otwórz plik

Transkrypt

otwórz plik
Piotruś Pan
Z trudem wrócił na ziemię z zaczarowanego, kosmicznego kręgu, ze swojej ukochanej
Nibylandii.
- Znowu leżysz i nic nie robisz! – oto głos, który go wygnał z jego prywatnego raju. Nie, nie
głos boga, tylko jego ludzkiego zastępcy w postaci stroskanej rodzicielki.
- Wziąłbyś się w końcu do jakiejś pracy! Ile tak można leżeć i myśleć o niebieskich
migdałach? I o czym ty tak w ogóle rozmyślasz? Nie szkoda ci życia? Czasu? Jak można tak
się marnować na kanapie! Czy ja cię źle wychowałam? Czy ci czegoś brakuje? A ty nic tylko
leżysz i marzysz Bóg wie o czym albo ślęczysz przed tym monitorem! Kto to widział, dorosły
mężczyzna bawiący się rycerzy! No wstałbyś wreszcie i wziął się do czegoś pożytecznego!
Rany, czy ona musi tak ciągle zrzędzić? Że jej się nie znudzi! Jasne, wziąłbyś się! Do pracy,
w garść, do czegokolwiek, byle być pożytecznym i użytecznym. Wstydu nie przynosić. Ile
razy to słyszał? Tysiąc, milion razy? Kto by to liczył! I co jej tak przeszkadza, że sobie leży i
marzy? Pewnie sama nie ma już o czym. No dobra, nie chciałem, przecież nie powiedziałem
tego na głos. Jasne, troszczy się, chce jak najlepiej. Ja też. Ale nie tędy droga. A którędy?
Hm. Sam chciałby to wiedzieć. Na razie nie wie. Czy ona myśli, że tym gderaniem go ruszy?
Przecież od samego słuchania wszystkiego się odechciewa! Im bardziej POWINIEN, tym
bardziej czuje się winien. Nieprzyjemne uczucie. No to po co psuć sobie humor? Poczekać,
przeczekać, jakoś to będzie, minie. Im bardziej TRZEBA, tym większy opór czuje. Taki, co
obezwładnia, nie pozwala ruszyć się z bezpiecznego i dobrze znanego świata wysłużonej
kanapy. I co robić? No co? Najlepiej zamknąć oczy na tę skrzeczącą i gderającą
rzeczywistość. Wejść w inny wymiar. Przenieść się. Gdziekolwiek. Do Nibylandii…
***
A czy to on nie chciał się wziąć? Próbował raz czy dwa. Może nawet trzy. Daremny
trud. I właściwie po co? Przecież i tak mu nie wyjdzie. Sama mu to wciąż powtarza, odkąd
pamięta. Nie ruszaj tego, bo stłuczesz. Nie bierz tego, bo zgubisz. Zostaw to, bo zepsujesz.
Nie poszło ci na klasówce? No tak, za mało się uczysz. Nic z ciebie nie będzie. Zmarnujesz
się, zobaczysz. Zupełnie jak twój… Ech, szkoda rąk do gadania.
No to się marnuje. Wedle scenariusza. Powinna być zadowolona, że taka przewidująca. I
wyszło na jej. No to czemu tak się gryzie i płacze? Ech…
Owszem, mógłby się wysilić. Ale po co? Skoro i tak mu nie wyjdzie. Już się przyzwyczaił. I
jest dobrze. Bezpiecznie. Wygodnie. Zazwyczaj. Czasem nie. Nawet nie pamięta, kiedy
przywdział ubranko „nic-ci-nie-wyjdzie”, które mu tak pieczołowicie szyto pełną troski,
kochającą ręką. Ścieg za ściegiem. Zostaw, bo zepsujesz. Zostaw, bo się przemęczysz. Już
lepiej ja to zrobię. Dopilnuję, zaceruję, skleję, załatwię gdzie trzeba, a ty sobie bądź. W końcu
jednego cię mam. No to o co jej teraz chodzi?!
Trudno się w tym wszystkim połapać. Za dużo zmiennych. Sprzeczności. Zbytek troski,
przezorności, miłości? A kto by tam zgadł.
Wziąłby się. Tylko po co? Lepiej nic nie robić. Wtedy się nic nie zepsuje. Nie zaniedba
obowiązków, nie straci pracy, nie rozwali związku. Nie można zepsuć czegoś, czego nie ma.
Powinien już dawno wyrosnąć z tego ubranka. Ale o dziwo ono rośnie wraz z nim.
Wbrew logice i fizyce. A teraz w ogóle leży jak ulał. Więc czego od niego chcą?! Po co ma
się brać? Żeby się potem mieli śmiać? Oni, nieodłączni partnerzy jego dramatu. I ewentualna
publiczność. Bo jak amen w pacierzu znów się potknie na scenie, plącząc się w tym
kostiumie, który mu nie pasuje. O nie, nie. Niedoczekanie. Nie pasuje, więc spasuje. A oni
1
ciągle go na scenę wypychają. Co ma więc zrobić, by się znowu nie potknąć? No co? Stanąć
przed nimi nagi, wolny, bez tych dziwacznych masek i kostiumów, które mu na siłę chcą
włożyć? Wtedy będą się śmiać jeszcze bardziej. Z jego niedoskonałości. Ludzkiej ułomności.
Bezbronności. Za dużo znamion i blizn. Nie, nie, za nic w świecie.
Ach, żeby tak być strusiem! Wtedy można schować głowę w piach i już nie widzieć,
nie słyszeć. Tego śmiechu, tego gderania, narzekania. No ale on nie jest strusiem. Wszystko
co może, to schować się w marzenia. Rzecz jasna takie nie do spełnienia, bo gdyby się
spełniły, to trzeba by było coś robić. I znów by nie wyszło… Błędne koło!
