Duchy z Puszczy Rodem

Transkrypt

Duchy z Puszczy Rodem
Zaginione osady
“Do dziś nad bagnami krążą, demony
przybierające kształty wron, kruków,
nietoperzy, a z oparów bagna unoszą się
dusze jako błędne ogniki. ”
Wokoł była tylko puszcza... Dzika, dorodna, pełna srebrnokorych buków, ogromnych dębów, olszynowych zarośli,
zwierzyny, ptactwa, duchów. Dawała schronienie w swoich ostępach zdziczałym ze strachu ludziom, ukrywającym się tu
przed okrutna śmiercią, co rozpanoszyła się W okolicy wraz z wojnami, pożogami, rozbojami i zaraza. Puszcza
obfitowała w pożywienie i wodę, nie szukali więc ci ludzie innego szczęścia. Przyroda była hojna, dobre duchy czuwały.
Szybko zapominali o przeżytych koszmarach. Żyli w swoich jamach, grotach i norach w błogim spokoju, nie wadząc
sobie wzajemnie, obrastając bezmyślnością i lenistwem. Zdziczeliby zupełnie, gdyby życie zmian nie przyniosło.
Z nieznanych dalekich stron losy przywiodły człowieka kurzem wędrówek oprószonego. Widział wiele, ale puszczy
równie pięknej i hojnej w bogactwa natury, nie spotkał dotąd nigdy i nigdzie. Im głębiej w nią wchodził, tym większym
darzyli ją zachwytem. Oprócz wielkiej urody, wyczuwał w niej duszę pełną poezji i tajemnic. W miarę poznawania
wzbudzała w nim coraz większy podziw. Była piękna, ale niedostępna, niebezpieczna, intrygująca, bogata i szczodra
jednocześnie. Nogi jego z kurzu i zmęczenia obmywały potoki, karmiły go jagody, grzyby i orzechy, paprocie
soczystością zieleni chłodziły ciało, wilgotność mchów i wonność kwiatów koiły zmęczone myśli, skołatane serce i
niepokój duszy. Postanowił tu zostać na resztę zmęczonego wędrówka życia. Chodząc po świecie widział, jak ludzie
budują chaty, drogi, osady. Tutaj gdzie przybył, budulca było dosyć. Wykarczował kawałek ziemi i zbudował chatę, W
której mógłby się schronić przed zimnem i deszczem. W chacie ułożył z kamieni palenisko, uklepał podłogę i zrobił
barłóg do spania. Gdy rozpalił ogień, do jego ciepła zaczęły garnąć się duchy, zwierzyna, wreszcie zaciekawieni dzicy
mieszkańcy puszczy. Pozwalał im grzać się przy ogniu i chronić w chacie. Po pewnym czasie i oni zapragnęli własnych
chat, własnego ciepła i legowiska. Przybysz postanowił nauczyć ich sztuki budowania. Zaczęli od karczowania, potem
kamieniami wybrukowali pasmo drogi, a po obydwu jej stronach uklepali ziemię i na niej pobudowali chaty. Dopóki
łączył ich cel, byli zgodni, pracując w pocie czoła. Lecz gdy domy były już pobudowane, pojawiła się w ich oczach
zawiść.
Ciemno się robi od myśli czarnych i złych. Z tych ciemności
rodzą się demony ”
Rozrastała się coraz bardziej, owocowała kradzieżami, oszustwami, złością, agresja, rozbojami - wszelkim złem, jakie
niesie zazdrość. Wtedy Wędrowiec postanowił wybudować w środku osady kościół, aby był ostoją zgody i symbolem
pojednania… Tak się stało. Budowali kościół wszyscy razem na chwałę Bożą. Nauczyli się modlitwy, pokory i bojaźni.
Wybrali plebana. Dusze ich jednak nie na długo podporządkowały się duszpasterzowi i krótko anioły w nich gościły. Gdy
ludziom wiedzie się dobrze, ogarnia ich lenistwo, próżność, chciwość. Ciemno się robi od myśli czarnych i złych. Z tych
ciemności rodzą się demony. Naprzód osaczyły plebana, by następnie dopaść dusze wieśniaków. Pleban, początkowo
poczciwy, szybko wymyślił różne sposoby bogacenia się kosztem wiernych. Potem wieśniacy zaczęli oszukiwać, kraść,
kombinować. Wszystko wracało do dawnego, było nawet jeszcze gorzej. Z demonami pojawiły się w osadzie stada
kruków, nietoperzy, zjaw, których postać przybierały złe duchy. Panoszyły się, krążyły, wciskały do chat, były nachalne i
wszędobylskie. Zaczęły padać deszcze. Wraz ż nimi wskakiwały do izb czarownice obleczone w Żabie skóry, by
podjudzać ludzką wyobraźnię i rozdmuchiwać zło. Błota było wokół coraz więcej, a diabły paprały nim ludzkie dusze.
Błoto opanowało osadę, aż wreszcie cała utonęła w bagnie. Pewnie piekło ją pochłonęło. Do dziś nad bagnami krążą
demony przybierające kształty wron, kruków, nietoperzy, a z oparów bagna unoszą się dusze jako błędne ogniki.
Uratował się tylko ów wędrowiec. Przyleciały wielkoskrzydłe ptaki dobrych duchów i uniosły go, by nie został
pochłonięty. Gdy postawiły go na suchej ziemi, wędrowiec poszedł dalej, by w nowym miejscu puszczy wybudować
nową osadę i nauczyć ludzi współżyć godnie, przyjaźnie, bogobojnie. Ale piekło szło za nim ze wszystkimi demonami i z
ich złą mocą. Historia powtarzała się kilka razy. Wędrowiec, pełen wiary w dobro, nie dawał za wygraną.
Doszedł do miejsca, gdzie zobaczył czyste, rozległe i spokojne wody jeziora. Tu po raz ostatni postanowił podjąć próbę.
- Tak czysta i dobra woda nie może nigdy zmienić się w bagno - pomyślał. Przeglądają się w niej dobre duchy i one będą
mi sprzyjały...
I pobudował nad jeziorem osadę, która potem rozrosła się w miasto. Po tamtych wsiach ślad pozostał tylko w starych
księgach. Zapisane są tam:
Brunków - wieś licząca 64 łany, płaciła 100
szylingów podatków;
Brandayn - 64 łany (W tym 4 proboszcza);
zamożna wieś Woken, Bruniken i inne.
Teraz nikt nie wie, gdzie były te wsie.
Może na miejscu domów wyrosły drzewa? Szumią jakąś historię, ale kto je rozumie? A kim był ów Wędrowiec? Tego też
nikt nie wie. Może to właśnie on zostawił notatkę w starych księgach?
Jak powstały młyny
“Bocian postanowił się zemścić. Jesienią,
przed odlotem, gdy na polach palono ogniska,
przyniósł W dziobie płonącą szczapę
1' młyn podpalił. ”
Nie było jeszcze Barlinka, gdy nad rzeczka Młynówką pracował młyn. Owdowiały młynarz samotnie wychowywał
kilkunastu synów. Nie byli zgodnymi braćmi, jak to młodzieńcy chowani bez matki przez zapracowanego ojca, który
nigdy czasu dla nich nie miał. Głowa staruszka pełna była kłopotów, a włosy bielutkie nie tylko od mąki. Nauczył synów
fachu młynarskiego. A gdy serce objuczone smutkiem bić już nie miało siły, wezwał ich i tak rzekł:
- Każdy z was młyn pobuduje, ale w sporej odległości od siebie, by każdy z osobna mógł wykazać się i byście się nie
kłócili. Zboże będzie rosło zawsze, ludzie zawsze chleb jeść będą, a z mąki chleb się piecze, Więc młynów nigdy za dużo.
Wtedy śmierć podała mu rękę i uprowadziła w bezkres, gdzie czas nie upływa, a kłopoty nie przygarbiają.
Synowie wolę ojca spełnili. Rozeszli się po rozległej okolicy i każdy znalazł odpowiednie miejsce na swój młyn. Tak
powstało kilkanaście młynów. Budowali je po swojemu, według umiejętności, siły, potrzeb i możliwości terenu. Dzieje
młynów od czasu ich pobudowania były tak różne i pełne dziwnych, niespodziewanych zdarzeń, jak życie w tamtych
czasach. Toczyły się wojny, wybuchały pożary i śmiercionośne zarazy, grasowali rozbójnicy, panoszyły się duchy i
demony. Niektóre młyny spłonęły, inne diabły sobie na siedzibę zabrały i harcują tam do dziś, kilka przepadło bez
wieści. Są też i takie, które się zachowały. Młyn noszący nazwę “Dworcowy” odbudowano z pogorzeliska. Wiele lat
temu na kominie dawnego młyna bocian uwił gniazdo. Nie podobało się to młynarzowi, ponieważ zbyt dużo dzieci mu
się rodziło. Przepędził bociana i zniszczył gniazdo. Bocian postanowił się zemścić. Jesienią, przed odlotem, gdy na
polach palono ogniska, przyniósł W dziobie płonącą szczapę i młyn podpalił. Po latach odbudowano go z cegły, a na
dach położono dachówkę. Przy drodze do Janowa, nad Młynówka, w dolinie wśród buków stał inny młyn. Jego
gospodarz był brudasem i niechlujem. Nie szanował lasu ani wody. Do rzeczki wylewał nieczystości
i wyrzucał śmieci. Zdenerwował tym nimfy wodne. Do tego stopnia, że zmówiły się, aby zniszczyć młyn i rzeczkę
schowały pod ziemię.
