Podchorążowie się mylą

Transkrypt

Podchorążowie się mylą
190
8
Podchorążowie się mylą
– Odbezpieczyć granaty, nowy nadchodzi! – zawołał jeden z podchorążych wesoło. – Ostrzcie bagnety i pióra, bo teraz idziemy już na całego. Idioci
i samobójcy, wystąp, żołnierze, kryć się!
Autor tych słów powiódł naokoło wzrokiem żądnym poklasku. Ale nikt się nie roześmiał. Nie było
w tej chwili popytu na wesołków. Nowy instruktor
wychowawca otwierał nowy rozdział w życiu grupy
szkolnej na tym kursie – a może stanowił nawet początek czegoś zupełnie nowego. To musiało budzić
pewne obawy.
Podchorążowie z grupy szkolnej H pojedynczo
lub małymi grupkami wchodzili do sali wykładowej numer trzynaście. Usiedli na swoich miejscach,
rozpakowali teczki i położyli przed sobą notatniki.
Wszystko to robili mechanicznie, pewnymi ruchami,
jak wkręcanie śrubki w fabryce, jak przestawianie
dźwigni na dźwięk dzwonka.
Dotąd wszystko było dokładnie uregulowane: pobudka, gimnastyka poranna, mycie, śniadanie, sprzątanie izb, odmarsz na zajęcia. A teraz zaczynały się
komplikacje: mogło nastąpić coś nieprzewidzianego,
191
mogły dziać się nieprawdopodobne rzeczy – każda
błędna odpowiedź mogła pociągnąć za sobą zły stopień, każdy fałszywy ruch mógł być negatywnie oceniony.
– Słuchajcie, ludzie! – zawołał podchorąży Kramer, pełniący funkcję starszego grupy. – Ten nowy
nazywa się Krafft, porucznik Krafft. – Dowiedział
się tego nazwiska od pisarza dowódcy kursu. – Czy
ktoś go zna?
Nikt z podchorążych go nie znał. Mieli dosyć roboty z poznawaniem swego poprzedniego instruktora,
swego wykładowcy taktyki, swego dowódcy oddziału, swego dowódcy kursu – a więc tych wszystkich,
których słowo było miarodajne przy opracowywaniu
wniosków awansowych na oficerów. Inni oficerowie
ich nie interesowali.
– Najdalej za godzinę – powiedział podchorąży
Hochbauer z wyższością – będziemy już dokładnie
wiedzieli, jak się mamy zachowywać. Uważam, że
do tego czasu wskazana jest maksymalna rezerwa.
Żeby mi tylko nikt nie próbował spoufalać się przedwcześnie z tym nowym!
To była nie tylko rada – to było ostrzeżenie. Podchorążowie z najbliższego otoczenia Hochbauera
kiwnęli głową. W dodatku to wezwanie miało ręce
i nogi – nigdy nie należało wychodzić przełożonemu
naprzeciw z naiwną ufnością, jeśli ten przełożony
miał za zadanie poddać ich kilkutygodniowym surowym i wyczerpującym egzaminom.
Podchorążowie grupy szkolnej H byli tego ranka niezwykle cisi. Kręcili się niespokojnie na swoich krzesłach i nerwowo rozglądając się po skąpo
192
umeblowanej klasie, popatrywali raz po raz na tablicę, przed którą stał pulpit dla oficera wykładowcy.
Przy środkowym stole w pierwszym rzędzie siedział podchorąży Hochbauer. Obok było miejsce
starszego grupy. Obaj rozmawiali ściszonym głosem. Hochbauer dawał Kramerowi rady, a Kramer
milcząco mu potakiwał.
Podchorążowie Rednitz i Mösler siedzieli oczywiście całkiem z tyłu. Ze wszystkich tu obecnych oni
jedni zachowali równowagę ducha; jak dotąd włożyli w tę swoją naukę tyle co nic, zarówno pod względem fizycznym, jak i umysłowym, nie mieli więc nic
do stracenia.
– Dlaczego my się właściwie denerwujemy, chłopcy? – powiedział Rednitz wesoło. – Jest przecież
zupełnie możliwe, że ten nowy to całkiem poczciwa
dusza. Być może też jest trochę ograniczony albo obdarzony przez Pana Boga sporą dozą tępoty. W końcu
jest oficerem, a u takiego nic nie jest wykluczone.
– Poczekamy, zobaczymy – powiedział podchorąży Hochbauer karcącym tonem. – Przedwczesne
wnioski są nie na miejscu, prawda, Kramer?
– Absolutnie nie na miejscu – rzekł starszy grupy.
– A co będzie – dopytywał się Mösler – jeśli ten
nowy okaże się człowiekiem tego samego kalibru,
co Barkow?
