznej jedyną politykę?
Kto może myśleć inaczej?
Myślę tak jak Sierakowski - tego rozrachunku ze sposobem myślenia o gospodarce i o państwie
powinna dokonać strona lewa, bo potrzebne nam są "socjaldemokratyczne reformy", potrzebujemy
po prostu Nowego Ładu Gospodarczego (nawiązanie do Nowego Ładu Roosevelta nieprzypadkowe).
Pytanie jednak, kto miałby ów nowy ład wprowadzać w życie.
Dziś już wiadomo, że aby kapitalizm od nowa ucywilizować, nadać mu ludzką twarz, nie wystarczy
jedynie rewitalizacja państwa jako instytucji zdolnej do objęcia nadzorem gospodarki. Kapitał i rynek
kapitalistyczny bowiem się zglobalizowały, zaś korporacje - główni gracze - nie znają ani granic, ani
lojalności państwowych. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko solidarne działanie państw
zachodnich, które muszą doprowadzić do ustalenia nowych zasad ładu gospodarczego na świecie i z
żelazną konsekwencją owych zasad przestrzegać.
Nie jestem jednak w tym względzie nadmiernym optymistą. Obawiam się, że egoizmy państwowe
oraz nadzieja na to, że nam się uda, nawet jeśli inni utoną, wezmą górę nad uznaniem, że wszyscy
płyniemy na tej samej łodzi i nie ma sensu wiosłować w pojedynkę. Podlizywanie się światowym
korporacjom, agencjom ratingowym i bankom „za dużym, aby upaść” w nadziei, że nam akurat nie
zrobią krzywdy, przeważy jak zwykle nad wspólnym interesem, by skończyć z sytuacją, w której to
ogon macha psem (instytucje, które miały służyć efektywności gospodarowania poszczególnych
gospodarek, stają się owych gospodarek panami i dyktują im warunki).
Sprawą ważniejszą są jednak interesy grupowe czy wręcz klasowe i ich wpływ na politykę państw.
Ideologia neoliberalna była oczywiście funkcjonalna wobec interesów klasy Nowego (Bogatego)
Mieszczaństwa i doprowadziła do znacznego jej wzmocnienia kosztem pozostałych klas, w tym klasy
średniej, która początkowo stanowiła głównego adresata zmian neoliberalnych. To ta właśnie klasa
podporządkowała sobie państwo, które działało przez długie lata w jej interesie.
Realne zmiany mogłaby spowodować tylko znacząca siła społeczna, świadoma, że jej interesy nie są
tożsame z interesami klasy obecnie dominującej. Problem jednak w tym, że struktura klasowa
społeczeństw ponowoczesnych uległa znacznej dekompozycji (np. prawie zanikła klasa robotnicza,
tradycyjnie stanowiąca przeciwwagę dla burżuazji), zaś dominująca ideologia hiperindywidualizmu
14
(odprysk neoliberalizmu) wdrukowała ludziom przekonanie, że mogą polegać tylko na sobie, a
jakiekolwiek działania kolektywne nie mają sensu.
Dopóki nie odrodzi się świadomość wspólnotowa, dopóki ulegać będziemy mitowi, że wszelkie
problemy społeczne dadzą się rozwiązać mocą indywidualnej przedsiębiorczości czy spontanicznego
kształtowania się najlepszego ładu społecznego (autorem tego mitu, który stał się podstawą ideologii
neoliberalizmu, jest von Hayek), zmiany nie zajdą.
A jeśli już wyłoni się podmiot społeczny gotowy doprowadzić do zmiany, będzie on nader
zróżnicowany wewnętrznie, albowiem społeczeństwo ponowoczesne jest społeczeństwem
rozproszonym, społeczeństwem nisz klasowych, zawodowych, światopoglądowych i estetycznych.
Gra toczy się zatem o system sojuszy i porozumień (nawet doraźnych), który może doprowadzić do
ukształtowania się jakiejś siły społecznej zdolnej osiągnąć pożądane zmiany drogą radykalnych
reform.
Jeśli nie Friedman i Hayek, to kto?
I tu dotykamy kwestii o kapitalnym znaczeniu, a mianowicie tego, na czym owe zmiany miałyby
konkretnie polegać. Słowem - jaka miałaby być treść owych socjaldemokratycznych reform, o których
pisze Sierakowski. Na czym np. miałaby dziś polegać sprawiedliwość społeczna, do której każda
socjaldemokracja się odwołuje?