Nimfy i rusałki zatopiły podobno więcej młynów, mszcząc się za zanieczyszczanie wody i brak szacunku dla przyrody na
miejscu niektórych są teraz stawy rybne, inne zmieniały swoje przeznaczenie. Do takich należał Młyn Leśny.
Przerobiono go na tartak, potem na cegielnię. W czasie wojny mieścił się tam szpital polowy, a wiele lat po wojnie
pracownia garncarska. Jego młyński żywot skończył się dawno. Na zapleczu obecnego Domu Handlowego pozostała po
nim kaskada wodna. Do dziś na tym odcinku Młynówka płynie kanałem podziemnym.
Młyn Upiorów
Wisielców, gdy wiedźmy harce zaczynały
a diabeł im przewodził,
uwalniał swoje ciało z powroza
pomstując i wyjąc - jak to potępieniec...”
Jeden z synów starego młynarza, z natury solidny i pracowity, wybudował swój młyn w dolnym biegu Młynówki, przy
wąwozie, na skrzyżowaniu dróg, gdzie wznoszą się pagórki, a rzeczka wijąc się doliną opasuje je, wymija, obejmuje. To
jej taniec, korowód. A może szukanie drogi? Ucieczka? Trudno za nią nadążyć. Wąziutka, srebrna nitka wśród pagórów,
tnie je głęboko, jakby chciała wcisnąć się w ziemię. Równocześnie jest bystra, figlarna, zalotna i piękna. Gdyby można
było zrozumieć, o co tu chodzi... Widzieć niewidoczne, słyszeć niesłyszalne... Najdziwniejsze dzieło sztuki nie jest w
stanie obudzić więcej refleksji i domysłów. Korowodowi Młynówki towarzyszy orkiestra drzew wiatrem dyrygowanych i
chór ptactwa o niezliczonej ilości głosów tworzących niezwykłą harmonię. Nie powtórzy się żaden fragment tej melodii,
tak jak nie powtórzy się żadna chwila życia, Ptaki są młode, nie obciążone daleka, pamięcią mrocznych zdarzeń, które
wcześniej miały tu miejsce. Ich świergot jest radosnym, pełnym zachwytu cudem życia. Ptaki jak anioły… Nie rodzą się
wśród ludzi i nie są, obciążone ich brzemieniem, ich koszmarami ani ich grzechami. Co innego buki. Stare, potężne,
dostojne, na lożach pagórków jak w teatrze, w srebrnej, omszałej szacie. Korzenie ich na zboczach odsłonięte, splatane
w kształty bogate, fantastyczne, niezwykłe. Ale i bolesne, jakby skurcz strachu poplątał nerwy albo duchy się w nich
wiły. Oj, przeżyły i widziały wiele! To wszystko jest w ich pamięci, zachowaniu, rozmowach z wiatrem i w kształtach. I
wiatr szalony szaławiła. Raz tu, raz tam; zagubił pamięć! A stare buki lubią opowiadać. To było wieki temu. Młyn
wzniesiono z czerwonej cegły na konstrukcjach drewnianych. Cegły między belkami ułożone we wzory świadczyły o
dobrym guście i staranności gospodarza. Spiętrzenia wody przy moście młyńskim tworzyły bogate kaskady spadające
do o wiele niżej płynącej Młynówki. Po drugiej stronie drewnianego mostu, woda zebrana w staw młyński,
przeciwstawiała pełnej energii hałaśliwej kaskadzie swój spokój i nieruchomą gładkość. Widać, bardzo się starał młody
gospodarz, bo właśnie planował ożenek i chciał zaimponować narzeczonej. Po ślubie, gdy zamieszkali w młynie i księżyc
się wypełnił, zorientował się młynarz, że padł ofiarą spisku czarownicy i diabła. Stanowili oni przebiegła parę!
Zaplanowali, że czarownica uwiedzie młynarza, żoną jego zostanie, a po weselu go utopią i przejmą młyn. Idealne to
miejsce na szatańskie schadzki, harce i sabaty! Wtedy to diabeł przytoczył owe dwa kamienie, teraz oparte
o ścianę młyna, które wyglądają jak młyńskie. Miały być przywiązane do szyi i nóg młynarza, by ku radości
mieszkających tam wiedźm, utopić go w stawie. Młody, zakochany mąż, pewnego razu spostrzegł fruwającą po
młynie miotłę. Myślał, że to omam. Gdy spojrzał na staw młyński, zobaczył wyskakujące z niego żaby o zielonych,
lśniących w księżycu wyłupiastych oczach. Zrzucały z siebie skórę i zmieniały się w tańczące wokół młyna wiedźmy z
wodorostami we włosach. Tańczyły i harcowały do rana. O świcie zaczęły się kurczyć i wracać do żabiego ciała,
spokojnie zanurzając się w stawie. Na powierzchni zostawały tylko ich oczy. Wszystko pozornie wracało do stanu
poprzedniego, tylko nie myśli młynarza, bo w jego głowie zagnieździł się strach i uczucie ogromnego zawodu. Im więcej
rozmyślał, tym bardziej rozum mu się mieszał. Wziął wreszcie powróz i powiesił się w młynie. Niebo przywdziało
chmurną czerń i noc zrobiła się tak ciemna, że nawet gwiazdy wzejść nie chciały potem wiatr. Taki wiatr się zerwał, jaki
bywa tylko wtedy, gdy człowiek się powiesi. Gdy księżyc światłem rozpruł chmury, szatański śmiech rozdzwonił się po
okolicy. Daleko rozchodziło się chichotanie czarownic tańczących wokół wisielca. Potępieńcy długo straszą, bo dusza ich
nie może odejść w zaświaty. Wisielców, gdy wiedźmy harce zaczynały, a diabeł im przewodził, uwalniał swoje ciało z
powroza pomstując i wyjąc - jak to potępieniec. Co noc zabijał żonę wiedźmę i wracał dyndać na powrozie, a wycie jego
niczym echo pozostawało w powietrzu. Diabeł zamieniał się w psa i niósł w zębach jego serce, by je zakopać. Na drugi
dzień wyrastał tam krzew czarnego bzu, pod korą którego zamieszkiwały złe duchy. Strzygi i wampiry często przegryzają
korę czarnego bzu, by wysysać z niego soki odżywiające zło. Kwiaty tego krzewu mają zapach duszący i nieprzyjemny, a
owoce są czarne jak grzechy. Być może harce potępieńców do dziś by nie ustały, gdyby nie stary guślarz. Przywędrował
z daleka przynosząc ze sobą gałązki leszczyny i worek laskowych orzechów. Leszczyna ma moc odpędzania złego, a
orzechami można przekupić złe duchy. Wrzucał orzechy do rzeki i złe duchy za nimi płynęły. By nie wróciły, otoczył młyn
gałązkami leszczynowymi. Nie miały już złe duchy przystępu do niego. Młyn, co prawda, pozostał pusty, ale w pobliżu
ludzie domy pobudowali i życie sobie ułożyli. Do dziś Dolny Młyn niektórzy nazywają Młynem Upiorów. Tyle pozostało
po tamtych wydarzeniach.
Wzgórze Polaków
“Odcięte nogi' biegają, oczy patrzą, a ręce
chwytają Wędrowca za szaty i wloką
na wzgórze, by go torturować, męczyć,
szarpać… ” .
W głębokim leśnym ustroniu na południowy wschód od Barlinka, rozlewa swe pozornie spokojne Wody jezioro
Okunino. Biada, gdy zachwycony spokojem i zaciszem miejsca Wędrowiec zatrzyma się, by odpocząć W otuleniu nocy
przed dalszą Wędrówka. Za dnia nic nie zdradza złej tajemnicy i strasznej historii, która tu się kiedyś rozegrała. Za to
nocą echa tamtych zdarzeń przywołują duchy błąkające się W przestrzeni, a może ukryte pod ziemią. Na nich ciąży czas
przeszły, układający się w kształty i w głosy, w rdzewienie krwi na żelazie, towarzyszące krwawym zjawom upiornym,
żądnym zemsty. Co się tu wydarzyło, pozostawiając po sobie taką pamięć?
Wzdłuż jeziora biegnie spokojna leśna droga, malowniczo Wijąca się po kilku leśnych pagórkach. Tragedia zbrodni
rozegrała się na jednym z nich Wieki temu. W okolicy jeziora mieszkali drwale. Być może ciężka praca, brak rozrywek i
obcowanie na co dzień z toporami, Wyzwoliły w nich zło, uczyniły ludźmi bezwzględnymi i okrutnymi. Skorzy byli do
bójki i zadawania śmierci nie tylko drzewom. Rozsadzała ich energia i siła nabyta przy pracy, lecz kierowali ją w stronę
zła. Jakiś demon opętał ich nienawiścią, osaczył dusze, pomieszał rozumy. Przybyła kiedyś nad jezioro grupa Polaków.