– Wówczas – powiedział Rednitz – cała nasza
nadzieja w Bogu, w podchorążym Hochbauerze
i w szybkopalnym loncie wybuchowym.
Hochbauer wstał i wyciągnął się na całą swoją
długość. Podchorążowie w przednich rzędach odsu-
193
nęli się na bok, czekając, co teraz nastąpi. Zaległo
czujne milczenie. Tylko jakieś tupanie dolatywało
z korytarza.
Hochbauer przeszedł między ławkami do tyłu. Za
nim Kramer, starszy grupy. Poza tym jeszcze dwaj
podchorążowie – Amfortas i Andreas – przyłączyli
się do tego pochodu, ale już raczej jako ubezpieczenie tyłów. Temperatura w słabo opalanej sali jakby
się podnosiła.
– Co ma znaczyć ta komedia z samego rana? – zawołał Mösler i rozejrzał się za jakąś możliwością
ucieczki.
Rednitz również podniósł się z miejsca. Przybladł
trochę, ale starał się zachowywać jak gdyby nigdy
nic. Czekał, aż Hochbauer zbliży się do niego. A gdy
już to się stało, usiłował uśmiechnąć się jeszcze
przyjaźniej. Nie był bojaźliwy; zbyt dobrze poznał
na froncie bezsens przypadku, aby mógł się jeszcze
przestraszyć jakiegoś tam niedowarzonego bohatera.
I chociaż był prawie rówieśnikiem Hochbauera, czuł
się w porównaniu z nim staruszkiem.
– Rednitz – powiedział Hochbauer z niedwuznaczną groźbą w głosie. – Te podłe aluzje mi się nie podobają.
– Nie musisz ich przecież słuchać!
– Tu chodzi o mój honor – powiedział Hochbauer.
– Jeśli tylko o to chodzi... – powiedział Rednitz.
Podchorąży Rednitz rozejrzał się naokoło i zobaczył
płaskie, szare twarze swoich kolegów. I nie wyczytał w nich zbyt wiele dla siebie życzliwości. Poczuł
wdzięczność, kiedy Mösler położył mu rękę na
194
ramieniu. Zobaczył też, że bykowaty podchorąży
Weber, Egon, stanął w pozycji wyjściowej do skoku,
chyba nie tyle z przyjaźni, ile dla samej przyjemności, jaką sprawiała mu wszelka bijatyka. Ale efekt
był w końcu taki sam.
– Przeprosisz Hochbauera – zażądał Kramer od
Rednitza. Amfortas i Andreas energicznie mu przytaknęli. – Bo w tej sprawie nie ma żartów.
– Na tym punkcie obaj się wyjątkowo zgadzamy
– oświadczył Rednitz. – Trzeba to jeszcze tylko wyklarować Hochbauerowi.
Podchorążowie przyglądali się tej wojowniczej
grupie z coraz większym niepokojem. Wietrzyli dodatkowe, niepotrzebne komplikacje. Kurs był i bez
tego dostatecznie trudny; konflikty we własnych szeregach nie były im potrzebne – były czasochłonne
i niebezpieczne.
Większość podchorążych odnosiła się z respektem
do starszego grupy Kramera. Jako długoletni podoficer posiadał bowiem wymagane doświadczenie i nie
był na tyle sprytny, żeby rządzić za pomocą intryg.
Był stosunkowo poczciwy i harował jak Pan Bóg
przykazał. Lepszego trudno by im było znaleźć.
Ale podchorążowie nie mieli również nic przeciwko Hochbauerowi jako zastępcy starszego grupy. Szybko bowiem zorientowali się, że to ambitna
sztuka. Przyhamować i ułagodzić można go było
tylko wtedy, jeżeli ustępowało mu się z drogi. A że
ten Hochbauer był na dobitkę jeszcze znakomitym
sportowcem i superidealistą, to był to jeszcze jeden
powód więcej, żeby mu nie włazić w paradę.
195
Takie mniej więcej motywy kierowały podchorążymi. Pożądana była droga najwygodniejsza, a z nieuniknioną trzeba się było pogodzić. Dlatego prowokacyjne postępowanie Rednitza i Möslera było po
prostu nieodpowiedzialne. Już sam instynkt samozachowawczy nakazywał podchorążym nie udzielać
tym outsiderom żadnego poparcia.
– Czekam – powiedział Hochbauer i spojrzał na
Rednitza tak, jak gdyby ten był wszą.
– Jeśli o mnie idzie – rzekł Rednitz – możesz czekać tak długo, aż ci nogi w podłogę wrosną.
