kliknij tutaj

Transkrypt

kliknij tutaj
Prolog
1982
W jej wyobraĊni niektóre rodziny jawiÙy si¿ jako zadbane parki, z alejkami obsadzonymi zÙocistymi Čonkilami,
gdzie rozÙoČyste drzewa daj­ ochÙod¿ podczas upaÙów.
Inne, i tak­ wÙaïnie znaÙa z doïwiadczenia, byÙy jak
ponure i krwawe pola bitewne, na których walaj­ si¿
szrapnele i strz¿py ciaÙ.
Jolene Larsen miaÙa zaledwie siedemnaïcie lat, lecz
zd­ČyÙa juČ bardzo dobrze pozna° wojn¿. DorastaÙa pomi¿dzy rodzicami, którzy zgotowali sobie maÙČeÚskie
piekÙo.
Najgorsze byÙo w walentynki. W domu zawsze panowaÙa napi¿ta atmosfera, lecz gdy tego dnia w telewizji pokazywali reklamy kwiatów, bombonierek i czekoladowych serduszek w czerwonej folii, w nieostroČnych
r¿kach rodziców miÙoï° stawaÙa si¿ broni­. Oczywiïcie
wszystko zaczynaÙo si¿ od picia. Nieodmiennie. Od
kolejnych porcji burbona dolewanych do szklanek. To
byÙ wst¿p. A potem nast¿powaÙy wyrzekania, wrzaski
i ciskanie przedmiotami. Jolene przez lata pytaÙa matk¿,
czemu go nie zostawi­ – znaczy ojca – czemu nie uciekn­ cichaczem w nocy. I zawsze sÙyszaÙa t¿ sam­ odpowiedĊ: Nie mog¿. Kocham go. Czasami tym sÙowom
9
towarzyszyÙy Ùzy, a niekiedy wr¿cz namacalnie wyczuwalna udr¿ka, lecz oboj¿tnie jak brzmiaÙy, zawsze obnaČaÙy tragiczn­ prawd¿ o jednostronnej miÙoïci.
Na dole ktoï wykrzykiwaÙ coï pÙaczliwie.
To matka.
RozlegÙ si¿ huk – jakiï ci¿Čki przedmiot wyl­dowaÙ
na ïcianie. Trzasn¿Ùy drzwi.
To ojciec.
WyszedÙ z domu rozjuszony (czy kiedykolwiek byÙo
inaczej?), z caÙej siÙy trzaskaj­c drzwiami. Wróci jutro
albo pojutrze, kiedy skoÚcz­ mu si¿ pieni­dze. TrzeĊwy i skruszony, wïliĊnie si¿ do kuchni, zalatuj­c wódk­ i papierosami. Matka z Ùkaniem podbiegnie do niego
i zarzuci mu ramiona na szyj¿. Och Ralph… tak mnie
wystraszyÙeï… Wybacz… Daj mi jeszcze jedn­ szans¿,
przecieČ wiesz, jak bardzo ci¿ kocham…
Jolene, garbi­c si¿, Čeby nie uderzy° gÙow­ o belki na
skoïnym, niskim suÞcie, przeszÙa przez sypialni¿. CaÙe
pomieszczenie oïwietlaÙa jedna naga Čarówka zwisaj­ca z krokwi jak ostatni z­b w ustach starca, luĊny i zawodny.
UchyliÙa drzwi i nasÙuchiwaÙa.
Czy juČ po wszystkim?
OstroČnie zeszÙa w­skimi schodami, sÙysz­c skrzypienie stopni pod swym ci¿Čarem. ZnalazÙa matk¿
w salonie. Zapadni¿ta w sobie, siedziaÙa na kanapie
z pal­cym si¿ camelem przylepionym do k­cika ust.
PopióÙ osypywaÙ si¿ na kolana. Na podÙodze walaÙy
si¿ pozostaÙoïci po awanturze: butelki, popielniczki
i odÙamki szkÙa.