Być może chcieli tu zamieszkać. Drwale, Widać, uznali teren za swoją własność i nie chcieli Polaków wpuścić. Doszło do
kłótni, wyzwisk, Wreszcie do bójki. Drwale wymordowali ich W okrutny sposób, rąbiąc toporami. Długo jeszcze po tej
rzezi poniewierały się po Wzgórzu szczątki nieszczęśników. Odtąd, gdy nieświadomy Wędrowiec znajdzie się nocą W
pobliżu wzgórza, usłyszy jęki ofiar i odgłosy tnących toporów. Potem pojawiają się stada skrzeczących wron i kruków,
wreszcie wzgórze pokrywa się ludzkimi szczątkami, które duchy Wprawiają W ruch. Odcięte nogi biegają, oczy patrzą, a
ręce chwytają Wędrowca za szaty i wloką na wzgórze, by go torturować, męczyć, szarpać. Najagresywniejsze są o
północy. Znikają, gdy wybija pierwsza godzina nowego dnia, pozostawiając przerażonego, zmaltretowanego i
półżywego na szczycie góry.
Będą straszyły tak długo, aż znajdzie się ktoś, kto ich pomści, ale nikt nie Wie W jaki sposób í na kim ma być dokonana
zemsta. Nikt też nie wie, co się stało z drwalami. Może zamienili się w stare dęby, skrzeczące kruki? A może pochłonęło
ich jezioro? Na pamiątkę tamtych zdarzeń miejsce tych zdarzeń nazwano Wzgórzem Polaków.
Skarb pod dębem
“W środku dużej dziupli siedział dziwny
stwór do niczego niepodobny,
o żółtych jak złoto błyszczących ślepiach...”
A kiedy budowano drogę z Barlinka do Dankowa i karczowano drzewa, W okolicy Krzynki rósł okazały dąb, którego nijak
nie można było ruszyć ani nawet podejść do niego. W środku dużej dziupli siedział dziwny stwór do niczego
niepodobny, o żółtych jak złoto błyszczących ślepiach. Gdy ktoś próbował się zbliżyć do drzewa, stwór dmuchał tak, że
liście fruwały i wirowały jak szalone. Wir wciągał podchodzącego i tak nim obracał, że ów wywijał W powietrzu jak
wiatrak, aż wreszcie półżywy padał na ziemię bez sił i czucia. Jeden z budujących drogę, chłop bardzo duży, gruby i silny,
postanowił zaryzykować, z nadzieją, że takiej bryły wir nie uniesie. Wtedy liście zmieniły się w kamienie i tak go
okładały, że kiedy wytoczył się z zasięgu wiru i padł na ziemię, wyglądał jak ogromna, 15O kilogramowa śliwka.
Długo się kurował. Znalazł się wreszcie śmiałek, który postanowił pertraktować z diabłem. Drobnej był budowy, lecz
chytrze myślący. Podszedł na bezpieczną odległość, pytając czego stwór chce w zamian za opuszczenie kwatery Czart
zachichotał drwiąco, po chwili pewny swego odpowiedział:
- Waszych dusz, duszyczki! Waszych dusz!
- Dobrze - odrzekł wieśniak ku przerażeniu swoich kompanów.
- Spiszemy z tobą umowę, ale dopiero wtedy, gdy z sąsiedniego dębu spadnie ostatni liść.
Sprytnie to wieśniak obmyślił, przeczuwając, że liście diabelskiego dębu mogą być na jego usługach. Diabeł zgodził się
perfidnie chichocząc. Cwany chłop wiedział, że z dębu nigdy nie spada ostatni liść, bo zawsze kilka, nawet całkiem
uschniętych, trzyma się aż do wiosny, kiedy to nowe liście rozradośnieją zielenią. Przeczekali zimę. Diabeł zerkał cały
czas na sąsiedni dąb zacierając szponiaste łapy. Aż nagle któregoś wiosennego dnia, zobaczył na dębie, młode listki. Tak
się wpienił, że aż wyskoczył z dziupli gnając przed siebie jak dziki. Liście wiedźmy fruwające na jego usługach
natychmiast straciły swoją moc i opadły na ziemię bezsilne, lecz wolne od czarów.
Ludzie pracujący przy drodze, dziuplę na wszelki wypadek zamurowali i drzewo obalono. Pod jego korzeniami
znaleziono 2,8 srebrnych monet. Prawdopodobnie były to talary. Dlaczego 28, do kogo należały i kto je
tam ukrył - pozostało tajemnicą.
Młyn Papiernia
“W księżycowe noce można ich zobaczyć.
Schodzą na pola, gdzie czeka na nich biały
koń z rozwianą, wiatrem grzywą, potem
wiezie przytulonych i milczących.
Za nią ciągnie się W nieskończoność welon mgły,
a W jej ręku czerwienieje bukiecik”
Przy drodze do Żydowa, niedaleko za miejscem gdzie Płonia łączy się z Młynówką, między puszcza a polami zbudowano
największy z młynów. Kiedyś słynął na cały kraj z produkcji papieru czerpanego, potem był tylko zwykłym młynem
wytwarzającym mąkę. Przy młynie mostki, spiętrzenie wody, bruk. Stare mury porośnięte dzikim winem. Wewnątrz
cztery kondygnacje, wiele dziwnych maszyn, kół, urządzeń. A nastrój taki, że przybysz czuje się jak w świątyni i
zachowuje milczenie. Pozornie młyn zastygły, ale tu tak jak u człowieka: im więcej lat przybywa, tym pamięć głębiej w
dzieciństwo powraca. A potem nie wiadomo, co było prawdą, a co wyobraźnia. Piękno, nastrój i starość tego młyna
wiodą wyobraźnię w jego dawne dzieje. Kto tu żył? Jak wyglądał? Jakie duchy tutaj mieszkają? Co widziały potężne
konstrukcje nasączone pyłem mącz- hym? Kogo nosiły drewniane podłogi i strome przejścia między kondygnacjami?
Kto przez te okna zasnute teraz pajęczyna, patrzył daleko w pola, w nurt rzeczki opasującej młyn? Kto widział wschody i
zachody o wszystkich porach roku? Mieszkał tu kiedyś młynarz bogaty, dobry gospodarz i pan na włościach, który był
człowiekiem zaborczym i apodyktycznym. Żona, urodziwszy mu piękną córeczkę, odeszła z tego świata. Dziewczynka
była dla młynarza największym skarbem i sensem życia. Dla niej młyn rozbudował i dbał o to, by tworzono tu papier
najpiękniejszy, najlepszy i najdroższy. Chciał zapewnić swojej jedynaczce dostatnie życie i duży posag. Miłość do córki
przesłaniała mu świat. Była wielka, ale ślepa, egoistyczna i zaborcza. Młynarzówna rosła coraz piękniejsza i
rozpieszczana przez ojca, który za sprzedawany papier kupował jej najpiękniejsze suknie i klejnoty. Uważał też, że sam
znajdzie jej odpowiedniego męża. To musi być nie byle kto! Będzie bogaty, piękny, poważny, dobry. Może sam książę?
Jeżdżąc po świecie szukał kandydata, ale żaden nie wydawał mu się godzien ręki ukochanej córki. Młynarzówna była
jednak dziewczyna dziwną i sprawiała ojcu zawód. Nie lubiła zbytków i luksusów, nie cieszyły jej wykwintne suknie,
klejnoty, świecidełka. Kiedy taka wystrojona stawała przed lustrem, w zwierciadle widziała obca osobę. Dziękowała
ojcu, bo tak wypadało, lecz najchętniej ubierała się w suknie proste, bez świecidełek. Długie włosy koloru pszenicy
splatała w warkocz i wychodziła w pole boso. Wracała. z naręczem polnych kwiatów, rozpromieniona słońcem,
pachnąca wiatrem, cała w motylach. Upodobała sobie polne maki, które wpinała w złote włosy próżno ojciec
sprowadzał nauczycieli dworskich konwersacji, tańca, gry na instrumentach. Wydawał na nich mnóstwo pieniędzy. Ona
jednak wolała spędzać czas z przyrodą i zwierzętami, jak nieokrzesana wieśniaczka. Brodząc w trawie i zbożu,
spacerując leśnymi ścieżkami, gdzie o każdej porze roku inne kwiaty wabiły kolorem, widywała młodzieńca jak pasł
konie lub rąbał drwa w pobliskiej osadzie. Był z Niepolska. Przyglądali się sobie ukradkiem. Ich serca zaczęła wypełniać
wzajemna miłość, zachwyt, oczarowanie. Spacerowali razem po polach i lasach, trzymając się za ręce. Wracała do
młyna coraz piękniejsza i coraz bardziej radosna. O czasie zapominała, jej powroty były coraz późniejsze. Niepokoił się
stary młynarz patrząc na jaśniejącą twarz córki. Odgadywał z niej miłość. Kazał parobkowi ja śledzić. Gdy wszystko się
wydało, wpadł w złość i zakazał córce wychodzenia z młyna. Kazał jej siedzieć w izbie na górnej kondygnacji, by nie
mogła wyskoczyć oknem. Zapomniał jednak o drzwiach, do których z zewnątrz prowadziła drabina. Chłopak przychodził
nocą pod młyn, dziewczyna cichuteńko schodziła do niego po drabinie. Potem razem szli ścieżka do lasu... Gdy młynarz
zobaczył wydeptana ścieżkę, kazał spalić wszystkie drabiny, jakie istniały we młynie. Dziewczyna patrzyła na płonące
drabiny i serce w niej zamierało. A gdy dopalała się ostatnia, najdłuższa, młynarzówna siadła w wysoko nad ziemia
otwartych drzwiach swojej izdebki. Patrzyła na płomienie, patrzyła i łzy same płynęły jej do oczu. W pewnej chwili
wydało się jej, że ścieżka, po której razem chodzili, z czarnej robiła się jasna, świetlista i jakby się przybliża do drzwi...