Ech, marzenia… W marzeniach wszystko jest takie bezpieczne, kolorowe, wszystko jest
możliwe i wszystko się udaje! Można przyodziać się w zbroję średniowiecznego rycerza i
wreszcie być sobą. Takim jakim chciałoby się być. Nie przejmować się drobiazgami. Żaden
mężczyzna nie ma głowy do błahostek. A więc tylko wielkie sprawy. Tak, w marzeniach…
Może dokonywać wszystkich tych wielkich i szlachetnych czynów. Wykazywać się siłą,
odwagą i męstwem. Zabijać smoki, oswobadzać zamknięte w wieży cud-miód królewny o
słonecznych włosach… Najlepiej takie śpiące – wtedy jest szansa, że zdąży uciec, zanim na
dobre się rozbudzą i nie trzeba będzie odbierać nagrody w postaci ręki królewny i połowy
królestwa. Tak, to byłby za duży kłopot. Z królewną, która z czasem zapomni o wdzięczności
dla swego wybawcy, stanie się gderliwa, stawiająca wymagania, jakim by na pewno nie
sprostał. No i o te pół królestwa trzeba by było się troszczyć. Ech, jeszcze puściłby tę Arkadię
z torbami. Nie, nie, lepiej nie zaczynać. Przezorny zawsze ubezpieczony. Nawet w
marzeniach. Właściwie to już lepiej być cichym wielbicielem, takim Lancelotem na przykład.
Wzdychać do jakiejś nieosiągalnej Ginewry, bez konieczności wchodzenia w bardziej zażyłe
stosunki. Niech sobie król Artur boryka się na co dzień z Ginewrą. Z kobietami zawsze są
same problemy. Patrz – król Artur. Najwyraźniej też miał czasem dość swej prześlicznej
małżonki, skoro dość ochoczo przedkładał nad jej towarzystwo swą okrągłostołową męską
kompanię. I korzystał z każdej okazji by wyruszać na niebezpieczne i arcyważne dla pożytku
powszechnego misje. Tak, od kobiet lepiej trzymać się z daleka. Może nawet lepiej do nich
nie wzdychać. Na żadnym poziome, w żadnym świecie, ani w realnym, ani w wirtualnym.
Licho nie śpi. Nigdy nic nie wiadomo, co wyniknie z tego wzdychania. Patrz: smutny los
Lancelota i Ginewry właśnie. No właśnie. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu. A tym bardziej
kobiety. Ech, kobiety… niby takie zwiewne i powiewne, bezbronne i ulotne, natchnienie
poetów, a jak przyjdzie co do czego, do wspólnych garnków i kotletów, to zawsze sprowadzą
faceta na ziemię. I na nic szczytne ideały, wielkie sprawy, gdy taka co chwilę skwierczy i
dziurę w brzuchu wierci, że coś nie zrobione, śmieci nie wyrzucone… Itepe, itede. Samo
życie. Rzeczywistość. Do kitu. O właśnie!
- No przecież mówiłem, że jestem zajęty! O rany, wyrzucę po obiedzie. A co jest na obiad?
Och, dlaczego nie jest strusiem?! Mógłby schować głowę, zatkać uszy piachem, nie słyszeć
tego nieustannego potoku żalów i wymówek drapiących powietrze, którym musi oddychać.
Tych zatroskanych zgrzytów i jęków, tej chińskiej tortury słów rozpisanej na wielogłosy
rzeczywistości za ścianą, przypominających dręczące skrzypienie nie naoliwionych drzwi.
Ha, ha, mógłby je naoliwić, ha, ha. Ruszyć się, wtedy byłaby zadowolona. Wszyscy by byli.
Tak, wystarczy się ruszyć. Kto wie, może go w końcu coś ruszy. Może się kiedyś wzruszy. I
wyrzuci te cholerne śmieci bez przypominania. Albo zrzuci dziecinne ubranko, rozprostuje
skrzydła i go poniesie. Wystarczy trzasnąć drzwiami. Nie będzie ich naoliwiał. Zwyczajnie
się wyniesie. Hmm. To byłoby wyjście, ale… Ostatecznie jest mu w tym trzeszczącym
jednostajnym rytmem domostwie całkiem wygodnie. O nic nie musi się martwić. Och, gdyby
tylko nie to ciągłe skrzypienie! Oszaleć można! Albo się przyzwyczaić… I od czasu do czasu
odlecieć do prywatnej Nibylandii…
2
***
Zapada zmrok. Powoli gasną światła w oknach blokowiska. Jakby umierały gwiazdy. W
niektórych długo w noc widać nikły blask sączący się od monitorów. W czarnych zarysach
okien majaczą ciemne sylwetki skulonych ramion. Pewnie niejeden Piotruś Pan na
rozprostowanych skrzydłach przemierza rozległe krainy cudownej Nibylandii. A w oknach
obok, w świetle lampek widać przygarbione plecy niejednej Matki prasującej Piotrusiowe
koszule. Kto wie, może jej Piotruś założy jutro tę niebieską z małym kołnierzykiem? Tę, w
której mu tak do twarzy? I może wyjdzie? I może wreszcie mu wyjdzie? Tak, na pewno,
niebieski wzbudza zaufanie… Może się uda. Może kiedyś dorośnie. Może nie jutro, ale
kiedyś… Ech… pomarzyć dobra rzecz… Ale bez przesady, prasowanie czeka.
W ciemności blado świecą zmęczone nadzieją oczy, z których od czasu do czasu spracowana
dłoń otrze łzę…
I tak, w niejedną cichą noc wysoko nad dachami płyną modlitwy, marzenia, westchnienia…
Ech… marzenia, marzenia… Cudowna Nibylandia. Niby-życie.
3