Jeszcze kilka lat wczeïniej Jolene staraÙa si¿ podnosi° matk¿ na duchu. Lecz zbyt wiele nocy takich jak ta
sprawiÙo, Če si¿ uodporniÙa i zhardziaÙa. Teraz, znuČona
burzliwym maÙČeÚstwem rodziców, odczuwaÙa jedy-
10
nie zniecierpliwienie. Wszystko zawsze wygl­daÙo tak
samo, a na ni­ nieodmiennie spadaÙo sprz­tanie caÙego
baÙaganu.
– Daj – powiedziaÙa znuČonym gÙosem, wyjmuj­c
matce papierosa z ust i gasz­c go w popielniczce na
podÙodze przy kanapie.
Matka, z Ùzami tocz­cymi si¿ po policzkach, popatrzyÙa na ni­ ČaÙoïnie.
– Jak ja b¿d¿ Čy° bez niego?
Jakby w odpowiedzi skrzypn¿Ùy tylne drzwi. Wraz
z podmuchem zimnego, nocnego powietrza wion­Ù do
pokoju zapach sosen i wilgoci.
– WróciÙ! – Matka odepchn¿Ùa j­ i rzuciÙa si¿ biegiem
do kuchni.
– Kocham ci¿, skarbie. Przepraszam – dobiegÙ Jolene
jej bÙagalny ton.
PodniosÙa si¿ z kucek i powoli odwróciÙa. Rodzice
stali spleceni w ciasnym, hollywoodzkim uïcisku, w Þlmach zarezerwowanym dla spotkaÚ kochanków po wojennej zawierusze. Matka tuliÙa si¿ do ojca, uczepiona
dÙoÚmi weÙnianej, kraciastej koszuli.
On staÙ chwiejnie i mogÙoby si¿ wydawa°, Če trzyma
si¿ na nogach wyÙ­cznie dzi¿ki niej, co byÙo zupeÙnie
niemoČliwe, bo byÙ postawnym m¿Čczyzn­; wysokim
i barczystym, z dÙoÚmi jak bochny chleba. Natomiast
ona byÙa drobna i blada. To po nim Jolene odziedziczyÙa
wzrost.
– Nie moČesz odejï° – wychlipaÙa matka.
OdwróciÙ gÙow¿. Jolene przez uÙamek sekundy widziaÙa w jego oczach ból – a takČe, co gorsza, wstyd, zagubienie i Čal.
– Musz¿ si¿ napi° – oznajmiÙ gÙosem ochrypÙym od
palenia caÙymi latami papierosów bez Þltra.
Wzi­Ù matk¿ za r¿k¿ i poci­gn­Ù za sob­ przez kuch-
11
ni¿. Kryj­c zaskoczenie pod gÙupawym uïmiechem, podreptaÙa za nim, nie bacz­c, Če jest bosa.
Dopiero gdy ojciec otworzyÙ drzwi na dwór, do Jolene dotarÙo, co zamierza.
– Nie! – krzykn¿Ùa na caÙy gÙos, zrywaj­c si¿ na równe nogi i biegn­c za rodzicami.
ByÙa ciemna, zimna lutowa noc. Deszcz siekÙ o dach
i ïciekaÙ strugami z okapu. Wzi¿ta w leasing ci¿Čarówka
do przewozu kÙód, jedyna rzecz, o jak­ ojciec dbaÙ, staÙa
na podjeĊdzie podobna do gigantycznego owada. Jolene wybiegÙa na drewnian­ werand¿, potkn¿Ùa si¿
o piÙ¿ ÙaÚcuchow­ i czym pr¿dzej si¿ wyprostowaÙa.
Matka przystan¿Ùa przy otwartych drzwiach po stronie pasaČera i obejrzaÙa si¿ na ni­. Mokre wÙosy oblepiaÙy jej zapadni¿te policzki, tusz spÙywaÙ po twarzy.
