Jastrz bi wi ty Obrazek” „ ą Ś ę

Transkrypt

Jastrz bi wi ty Obrazek” „ ą Ś ę
„Jastrząb i Święty Obrazek”
To już drugi tydzień mojego pobytu w sanatorium „Papiernik” gdzie zostałem wysłany przez Z.U.S. w ramach
prewencji rentowej. Cały pobyt w tym miejscu nie nastrajał mnie zbyt optymistycznie w odniesieniu do
efektów fizycznych doświadczanych w stosunku do mojej choroby, ale była jedna rzecz która sprawiała że
pobyt tutaj stawał się dla mnie znośny, a wręcz wyjątkowy. Czynnikiem tym była lokalizacja sanatorium –
Szczawnica. Miejsce dla mnie szczególne, miejsce które pokochałem, podobnie jak pobliskie Krościenko ze
względu na ich położenie, tuż u stóp pasma Pienin, ale również ze względu na wciąż żywy folklor góralski, tak
bliski mojemu sercu.
Niedziela, wczesny ranek.
Obudziłem się dziś wcześniej niż zwykle, było dopiero wpół do siódmej. Śniadanie jak zwykle podawano o
ósmej. Korzystając z niedzielnej przerwy w zabiegach rehabilitacyjnych postanowiłem wybrać się w góry.
Wypad ten planowałem już od początku pobytu i miał on być kulminacją dwóch wcześniejszych. Trochę
martwiła mnie pogoda, która dotychczas słoneczna i ciepła, od kilku dni uległa znacznemu pogorszeniu.
Właśnie dlatego zaraz po tym jak podniosłem się z łóżka, skierowałem swoje pierwsze kroki na taras. Za
każdym razem gdy na niego wchodziłem byłem absolutnie pewien że było to miejsce w którym mógłbym
zamieszkać. Za każdym razem czułem jak widok z niego wtłacza we mnie nowe zapasy pozytywnej energii,
pozwalając mi zapomnieć o chorobie i bólu, wypełniając serce radością.
Ogromna zielona ściana lasu, ostro wspinająca się po kwiecistym i soczyście zielonym stoku, usianym białymi
wapiennymi skałkami. W dolinie u stóp gór, spiczaste dachy góralskich domów, których zabudowa wiła się za
meandrami błękitnej wstęgi Dunaju. Dziś budzące się do życia miasteczko spowijała leniwie snująca się wśród
domów i pól mgła. Niebo pokrywała gruba, sina warstwa chmur, było zimno. Szczęśliwie jednak warstwa
chmur nie była zwarta, gdzieniegdzie wyglądało spod niej słoneczko, co pozwalało mieć nadzieję na poprawę
pogody. Trochę się wahałem, dodatkowym problemem był brak odpowiedniego sprzętu, był to zresztą
najpoważniejszy błąd jaki uczyniłem podczas pakowania do sanatorium. Dysponowałem jedynie małym
miejskim plecakiem, butami sportowymi (za to w miarę wodoodpornymi) i lichą peleryną. Z całą pewnością
nie były to jednak powody dla których zrezygnowałbym z wyprawy. Tak więc pospiesznie spakowałem
dodatkową odzież, zabrałem mapę i z prowiantu który zgromadziłem dzień wcześniej przygotowałem kilka
kanapek. Potem dorzuciłem coś do picia i byłem gotów na nową przygodę.
8:30 rano...
Już ze spakowanym plecakiem udałem się na śniadanie, by zaraz po nim wyjść z sanatorium w kierunku
centrum Szczawnicy. Szedłem przez kwiecisty park, obfitujący w dorodne, stare drzewa, gdzie wtopione
pomiędzy nie wznosiły się równie zabytkowe, zrujnowane częściowo drewniane budynki nie używanych już
sanatoriów. Była to piękna, bogato zdobiona architektura secesyjna z przełomu wieków dziewiętnastego i
dwudziestego, gdy tereny te przeżywały prawdziwy rozkwit. Tuż po dotarciu do przystanku podjechał BUS
jadący w interesującym mnie kierunku. Rozsiadłem się wygodnie wyciągając mapę. Jednak nawet jej nie
otworzyłem. Bezwiednie przyglądałem się szybko płynącym za oknem pejzażom, słuchając miejscowych
współpasażerów, mówiących o zwykłych codziennych sprawach, ale za to jak pięknie posługujących się gwarą.
Mój umysł w miarę zbliżania się do miejsca skąd startował szlak, coraz szybciej odkurzały dawne wspomnienia
z nim związanymi. Tak nie było mnie tu... jakieś 18 lat!
Krajobraz się zmieniał, droga wiła się pomiędzy ścianami szerokiego wąwozu. Dokoła na rozległych halach i
łagodnych wzniesieniach, ukraszonych skałkami, stały porozrzucane, niektóre opuszczone gospodarstwa. Po
trzydziestu minutach minęliśmy tabliczkę z nazwą wsi „Szlachtowa”. Byliśmy prawie na miejscu. Samochód
wziął ostry skręt w prawo, a za białej skały wyłonił się mały szutrowy parking, na nim niewielka drewniana
budka strażnicza. Stała tuż obok dużej drewnianej bramy ze szlabanem, na której wisiał szyld: Wąwóz Homole.
Tu znajdował się pierwszy cel mojej wyprawy i start szlaku. Wysiadłem zostając sam na parkingu, spoglądając
na odjeżdżający w dalszą drogę bus... więc powróciłem w jedno z tych magicznych miejsc, które jako
niewyraźne marzenia tyle razy pojawiały się w snach.
