Trzech panów w łódce (ale bez psa)
Transkrypt
Trzech panów w łódce (ale bez psa)
Zbigniew Studziński TRZECH PANÓW W ŁÓDCE (ALE BEZ PSA) Preludium Zaczęło się rok wcześniej. Wśród kolegów z pracy moje morskie opowieści padły na grunt i wy‐ kiełkowały. A że los okazał się łaskawy, niespodziewanie udało się nam wyrwać na początku września 2009 roku na cały tydzień na urlop. Do dyspozycji mieliśmy jacht „Syrenka”. Dość zabiedzony i po przejś‐ ciach, ale klasy „J‐80”. Kto zna, wie o czym mówię. Kto nie zna, nie wie, co stracił. Łódka wyjątkowo dzielna i przyjazna żeglarzom. A to było w tym przypadku ważne, bo załoga była dość szczególna. Trzech absolutnych nowicjuszy, po raz pierwszy na morzu, Paweł i ja. O roku ów, 1988 W tych zamierzchłych czasach, w słusznie minionej epoce, cokolwiek o niej myśleć, mogłem sobie pozwolić na miesiąc nieprzerwanych wakacji. Wtedy to, na jachcie „Helius” – także „J‐80” – popłynąłem na Alandy. Miesiąc to dobra porcja czasu na taką wyprawę. Jeszcze do Helsinek udało się dojechać. Płynął wtedy ze mną Paweł. Rejs był udany, zwłaszcza towarzysko, więc i później nasze kontakty nie urwały się. Dzwoniliśmy do siebie i za każdym razem mówiliśmy: „A może by tak razem popłynąć?”. Jak nietrudno zgadnąć, na mówieniu się kończyło. Ale im dłużej to trwało, tym częściej mawialiśmy: „No, to pora znów popłynąć na Alandy”. I tak się gadało. I oto nadszedł czas „Syrenki”. Mieliśmy tylko tydzień, więc nie Alandy. Ale też było ciekawie. Oka‐ zało się na przykład, że przez te wszystkie lata rozmów, głównie przez telefon, Paweł nie żeglował. Historia zatoczyła koło. Na Alandy! Po „Syrence” urosły nastroje i zapał. A los pokazał piękny uśmiech. W roku 2010 okazało się, że po wielu latach będę mógł wyjechać na dwutygodniowy urlop! Do tego wrócił do służby po remoncie jacht „Wars”. Śliczniusi. Już w styczniu zarezerwowałem go i zaczęło się niecierpliwe oczekiwanie. Do grona weteranów syrenkowiczów dołączył Piotr. Kolejny nowicjusz, który nigdy jeszcze morza nie smakował. Było nas tylu, ilu potrzeba. Tu dygresja – ja nie cierpię tłoku. Dlatego zaraz po kryterium najważniejszym, jakim jest bezpie‐ czeństwo żeglugi, kiedy tylko mogę, staram się tak kompletować załogę, by nie było ciasno. To pewnie przywilej wieku... Kiedy w 1988 płynęliśmy „Heliusem”, było nas dziesięć osób! Zbliżał się zatem czas realizowania malutkiego marzenia. Po ponad dwudziestu latach znów mia‐ łem szansę zobaczyć Alandy. Tak się bowiem złożyło, że od tamtego pamiętnego rejsu jakoś nigdy nie było mi tam po drodze. Zbigniew Studziński Trzech panów w łódce (ale bez psa) 2 Trzech Ale los potrafi zaskakiwać. Kiedy było już tuż, tuż. Kiedy pora już była pakować worki i ruszać na keję, okazało się, że obowiązki służbowe przetrzebiły naszą paczkę. Ostałem się ja, Paweł i... Oczywiście, nowicjusz Piotr. Zwątpienie? Nie. Ale miałem trochę do pomyślenia. I odbyłem poważną rozmowę ze sobą. Potem było z górki. Najważniejsze było obmyślenie organizacji życia i służby na pokładzie. Kiedy to miałem za sobą, było już łatwiej. Tym bardziej, że w załodze, nomen omen, Piotr i Paweł. Znak? Przyszła wreszcie ta chwila. Spakowaliśmy się do samochodów i pojechaliśmy do Gdyni. Połowa lipca, piękna, słoneczna pogoda. Przejęliśmy jacht od poprzedniej załogi. Szybko zagospodarowaliśmy się na nim. Cóż za komfort! Trzech nas tylko. Każdy miał dość miejsca na prywatne rzeczy. Zakupy i szta‐ uowanie poszły błyskawicznie. Na cóż więc czekać? Krótki trening, instruktaż, szkolenie, mniejsza o to, jak to zwać – i byliśmy gotowi do drogi. Na północ, jak z bicza trzasł. Prawie po kresce. Tam, gdzie