UniosÙa blad­, drČ­c­ r¿k¿ i pomachaÙa.
– Karen, uciekaj z deszczu! – wrzasn­Ù ojciec, a ona
natychmiast go posÙuchaÙa. Sekund¿ póĊniej trzasn¿Ùy
drzwi samochodu. Ci¿Čarówka wycofaÙa si¿ z podjazdu, skr¿ciÙa na drog¿ i odjechaÙa.
Jolene kolejny raz zostaÙa sama.
Cztery miesi­ce – pomyïlaÙa ponuro. Za cztery miesi­ce skoÚczy szkoÙ¿ ïredni­ i b¿dzie mogÙa wyjecha°
z domu.
Dom. Cokolwiek to znaczyÙo.
Tylko co ma ze sob­ zrobi°? Dok­d si¿ uda°? Pieni¿dzy na college nie byÙo; wszystko, co udawaÙo jej si¿
zaoszcz¿dzi°, rodzice niezmiennie odnajdywali i „poČyczali”. Nie miaÙa nawet na wynaj¿cie mieszkania, cho°by na miesi­c.
Trudno powiedzie°, jak dÙugo tam staÙa, zastanawiaj­c si¿, martwi­c i patrz­c, jak deszcz zmienia podjazd
w bÙotn­ kaÙuČ¿; wiedziaÙa jedynie, Če w pewnej chwili
12
przez ciemnoï° nocy przebiÙo si¿ niesamowite, nieziemskie migotanie.
CzerwieÚ. Kolor krwi, ognia i straty.
Kiedy na podwórko wjechaÙ policyjny radiowóz, nie
byÙa zaskoczona. ZaskoczyÙa j­ natomiast reakcja na
wiadomoï°, Če rodzice nie Čyj­. UsÙyszaÙa wÙasny rozpaczliwy pÙacz.
1
kwiecień 2005
W swoje czterdzieste pierwsze urodziny, tak samo jak
kaČdego dnia, Jolene Zarkades wstaÙa przed ïwitem.
OstroČnie, Čeby nie obudzi° m¿Ča, zsun¿Ùa si¿ z ÙóČka,
wÙoČyÙa dresy, zebraÙa dÙugie, jasne wÙosy w koÚski
ogon i wyszÙa na dwór.
WstawaÙ pi¿kny, wiosenny dzieÚ z bÙ¿kitnym niebem. gliwy rosn­ce wzdÙuČ podjazdu staÙy obsypane
kwiatami. Malutkie, róČowe pÙatki fruwaÙy ponad soczyïcie zielonym polem. Woda w zatoce Sound miaÙa
intensywnie niebieski kolor. Strome, pokryte ïniegiem
góry Olympic majestatycznie wznosiÙy si¿ ku niebu.
Idealna widocznoï°.
PrzebiegÙa drog­ wzdÙuČ plaČy dokÙadnie pi¿° i póÙ kilometra, po czym zawróciÙa i wpadÙa na podjazd zasapana i zarumieniona z wysiÙku. Przeci¿Ùa werand¿, klucz­c
pomi¿dzy porozrzucanymi drewnianymi i wiklinowymi
meblami ogrodowymi. W domu przywitaÙ j­ kusz­cy
aromat mocno palonej kawy zmieszany ze ïladowym zapachem gryz­cego dymu Čarz­cego si¿ drewna.
Zawsze najpierw wÙ­czaÙa telewizor w kuchni; byÙ
nastawiony na CNN. Nalewaj­c kaw¿, niecierpliwie
czekaÙa na wiadomoïci z Iraku.
14
Tego ranka stacja nie doniosÙa o Čadnych ci¿Čkich
walkach. Nikt z ČoÙnierzy ani znajomych tej nocy nie
zgin­Ù.
– Dzi¿ki Bogu – mrukn¿Ùa.