Były stosunkowo wczesne godziny, do tego pogoda nie najlepsza, środek tygodnia, oraz dopiero połowa
czerwca, dzięki czemu właśnie panował tu taki spokój. U miłej młodej strażniczki parku zakupiłem bilet
1
CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel
wstępu, założyłem plecak i ruszyłem. Zaraz potem wszystko się zmieniło jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Znów byłem małym szkrabem, znów widziałem jego oczami, wróciły te same siły i beztroska,
dziecięca radość. Umysł w locie odnajdywał wspomnienia związane z każdym widokiem, uczuciem jakie
wywoływał i smakiem jaki pozostawił. Rozpoznawałem najmniejsze detale, przyglądałem się ogromnym
głazom od wieków szlifowanych przez strumień, rozpoznając w nich ten sam kształt brzegu nad którym
bawiłem się jako dziecko. Ta fala radości, pozytywnych wspomnień zdominowała moje jestestwo, pozwalając
zapomnieć o bólu powodowanym chorobą. Szedłem uskrzydlony zachłannie pochłaniając kolejne metry i
pejzaże. Nie mogłem się oprzeć myślom o Janosiku – naszym telewizyjnym Janosiku. Przecież to właśnie w
tym wąwozie i ternach mu przyległych kręcono sporą część zdjęć. To w linii prostej prowadziło do myśli i
wyobrażeń o tamtych czasach, ale i latach mojego dzieciństwa kiedy to po raz pierwszy zetknąłem się z tym
filmem. Pamiętam jak byłem wówczas zafascynowany obrazem tego miejsca – miejsca w którym teraz byłem.
Wąwóz był prawie pusty, tylko nieliczni turyści z rzadka przemykali obok. Wszystko było tak piękne, tak nowe
i znane równocześnie, że nie mogłem się zdecydować w którą stronę patrzeć. Ogromne skalne ściany wznosiły
się ostro ku niebu, których silnie zróżnicowane formy tworzyły fantazyjne kształty. Łupki, gnejsy, wapień i z
rzadka granit. Ułożone warstwami prawie poziomo, wyczesane przez czas, były niemym świadkiem tysiącleci.
Na nich skarłowaciałe świerki i zielone kępy trawy, upstrzone kwiatami. Pomiędzy tymi skalnymi filarami,
głęboko wcięty w ich podstawę płynął kryształowo czysty strumień, toczący swe wody, szlifujący skały i głazy.
Obok niego wiła się wąska ścieżka szlaku którym podążałem. Po pewnym czasie wąwóz zaczął się zmieniać,
stał się szerszy, rozłożystszy. A wąska jego dotychczas gardziel ustąpiła miejsca sporym polanom. Pojawił się
świerkowy las, ścieżka pięła się coraz ostrzej w górę, mijając potężne progi i kaskady wodne, gdzie z furią
woda walczyła z hardością skały.
W końcu ścieżka stała się na tyle stroma że pojawiły się łańcuchy. Na domiar złego skały po których się
wspinałem były mokre po nocnym deszczu. Jak łatwo się domyślić były też bardzo wyślizgane przez tysiące
butów ludzi którzy tędy przeszli. Z trudem piąłem się w górę, co chwilę efektownie lądując w błocie. Wszystko
to jednak powodowało że uśmiech na mojej twarzy stawał się coraz szerszy, zupełnie jak w dzieciństwie,
brakowało tylko Taty żeby mnie skarcił, wskazując lepszą drogę. Gdy pokonałem wzniesienie, a ścieżka
zaczęła wić się pomiędzy drzewami serce zabiło mocniej. Wiedziałem że za moment drzewa się rozchylą a ja
stanę na rozległej hali w najpiękniejszej części wąwozu. W części nazwanej „Kamienne Księgi”. Tam
zatrzymałem się na dłużej. Rozsiadłem się wygodnie na miękkiej trawie, wpatrując zachłannie w każdy detal
wąwozu. Zupełnie tak jakbym pragnął zeskanować do pamięci każdy szczegół, fakturę i kolor. W pewnym
sensie właśnie tak było, czego najlepszym dowodem były wspomnienia które towarzyszyły mi przez całą
dotychczasową drogę. Wspomnienia które dzieliło przecież od teraźniejszości 18 lat.
Uderzająca była trafność nadanej temu miejscu nazwy – Kamienne Księgi... tak, rzeczywiście skały tworzyły tu
formy idealnie pasujące do olbrzymich na wpół rozwartych ksiąg, nieznanych mitycznych olbrzymów. Legenda
związana z tym miejscem głosi że co sto lat przewraca się jedna kamienna strona i gdy otworzy się ostatnia z
nich, nasz czas i świata się skończy. Dokończyłem śniadanie. Wokół na hali pojawiło się trochę ludzi,
najwyraźniej poprawa pogody nie tylko mnie skusiła do wyjścia na szlak. Sądząc jednak po ich zachowaniu i
przygotowaniu zgadywałem że większość z nich właśnie w tym miejscu zakończy swą wędrówkę. Spakowałem
plecak, powoli ruszając w dalszą drogę. Na odchodnym raz jeszcze spojrzałem na „Kamienne Księgi” –
myśląc: cóż zapas nie otwartych jeszcze stron jest bardzo duży co pozwala mieć nadzieję że ów koniec
wszechrzeczy nie nastąpi zbyt szybko. Z tą myślą ruszyłem w dalszą drogę, kierując się na Wysoką, najwyższy
szczyt pasma Pienin.