– Daję ci pięć sekund czasu – powiedział Hochbauer. – Potem cierpliwość moja się wyczerpie.
– Bądźże rozsądny, Rednitz! – rzekł Kramer błagalnie. – W końcu jesteśmy kolegami i wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Przeproś go i sprawa
załatwiona.
– Odsuń się, Kramer! – zawołał Hochbauer stanowczo. – Z takimi ludźmi trzeba pogadać po niemiecku!
Kramer nadal usiłował łagodzić spór, ale Hochbauer już postąpił do przodu. Jego gwardia przyboczna
– Amfortas i Andreas – za nim. Nagle jednak zastygli
w bezruchu i nadstawili uszu.
– Idzie! – wołał jakiś ochrypły i zdenerwowany głos.
To podchorąży Böhmke. Człowiek ze skłonnościami poetyckimi i dlatego używany do załatwiania
wszelkich możliwych poruczeń specjalnych. Tym razem odgrywał rolę czujki.
– Idzie! – krzyknął jeszcze raz.
– Uwaga! – zawołał Kramer z ulgą. – Na miejsca,
koledzy!
196
*
Do sali wykładowej wszedł kapitan Ratshelm, a za
nim porucznik Krafft. I podchorąży Kramer wyrecytował: – Melduję grupę szkolną Heinrich gotową do
zajęć. Stan czterdziestu ludzi, wszyscy obecni.
– Dziękuję – powiedział Ratshelm. – Proszę dać
komendę „spocznij”.
– Spocznij! – zawołał Kramer.
Podchorążowie wysunęli lewą nogę skosem
w przód. A potem czekali. Każdy z nich zdawał sobie sprawę, że kapitan Ratshelm wydał rozkaz niewłaściwy. Ale on sobie mógł na to pozwolić, nie był
przecież uczestnikiem kursu.
– Proszę wydać komendę „siadać” – poprawił się
Ratshelm.
– Siadać! – zawołał Kramer.
Podchorążowie zajęli miejsca. Siedzieli wyprostowani, z rękami na blacie stołu – jak przystoi w obecności oficera. Ukradkiem zaczęli teraz obserwować
porucznika Kraffta. Nie zapominali przy tym ani na
chwilę udawać, że cała ich uwaga skierowana jest na
Ratshelma, oficera wyższego rangą.
Kapitan Ratshelm powiedział z werwą: – Panowie podchorążowie, mam zaszczyt przedstawić wam
nowego instruktora waszej grupy szkolnej, pana porucznika Kraffta. Jestem przekonany, że będziecie go
darzyć szacunkiem i zaufaniem.
Ratshelm rozejrzał się dookoła z wyzywającym
optymizmem. Następnie dokończył: – Panie poruczniku, oddaję panu niniejszym pańską grupę i życzę
powodzenia.
197
Podchorążowie obserwowali odbywający się przed
ich oczyma ceremoniał z mieszanymi uczuciami. Zobaczyli mocny uścisk dłoni obu oficerów, błyszczące
oczy Ratshelma, wymuszony uśmiech Kraffta. Potem
Ratshelm dumnym krokiem wyszedł z sali i zostawił
grupę szkolną H sam na sam z jej dowódcą.
Na pierwszy rzut oka podchorążowie nie mogli
się zorientować kto on zacz. Wyglądał jakby trochę
przyciężko, twarz miał poważną, spojrzenie jego
zdawało się prześlizgiwać po nich obojętnie. Żadnych cech szczególnych nie zauważyli. Ale to tylko
pogłębiło ich niepewność – nie mieli jeszcze pojęcia,
na kogo trafili. Teraz wszystko wydawało się możliwe, oczywiście z najgorszym włącznie.
Porucznik Krafft widział wlepione w siebie czterdzieści par oczu. Rozpływające się, bezbarwne, jednolite twarze. W tej chwili nie mógł jeszcze dojrzeć
szczegółów. Zdawało mu się przez sekundę, jakby
w tylnych rzędach mignęła para przyjaznych oczu,
ale kiedy chciał je odszukać, już ich więcej nie znalazł. Ujrzał raczej wyczekującą obojętność, przyczajoną rezerwę i ostrożną nieufność.
– A więc, panowie – powiedział porucznik – w takim razie spróbujmy się najpierw ze sobą zapoznać.
Jestem waszym nowym wychowawcą, porucznik
Krafft, urodzony w tysiąc dziewięćset szesnastym,
pod Szczecinem. Ojciec mój był urzędnikiem pocztowym. Pracowałem w pewnym majątku ziemskim
jako ekonom, a potem w rachunkowości. Następnie
zostałem powołany do Wehrmachtu. To wszystko.
Teraz na was kolej. Zacznijmy od starszego grupy.