Z kubkiem kawy ruszyÙa na gór¿ i mijaj­c po drodze
sypialnie córek, skierowaÙa si¿ do wÙasnej. ByÙo jeszcze
wczeïnie. MoČe obudzi Michaela dÙugim, niespiesznym
pocaÙunkiem. Zaproszeniem.
Kiedy ostatni raz kochali si¿ rano? Kiedy w ogóle
ostatnio si¿ kochali? Nie potraÞÙa sobie przypomnie°.
Urodziny wydawaÙy si¿ idealn­ okazj­, Čeby to zmieni°.
OtworzyÙa drzwi.
– Michael?
Ogromne ÙoČe byÙo puste. Poïciel rozrzucona. Czarny T-shirt Michaela – ten, w którym spaÙ – leČaÙ zmi¿ty
na podÙodze. PodniosÙa go, zÙoČyÙa na trzy równe cz¿ïci
i poÙoČyÙa na ÙóČku.
– Michael? – powtórzyÙa, otwieraj­c drzwi do sterylnie urz­dzonej Ùazienki. Kafelki, muszla, blaty szafek;
wszystko byÙo biaÙe.
MgieÙka pary przesÙoniÙa jej widok. Szklane drzwi
pustej kabiny prysznicowej byÙy rozsuni¿te. Wilgotny
r¿cznik k­pielowy wisiaÙ niedbale przerzucony przez
wann¿. Kropelki wilgoci spÙywaÙy po lustrze nad umywalk­.
Pewnie juČ siedzi na dole, w gabinecie. A moČe planuje urodzinow­ niespodziank¿. Tak kiedyï robiÙ…
Wzi¿Ùa szybki prysznic, rozczesaÙa dÙugie mokre
wÙosy, zwin¿Ùa je w kok u nasady szyi i przez chwil¿
przygl­daÙa si¿ sobie w lustrze. Twarz o wysokich koïciach policzkowych, podobnie jak caÙa sylwetka, byÙa
mocna i wyrazista; br­zowe brwi podkreïlaÙy zieleÚ
szeroko rozstawionych oczu, a usta wydawaÙy si¿ moČe
ciut za duČe. Wi¿kszoï° kobiet w jej wieku nosiÙa staran-
15
ny makijaČ i farbowaÙa wÙosy, lecz ona nie miaÙa na to
czasu. Dobrze si¿ czuÙa ze swymi popielatoblond wÙosami, z kaČdym rokiem ciemniej­cymi o ton lub dwa,
i z drobniutkimi zmarszczkami, które zacz¿Ùy si¿ pojawia° w k­cikach oczu.
WÙoČyÙa swój lotniczy kombinezon i poszÙa obudzi°
dziewczynki, lecz ich sypialnie teČ byÙy puste.
Obie zeszÙy juČ do kuchni. Dwunastoletnia Betsy pomagaÙa czteroletniej Lulu wdrapa° si¿ na stoÙek. Jolene
cmokn¿Ùa mÙodsz­ pociech¿ w pulchny policzek.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, mamusiu! – wyskandowaÙy chórem.
MiÙoï° do córek gor­c­ fal­ zalaÙa jej serce. WiedziaÙa, jak rzadko zdarzaj­ si¿ takie chwile. Trudno si¿ w takich momentach nie wzrusza°.
– Dzi¿ki, dziewczynki. – OdwróciÙa si¿ do nich z promiennym uïmiechem. – Pi¿kny dzieÚ na ïwi¿towanie
czterdziestych pierwszych urodzin.
– To bardzo duČo – zauwaČyÙa Lulu. – Na pewno jesteï taka stara?
Jolene ze ïmiechem otworzyÙa lodówk¿.
– Gdzie tata?
– JuČ wyszedÙ – powiedziaÙa Betsy.
– Naprawd¿? – ObejrzaÙa si¿ na córk¿.