W jakiś czas później znalazłem się w miejscu gdzie i ja w dzieciństwie kończyłem nasze wycieczki. Odtąd
wchodziłem na teren dla mnie dziewiczy, nie odkryty. Początkowo przemieszczałem się szeroką szutrową drogą
prowadzącą do okolicznych zabudowań i pobliskiej bazy namiotowej. Drogą którą szedłem, najwyraźniej
niedługo przede mną musiało przedreptać spore stado owiec, a że ostatnie dni obfitowały w deszcze zmieniła
się ona w lepką breję, którą niczym żywy rekultywator, dodatkowo rozmiękczyły dziesiątkami kopyt zwierzęta.
Piękne białe owieczki, symbol Podhala, które najwyraźniej nie miały kłopotów z zaparciem gdyż na każdym
metrze pozostawiły po sobie dziesiątki bobków. Zmieszane z mlaskającym i zasysającym błotkiem buty,
dodawały pikanterii marszowi. Z trudem wyszukiwałem w miarę stabilne miejsca w tej bagiennej pułapce,
tracąc na to masę czasu i energii. Kłopot w tym że te przeklęte czworonożne kosiarki szły całą szerokością
2
CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel
drogi, jak i pasem w jej pobliżu. Co chwilę wpadałem w efektowne poślizgi, boksując w błotku. Powoli
wzbierała we mnie fala złości, kląłem na czym świat stoi na te baranie łby. Aż podczas jednego z poślizgów nie
zdołałem już opanować sytuacji i w efektowny sposób ległem jak długi, wykonując trzy czwarte szpagatu.
Wrzasnąłem jak oparzony, gdyż w upadku najbardziej ucierpiały moje rozciągnięte... sami wiecie co. Gdy się
pozbierałem wyglądałem jak siedem nieszczęść, ale przynajmniej przestałem wybierać złudnie suche miejsca,
odtąd brnąłem wprost przed siebie. Kilka razy zgubiłem buta, który zassany pozostał w brei. Po czterdziestu
długich minutach zmagań w oddali dostrzegłem miejsce gdzie szlak opuszczał przeklętą bagienną drogę.
Dostrzegłem również i sprawców tych atrakcji, tuż za strumieniem przez który przechodził szlak, na krawędzi
ogromnej hali, pasły się spokojnie, zrelaksowane „cztero-kopytne kultywatory”. Pominę milczeniem wiązankę
którą wypowiedziałem pod ich adresem. Dość powiedzieć że gdy dotarłem do strumienia i dostrzegli mnie
doglądający stada juhasi, wzbudziłem u nich duże zainteresowanie i rozbawienie, mi bynajmniej nie było do
śmiechu, gdyż należy pamiętać że nie miałem porządnych górskich butów, tylko lekkie obuwie sportowe.
Niskie i bez wiązania, jedynie wsuwane, toteż to powodowało że buty z łatwością zostawały w brei, co
oczywiście oznaczało że kolejny krok był zazwyczaj w skarpetce...w związku z czym musiałem zatrzymać się
na dłuższą chwilę nad strumieniem aby przywrócić sobie w miarę ludzki wygląd.
Ten wymuszony postój dał mi okazję na zagłębienie się w otaczający pejzaż, a był on doprawdy niesamowity.
Ogromne zielone przestrzenie pnące się wysoko pod niebo, zwieńczone świerkowym lasem. Pośrodku hali w
niecce terenu, w miejscu w którym siedziałem, szumiąc wiła się kryształowa wstęga strumienia. Hale
przechodziły pagórkami jedna w drugą. Po lewej stronie na skraju reglowego lasu stała dziś opuszczona baza
namiotowa. Widać było drewniane zabudowania, kuchni i stołówki. Na szczycie zielonego wzniesienia na
wprost mnie, stał stary rozłożysty Klon. Był on niesamowitą, trochę surrealistyczną dominantą pośród tych
spokojnych zielonych przestrzeni i nawet te przeklęte owce, ładnie się komponowały w tym tle.
Kiedy wreszcie udało mi się doprowadzić do porządku wyruszyłem dalej. Wszystko wokół było takie
fascynujące, wszystkiego byłem tak ciekaw, wciąż i wciąż chłonąłem te estetyczne i fizyczne wrażenia, z
ciągłym uczuciem niedosytu, wciąż chciałem więcej... Minąłem wspomnianego klona, muszę się tu przyznać że
opisując te pagórkowate hale z dołu, nie miałem pojęcia że owe pagórki są tak strome i wyczerpujące. W
zasadzie to nieźle się zasapałem. Kilkanaście minut później dotarłem do granicy hali, wchodząc w piękne, stare
lasy liściaste. Po kolejnych trzydziestu minutach sapania i mozolnego zdobywania wysokości, las zaczął się
zmieniać. Stare, powykręcane buki i klony coraz częściej ustępowały świerkom. W pewnej chwili
niespodziewanie las się kończył wyprowadzając mnie na sporą polanę, która dawała dobry wgląd w dalszy
przebieg szlaku. Zapowiadał się wyjątkowo atrakcyjnie i bezkompromisowo. Lekko skręcając w prawo, ostro
wyrywał w górę. Podszedłem bliżej, w miejsce gdzie zaczynała się właściwa wyrypa. Taa... wcale niezła będzie
zabawa. Jak to w Pieninach często bywa cienką ilastą warstwę ziemi rozmiękczyły deszcze, a z pośród tej
warstewki, im wyżej tym w większym stopniu, wystawały wyślizgane wapienne skałki. Już wiedziałem jak
mniej więcej potoczy się to wyjście, biorąc pod uwagę że moje wspaniałe sportowe butki, są tu równie
przyczepne jak niedzielne lakierki w zimie.