Wydaje się, że dopóki formacja polityczna Sierakowskiego nie sformułuje szczegółowego programu,
dopóty nie uzyska wiarygodności politycznej, o którą tak zabiega. Mam nadzieję, że jest w stanie tego
dokonać. Dałoby to bowiem szansę na powstanie nowej, autentycznej, nowoczesnej, uczciwej lewicy,
której Polsce tak bardzo brakowało przez ostatnie dwadzieścia lat. Namawiałbym, aby w obrębie
owego systemu sojuszy i porozumień łaskawym okiem spojrzała na dorobek ideowy i polityczny tzw.
Nowego Liberalizmu (nie mylić z neoliberalizmem!), orientacji w łonie liberalizmu brytyjskiego, która
w znaczący sposób przyczyniła się do powstania państwa dobrobytu w Wielkiej Brytanii.
Nową jakość w polskiej polityce można osiągnąć jedynie w wyniku łączenia, a nie dzielenia, szukania
sojuszy i formułowania programów, które wyjdą naprzeciw zwolennikom różnych opcji politycznych
domagających się zmiany, w tym także socjalliberałom spod znaku Leonarda Hobhouse'a czy Johna
Rawlsa, do których sam się zaliczam.
To oni łączyli w swych poglądach akceptację dla gospodarki wolnorynkowej i własności prywatnej z
przekonaniem, że należy zrównoważyć negatywne efekty ich działania aktywną polityką państwa
zmniejszającego nierówności społeczne i działającego na rzecz sprawiedliwości i dobra wspólnego.
Sierakowski trafnie zauważa, że taka nowa formacja musiałaby się zwrócić przeciwko całemu
establishmentowi politycznemu, zamienił się on bowiem już dawno w Nową Klasę Panującą, która za
swe główne zdanie uznała trwanie na uprzywilejowanych pozycjach i czerpanie z nich profitów.
Młodolewica znajduje się w trudnej sytuacji, musiałaby bowiem być zarazem antysystemowa, aby
przełamać ową spetryfikowaną strukturę interesów partyjnych ("kartelu partii politycznych"), jak i
wewnątrzsystemowa, aby zacząć się w ogóle liczyć w zinstytucjonalizowanej polityce, która w
kulturze zachodniej od dawna wiąże się z istnieniem partii politycznych (nikt nie wymyślił jak dotąd
lepszego i bardziej efektywnego narzędzia realizacji polityki w demokracji parlamentarnej).
15
W grę wchodzi jeszcze możliwość bycia tzw. nowym ruchem społecznym, który nie ulega tradycyjnej
instytucjonalizacji i działa na zasadzie spontanicznej mobilizacji społecznej, trwającej tak długo, jak
długo do załatwienia jest jakaś ważna sprawa społeczna (taką formę przybierało wiele ruchów
społecznych powstałych w wyniku tzw. kontrkultury w latach 60. XX wieku).
Sierakowski i jego formacja muszą podjąć decyzję, czy wybrać tradycyjną drogę
zinstytucjonalizowanej polityki i przybrać formę partii politycznej, czy też zadowolić się statusem
nowego ruchu społecznego i - co za tym idzie - okazjonalnym mobilizowaniem sprzeciwu i statusem
krytycznego recenzenta całej zinstytucjonalizowanej polityki.
Jeśli zdecydują się na to pierwsze (zinstytucjonalizowaną politykę), to będą mieli szansę pokazać, jak
nie uciekać od polityki, a zatem sformułować program radykalnych reform opartych na wyraźnym
wyborze aksjologicznym, być może posługując się nawet elementami utopii społecznej (to zawsze
niebezpieczna robota, choć bez niej powrót do polityki przez duże P pewnie nie jest możliwy), ale
jednak mieszczący się w granicach demokracji, choć starający się ją zmienić od środka np. w duchu
ideałów demokracji partycypacyjnej, deliberatywnej czy tzw. grassroots democracy (demokracji na
poziomie lokalnym).