– Naprawd¿ – potwierdziÙa, przygl­daj­c si¿ matce
z uwag­.
Jolene zmusiÙa si¿ do uïmiechu.
– Pewnie planuje jak­ï niespodziank¿ po pracy.
Trudno. Po szkole zrobimy sobie imprezk¿. Tylko my
trzy. Z tortem. Co wy na to?
– Z tortem! – zapiszczaÙa radoïnie Lulu, klaszcz­c
w pulchne Ùapki.
Jolene miaÙa prawo rozgniewa° si¿ na Michaela za
taki brak pami¿ci, lecz co by jej to daÙo? WiedziaÙa, jak
16
piel¿gnowa° uczucie szcz¿ïcia. JeČeli odsuwa si¿ przykre myïli, to one same znikaj­. Poza tym zaangaČowanie Michaela w prac¿ byÙo jedn­ z tych rzeczy, za które
najbardziej go ceniÙa.
– Mamuï, mamuï, pobawmy si¿ w koci, koci, Ùapci! –
poprosiÙa Lulu, podryguj­c na stoÙku.
Jolene popatrzyÙa na mÙodsz­ latoroïl.
– Kto zna rymowank¿?
– Ja!
Jolene usiadÙa obok niej i wyci­gn¿Ùa dÙonie. Córka
natychmiast j­ po nich pacn¿Ùa.
– Koci, koci, Ùapci, pojedziem… – urwaÙa recytacj¿,
patrz­c, jak buzia córki si¿ rozpromienia pod wpÙywem
oczekiwania.
– Do babci! – dokoÚczyÙa Lulu.
– Babcia da nam mleczka, dziadek cukiereczka. – Jolene po raz ostatni klepn¿Ùa córk¿ po r­czkach i zabraÙa si¿ do przygotowania ïniadania. – Betsy, biegnij si¿
ubra°. Mamy póÙ godziny do wyjïcia.
DokÙadnie póÙ godziny póĊniej Jolene zapakowaÙa
córki do samochodu. PodrzuciÙa Lulu do przedszkola,
daj­c jej na poČegnanie buziaka, po czym podjechaÙa
pod gimnazjum usytuowane na szczycie sporego, trawiastego wzniesienia. Ragodnie hamuj­c, wjechaÙa na
parking.
– Tylko przypadkiem nie wysiadaj – warkn¿Ùa Betsy
z tylnego siedzenia. – Jesteï w mundurze.
– Widz¿, Če nie dostan¿ przepustki w urodziny. – Jolene zerkn¿Ùa we wsteczne lusterko. W ostatnich miesi­cach jej sÙodki Ùobuziak przepoczwarzyÙ si¿ w humorzast­ nastolatk¿, dla której wszystko potencjalnie groziÙo
oïmieszeniem, a szczególnie dotyczyÙo to matki, tak innej od innych mam. – groda to dzieÚ karier – przypomniaÙa.
17
– Musisz przyjï°? – Betsy j¿kn¿Ùa.
– Twoja nauczycielka mnie zaprosiÙa. Obiecuj¿, Če
nie b¿d¿ si¿ ïlini° ani plu°.
– To wcale nie jest ïmieszne. …adna z fajnych dziewczyn nie ma mamy w wojsku. Nie przyjdziesz chyba
w mundurze, co?
– Betsy, to moja praca. Myïl¿, Če powinnaï…
– NiewaČne. – Dziewczynka zÙapaÙa za ci¿Čki plecak;
najwyraĊniej nie taki, jak naleČy, bo wczoraj zaČyczyÙa sobie nowy, wysiadÙa z samochodu i ruszyÙa prosto
do dwóch dziewcz­t stoj­cych pod masztem do ßagi.
Teraz tylko one si¿ dla niej liczyÙy: Sierra i Zoe. Betsy
rozpaczliwie próbowaÙa wkraï° si¿ w ich Ùaski. Zdaje
si¿, Če matka lataj­ca ïmigÙowcem Gwardii Narodowej
Stanów Zjednoczonych to Čenada.