Od tamtej pory codziennie przed zmrokiem siadywała w otwartych drzwiach i wypatrywała ukochanego. A on, w takim
miejscu, by oczy jej mogły się cieszyć, zasiał łan czerwonych maków. Przez otwarte drzwi bez wyjścia padało słońce.
Myśląc o miłym, dziewczyna rysowała jego sylwetkę w smudze słońca padającej na podłogę. Teraz także słońce było dla
nich łaskawe. Gdy odchodziło za horyzont, stawała się rzecz najdziwniejsza. Ścieżka zawisała w powietrzu i zakochana.
młynarzówna schodziła do ukochanego otulona nocą. Znów się spotykali niezauważenie dla innych. Ich miłość była tak
wielka, że czyniła cuda. W miejscu, do którego prowadziła ścieżka, przy małym domku naprzeciw młyna, aby ich
osłaniać, wyrosły kręgiem pachnące słodyczą lipy. Gdy ktoś nadchodził, krąg drzew się zwierał, a miododajne pszczoły,
mimo nocy, nie tylko gotowe były żądlić intruza, lecz jeszcze tworzyły muzykę zagłuszającą szepty i wyznania
kochanków. Kiedy granat nocy zaczynał różowić się świtem odprowadzana myślami kochanego wracała po zawieszonej
powietrzu ścieżce. Znikała W czeluści młyna, a ścieżka w mgłę się rozpływała. Ich wyznania, porozrzucane w powietrzu,
fruwały motylami. Podejrzliwy ojciec jednak czuwał. Nie spał nocami. Sam ich wyśledził, gdy lampa księżyca zawisła w
zenicie. W złości włosy darł z głowy, szalał jak wiatr w klatce. W pierwszym odruchu chciał zabić chłopaka, wiedział
jednak, że wtedy na zawsze utraci serce córki. Wszedł więc w zmowę z czarownikiem, a ten zmienił młodzieńca w
kamienny posąg. Bez głowy, by nikogo nie przypominał dziewczynie. Cierpiała bardzo. Pogrążyła się w smutku, w
którym nie ma dni ni nocy, tylko pustka czarna i bezbrzeżna. Jakby potwór połknął słońce, a gwiazdy przepadły. Słychać
było jęk i szelest usychających z żalu liści na owych drzewach, co w zaklętym kręgu na nich czekały. Młynarz, widząc
swoje dzieło, zasępiony i bezradny, podupadł na zdrowiu. Zaniedbał też młyn. Siedział trzymając głowę rękami i
rozpaczał. Zrozumiał daremność swoich dni, bezpowrotność czasu i bezsens zamierzeń. W takiej zgryzocie życie jego
dobiegło końca. A dziewczyna. . .? Stała nieruchomo w otwartych drzwiach, próżno wypatrując ukochanego w
ciemności nocy. Jednak tylko ciało można zmienić w kamień. Dusza jego błądziła po polach czekając na nią. Czas mijał.
Jej włosy urosły aż do księżyca który po latach wrócił na niebo, posrebrzył je i rozsypał w mleczną drogę. Na niej się
spotkali. W księżycowe noce można ich zobaczyć. Schodzą na pola, gdzie czeka na nich biały koń z rozwianą wiatrem
grzywą, potem wiezie przytulonych i milczących. Za nią ciągnie się w nieskończoność welon mgły, a w jej ręku
czerwienieje bukiecik maków.
Wiele dróg do niego prowadzi. Kto chce poznać jeden z najpiękniejszych zakątków naszej puszczy niech, wybierze
spacer wąwozem, wzdłuż rzeczki, koło Młyna Dolnego, a niech wraca polami, koło Polany Rogalikowej i dalej idzie sam
** Do dziś na ścianie młyna od strony łąk tkwią drzwi, do których nie prowadza żadne schody ani drabina.
*** Co roku W maju kwitną tam jeszcze
Rycerz Toyte
“Henryk pojawił się w mieście na czerwonym koniu.
Obok niego Jeźdźcy Apokalipsy Galopując przez miasto
na ognistych koniach wzniecali pożary.. ”
Właścicielem jednego z kilkunastu młynów był rycerz Toyte - człowiek otaczany szacunkiem i uznaniem, zarówno
margrabiów jak i wieśniaków. Jego wybrali sobie margrabiowie na założyciela miasta, dając mu w zamian prawo do
trzeciej części dochodów, co uczyniło go najbogatszym w okolicy, z natury był człowiekiem solidnym, ambitnym,
godnym zaufania, więc jako wójt spełniał nienagannie rolę ojca miasta. Pragnął, by miasto stało się symbolem piękna
ziemi brandenburskiej. Biegli w sztuce geometrzy wytyczyli Nowy Berlin w kształcie elipsy, dopasowanej do warunków
terenu, wpisanej w jego zagłębienie. W środku miasta zaplanowano rynek z ratuszem i kościołem. Toyte zaczął
sprowadzać osadników. Na obrzeżach miasta usypano wały ziemne, a na zewnątrz wykopane fosy, które potem
wypełniono wodą. Palisady z czasem zastąpiono kamiennymi, siedmiometrowej wysokości murami. Tak powstało
warowne miasto. By czas był uporządkowany i życie w miasteczku zdyscyplinowane, w wieży kościelnej mieściła się
izba zegarów, o które szczególnie dbano. Były czyszczone, co dzień nakręcane i dokładnie nastawiane. Punktualne też
były dzwony na wieży kościelnej, nadając rytm życiu miasteczka. Każdy z trzech o innym tonie, wielkości i przeznaczeniu. Dzwony były głosem Boga nakazującym posłuszeństwo. Wzywały do modlitwy, zwiastowały uroczystości,
święta, pogrzeby. Odprowadzając zmarłego na wieczny spoczynek dzwoniły tyle razy, ile odchodzący miał lat. Głos
dzwonów towarzyszył nieodłącznie życiu mieszczan, przypominając o posłuszeństwie wobec Boga, a także chroniąc ich
i ostrzegając. Dzwony wskazywały drogę duszom, odstraszały demony, złe moce, zarazę. Biły też na trwogę, wzywały
pomocy, obwieszczały pożary i wojny. Najlżejszy z nich o wadze 400 kg nazywano szkolnym. Przypominał o Bogu, nauce
i posłuszeństwie. Przy jego dźwięku każdego ranka dzieci spieszyły do szkoły, gdzie pobierały naukę i dostawały cięgi.
Drugi dzwon, potężniejszy, ważący 700 kg, wzywał co dzień do udziału we mszy, wydzwaniając przypominanie o
bogobojności. W święta rozdzwaniał się wiele razy, zapraszająco i chwalebnie. Trzeci, najcięższy, zwany pochwalnym lub
wieczornym, ważył 1510 kg. Obwieszczał koniec dnia i wzywał do dziękczynnej modlitwy wieczornej. Przywoływał
również zbłąkanych podróżnych. Życie w miasteczku toczyło się miarowo podporządkowane rytmowi dzwonów i
zegarów. Warunki życia ubogich mieszczan były co prawda bardzo prymitywne, ale zmierzały ku lepszemu, a Nowy
Berlin rozwijał się według założeń i ambicji troskliwego Toyte. Budowle publiczne jak ratusz, szkoła, szpital były
murowane. Domy mieszczan przeważnie wznoszono z drewna, z jednym lub dwoma okienkami, najczęściej bez szyb.
Podłogą była polepa, u bardziej starownych przykryta czasem mata z sitowia lub słomy. W niektórych bogatszych
domach płonęły czasem lampy oliwne albo świece z baraniego łoju z knotem z sitowia. Tłuszcz i oliwa były jednak
bardzo drogie, chodzono więc spać przeważnie wraz z zachodem słońca. Biedni mieszczanie sypiali na barłogach ze
słomy, bogaci pozwalali sobie na poduszki i pierzyny, a niektórzy z nich nawet myli ręce przed i po posiłku. Studnia
należały do rzadkości. Wodę przynoszono z jeziora, ale w jeziorze żyły złośliwe duchy, które psuły wodę, by im jej nie
zabierano. Picie skażonej wody groziło zarazą. Jedzenie więc zapijano piwem, a cech piwowarów rozwijał się i bogacił.