słońce nie zachodzi. Zważyć trzeba, że była to końcówka białych nocy na północy. Pierwszy dzień, pierwsza niespo‐ dzianka. Nie doceniłem słońca. Jego potęgi. Później do końca rejsu obłazi‐ łem ze skóry jak grzechotnik podczas wylinki. Płyniemy. Cóż za radość! „Wars” czyściutki, wypucowany. Po remoncie w naprawdę dobrej formie. Nas nie‐ wielu, więc też i nie brudzimy za bar‐ dzo. Takielunek zrobiony tak dobrze, że Jazda ku słońcu. Na północ. praktycznie – gdyby dodać jeszcze sa‐ moster – można by żeglować samotnie. Jeden mały feler... Motor. A raczej coś w układzie przeniesienia napędu. Poprzednicy przekazując nam łódkę bąknęli, że nie zawsze wchodzi bieg do przodu. Trzeba zapamiętać i podczas manewrów dodać większy margines na nieprzewidziane. Poza tym to przecież żaglowiec. Życie na jachcie urzeka swoją monotonną rutyną. Jest jasno uporządkowane. Poukładane. A gdy jeszcze mało dusz na pokładzie, każdy z marynarzy szybko musi wpaść w rytm morski. Okazało się, ale to już później, że zarówno dla Piotra jak i dla Pawła, największym problemem było spanie w bardzo jak na normalnego człowieka krótkich odcinkach. Zbigniew Studziński Trzech panów w łódce (ale bez psa) 3 Wyspy! Po tylu latach, jestem! Witaj archipe‐ lagu cudownej urody. No i witajcie spełnio‐ ne marzenia. Łezka się w oku kręci. Wszak wszyscy wiedzą, że nie chodzi o to, by zła‐ pać króliczka... Jeden z moich przyjaciół, doświadczony wilk morski, kapitan od bardzo dawna, przez długie, długie lata nigdy nie wchodził do Christiansø. Ilekroć znalazł się w pobliżu, kręcił się wokół wysp. Pokazywał je kolejnym załogom. Raz bliżej, raz dalej. Opowiadał o nich z zachwytem. Podziwiał. I nie wcho‐ dził. Żeby mieć jeszcze przed sobą to marze‐ Maarianhamina nie: „Być kiedyś w cudnym Christiansø”. Oczywiście przyszedł wreszcie ten czas i wszedł tam. Ale zawsze wspomina tamte wspaniałe lata wyczekiwania. Ja staram się, jeśli to możliwe, bywać tam z przyczyn czysto pragmatycznych. Można tam kupić naj‐ lepsze śledzie marynowane na świecie. W porcie Długo trwało, nim znaleźliśmy wolne miejsce przy kei. Wcisnęliśmy się „na łyżkę do butów”, zadkiem do kei. Wygoda. I już byliśmy. W 1988 wpływałem do tego samego portu około drugiej w nocy. Było jasno jak w dzień, bo też była to pora białych nocy. Do dzisiaj pamiętam ówczesne emocje. Młody kapitan, z niewielkim jeszcze bagażem samo‐ dzielnych rejsów, a tu takie skały! Ale wy‐ starczyło trafić we właściwe miejsce i zrobiło się... pięknie. Niekłamany urok, magia tego miejsca towarzyszą mi już teraz stale. Wtedy Paweł na Alandach. To nie rozpacz. Telefonuje do domu. na dodatek nie było takiego tłoku w porcie. Nie było jeszcze poprzecznych pomostów. Miejsca do parkowania w bród. A na osłodę okazało się, że był to pierwszy rok funkcjonowania nowych zabudowań. Pachnące nowością budyneczki, a w nich sani‐ tariaty, pralnia, prysznice. Sauna! Ludzie – kto pamięta tamte czasy, potrafi zrozumieć nasze szczęście. Zbigniew Studziński Trzech panów w łódce (ale bez psa) 4 Wchodziliśmy w całkowitej ciszy. Jeśli pominąć wrzask motoru naszego jachtu. Dookoła żywego ducha. Jedyną postacią, jaką zobaczyliśmy w oddali był tubylec, trzymający się latarni. Święto wiosny. Nie oszukujmy się: w on czas miejscowi piją. Kilka dni z rzędu. Płynęliśmy więc powoli, delektując się pejzażem. W pewnym momencie za rufą, zza skalistej wysepki wypłynął prom. Gigant. Płynął pomalutku, ale i tak wyprzedził nas prędko. I nagle... zastopował maszyny. Dał wstecz, aż mu się woda pod rufą zagotowała. Zatrzymał kapitan tę szafę. Ponieważ w poprzek, od brzegu do brzegu, mama kaczka płynęła