Kiedy znalazÙa si¿ na wysokoïci koleČanek, obie jak
na komend¿ odwróciÙy si¿ do niej plecami niczym Ùawica ryb pryskaj­ca przed zagroČeniem.
Jolene mocniej zacisn¿Ùa dÙonie na kierownicy i zakl¿Ùa pod nosem.
Betsy sprawiaÙa wraČenie przybitej i zawstydzonej.
Ze zwieszonymi ramionami i spuszczon­ gÙow­ szybkim krokiem przeszÙa obok, udaj­c, Če absolutnie nie
miaÙa zamiaru doÙ­czy° do niedawnych przyjacióÙek.
Do szkoÙy weszÙa sama.
Jolene siedziaÙa jeszcze przez chwil¿, dopóki z zamyïlenia nie wyrwaÙ jej ponaglaj­cy dĊwi¿k klaksonu.
Doskonale rozumiaÙa cierpienie córki, bo na wÙasnej
skórze poznaÙa, czym jest odrzucenie. CzyČ nie czekaÙa
bez koÚca na miÙoï° rodziców? Musi nauczy° Betsy by°
siln­, wybiera° szcz¿ïcie. Nikt ci¿ nie zrani, jeČeli na to
nie pozwolisz. PrawidÙowy atak jest najlepsz­ obron­.
W koÚcu odjechaÙa. Chc­c unikn­° porannych korków, wybraÙa boczn­ drog¿ do Liberty Bay. Skr¿ciÙa
18
na podjazd s­siedniej posesji z maÙym, biaÙym domem
z prefabrykatów przytulonym do warsztatu samochodowego i daÙa znak klaksonem.
Tami Flynn, jej serdeczna przyjacióÙka, wyszÙa na
dwór juČ przebrana w lotniczy kombinezon, z dÙugimi,
czarnymi wÙosami zwini¿tymi w ciasny koczek. Jolene
byÙa gotowa przysi­c, Če na jej szerokiej twarzy w kolorze kawy nie uda si¿ znaleĊ° cho°by jednej zmarszczki.
Tami uwaČaÙa, Če zawdzi¿cza gÙadk­ cer¿ swym indiaÚskim korzeniom.
ByÙa dla Jolene niczym siostra, której ta nigdy nie
miaÙa. PoznaÙy si¿ jako nastolatki – dwie osiemnastoletnie dziewczyny, które zaci­gn¿Ùy si¿ do wojska, bo nie
miaÙy poj¿cia, co zrobi° z Čyciem. Obie w szkole ïredniej
przeszÙy kurs pilotaČu helikopterów.
ZbliČyÙa je miÙoï° do latania, a podobne pogl­dy na
Čycie scementowaÙy przyjaĊÚ. Przez dziesi¿° lat sÙuČyÙy
w wojsku, a potem, kiedy maÙČeÚstwo i macierzyÚstwo
nie dawaÙy si¿ pogodzi° z czynn­ sÙuČb­, przeniosÙy si¿
do Gwardii Narodowej. Cztery lata po przeprowadzce
Jolene i Michaela do domu w Liberty Bay Tami z Carlem
kupili dziaÙk¿ s­siaduj­c­ z ich posesj­.
Obie zaszÙy w ci­Č¿ w tym samym czasie, przeČywaj­c wspólnie magiczne dziewi¿° miesi¿cy, i wzajemnie
koiÙy l¿ki. Ich m¿Čów nic nie Ù­czyÙo, lecz to nie miaÙo
dla Jolene wi¿kszego znaczenia. NajwaČniejsze, Če one
w kaČdej chwili mogÙy na siebie liczy°. I zawsze tak
byÙo.