Do sformułowania takiego programu potrzeba jednak poważnej i ciężkiej pracy, a nie tylko
ponawianych lamentów nad "zabetonowaniem sceny politycznej", jak to robi Sierakowski w swoim
"Liście...". Twórcy programu socjaldemokratycznych czy socjalliberalnych reform w każdej dziedzinie
życia społecznego powinni uznać, że istnieją różne "kultury kapitalizmu" (aby odwołać się do znanej
książki Ch. Hampdena-Turnera i A. Trompenaarsa "Siedem kultur kapitalizmu"), a nie tylko jedna anglosaska, na której wzorowali się nasi rodzimi neoliberałowie.
W moim przekonaniu, poszukując lepszej drogi dla Polski, powinniśmy odwoływać się do przykładów
tych, którym udało się połączyć bardzo wysoką jakość życia (która wcale nie jest tożsama z
wysokością produktu krajowego brutto) z równością i sprawiedliwością. Myślę tu przede wszystkim o
Finlandii czy Szwecji, w których skala nierówności społecznych (mierzona tzw. współczynnikiem
Giniego) jest najniższa na świecie, a poczucie zadowolenia z życia najwyższe.
Mam nadzieję, że Sierakowskiemu i jego środowisku uda się namówić do programu reform
socjaldemokratycznych ludzi młodych, przekonać ich, że życie poświęcone wyłącznie zarabianiu
pieniędzy, ściganiu się z innymi, pracy ponad siły i konsumpcji na pokaz to życie zmarnowane.
Przekonać, że najwyższa już pora na wyrażenie oburzenia (wzorem młodych Hiszpanów), na
"przewartościowanie wartości", na nowy ruch kontrkultury, na odejście od narzuconej im przez
kulturę masową oraz nader licznych w Polsce neoliberalnych ekspertów wizji życia, w myśl której
można być szczęśliwym w nieszczęśliwym społeczeństwie, odgrodziwszy się od niego murem i
zamieszkawszy w jednym z licznych gett (osiedli grodzonych) powstających w polskich miastach. Że
najwyższa już pora na Nową Solidarność, nową obietnicę równości i sprawiedliwości (stara została
roztrwoniona przez ich rodziców).
Mam nadzieję, że w tym procesie budowania nowej świadomości środowisku młodolewicy uda się
uniknąć pułapki, jaką zastawia na buntowników system kapitalistyczny - zamiany buntu w jeszcze
jeden towar, który się świetnie sprzedaje na rynku idei.
16
*prof. Andrzej Szahaj (ur. 1958) - wykłada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zajmuje
się głównie filozofią kultury oraz filozofią polityki. Wydał m.in. „Jednostka czy wspólnota? Spór
liberałów z komunitarystami a »sprawa polska «”, Warszawa, Aletheia 2000 (drugie wydanie: 2006),
„Filozofia polityki” (wraz z M.N. Jakubowskim), Warszawa, Wydawnictwo Naukowe PWN 2005. „E
pluribus unum? Dylematy wielokulturowości i politycznej poprawności”, Kraków, Universitas 2004,
„Teoria krytyczna szkoły frankfurckiej”, Warszawa, Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne 2008.
Więcej informacji na stronie www.szahaj.com
Źródło: Gazeta Wyborcza
17
http://wyborcza.pl/1,76498,10070363,Odpowiedz__neoliberala_.html
Odpowiedź "neoliberała"
Zeszłotygodniowy tekst profesora Andrzeja Szahaja "Posprzątać po neoliberalizmie" jest dowodem
na to, że nawet wybitny naukowiec ma kłopoty z utrzymaniem dyscypliny słowa i myśli, gdy wchodzi
na pole publicystyki politycznej.
Witold Gadomski
Profesor posługuje się pojęciami niezdefiniowanymi, chętnie stosuje podmiot domyślny, nie unika
wielkich kwantyfikatorów i wypowiada kategoryczne twierdzenia o sprawach nieoczywistych,
wymagających namysłu i badań. Przede wszystkim zaś nie przejmuje się faktami, zwłaszcza jeśli nie
pasują do przyjętych tez.
Zacznijmy od pojęcia "neoliberalizm". To tylko pozornie określenie szkoły myśli ekonomicznej. Nie
znam ekonomisty (przynajmniej w Polsce), który mówiłby o sobie - jestem neoliberałem. Owszem,
znam liberałów.
Neoliberalizm to etykietka, którą przylepiają przeciwnicy rozwiązań wolnorynkowych tym, którzy
uznają realia rynkowe. Jak każde pojęcie zbyt szerokie i nieprecyzyjnie zdefiniowane jest
nieprzydatne w dyskusjach naukowych, a za to bardzo poręczne w polemikach ideologicznych.