Nie było to życie gorsze niż winnych miastach, a miało się ku lepszemu, bo Toyte konsekwentnie dążył do poprawy
warunków. Śmierć przyszła po niego gdy zrobił prawie wszystko, co miastu było potrzebne. Ale duch rycerza nie mógł
opuścić tego miejsca, bo zbyt mocno był związany z miastem, Ciało Henryka Toyte złożono w podziemiach kościoła, a
życie toczyło się dalej. Jego następcy nie byli tak ambitni i pracowici. Wiele razy zaniedbywali miasto i zaprzepaszczali
marzenia Henryka o perle Brandenburgii. Szerzyło się lenistwo, opilstwo, brud. Domy i ulice obrastały niechlujstwem.
Nieczystości wylewano byle gdzie, najczęściej na ulicę. Ponieważ w izbach było ciemno i ciasno, życie toczyło się
przeważnie przed domami i na cuchnących ulicach, wśród kłótni i plotek. Na ulicach, razem z ludźmi, żyły zwierzęta.
Świnie zżerały nieczystości, a ponieważ podstawą wyżywienia była wieprzowina, ludzie jedli mięso skażone, często
zepsute. Przyprawy zabijające smród były drogie, więc zjadano cuchnące mięso, zapijając piwem. Szerzyły się choroby.
Nowy kościelny był opojem. Nie dbał o zegary, nie nakręcał ich. Zarosły pajęczyną i kurzem, czas im się pomieszał
wreszcie rozkradziono je. Chaos panował w kościele. Dzwony coraz rzadziej przywoływały do posłuszeństwa i
bogobojności. Częściej obwieszczały zarazę i śmierć. Wreszcie z brzucha zła zaczął wylęgać się pomory, klęski,
kataklizmy. Ale duch Henryka Toyte czuwa. Ponieważ nie mógł zaznać spokoju, zaczął pokazywać się w wieży kościelnej.
Gdy jednak ostrzeżenia nie działały, a władze miasta wyraźnie zaniedbywały swoje powinności, Henryk pojawił się w
mieście na czerwonym koniu. Obok niego Jeźdźcy Apokalipsy. Galopując przez miasto na ognistych koniach wzniecali
pożar Takich złowieszczych pożarów niszczących miasto było siedem. Ostatni objawił się prawdziwie apokaliptyczną
klęską. Jeźdźcy z furia niszczyli miasto, a sam rycerz podpalił ratusz, który chociaż murowany, spłonął doszczętnie.
Władze i mieszczan ogarnęła trwoga. Siedem razy dźwigali miasto z pogorzeliska. Ta magiczna cyfra zmusiła ich do
myślenia. Miasto powoli odżywało, ale pokorniejsze bardziej bogobojne. Ratusza nie odbudowano, by nie kusić losu.
Siedzibę Rady Miejskiej przeniesiono. Na miejscu dawnej postawiono fontannę. To był ostatni z wielkich pożarów lecz
duch rycerzy za czuwa do dziś, od czasu do czasu ostrzegając ludzi niewielkim pożarem.
O Wzgórzu y Wisielców, okrutnym kacie i
małej gęsiarce
„ Przy krzykach , śmiechach i poszturchiwaniach
Prowadzono ją na stracenie, na szczyt Góry Wisielców”
Czas był jak katastrofa. Mnożyły się klęski zsyłane przez niebo jako kara za zło, a zło pochodziło od klęsk. Narastały
równolegle, wyzwalając najdziksze instynkty, niegodne ludzi. Czynił spustoszenia czas apokalipsy i koszmarnych
jeźdźców, którzy zjawiali się w mieście zbyt często, przynosząc coraz nowe, coraz okrutniejsze klęski. Nieurodzaj, głód i
zaraza, doprowadzały do zbrodni i obłędów. Miasto się wyludniało. Głowili się rajcy i wójt na ratuszu jak opanować to
piekło i zaprowadzić porządek, jak zniszczyć lub chociaż wyciszyć rozszalałe zło. Postanowiono postraszyć mieszkańców
przykładnymi karami śmierci, by nabrali respektu dla prawa. Wybrali rajcy odpowiednie wzniesienie tuz obok miasta, z
daleka widoczne, gdzie na oczach wszystkich wykonywane miały być wyroki śmierci. Miejsce to nazwano Wzgórzem
Wisielców*. Puste wzgórze szybko zapełniały rosnące jak las szubienice z wisielcami, którzy byli tam pozostawiani, a
zgłodniałe zwierzęta i sępy rozszarpywały ich ciała na strzępy. Żądni sensacji i rozrywki mieszczanie tłumnie
uczestniczyli w egzekucjach. I nie wszyscy byli przerażeni. Przed egzekucja w ratuszu zbierał się sąd wydający wyroki. W
lochach pod ratuszem mieściło się więzienie i ciemnica miejsce tortur. Kat był nie byle kim. Pracował dla Rady Miejskiej
i wiele zadań mu powierzano. Wykonywał nie tylko wyroki śmierci, lecz i kary cielesne od chłosty i piętnowania do
łamania kołem i obcinania członków. Uczestniczył również w przesłuchaniach sadu, pomagając egzekwować
odpowiednie zeznania. Dodatkowo pełnił funkcję hycla i rakarza. Kara chłosty wykonywana była publicznie, przed
ratuszem, gdzie stał miejski pręgierz. Wymierzano ja na oczach tłumu, szczególnie rozochoconego przy wymierzaniu
kary za cudzołóstwo. Tak, kat to był nie byle kto. Żył dostatnio. Mieszkał tuż za Wzgórzem Wisielców, w miejscu
zwanym Katowska Łąka. Żyła w mieście uboga kobieta, której męża skazano na tortury za kradzież zboża. Nie
przetrzymał, zmarł. Tuż po jego śmierci urodziła owa kobieta dziewczynkę. Żyły w nędzy. Matka, chcąc wykarmić
dziecko, sama skazała się na śmierć głodowa. Dziewczynka przetrwała żywiąc się roślinami. Po śmierci matki uciekła do
lasu i tam, z dala od zła, s jej duszy wykształciło się współczucie, wrażliwość, delikatność. Natura obdarowała ją
wszystkim, czego w tych czasach pozbawiła innych. Kiedy dziewczynka, podrosła, ciekawość życia powiodła ja do
miasta. Cierpiała nad tym, co zobaczyła, ale postanowiła zostać w mieście, z nadzieją znalezienia przyjaznej duszy. Nie
udawało się. Gawiedź z niej szydziła, była pośmiewiskiem mieszczan, a dzieci obrzucały ją kamieniami i wyzwiskami.
Nazywano ją głupią, obłąkaną, niedojda, a nawet czarownica. Jedna kobieta zatrudniła ją do pasania gęsi w zamian za
talerz strawy i możliwość spania razem z gąskami. Były cieplutkie i przyjazne, a nawet potrafiły zrozumieć jej słowa i
uczucia. Gęsi stały się jej jedynymi przyjaciółmi. Pewnego dnia wraz ze swoimi gąskami zawędrowała nieopatrznie na
Katowską Łąkę. Kat wpadł w złość. Podszedł do niej bliżej chcąc ja zdzielić batem. Dziewczynka spojrzała głęboko w jego
złe oczy, wzrokiem czystym, błękitnym i niewinnym. Katowskie serce przez moment zatrzepotało jak ptak. Pomyślał, że
zobaczył ziemskie gwiazdy i złość zawrzała w nim jeszcze bardziej. To była porażka. Nie mógł pogodzić się z tym, że w
nim samym, okrutnym, bezwzględnym, pozbawionym wszelkich skrupułów i doznań, coś się takiego stało, że takie
dziecko... Kat przestraszył się mocy niewinności i ufności. Postanowił natychmiast działać. Oskarżył dziewczynkę o
czary. W sądzie wymusił na sędziach orzeczenie, że jest opętana przez złe moce. Jak mogła się bronić? Przez czas
trwania rozprawy unikał jednak jej wzroku. Gawiedź szczuła. Zapadł wyrok: śmierć czarownicy! Dziewczynka
zachowywała się spokojnie, co także rozjuszyło kata i tłum. Przy krzykach, śmiechach i poszturchiwaniach prowadzono
ja na stracenie, na szczyt Wzgórza Wisielców. Tylko kilka kobiet płakało. Dziewczynka spojrzała w niebo i uśmiechnęła
się. Zobaczyła swoje białe gęsi. Zniżyły lot, rozpostarły skrzydła jak puchowy dywan i uniosły ją wysoko, wysoko. Na
oczach zastygłej w bezruchu i oniemiałej ze zdziwienia gawiedzi, szubienice zaczęły zmieniać się w drgające kolorowymi
listkami drzewa. Słońce bardzo dostojnie i spokojnie zachodziło krwawa czerwienią. Cisza była jak w kościele. Kat
zapłakał, zdziwiony, że są w nim łzy klęcząc płakał do rana. Za całe życie. To odtajałe sumienie spływało łzami. Rano
poszedł pod ratusz, otworzył loch i wypuścił wszystkich skazańców. Potem podpalił ratusz, a nikt nie gasił płomieni. W
tym samym miejscu nigdy już go nie odbudowano. Kat wrócił na Górę Wisielców i wykonał ostatni wyrok: powiesił się
na najwyższym drzewie. Na drugi dzień ciała nie znaleziono. Ktoś widział na Katowskiej Łące pasącego się samotnie
gąsiora... Odtąd na wzgórzu, jesienią, nie liście lecz dusze spadają z drzew, potem ziemia je wchłania, by były
pogrzebane. Po latach, na miejscu dawnego ratusza postawiono posąg dziewczynki z gąsiorem. Jedni mówią, ze gąsior
ją atakuje, inni uważają, ze to zabawa, a może nawet taniec. Poniżej pluszcze fontanna. Ludzie uśmiechają się do
gęsiarki, umawiają się w jej pobliżu na spotkania, piszą o niej wierszyki. Tyle wnosi pogody i radości. Dawno
zapomniano o mrocznych dziejach miasta i o małej dziewczynce z wielką duszą, która zdołała zmienić nawet kata.