Masz mnie na szóstej – to sygnaÙ, Če drugi helikopter leci z tyÙu w uÙoČeniu wskazówek zegara na godzin¿ szóst­. A tak naprawd¿ to znaczyÙo: jestem z tob­,
wspieram ci¿. To wÙaïnie Jolene znalazÙa w wojsku,
w Gwardii i u Tami. Masz mnie na szóstej.
Gwardia oferowaÙa im to, co najlepsze z obu sfer Čy-
19
cia – mogÙy wychowywa° dzieci, nadal sÙuČ­c krajowi,
no i pilotowa° ïmigÙowce. LataÙy razem przynajmniej
dwa przedpoÙudnia w tygodniu, a takČe podczas tygodniowych °wiczeÚ. To byÙa najlepsza praca w niepeÙnym wymiarze godzin pod sÙoÚcem.
Tami wsun¿Ùa si¿ na miejsce obok kierowcy i zatrzasn¿Ùa drzwi.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, pilotko.
– Dzi¿ki. – Jolene si¿ uïmiechn¿Ùa. – Mój dzieÚ, moja
muzyka. – Podkr¿ciÙa odtwarzacz CD i z gÙoïników rykn­Ù Purple Rain Prince’a.
W drodze do Tacomy zazwyczaj rozmawiaÙy o wszystkim i o niczym, a kiedy nie plotkowaÙy, ïpiewaÙy piosenki swojej mÙodoïci: Prince’a, Madonny, Michaela Jacksona. Min¿Ùy Camp Murray, siedzib¿ jednostki Gwardii,
i skierowaÙy si¿ do bazy ïmigÙowców w Ford Lewis.
W szatni Jolene wyj¿Ùa z szaĤi ci¿Čk­ lotnicz­ torb¿ ze sprz¿tem ratunkowym i zarzuciwszy j­ na rami¿,
pod­ČyÙa za Tami do biurka, potwierdziÙa uczestnictwo
w dodatkowym szkoleniu lotniczym i podpisaÙa list¿
pÙac, a potem skierowaÙa si¿ na pÙyt¿ lotniska, wkÙadaj­c po drodze heÙm.
Mechanicy juČ byli na miejscu i szykowali blackhawka do lotu. Na tle bÙ¿kitu nieba ïmigÙowiec wygl­daÙ jak
duČy drapieČny ptak. Jolene skinieniem gÙowy przywitaÙa szefa ekipy technicznej, dokonaÙa szybkiej inspekcji
swojej maszyny, a po odprawie wspi¿Ùa si¿ do kokpitu,
zajmuj­c miejsce po lewej stronie. Tami usiadÙa w fotelu
po prawej i wÙoČyÙa heÙm.
– UkÙad nawigacyjny i wyÙ­czniki automatyczne,
sprawdzam – powiedziaÙa Jolene, uruchamiaj­c silnik.
Maszyna zawarczaÙa, ogromne Ùopaty wirnika ruszyÙy
i obracaÙy si¿ coraz szybciej z przenikliwym wyciem.
– Kontrola operacji, Raptor osiem-dziewi¿°, wylo-
20
gujcie nas – powiedziaÙa do mikrofonu i zmieniÙa cz¿stotliwoï°. – WieČa, Raptor osiem-dziewi¿° gotowy do
lotu.
Umiej¿tnie balansuj­c, poderwaÙa helikopter. WznosiÙ si¿ teraz powoli. Z wpraw­ operowaÙa sterami – jej
stopy i dÙonie byÙy w ci­gÙym ruchu. Po chwili maszyna
zanurzyÙa si¿ w niebieskiej, bezchmurnej przestrzeni.
Daleko w dole kwitn­ce drzewa tworzyÙy efektown­
palet¿ barw. Jolene poczuÙa przypÙyw adrenaliny. BoČe,
jak kochaÙa by° tu, na górze.
– Podobno masz urodziny, pilotko – usÙyszaÙa w interkomie gÙos szefa zaÙóg.