Ruszyłem. Już po trzystu metrach miałem za sobą pierwszy efektowny zjazd, w dodatku co tu dużo gadać
formy to nie miałem najlepszej... serducho chciało sobie wyraźnie poszerzyć przestrzeń w klatce piersiowej,
łomocząc nerwowo po jej ścianach. Nie ma co, pięknie, dawniej takie podejście robiłbym jednym ugryzieniem.
Jednak mimo wszystko, a właściwie również dlatego, byłem zachwycony tym wypadem. Przecież właśnie o to
dokładnie chodziło. O te niesamowite pejzaże, o walkę ze swymi słabościami, o tę krew wściekle pulsującą w
skroniach. Ponowiłem atak, tym razem wyraźnie już rozgrzany, poruszałem się o wiele sprawniej, co
oczywiście nie wpływało na powodowany bucikami, brak kontroli trakcji. To w końcu poskutkowało
przejściem na napęd, na wszystkie „cztery łapy”. Pomimo śmieszności wybranego sposobu poruszania, okazał
się on o wiele bardziej wydajny.
Po kolejnych trzydziestu minutach kąt nachylenia szlaku złagodniał, a ja ponownie mogłem wrócić do postawy
wyprostowanej. W chwilę potem dotarłem na zalesione siodło, stając przed drogowskazem. Znalazłem się w
rezerwacie Wysokie Skałki. Pomyślałem że z całą pewnością jego nazwa była jak najbardziej adekwatna do
charakteru ternu. Z siodła prowadził niebieski szlak na widoczny już szczyt Wysokiej. Podejście pod niego,
które miało trwać 15 minut, po raz kolejny i dziś jak miałem się przekonać nie ostatni, prowadziło stromą i
śliską wyrypą, oczywiście nie było nawet mowy abym tam nie wszedł. Znów więc sapiąc rozpocząłem walkę z
3
CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel
ciągnącą mnie ku ziemi grawitacją. W międzyczasie nad moją głową pogoda zaczęła się szybko zmieniać.
Wyraźnie spadła temperatura, sine, ciężkie chmury znów obniżyły pułap, coraz częściej zawadzając o korony
drzew. W końcu mijając krawędź lasu stanąłem na kopule szczytowej. Przede mną znajdowała się tablica
„Wysoka 1050m.n.p.m”. W normalnych warunkach roztaczałby się stąd zapewne niesamowity widok na
Pieniny, Podhale i Tatry. Lecz nie dziś... dziś to zwycięstwo miało jedynie wartość symboliczną, gdyż jedyne co
mogłem w tamtej chwili podziwiać to morze sinych chmur niespokojnie i szybko płynących wokół. Ruszyłem
z powrotem na siodło. Wkrótce stwierdziłem po raz kolejny pewną oczywistość, że schodzenie w takim terenie
jest o wiele gorsze i mniej naturalne niż wychodzenie. Gdy tam dotarłem przez chwilę rozważałem sytuację,
długa trasa, złe warunki pogodowe, marny odziewek. To oczywiście również miało wartość symbolicznego
rachunku sumienia, gdyż ja prawie nigdy nie zawracałem, co oczywiście w pewnych warunkach miało to swoje
złe strony, ale miało i dobre.
Ruszyłem dalej, szlak poza krótkimi odcinkami w miarę poziomymi, ostro opadał w dół, prowadząc po
mokrych wapiennych skałkach i gliniastym błotku. Pogoda nadal się pogarszała. Widoczność spadła do kilku
metrów, zrobiło się dość zimno. Idąc nie mogłem się nadziwić formie tych gór, góreczek... stosunkowo niskie,
jednak miejscami o charakterze wysokogórskim, ot takie pagórki z charakterem. Była to właśnie jedna z tych
niesamowitych cech całego Pienińskiego pasma. Cech która determinowała przecież to co ludzi tu przyciągało.
Przyciągało i mnie, były one taką trochę łagodniejszą, za to o wiele bogatszą w zieleń, miniaturą Tatr
Zachodnich. Hale, skałki, bory świerkowe i liściaste, głębokie przełomy potoków i wąwozy skalne. Regionalnie
należące do folkloru górali karpackich. To z tych powodów zajmują one w moim sercu miejsce szczególne.
Pogrążony w takich myślach, pnąc się to ostro opadając w dół minąłem kolejny szczyt – Borsuczny o
wysokości 939 m.n.p.m. Kilka minut później opuściłem las. Znalazłem się na skraju potężnej hali, której jednak
rzeczywistej wielkości nie potrafiłem oszacować ze względu na mocno ograniczoną widoczność. Co gorsza
dotychczas pojawiająca się i zanikająca mżawka zmieniła się w rzęsisty deszcz. Linia lasu który opuściłem,
biegła nieco grzbietu, kilkadziesiąt metrów poniżej hali. Był to młody, gęsty las świerkowy i w tej chwili
jedyna możliwość schronienia. Szybko wbiłem się pod niskie gałęzie, zrzucając plecak. Równie szybko
wyjąłem polar i lichą pelerynę, jedyną osłonę przeciwdeszczową jaką poosiadałem. Co gorsza nie miałem
nawet długich spodni... na dłuższą metę wyziębienie murowane. Pomimo wszystko nawet tak słaba osłona
sprawiła że poczułem się komfortowo. Potem jeszcze kubek gorącej herbaty z termosu, szybka kanapka i byłem
gotów do dalszej przygody.