z gromadką kacząt. Da ktoś dzisiaj wiarę? W mieście Zabudowania portowe nie zmie‐ niły się. Ten sam kolor, kształt. Jakby czas stanął w miejscu. Niestety zrobiło się tylko znacznie tłoczniej. Do tego wielki ruch promów turystycznych. Przypływają stadami i wypluwają na ulice stada turystów. Przepadła już tamta dawna cisza małego miastecz‐ ka. Sama miejscowość, na szczęście, nie zmieniła się aż tak bardzo. Wystar‐ czy zejść z głównego szlaku, wejść w zaułki i wszystko jest jak dawniej. Na Alandach czas prawie stanął w miejscu. Czyste, zadbane, schludne i nie‐ duże domki. Radość dla oczu. Nie ma już tylko spacerujących tubylców. Mu‐ szą pracować. Turyści to ich źródło utrzymania. Chodząc ulicami słyszymy w pewnym momencie język polski. Panie w wieku średnim. Na pewno nie żeglarki, bo byliśmy w porcie jedynym polskim jachtem. Okazało się, że przypłynęły jednym z pro‐ mów na wycieczkę. Pracują w Szwecji. Krótkie wakacje postanowiły spędzić na wodzie. Kuchnia na pro‐ mie dobra. Ładnie podane. Kabina czysta. Panie mogą wypocząć. Tym razem to one są obsługiwane. Zbigniew Studziński Trzech panów w łódce (ale bez psa) 5 „Pommern” Być w Mariehamn i nie obejrzeć „Pommerna”... Nie do pomyślenia. Wielki bark z fantastyczną ekspo‐ zycją muzealną. Pod pokładem można usiąść na drewnianych ławach i długie godziny oglądać pokaz filmów archi‐ walnych związanych z tym statkiem. Oczywiście, poszliśmy i my. Walor edu‐ kacyjny wyprawy w połączeniu z doz‐ naniami estetycznymi. Tu też młodzi żeglarze mogą docenić, w jak luksuso‐ wych warunkach przyszło nam żeglo‐ wać. Jak ciężką i niebezpieczną pracę przyszło niegdyś wykonywać ludziom Tam, wysoko, marzenia mieszają się ze wspomnieniami. morza. Chociaż „Pommern” to i tak jednostka nowoczesna. Wygodna, wyposażona nawet w windy parowe. Alandy zawsze były związane z morzem. Bo jakże by mogło być inaczej. Z Alandów właśnie pochodził Elis Karlsson. On to w swojej książce napisał o nich: Kiedy lodowiec ustąpił z północy, grupa wysp wyłoniła się w miejscu, gdzie Zatoka Botnicka spotyka się z Bałtykiem, między obecną Szwecją i Finlandią. W pewnym okresie wylądowały na nich statki Normanów, załogi pobudowały sobie siedziby na twardych grzbietach skał, rozpoczęła się saga Wysp Alandzkich.1 Nic dziwnego, że z takiego miejsca wywodzili się ludzie twardzi i znający marynarskie rzemiosło. Chodząc po żaglowcu docieramy do kambuza. Dla przeciętnego żeglarza kambuz to otchłań Tartaru. To katorga i Golgota. Znienawidzone miejsce udręki. Nawiasem mówiąc, przywilej niegoto‐ wania potrafi być jednym z najsilniejszych bodźców zachęcających do osiągania rangi kapitana. Tak było także, co tu kryć, w przypadku piszącego te słowa. Co może dość dziwnie brzmieć w ustach kogoś, kto – tak jak ja – lubi dobrze zjeść. Z drugiej strony nie można zaprzeczyć, że rozwój cywilizacji bardzo poprawił warunki pracy kuka. Półprodukty, nowoczesne kuchenki, odpowiednie garnki sprawiają, że nie jest to już zajęcie tak straszne. Więcej: bywają okoliczności, kiedy kambuz może być przytulną oazą. Ciepło, na głowę nie leją się tony wody. Wiatr uszu nie obrywa. Spytać wystarczy kapitana‐kuka, Krzysztofa Baranowskiego, który miał takie doświadczenia podczas sławetnej wyprawy „Śmiałym”. Praca kuka na dużym żaglowcu jest – i była – całkiem inna. To oczywiste. Ale czy to taka bajka? Niby gdy statek duży, to i kambuz nie tak ciasny. Ludzi do wykarmienia trochę więcej, ale też nie zaw‐ sze. Niegdyś żaglowce pływały zarobkowo i zbędny marynarz był tylko niepotrzebnym wydatkiem. No i z tym luksusowym życiem pod pokładem wcale nie było tak różowo. Wystarczy