Profesor wrzuca na przykład do jednego worka Miltona Friedmana i Friedricha Hayeka ekonomistów w istotny sposób różniących się - co jest efektownym chwytem, ale nie pozwala
zrozumieć poglądów wielkich ekonomistów.
"Dominujący przez ostatnie 30 lat paradygmat neoliberalizmu wpędził sporą część świata w ślepą
uliczkę. Ustanowił bowiem sieć relacji ekonomicznych i społecznych, które muszą prowadzić do
potężnych napięć zarówno w obrębie państw, jak i w stosunkach międzynarodowych. Zarazem też
unieważnił większość tradycyjnych sposobów ich rozładowywania - takich jak nadzór państwa
narodowego nad gospodarką" - twierdzi profesor Szahaj.
Miałem przyjemność dyskutować z profesorem przed dwoma miesiącami w Toruniu. Mówiłem
wówczas, że kryzys zadłużenia - w który coraz głębiej grzęźnie zarówno strefa euro, jak i Stany
Zjednoczone - to przecież nie efekt "paradygmatu neoliberalnego", ale jak najbardziej "nadzoru
państwa narodowego nad gospodarką". Moja teza jest łatwa do udowodnienia. To nie rynki
finansowe zmuszają państwa do zaciągania długu, ale politycy i urzędnicy. Jeśli nie mam racji, to
chętnie wysłucham argumentów przeciwnych, ale profesor, zamiast odpowiadać na argumenty, woli
powtarzać własne tezy. "Żyjemy przecież w kraju, w którym ideały neoliberalne wprowadzano w
życie ze szczególnym entuzjazmem, łącząc je z technokratyzmem i paternalizmem" - twierdzi
profesor Szahaj. Znów teza gołosłowna, którą naukowiec uważa zapewne za tak oczywistą, że nie
zamierza jej udowadniać. A wystarczy spojrzeć na plan polskiego budżetu lub na rocznik statystyczny,
by stwierdzić, że teza jest wzięta z kosmosu. Czy kraj, w którym połowa gospodarki wciąż jest w
rękach państwa, można nazwać neoliberalnym lub choćby liberalnym? Czy wydatki publiczne,
wyraźnie wyższe niż średnie w krajach OECD, to przejaw neoliberalizmu? Czy fakt, że przez 20 lat
mieliśmy w Polsce najmłodszych emerytów i najzdrowszych inwalidów, to neoliberalizm, czy raczej
przejaw marnotrawienia zasobów społecznych?
18
Oddajmy jeszcze raz głos profesorowi: "Dopóki nie odrodzi się świadomość wspólnotowa, dopóki
ulegać będziemy mitowi, że wszelkie problemy społeczne dadzą się rozwiązać mocą indywidualnej
przedsiębiorczości czy spontanicznego kształtowania się najlepszego ładu społecznego (autorem tego
mitu, który stał się podstawą ideologii neoliberalizmu, jest von Hayek), zmiany nie zajdą". Otóż
przeciwstawianie świadomości wspólnotowej indywidualnej przedsiębiorczości nie wydaje mi się
właściwe. Nie przypominam sobie, by czynił tak Hayek. Był przeciwnikiem socjalizmu (we wszelkich
formach), ale nie świadomości wspólnotowej. Silna świadomość wspólnotowa cechuje
społeczeństwo amerykańskie, które jest jednocześnie przedsiębiorcze i zorientowane raczej na
interesy konsumentów niż producentów.
Socjologowie twierdzą, że w Polacy mają niski poziom wzajemnego zaufania i niechętnie ze sobą
kooperują. To jest problemem, ale nie ma to wiele wspólnego z "neoliberalnym modelem
kapitalizmu", lecz wynika raczej z naszej historii. Nie sądzę, aby receptą na tę bolączkę było "więcej
państwa". To, jak działa nasze państwo, widać jak w soczewce w Wałbrzychu, gdzie lokalni bonzowie
partyjni (z Platformy Obywatelskiej) obsadzali swymi ludźmi urzędy i komunalne spółki, po czym
pobierali od nich haracz. Niewątpliwie mieli wysoką świadomość wspólnotową. W naszych
warunkach więcej państwa oznaczać zapewne będzie - więcej Wałbrzychów.
Źródło: Gazeta Wyborcza
19