Deszcz się wzmagał. Dotychczas biegnąca skrajem hali granica lasu skręciła w dół znikając w kłębach chmur.
Wrażenie było niesamowite, poruszałem się przepastną szczytową halą, z rzadka porośniętą pojedynczymi
krzewami. Jedynym śladem wskazującym kierunek drogi była słabo przedeptana ścieżka w zielonym kobiercu
równo przystrzyżonych traw, co zapewne było to dziełem mych białych beczących ulubieńców... Zatrzymałem
się wstrzymując oddech... to była właśnie ta magia gór, którą tak kochałem. Absolutna cisza przerywana
jedynie dźwiękiem kropel rozbijających się o moją pelerynę, oraz sennym zawodzeniem wiatru. Przede mną jak
i za mną znajdowała się pusta, idealnie harmonijna biała przestrzeń, nie zakłócona żadną formą ludzkiej
cywilizacji. Wrażenia potęgowały przewalające się halą kłęby chmur, sunące po niebie i ziemi, zacierające
granicę pomiędzy nimi. Cisza, szept wiatru, szept deszczu... czułem się dogłębnie obnażony, obdarty z
wszystkich masek jakie na co dzień nosimy tam w dole. Skruszony i pierwotny, z ogromnym respektem wobec
sił przyrody, wobec których teraz tak słaby stałem na tym górskim pustkowiu. To wszystko i mnie wyciszyło,
napełniając ich siłą, powoli ruszyłem dalej...
Po kilkunastu minutach poruszając się nadal szczytową halą, po lekko opadającym terenie, deszcz nieznacznie
osłabł. Niestety widoczność nadal nie uległa poprawie. Ścieżka zmieniła się w wyraźnie zarysowaną drogę,
którą ewidentnie używano do pędzenia stad owiec. Szlak uniósł się prowadząc mnie w górę, wpierw łagodnie,
potem coraz ostrzej. Szlak... to czy nadal się na nim znajdowałem było raczej kwestią umowną, gdyż już od
dawna nie mijałem żadnych znaków naziemnych, ani tyczek. Za to minąłem kilka rozwidleń ścieżki. Jednak
według mapy szlak w przeważającej większości prowadził przez partie szczytowe, halami, w związku z czym
nie chciałem opuszczać grzbietu. Wiedziałem że nawet gdyby szlak skręcił w końcu musiałby powrócić na
grzbiet przecinając trasę którą się poruszałem. Poza tym nie przerażała mnie perspektywa zgubienia gdyż w tak
niewielkim paśmie wystarczyło w ostateczności skierować się w którąkolwiek z dolin by natrafić na ludzi.
4
CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel
Ścieżka nadal prowadziła w górę, z chmur wyłoniły się jak zjawa białe wapienne skałki, poprzerastane kępami
trawy. I wówczas gdy byłem już blisko nich, gdy byłem już dość wysoko w stosunku do poziomu hali którą
dotychczas wędrowałem, stała się rzecz niezwykła. Z każdym krokiem grubość kłębiącej się pierzyny, stalowo
– sinych chmur, stawała się cieńsza. Z minuty na minutę przez chmury przedostawało się coraz więcej światła,
a ich kolor zbliżał się do białych, wówczas po zrobieniu kilku kolejnych kroków wszystko się zmieniło. To było
jak nagłe przebudzenie, nagłe wyrwanie ze snu, jak objawienie... nade mną było idealnie czyste błękitne niebo
z rozżarzonym słońcem. W kilka minut zostałem przeniesiony jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z
posępnej deszczowej krainy do tryskającej życiem i ciepłem. Urzeczony tym spektaklem natury rozejrzałem się
wokół nie dowierzając oczom. W dole zaledwie kilkanaście metrów poniżej szczytu, na którym się znalazłem
przewalały się gniewne grzywacze ciężkich chmur. Z tego morza wyłaniały się pojedyncze, bliskie i bardziej
odległe wyspy szczytów okraszonych białymi łatami skałek i zielonymi kępami roślinności, a nad nimi
absolutny błękit i spokój.
Jednak najbardziej niesamowity, który natychmiast wywołał u mnie przyspieszone bicie serca, był odległy plan
tego Bożego dzieła. Pode mną ścieląca się fala chmur sięgała daleko w pejzaż, gdzie w końcu stopniowo
ulegała poszarpaniu i rozmyciu odsłaniając przepastne zielone, lekko pofalowane pola, hale i świerkowe lasy
Podtatrza. Na krawędzi horyzontu, wyrastały one – moje ukochane z granitu nieba polskiego filary – Tatry. W
całej swej drapieżnej, nieokiełznanej majestatyczności. Od Tatr słowackich po polskie zachodnie. Łomnica,
Krywań, Mięgusze... wszystkie one. Wszedłem na sam szczyt, stając na niewielkiej skałce. Wokół tyle
przestrzeni, tu kipiące złością nisko falujące chmury, tam hale, wapienne ostańce, ta perspektywa olbrzymia i...
one. Sięgające nieba Tatry, tak blisko, prawie na wyciągnięcie ręki. To była magia gór w najczystszej postaci.
Czułem jak moje ciało staje się lekkie, a duch wolny. Szeroko uśmiechnięty rozsiadłem się wygodnie
pozwalając porwać swe zmysły temu pięknu.