* Przy obecnej ulicy Sportowej.
Jezioro Chmielowe
“Mieszkańców okolic twierdza przejmowała grożą
nie tylko ze względu na wielkość, ponurość i niedostępność,
lecz również przez ogrom zła, które czynił jej Właściciel... ”
Na wysokiej górze* gęsto porośniętej chmielem widniał wielki, ponury i tajemniczy zamek. Bardzo dawno temu
wybudował go rycerz zwany Von Voss. Mieszkańców okolic twierdza przejmowała grożą nie tylko ze względu na
wielkość, ponurość i niedostępność, lecz również przez ogrom zła, które czynił jej właściciel. Rozmawiano o nim
wyłącznie szeptem, bojąc się sprowokować zło. A szepty pobudzały wyobraźnię szelestem słów, niepokoiły potęgując
grozę, zacierały granice wyobraźni i rzeczywistości. Zamek, otoczony potężnymi murami z największych okolicznych
głazów obwarowano jeszcze wałami i fosą. Domyślali się tylko ludzie, jak wygląda twierdza wewnątrz, jakie kryje
zbrodnie i tajemnice. A kto się tam znalazł, nigdy nie wracał. Uprowadzenie człowieka przez rycerza było tym samym
czym śmierć. Bywało, że do przerażonych uszu dochodziły od strony zamku rozdzierające jęki i wrzaski, zagłuszane
jazgotem psów i posępnym skrzeczeniem czarnego ptactwa. Von Vossa opisywano różnie. Jedni mówili, że wyglądał jak
człowiek, dla innych podobny był do potwora. Tak czy inaczej, robak zła zagnieździł się w jego mózgu, wyżerając
wszystkie dobre myśli. Diabeł posiadł jego duszę. Służył więc mu i czcił go odprawiając w zamku diabelskie obrzędy, w
czasie których ucztowano i męczono uprowadzonych mieszkańców okolicy. Na polecenie diabła mordował, grabił,
niszczył i palił wszystko, co napotkał. Ile miał służby i kim byli mieszkańcy zamku, tego nikt nie wie. Krążyły wieści, że
jego garderobianą była piękna, rudowłosa wiedźma. Pająk zła i próżności oplątał jej duszę. Mówili, że to ona
namawiała do urządzania uczt i sabatów, w czasie których zabijano lub palono żywcem porwanych mężczyzn i
niewiasty, a ich kości rzucano psom i sępom. Jeżeli któraś z pojmanych niewiast była piękna, poddawano ją
szczególnym torturom, które osobiście wymyślała rudowłosa wiedźma, śmiejąc się przy tym donośnie i okrutnie. Gdy
rycerz wyruszał na rozbój, żegnała go z wieży czyniąc jakieś tajemne znaki. Jej pojawienie się na wieży było dla
mieszkańców okolicy znakiem, by w czeluściach domów i piwnic przeczekali zły czas. Von Voss rozpanoszył się tak
bardzo, że w ludziach umierała nadzieja na istnienie sprawiedliwości i na godne życie. Strach zatruwał ich umysły,
paraliżował wszelkie poczynania. Niebo nabrzmiewało gniewem na von Vossa, aż wreszcie pękło ciskając gromy z
wielkim hukiem. Naprzód zerwał się wiatr gniewny, coraz szybszy, potężniejący. Liście z gałęzi opadły i drzewa wokół
zamczyska stały się nagie i drapieżne, odsłaniając złowieszczą i potężną bryłę. Kruki skrzeczały jazgotliwie miotane
wiatrem. Ciemność stała się taka, jakby diabeł połknął słońce. Wtedy niebo rozdarły błyskawice. Kanonada gromów i
błyskawic z furią spadała na zamczysko, prując jego potężne mury ognistymi nożami gniewu. Było strasznie. Zamek
rozpadający się na części płonął wraz z jego tajemniczymi mieszkańcami. Wtedy jakby kto ocean wypuścił z nieba, tak
wielka runęła ulewa. Ściana deszczu jak kaskada szalała na resztkach murów zamczyska niszcząc wokół warowne wały,
rozmywając wszystko, a ziemia się rozstępowała i wchłaniała siedzibę zła i okrucieństwa. Może wessała ich aż do
samego piekła? Gdy zapalił się dzień, rankiem już spokój i cisza otulały ciągle wylęknione i zdziwione miasteczko.
Powoli ludzie wysuwali się z domów i z niedowierzaniem spoglądali na miejsce, gdzie jeszcze wczoraj wznosiła się
wyniosła Góra Chmielowa z ponurą twierdzą. Na tym miejscu lustrzyła się teraz w słońcu spokojna tafla czystej wody.
Brzegiem rosły szuwary i kaczeńce, a jezioro zdobiły grążele i grzybienie. Jezioro nazwano Chmielowym. Od tamtej pory
żyjąc w miarę spokojnie ludzie zapomnieliby pewnie o złych czasach, jednak do dziś zdarza się coś, co każe o nich
pamiętać. W najkrótszą noc w roku z wód jeziora wychodzi piękna rudowłosa, tajemnicza nimfa. Siada na kamieniu
leżącym na brzegu i płacze. Ten kamień nazwano Głazem Rusałki. W inną noc, gdy stary i nowy rok przechodzą obok
siebie, wyłania się z jeziora wiele dziwnych, długowłosych postaci w łachmanach, by zatańczyć szalony taniec
potępieńców. Jeżeli ktoś w tę noc, będąc w stanie trzeźwości, zdąży między pierwszym a dwunastym uderzeniem
zegara dobiec z rynku do tego miejsca, zobaczy korowód potępieńców. Wtedy przekona się, czy są niemi, czy jęczą i
brzęczą łańcuchami. Nie można jednak spojrzeć żadnemu w oczodoły, by nie zostać zauroczonym. Inna legenda głosi,
że na Górze Chmielowej Wznosił się nie zamek lecz żeński klasztor. Zakonnice, mimo ślubów, uległy pokusie szatana. Z
chmielu warzyły piwo i w upojeniu oddawały się uciechom życia doczesnego i rozpuście, zmieniając klasztor w siedzibę
szatana. Same upodobniały się do rozpasanych czarownic. Po takich ucztach, kiedy budziły się nazajutrz, dręczyły je
sumienia. By je zagłuszyć, znowu upajały się piwem i tak coraz bardziej brnęły w grzech. To diabeł wpędzał je w błędne
koło, a one stawały się jego wielbicielkami. Żeby go pokonać, trzeba było zniszczyć całą Górę Chmielową. Tak się też
stało. Rozgniewane niebo zesłało wielką nawałnicę, która zdruzgotała klasztor, a wielki wir wciągnął całą górę aż do
piekła. Puste miejsce wypełniło się wodą tworząc jezioro. Według tej legendy smutną kobietą wynurzająca, się z topieli
w noc świętojańską jest młodą zakonnicą, która nie piła piwa. Rozgląda się po okolicy z nadzieją, że znajdzie się ktoś,
kto wybawi siostry z mocy szatana. Tego cudu może dokonać tylko dziecko urodzone w niedzielę. Rzecz w tym, że
niemowlęta przeważnie o tym nie wiedzą, a, nikt nie zna innego sposobu. Może gdzieś istnieją instrukcje na ten temat,
a może też zostały wchłonięte przez piekło?
* Góra owa Wznosiła się W miejscu dzisiejszego Jeziora Chmielowego przy ulicy Pełczyckiej.