przyjrzeć się rozkła‐ 1 Karlsson, Elis. Ostatnie żaglowce. Gdańsk, Wydawnictwo Morskie 1974. Wydanie pierwsze. Zbigniew Studziński Trzech panów w łódce (ale bez psa) 6 dowi dnia kuka. Praktycznie stale był w pracy. A niech no jeszcze zdarzyło się, że gotował niesmacz‐ nie... Marynarze bywali dość raptowni. Zdarzyło mi się niegdyś spędzić cztery miesiące na pok‐ ładzie „Pogorii”. Płynął wtedy z nami kuk‐czarodziej. Mistrz niebywały. Stasio Bojaruniec. Do legendy przeszły jego ciasta „przechyłowce”. A że od mło‐ dych lat lubiłem i potrafiłem zjeść, byle dużo i dobrze, to i Stasio stał się moją cichą mi‐ łością. Stasiu – gdziekolwiek teraz jesteś, z tej czy z tamtej strony, kłaniam Ci się i pozdra‐ wiam. Życie kuka na „Pommern”. Bajka? Żegnajcie, wyspy Pora wracać. Zawsze kiedy przychodzi mi wypowiedzieć te słowa, jestem trochę skrępowany. Z jednej strony pożegnanie to smutek. Coś kończy się nieodwracalnie. Ale przecież jest to zarazem początek marzenia o powrocie, o gonieniu króliczka. No, chyba że z żegnanym miejscem nie wiążą nas żadne miłe wspomnienia. Czasem, niestety, tak się zdarza. Odpływamy. Pogoda już nie taka śliczna. Chmurzy się. Jest chłodniej. Smutek pożegnania? Przy wyjeździe z Maarianhaminy warto uważać. To nie to, co dwadzieścia lat temu. Ruch duży, a i statki jakieś takie... masywne. Jak oni to robią? Jak oni się mieszczą? I ten nieustanny pośpiech. Brr... Droga na południe, do domu, rozpoczę‐ ta. Tym razem wiatr już nie tak korzystny. Skutek taki, że zamiast do Windawy czy Lipawy, dokąd miałem ochotę wstąpić, kie‐ rujemy się do Visby. Warto uważać Zbliżamy się do Gotlandii. Pogoda pas‐ kudna. W moim przypadku oznacza to deszcz. Żaden inny twór przyrodniczy mi nie przeszkadza. Ale deszcz – tak. Nie cierpię i już. Z niskich, brudnych chmur powiewa co‐ raz mocniej. Prawdziwe niedźwiedzie mięso dla moich marynarzy. Dla Piotra pierwsze takie morskie doświadczenie. Ale radzi sobie wyśmienicie. W końcu wjeżdżamy do portu. Zbigniew Studziński Trzech panów w łódce (ale bez psa) 7 Turyści. Dużo ich. Ale też ten fantastyczny urok Skandynawii. Fundujemy sobie obiad w restauracji. Olbrzymie porcje. I nie my je musieliśmy przygotować. Czekając na zamówione dania przyglądamy się starszemu panu przy sąsiednim stoliku. Kiedy kelner przyniósł mu żeberka, otwarliśmy szeroko oczy ze zdumienia. On to zje? Taką wielką porcję?! Niemożliwe. Zjadł. Ale zrobił na nas wrażenie. Tym większe, że niedługo później sami musieliśmy pokazać, co potrafimy. Oj, nie było łatwo. Zdarzyło mi się kiedyś żeglować na jachcie „Henryk Rutkowski”. Wte‐ dy tak się nazywał, dzisiaj „Kapitan Głowacki”. Bosmanem był tam wów‐ czas Marek W. Dusza człowiek. I miał tę zaletę, że lubił dużo i dobrze zjeść (sic!). Bywało więc, że siadywaliśmy w mesie oficerskiej i kiedy kuki‐kam‐ buźniki były w połowie szykowania obiadu, Marek zarządzał „joysticki”. Wygotowany i odcięty od mięsa ka‐ Visby. wałek kręgosłupa krył w sobie jesz‐ cze sporo smakowitych kąsków. Do tego kromka chleba i... Żyć nie umierać. Gdzie te czasy? Do domu Chociaż z przygodami, dotarliśmy do Gdyni. Po drodze, podczas wchodzenia do Helu, w samych główkach zgasł nam silnik. A tu statek wycieczkowy sunie gazem i już wpycha się za nami. Ale byliśmy już przecież zgraną, zżytą załogą. Żagle do góry, cumy, keja. Stoimy. Przecież to w końcu żaglowiec. Manewruje bez motoru. A teraz czas już myśleć o następnych rejsach. Tyle jest miejsc na ziemi, gdzie mnie jeszcze nie było. Tylko jak to pogodzić z wyszarpywanym urlopem? Z mozołem codziennego zarabiania na życie? Jakoś trzeba. Zawsze można marzyć. Zbigniew Studziński