Nie wiem ile czasu tak siedziałem. W pewnej chwili coś przykuło moją uwagę. Wysoko na błękicie nieba
szybował spokojnie jastrząb. Słyszałem jego kwilenie. Jego dźwięk, jego lot pięknie wkomponowały się w ten
krajobraz. Ptak złapał komin termiczny nad tym szczytem, wznosił się powoli, zataczając duże kręgi. W pewnej
chwili spikował w dół, obniżając lot do ośmiu może dziesięciu metrów nade mną. Mogłem już usłyszeć świst
powietrza w jego lotkach. Tak z całą pewnością był to jastrząb, piękny i dorodny. Zastanowił mnie powód tak
nagłego zejścia w dół, zazwyczaj oznacza to że ptak dostrzegł ofiarę. Jeśli tak to dlaczego zatrzymał swój lot w
połowie... nim zdążyłem rozwikłać tą myśl, ptak ponownie obniżył pułap lotu, tym razem do zaledwie dwóch,
trzech metrów nad moją głową. Czułem jak ciarki przeszyły mi kark, tak blisko. Tuż nade mną, myśli nabierały
tempa, dlaczego, co mogło przykuć tu jego uwagę, przecież na szczycie byłem sam... i wówczas pojawiła się ta
irracjonalna myśl. Ja – właśnie ja przykułem jego uwagę! Dlaczego...nagle pomyślałem że być może gdzieś
obok, ukryte pomiędzy skałkami w kępie traw jest gniazdo.
Czułem że ptak kręcąc nisko kręgi pilnie mnie obserwuje. Pokracznie się przesuwając po skałach rozglądałem
się za hipotetycznym gniazdem. Jednak nigdzie wokół go nie było, właśnie wówczas ptak głośno kwiląc ostro
zwalił się w dół. Zamarłem w bezruchu instynktownie wstrzymują oddech, czekając na uderzenie jego dzioba.
Jednak ptak trzepocząc skrzydłami usiadł na skale około... 50 cm ode mnie! Mógłbym go dotknąć. W tej chwili
cała moja wiedza jaką byłem sobie w stanie przypomnieć na temat ich zachowań legła w gruzach, okazał się za
mała i zupełnie odstająca od tego co właśnie się działo. Dlatego odrzuciłem racjonalizm, zdałem się całkowicie
na serce i instynkt. Powoli bez gwałtownych ruchów podniosłem głowę, patrząc wprost w jego przenikliwe
oczy. Wówczas cały mój lęk, cały dystans minął. Opanował mnie całkowity spokój. Nie myślałem, nie
rozważałem, po prostu czułem – myślałem sercem, a ono w tamtej wyjątkowej chwili całkowicie zjednoczyło
się z tym pięknym ptakiem. Jego spojrzenie... tak surowe, dumne, wolne i pierwotne. Wówczas sam nie wiem
do dziś dlaczego, wyciągnąłem powoli ramię w jego kierunku. Jastrząb nie poruszył się ani o milimetr, wciąż
patrząc w moje oczy, aż moja dłoń dotknęła jego piór. Przejechałem po nich delikatnie, uśmiechając się lekko.
Miękkie i sprężyste, poprzez nie czuć było jego szybko bijące serce. Znów spojrzałem w jego oczy. To było jak
porozumienie, jak zjednoczenie. Ptak zakwilił rozkładając w całej swej okazałości, silne skrzydła, ostatni raz na
mnie spojrzał i zerwał się do lotu.
Widziałem go jeszcze przez chwilę jak wznosi się wysoko a potem kierując na południe znika za jednym ze
szczytów. Zostałem sam z tym wszystkim co miało miejsce przed chwilą. Nie wiedzieć czemu usiadłem na
miejscu w którym jeszcze przed chwilą stał mój skrzydlaty gość. Tam pomiędzy głazami kilka centymetrów od
5
CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel
miejsca gdzie miał swe szpony, leżał obrazek z Matką Bożą. Znów poczułem te same dreszcze na karku, to
było jak dopełnienie magii tej chwili. To było jak nadanie jej sensu, choć wówczas nie do końca byłem w stanie
racjonalnie i w pełni pojąć jego przesłanie. Czułem jedynie że cała ta niesamowita sytuacja była dla mnie
niczym dar błogosławieństwa i opieki – opieki która jak się okazało w dalszej wędrówce była mi niezmiernie
potrzebna...
Powoli zbierałem się do ruszenia w dalszą część drogi. W czasie kiedy działo się to wszystko pogoda uległa
diametralnej zmianie. Dotychczas nisko ścielące się chmury podniosły się i gnane wiatrem popędziły na
południe. Zrobiło się znacznie cieplej, na błękitnym niebie leniwie snuły się białe cumulusy. Mogłem schować
pelerynę i polar, znów wędrować jedynie w koszulce. Mając głowę wciąż wypełnioną niedawnymi
wydarzeniami ruszyłem. Wpierw chciałem odnaleźć zagubiony w deszczu szlak. Kłopot w tym że ten
niesamowity szczyt na którym byłem pasował idealnie do kilku innych położonych w tym rejonie. Wiedziałem
że na pewno znajduję się w rejonie granicznym. To według mapy oznaczało że tak czy siak muszę w końcu w
pewnym momencie natrafić na właściwy szlak, jednak zżerała mnie ciekawość jak nazywa się ten szczyt na
którym to wszystko się wydarzyło.