– Zgadza si¿ – odpowiedziaÙa ze ïmiechem Tami. –
A jak myïlisz, dlaczego siedzisz dziï za sterami?
Jolene posÙaÙa jej radosny uïmiech. Och, jak ona
uwielbiaÙa to uczucie, potrzebowaÙa go jak tlenu. NiewaČne, Če przybywaÙo jej lat i zmarszczek na twarzy.
– Czterdzieste pierwsze urodziny. Czy moČna je lepiej ïwi¿towa°?
Miasteczko Poulsbo przycupn¿Ùo na brzegu zatoki Liberty Bay niczym urocza maÙa dziewczynka. Pierwsi
osadnicy pochodzili ze Skandynawii, bo chÙodne niebieskie wody, strzeliste góry i soczystozielone wzgórza
przypominaÙy im rodzinne strony. Wiele lat póĊniej
potomkowie ojców zaÙoČycieli zacz¿li otwiera° sklepy
wzdÙuČ gÙównej ulicy Front Street, zdobi­c je skandynawskimi akcentami. Wszystkie dachy miaÙy drewniane, rzeĊbione gzymsy, wszystkie fronty ïlimacznice.
WedÙug rodzinnej legendy Zarkadesów te zdobienia natychmiast przypadÙy do serca matce Michaela.
Jak twierdziÙa, juČ podczas pierwszej przechadzki po
Front Street wiedziaÙa, Če tu wÙaïnie chce zamieszka°.
21
Dziesi­tki sklepików, w tym ten naleČ­cy do niej, sprzedawaÙy turystom Ùadne, r¿cznie robione pami­tkowe
drobiazgi.
Poulsbo leČaÙo o rzut kamieniem od SeaĴle, lecz pokonanie tych paru kilometrów stanowiÙo prawdziw­
udr¿k¿. W ostatnich latach norweski urok miasteczka
przy°miÙa Michaelowi koniecznoï° codziennej jazdy
dÙug­, kr¿t­, zazwyczaj zakorkowan­ drog­ do przystani promowej na Bainbridge Island.
Z Poulsbo do SeaĴle moČna si¿ byÙo dosta° na dwa
sposoby – l­dem lub wod­. Jazda zajmowaÙa dwie godziny. Przeprawa promem z Bainbridge do terminalu
na nabrzeČu SeaĴle – trzydzieïci pi¿° minut.
Niestety, podróČ promem Ù­czyÙa si¿ z czekaniem.
…eby si¿ na niego dosta°, naleČaÙo odpowiednio wczeïnie ustawi° si¿ w kolejce. Latem Michael jeĊdziÙ do
pracy rowerem; w deszczowe dni, takie jak dziï, a tych
na póÙnocnym zachodzie nie brakowaÙo, wybieraÙ samochód. W tym roku zima szczególnie dÙugo si¿ ci­gn¿Ùa, a wiosna byÙa dČdČysta. Kiedy jeden szary dzieÚ
wstawaÙ za kolejnym szarym dniem, siedz­c w swoim
lexusie na przystani, patrzyÙ, jak ïwit mozolnie wypeÙza ponad pomarszczon­ powierzchni¿ Sound. Potem
wjeČdČaÙ na prom, zostawiaÙ samochód pod pokÙadem
i wchodziÙ na gór¿.
Dzisiaj Michael zaj­Ù maÙy stolik z laminowanym
blatem przy bakburcie i przegl­daÙ zeznania Woernera.
…óÙte sklerotki przyklejone do brzegu kartek przypominaÙy klawisze; kaČda z nich zawieraÙa zanotowane
pisakiem uwagi podwaČaj­ce prawdomównoï° jego
klienta.
KÙamstwa. Michael westchn­Ù na myïl o mozolnym
odkr¿caniu tych zeznaÚ. Jego idealizm, kiedyï taki niezÙomny, osÙabÙ po latach bronienia kr¿taczy.
22