Jezioro Barlineckie
“Gdy Bóg strącał do piekła złe anioł,
część z nich podobno zatrzymała się na ziemi,
by tu mącić spokój, mieszać ludziom w duszach
i umysłach, siać zło... ”
Może wieki, a może tysiące wieków temu nie istniało jeszcze, największe i najpiękniejsze Jezioro Barlineckie. Gdzie było
wtedy? Może w chmurach, w powietrzu, w ziemi.... Gdzieś tam, gdzie przebywają jeziora, zanim się narodzą... W
miejscu, w którym się później objawiło, szumiała puszcza, a żyjący w niej prymitywni i nieokrzesani ludzie mieli wiele
wspólnego z nami. Znali kształt ognia, nieład wiatru, oddech wszystkich pór dnia i nocy. Wiedzieli, że czas jest
najokrutniejszym ludożercą , bali się śmierci, chcieli być szczęśliwi. Od kiedy ludziom dane zostało życie, zawsze mieli
podobne problemy i to bez względu na siłę uczuć, poziom umysłu, rozwój cywilizacji. Szukając sposobu na życie, w
miejscu obecnego jeziora zbudowali osadę. Budowali, potem ulepszali, upiększali. Mężczyźni wzmacniali konstrukcje,
kobiety tkały, sadziły kwiaty. Udomowiono zwierzęta. Człowiek jest stworzeniem stadnym, a nawet w najlepszym
stadzie jego członkowie prędzej czy później zaczynają walczyć o władzę, kobietę, pożywienie. Demonstrują przy tym
siłę. Byli mądrzy i głupi, leniwi i pracowici, zdolni i ograniczeni, dobrzy i źli, chudzi i grubi, piękni i brzydcy itd. Im
bardziej się rozwijali, tym większe różnice między nimi dawało się zauważyć. Pęczniała zawiść, podejrzliwość, niezgoda,
powstawały różnice zdań. Źli demonstrowali przemoc; pyszałkowie, osiłki i chciwcy zdominowali cichych, mądrych i
szczodrych. Szerzyły się kradzieże, rozboje, pijaństwo. Kobiety kłóciły się, plotkowały, zaniedbywały dzieci. Posądzano
się wzajemnie o szatańskie moce i czary. Ze złości i zawiści podpalano sąsiedzkie domostwa, zabijano zwierzęta. Ziemia
od stworzenia świata umieszczona jest między niebem a piekłem. Jak filtr, na którym zatrzymuje się dobro i zło, nie
zawsze tolerujące się nawzajem. Gdy Bóg strącał do piekła złe anioły, część z nich podobno zatrzymała się na ziemi, by
tu mącić spokój, mieszać ludziom w duszach i umysłach, siać zło. Żyli w tych czasach mędrcy, którzy próbowali łagodzić
spory, ale było ich niewielu i nie dawano im posłuchu. Siła się liczyła, a nie mądrość. Dla opamiętania zsyłał Bóg
gradobicia i inne klęski. Nie pomagało. Zesłał wreszcie zarazę. Zamiast sobie pomagać, wobec straszliwych męk i
tragedii pozostawiono pastwiącej się śmierci nawet najbliższych. Zwiastujący nieszczęścia słońce odeszło, a wraz z nim
anioły i dobre duchy. Zjawiła się noc z najciemniejszymi stronami życia. Zerwał się wiatr gwałtowny, gniewny, sapiący.
Niebo zgranatowiało, a na horyzoncie, na tle dalekiego, krwawiącego słońca, pojawiły się straszne sylwetki dzikich i
gniewnych jeźdźców. To byli Jeźdźcy Apokalipsy zwiastujący nieszczęścia. Złe oczy ciskały gromy, rozwiane szaty płonęły.
Konie ich były straszne i gniewne, parskające ogniem i grozą, z płonącymi chrapami i grzywami. Zaczęła od nich gorzeć
osada. Ogniste oddechy koni tworzyły piekło. Nielicznym udało się uciec i ukryć głęboko w puszczy. Na miejscu osady
pozostał popiół i swad spalenizny. Nie wszyscy jednak byli źli i nie wszyscy zasługiwali na zagładę. Niektórych Bóg
postanowił uratować nie tylko dlatego, że byli lepsi i mądrzejsi, lecz by dali świadectwo temu, co się tu wydarzyło.
Zesłał wtedy wielką wodę, która zalała całą osadę zostawiając pięć wysp. Na pierwszej wyspie schronienie znaleźli
mędrcy, by zapamiętali, zapisali i ostrzegli następne pokolenia. Wyspa nazywa się Sowia, bo już wtedy mędrcy
ustanowili tego ptaka symbolem mądrości. Podobno mędrcy owi do dziś żyją jako sowy pamiętające złowrogie czasy i
ponurym głosem ostrzegają rozpustników i złoczyńców. Można je usłyszeć w nocy. Na drugiej wyspie umieścił
ogrodników. Ci z wielkiej wdzięczności bardzo dbali o wyspę, sadzili na niej i pielęgnowali wiele roślin. Wyspa nazywa
się Zielona. Tych, którzy do końca zachowali wiarę, umieścił na Wyspie Nadziei. Młode, piękne i niewinne niewiasty,
zamienione zostały w łabędzie. By jednak nie plotkowały i nie kłóciły się, nie dał im Bóg mowy. Gdy próbowały
wydobyć głos, tylko syk dawało się słyszeć z dziobów. Do dziś po naszym jeziorze pływają łabędzie nieme, a Wyspa,
która była dla nich przeznaczona, nazywa się Łabędzia. Była jeszcze piąta wyspa. Na niej została tylko samotna kobieta z
małym dzieckiem. Ponieważ dziecko chore było na dżumę, nikt inny nie chciał żyć na tej wyspie. Zrozpaczona matka za
wszelką cenę chciała uratować jedyne dziecko. Szukając pokarmu natknęła się na roślinę o drobnych, białych
kwiatkach, której korzeń był duży i silny, a po przełamaniu wypłynął z niego biały, mleczny sok. Poiła dziecko tym
sokiem, a pachnący korzeń dawała do żucia, by nie płakało. Po pewnym czasie objawy dżumy zniknęły. Dziecko
wyzdrowiało. Z radości i szczęścia rozsiała nasionka rośliny. Gdy pięknie wyrosły, nazwała rośliny biedrzeńcem,
ponieważ sięgały dziecku do bioder. Biedrzeniec tak się rozrastał, że wyspa połączyła się z lądem. Ci, którzy ukryli się w
puszczy, a chorzy byli na dżumę, wyszli z ukrycia i żuli korzeń biedrzeńca, by ich uzdrawiał. Do dziś istnieje Góra
Biedrzeniec. W jeziorze z czasem pojawiły się ryby, brzegi zarosły sitowiem i szuwarami, łabędzie się rozmnożyły,
pojawiły się łyski, perkozy i inne ptaki, a ludzie nad jeziorem pobudowali miasto. Wyspy dużo pamiętają. Kto spędzi noc
na jednej z nich, wiele może przeżyć i zobaczyć. Na żadnej nie można krzyczeć, przeklinać i w ogóle źle się zachowywać,
by nie zostać tam na zawsze po zamienieniu się w łabędzie, roślinę lub sowę. Czy zauważyliście, ze brzegi wysp coraz
silniej zarastają rośliny, a łabędzi jest o Wiele więcej?
Topielica z jeziora Barlineckiego "
Gdy późna jesień owoce szronem ścięła,
a woda zaczęła zamarzać, zdesperowana kobieta
tuląc Płaczące dziecko zanurzyła się w zimną topiel jeziora... ”
Urodziło się kiedyś dziecko przez nikogo nie chciane i nie kochane. To była dziewczynka. Rosnąc
piękniała, ale i cierpiała. Piękność była dla niej ciężarem, którego nie mogła udźwignąć. Budziła
wokół zawiść i zazdrość kobiet, zaś mężczyźni nie dawali jej spokoju. Tak na nią patrzyli, że ledwo
oczu nie pogubili, lecz żaden jej nie kochał. Pewnego dnia urodziła dziecko, które nie miało ojca.
Darzyła je wielką miłością i rosła w niej nadzieja na wzajemność. Zawiść i zazdrość mają moc
niszczycielską. Podejrzliwe, rozhisteryzowane kobiety, czując się zagrożone, wygnały ją z osady
plując, wyzywając, obrzucając kamieniami. Jak żyć i chronić dziecko nie mając miejsca na ziemi?
Rozpacz sięgała dna, a życie traciło sens. Tułała się po lasach, póki hojna przyroda pozwalała jej
korzystać ze swoich plonów, karmiąc ją i dziecko. Gdy późna jesień owoce szronem ścięła, a woda
zaczęła zamarzać, zdesperowana kobieta tuląc płaczące dziecko, zanurzyła się w zimną topiel
jeziora. Nikt więcej nie widział pięknej dziewczyny. Złe duchy zmieniły ją w złą, brzydką i
mściwą rusałkę, opanowaną przez nienawiść i chęć zemsty. Jej dusza nie mogła zaznać spokoju.
Nocą zła rusałka wynurzała się z topieli i - ukryta w przybrzeżnych zaroślach - naśladowała płacz i
kwilenie dziecka. Głos niósł się po wodzie, niepokoił, przywoływał. Gdy z pomocą spieszył
mężczyzna, rusałka wlokąc za włosy wciągała go w topiel. A jakież tortury wymyślała! I nikt się
nie dowiedział, bo ofiary były zmęczone. Tylko ciała odnajdowano w odległym krańcu jeziora.
Gdy wieść obiegła miasto, z nastaniem zmierzchu droga przy jeziorze pustoszała i daremne były
kwilenia i przywołania. Opanowana żądzą zemsty rusałka zaczęła wychodzić rzeczką wypływającą
z jeziora zbliżała się coraz bardziej do miasta. Porywała dzieci, szczególnie te, które były przez rodziców darzone wielka miłością.