Pomimo że zagubiony szlak w znacznej większości prowadził granicą państwową, było kilka miejsc w których
nasz polski szlak łączył się lub przecinał ze szlakami i ścieżkami słowackimi. Było również kilka miejsc gdzie
nasz szlak skręcał, chwilowo opuszczając szczyt grzbiet. Wśród tych miejsc rysowało się na mapie jedno
szczególne, miejsce w którym polski szlak skręcał omijając szczyt, jednak prowadziła na niego wyraźna
ścieżka. Szczyt ten leżał dokładnie pośrodku granicy, dlatego posiadał dwujęzyczną nazwę. To nasuwało
podejrzenie że właśnie na nim się znalazłem. Po opuszczeniu szczytu poruszałem się wąską prowadzącą przez
coraz bujniejsze zarośla i zagajniki ścieżką. Stan tej ścieżki jak najbardziej pasował do słowackich szlaków,
które są zazwyczaj mocno zaniedbane. I nagle... jest! A więc jednak! Przede mną na niewielkim głazie
znajdował się biało – żółte oznakowanie słowackiego szlaku. Chwilę później natrafiłem, na miejsce w którym
słowacki żółty szlak przecinał ścieżkę którą wędrowałem prowadząc według słowackich drogowskazów w
lewo w dół do wsi Vel'ky Lipnik, w prawo poprzez granicę i halę Huściawy do polskiej wsi Szlachtowej.
Miejsce tego rozwidlenia, znajdujące się na samej granicy miało status turystycznego przejścia granicznego.
Wszystko było więc jasne, moje podejrzenia były całkowicie trafne. Tuż przed właściwym podejściem pod
szczyt który właśnie opuściłem, zboczyłem z polskiego szlaku. Ścieżka którą się tu znalazłem była więc dzika,
jednak lepiej przedeptana niż nie jeden szlak (szczególnie słowacki), co właśnie wprowadziło mnie w błąd.
Jednak tak na siebie pocieszenie i usprawiedliwienie błędu, stwierdziłem że biorąc pod uwagę jej stan nie
byłem zapewne pierwszym który tak zrobił, no i oczywiście zważając na to wszystko czego doświadczyłem,
cieszyłem się że do niego doszło. Zresztą może właśnie tak miało być... szczyt na który trafiłem nosił nazwę
Ślachtovsky Vrch po słowacku i Wysoki Wierch po polsku, liczył sobie 899 m.n.p.m.
Stojąc na tym granicznym rozwidleniu miałem do wyboru podążanie nadal tą dziką ścieżką, która jak sądziłem
była zaznaczona na mapie, poruszając się wzdłuż granicy i zaliczając po drodze kolejny Polsko – Słowacki
szczyt Rabsztyn (Rabśtin) 847 m.n.p.m. lub zejście żółtym szlakiem na mój właściwy szlak niebieski w rejonie
hali Huściawa, omijając wspomniany szczyt. Po dłuższej analizie mapy doszedłem do wniosku że wracam na
niebieski szlak, gdyż ścieżka którą się poruszałem już nie opuści, aż do powrotu na szlak niebieski w rejonie
Cyrhle, gęstych zarośli i młodników. Również sam szczyt który mnie wabił Rabsztyn, według mapy był w
całości zarośnięty. Oznaczało to zero widoków, za to masę przedzierania się przez chaszcze. Ostatecznie
skręciłem więc w kierunku właściwego szlaku.
Przez jakiś czas poruszałem się liściastym młodnikiem, który stopniowo przeszedł w niski las świerkowy. Po
około trzydziestu minutach ostrego zejścia, teren ponownie złagodniał, a za drzew było już widać szerokie
zielone hale, te same które opuściłem. Dostrzegłem również rozrzucone po hali stare drewniane bacówki.
Słychać było beczenie owiec, ich dzwonki, oraz ujadanie psów pasterskich, byłem już pewny że jestem na hali
Huściawa.
Ujadanie psów pasterskich... no właśnie. Za każdym razem gdy je słyszałem przeszywał mnie dreszcz.
Ponieważ tak to się jakoś składało, że prawie podczas każdego takiego spotkania, któryś z nich szczególnie
blisko i głośno próbował zawrzeć znajomość z moim... tyłkiem. Nie inaczej było i tym razem. Jak tylko
6
CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel
dotarłem z rejon zagrody owiec, dwa potężne owczarki podhalańskie wypadły z bacówki głośno ujadając.
Stanąłem bez ruchu, pamiętając aby nie cofnąć się ani o krok, robiąc wszystko na co było mnie stać aby nie
wyczuły strachu. Wszystkie te zabiegi, nawet moje głośne krzyczenie nie przynosiły rezultatu, owczarki
najzwyczajniej w świecie wyszczerzając zębiska szarżowały dalej. Niewiele myśląc wykonałem zwrot
taktyczny, biegiem przeskakując zagrodę i wskakując pomiędzy kłębiące się owce. Psy dopadły ogrodzenia ale
ku mojej uldze nie zdołały go sforsować.
Wokół mnie przepychały się cudnie pachnące owieczki i wszystko by było wspaniale gdyby nie fakt że tuż
przede mną pośród beczących futrzanych łbów dostrzegłem rogi barana... To się nazywa wpaść z deszczu pod
rynnę... w tym momencie jednak byłem już jednak tak zezłoszczony i zdeterminowany że nie zamierzałem się
cofać. Nie wiem czy baran wyczuwał moją frustrację, czy po prostu był łagodnego usposobienia, jednak nie
zwracał na mnie większej uwagi. Spojrzałem pod nogi i poczerwieniałem ze złości, moje butki z takim trudem
wyczyszczone po poprzednim spotkaniu z owczym łajnem znów w nim tonęły! Brakowało mi w myślach
przekleństw na bace którego nigdzie nie było widać. Trwało to dobrych kilkanaście minut nim idąc spokojnym
krokiem wyszedł on, prowadząc inne stado, z lasu na przeciwległej krawędzi polany. Psy które mu
towarzyszyły natychmiast zwęszyły mój zapach i dołączyły do dwóch już mnie pilnujących.