Z czasem złagodniała. Dziecko ukryte pod jedną z wysp rosło i zmiękło jej zatwardziałe serce. Któregoś dnia mała, piękna dziewczynka zapragnęła wyjść z wody, by poznać świat. Przerażona matka
z obawy, by dziecko nie zaznało zła, rozczarowania i krzywd - słowem losu, który ją spotkał – zmieniła je w kamień i ukryła na dnie, w najgłębszym miejscu jeziora. Sama, dźwigając swoją troskę i
zmęczenie, snuje się rzeczką z nadzieją znalezienia sposobu na szczęście dla swego dziecka. Dopiero
wtedy je odczaruje. Uważa, że lepiej aby było kamieniem niż człowiekiem z zatrutym sercem. Nienawiść w niej wystygła, ale nieszczęście rozum wyżarło.
Tak się przyzwyczaiła do szukania szczęścia, że nie umie przestać. Można ją spotkać w czasie pełni
księżyca o północy. Ciągną się za nią, jak mgła, długie siwe włosy. U stóp wyrosły jej płetwy i słychać
jak chlupie brodząc, gdzie woda jest płytka. Czasem wlecze za sobą jakieś gałęzie, by przegrabić tą
wodną drogę zaśmieconą za dnia prze ludzi. Zatrzymuje się przy każdym mostku, rozgląda, wzdycha,
potem się pochyla i przechodzi pod nim. Najdłużej zatrzymuje się pod torem kolejowym, gdzie
rzeczka przepływa tunelem sklepionym w łuk i przecina aleję kasztanową.
Tam brodzi, chlapie, przekłada gałęzie, zbiera kasztany. Nie jest groźna, raczej zasępiona. Jeżeli ktoś
przechodzi przez mostek o północy, nie chce zobaczyć rusałki, powinien wrzucić do wody kasztan,
by odwrócić jej uwagę. Znika wraz ze świtem. Wraca do swojego zaklętego w kamień dziecka, by
mu opowiadać jak źle jej jest na ziemi.
Dziki Myśliwy z Okunia
“Z mgły Wyłaniał się Wielki biały koń z rozwianą grzywą,
a na nim siedział przerażający rycerz bez głowy”
Czas nie był jeszcze ujarzmiony w godziny, minuty i sekundy, nieujarzmiona była również przyroda. O wiele bardziej
wybujała i dzika, kryła w sobie tajemnice i zagadki niedostępne ludzkim oczom ani rozumowi. Monumentalna, gęsta
puszcza budziła grozę, potęgowaną wyciem dzikich, często nieznanych zwierząt, wilkołaków, wiatru i duchów. Z otchłani
puszczy wyłaniały się nocą widziadła, potwory, czarownice. Siły przyrody budziły strach i respekt. W środku potężnej
przyrody człowiek czuł się bezradny, mały i zagubiony, chociaż był jej częścią. Nie rozumiał jej i nie znał, a przyszło mu z
nią żyć i podporządkować się jej prawom. Z nastaniem mroku, który odbierał oczom ostrość widzenia, ludzie
mieszkający w lasach zamykali się w swoich chatach jak w norach, odgradzali się od nocy, która pod czarnym płaszczem
kryła wszystkie niesamowitości wyobraźni. Zapalali ogień - jedyne źródło światła i ciepła. Cienie pełzające po ścianach i
sprzętach, a często i strach, prowokowały do opowiadań o duchach, które pozbawione ciała, przybierały kształty, jakich
użyczała wszechmocna wyobraźnia. Na zewnątrz inne światło ożywiało upiory. Jeżeli światło słońca miało moc Bożą,
uzdrawiającą, ożywiającą przyrodę, to światło księżyca było jego przeciwnością. Szatańską mocą przywoływało zło i
strachy. Z wyciem wilków i wiatru wyłaniały się owe duchy i widma, tańczące czarownice i diabły. Często podchodziły
blisko chat wabione ciepłem i światłem ognia. Bały się jednak ognia rozpalonego przez człowieka. Biada zbłąkanemu,
który w taką noc znalazł się w lesie. W okolicach Okunia noc była szczególnie niebezpieczna. Wieś otaczały moczary i
oparzeliska, nad którymi unosiły się mgły, kłębiące się różnymi dziwnymi kształtami. Z mgły wyłaniał się wielki biały koń
z rozwianą grzywą a na nim siedział przerażający rycerz bez głowy. Jedni opowiadali, że przed wiekami roztrzaskał
głowę o konar w pogoni za ofiarą. Ci widzieli tryskająca, z gardła krew, która bulgotała i zalewała zbroję rycerza. Inni
mówili, że goniąc ofiarę utonął w okolicznych bagnach i tam diabeł ukręcił mu głowę. Jeszcze inni, że wilkołaki mu ją
odgryzły i żyje teraz sama, strasząc na bagnach. Tak czy inaczej, widmo było przerażające, krwawe i mściwe. Nazywano
je Dzikim Myśliwym. Często ukazywał się ze sforą, wielkich, jazgoczących, wyjących i ujadających psów. Złe, świecące,
czerwone ślepia, wystające kły i sterczące uszy nadawały im wygląd potworów z piekła rodem. Jakiego śmiałka nie
powaliłby z nóg widok takiej grupy wyłaniającej się z mgły i nocy, przy akompaniamencie wycia i jazgotu? Noc była
wietrzna i ponura kiedy pewien mieszkaniec Krzynki wracał z Karska do domu. Nikt nie wie, dlaczego zdecydował się
jechać w nocy tą drogą. Może był nieświadom niebezpieczeństwa, a może chciał się przekonać, na ile niebezpieczne
jest spo- tkanie z widmem? Droga wiodła koło Okunia. Wielkie buki i dęby szumiały złowrogo. W konarach pohukiwały
sowy, wył wiatr. Czarne chmury gonione wiatrem przysłaniały księżyc. Strach i niepewność przyprawiały o mrowienie
skóry i zimny pot. Dojechał do uroczyska zwanego “Diwelgrund”. Tu jego konia nagle ogarnęła panika. Stanął dęba, rżał,
parskał, toczył pianę z pyska. Nie pomagało poganianie ani prośby. Nie domyślając się niczego podróżny zszedł z konia,
by go uspokoić i zobaczyć, czego się przestraszył. Wtedy powstało wielkie zamieszanie. Z jednej strony usłyszał szum
nietoperzy. Z drugiej z wielkim krzykiem uniosły się chmary kraczących wron. Z oddali dobiegł go wyraźnie zbliżający się
skowyt psów, jazgot, ujadanie. Hałas potężniał w każdej sekundzie stając się nieznośny, nie tylko dla uszu lecz i dla
mózgu. Za chwilę dołączył do odgłosów rosnący w siłę tętent końskich kopyt, zgiełk i łoskot. Nagle księżyc rozerwał
chmury i rozlał przed nim zimne światło. W blasku zobaczył galopującego w jego kierunku białego konia, a na jego
grzbiecie broczącego krwią jeźdźca bez głowy. Za nimi i wokół nich biegła ujadająca sfora rozjuszonych psów. Pojawiło
się mnóstwo zjaw i potworów miotających się i jazgoczących. Już miał go Dziki Myśliwy dopaść, gdy wieśniak - mimo
strachu zachowawszy przytomność umysłu - przypomniał sobie radę mądrego starca. Szybko narysował wokół siebie
krąg i stanął w jego środku. Usłyszał wydobywający się z wnętrza jeźdźca głos straszny i głuchy niczym z wnętrza studni.
Krew na jego bezgłowym karku kipiała i bulgotała, kiedy głos zarzęził chrapiąco, dudniąco, donośnie i straszliwie: - Zejdź
z drogi, bo moje psy cię rozszarpią! Powtórzył to trzy razy Wieśniak jednak niewzruszenie trwał wewnątrz koła. Widmo
próbowało się zbliżyć, ale nie mogło przekroczyć kręgu. Nadleciały mu na pomoc zastępy konnych myśliwych, sfory
psów i zjaw, stada kruków i nietoperzy. Szalonym galopem okrążyły wieśniaka, ale nie mogły go dosięgnąć. Jeden z
myśliwych próbował użyć podstępu. Chciał go wywabić z kręgu wołając - złap się końskiego ogona! Wieśniak jednak nie
dał się omamić i trwał w miejscu. Długi i straszny był ten szaleńczy taniec upiorów. Wydawało się trwać to wieki. Z
nastaniem świtu zjawy zniknęły. Rozpłynęły się razem z porannymi mgłami. Ranek wstawał cichy i pogodny, jakby nic
się niestało. Wieśniak powrócił do domu tak oniemiały ze strachu, że do końca żywota nie wydobywał z siebie głosu.
Przy drodze, koło jeziora, gdzie było kiedyś pastwisko kóz i owiec, pojawia się czasami ów Dziki Myśliwy ale tylko tym
którzy mają ciężkie grzechy na sumieniu.
Źródło:
Legendy i baśnie Barlinka i okolic „Duchy z puszczy rodem” Romana Kaszczyc.