Baca spokojnie pogwizdując podszedł z uśmiechem do zagrody i odganiając psiska uchylił jej wrota mówiąc:
„A szczęść Boże! Wicie co panoczku różne już dziwadła widziałem w tej zagrodzie ale jeszcze nika się tu cepr
nie złapał” – mówiąc to nie mógł się opanować śmiechu. Moja złość powoli opadała, również ustępując miejsca
śmiechowi. W końcu jakby tak z boku spojrzeć cały sytuacja wyglądał niczym dobry skecz. Gdy opuściłem
zagrodę baca przeprosił mnie za całą sytuację, tłumaczą że normalnie psy są zamknięte gdy go nie ma, ale że
pogoda dziś nie bardzo i ludzi na szlaku zazwyczaj wówczas nie ma zostawił je przed bacówką na chwilę, a
sam poszedł z dwoma innymi do lasu po kilka maruderów (owiec) które do zagrody nie chciały wrócić. W
ramach zadość uczynienia zaprosił mnie na oscypka i maślankę. Rozsiedliśmy się przed bacówką, rozprawiając
każdy po swojemu, o życiu w górach i o tym jak się czasy zmieniły.
Godzinę później gdy już dawno zniknął z mych ust ostatni cień smaku osypka, pogoda znów zaczęła się
pogarszać. Na razie nie wyglądało to groźnie, jednak mając na uwadze jak szybko następują tu zmiany trochę
się niepokoiłem, gdyż ciężkie granatowo-sine chmury nadciągające znad Tatr, oraz panująca duchota mogły
zwiastować burzę. Minąłem już wówczas Cyrhle (774 m.n.p.m.) oraz Łaźne Skały (773 m.n.p.m. - po
słowacku: Lazna Skala), zbliżając się do Witkuli (736 m.n.p.m.). Po prawej stronie hali, widziałem w dole, na
przeciwległym końcu doliny w jakiej leżała Szczawnica i pobliskie miejscowości, niewyraźnie rysującą się
sylwetkę mojego sanatorium – Papiernika. Otaczający teren zmienił się, rozległe, ukwiecone hale coraz częściej
były porośnięte niskimi zagajnikami. Również same hale były mniejsze, a krawędź lasu bliższa szlaku.
Minąłem niewielkie bezimienne wzniesienie, z którego miałem piękny widok na wijący się złotą od słońca
wstęgą Dunajec, oraz wyrastającą z niego wapienną ścianą Sokolicy i Góry Zamkowej. Byłem już w drodze
blisko sześć godzin, dodając do tego czasu godzinę na błąd w wyniku czego nadłożyłem spory kawał drogi.
Pogoda już ewidentnie się załamywała. Dotychczas doskonale widoczne Tatry zaczęły znikać za ścianą mgły.
Słońce na dobre przykryły grubą warstwą ciężkie burzowe chmury. Instynktownie przyspieszyłem, co biorąc
pod uwagę moją kontuzję nie było łatwe. Jednak po tylu już przygodach nie chciałem do nich dodać jeszcze
burzy w otwartym terenie. W końcu minąłem Witkule, co oznaczało że przede mną jeszcze tylko podejście pod
Szafranówkę i krótkie zejście na Palenice, gdzie znajdowała się kolejka krzesełkowa do Szczawnicy.
Teoretycznie nie więcej niż godzina do półtorej. Szedłem lasem gdy usłyszałem pierwsze przeciągłe, niskie,
pomruki zbliżającej się burzy. Niesamowity jest spokój jaki przed taką burzą pojawia się w przyrodzie. Wiatr
ustaje, ptaki milkną, powietrze gęstnieje, wszystko zamiera w bezruchu, wszystko wstrzymuje oddech w
oczekiwaniu na królową niebios i to co ze sobą przyniesie.
Czas płynął odmierzany krokami, zbliżając mnie do bezpiecznego schronienia na Palenicy, gdzie prócz
wymienionej kolejki znajdowało się prywatne schronisko. Towarzyszące, jeszcze niedawno bliskie pomruki
burzy, nagle ustały, ucichły. Zupełnie tak jakby nagle burza zmieniła zdanie, obrała inny cel. Ta zmiana trochę
uśpiła moją czujność, jednak nie przyrody, ta wiedział o wiele więcej, dlatego wszystko dokoła nadal
przepełniała atmosfera oczekiwania. Robiłem co mogłem aby szybko dotrzeć do celu, co biorąc pod uwagę już
nie tylko mój stan, ale stan szlaków po niedawnych obfitych deszczach było niełatwe i zakończyło się kilkoma
7
CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel
dynamicznymi poślizgami.
Zmieniła się również i sama struktura gleby, stała się niesamowicie gliniasta, grząska i lepka. Wokół butów
utworzyły się piękne, ciężkie błotne ranty. Momentami z trudem wyrywałem je z zasysającej brązowej brei.
Nagle zerwał się wiatr, zapewne widzieliście już jak liście srebrzą się tuż przed burzą, wiedziałem że to ten
moment, że zaraz się zacznie. Początek nie był jednak zbyt dynamiczny, wpierw zaczęło mżyć, w chwilę potem
basem znów zagrzmiało niebo. Wciąż jednak były to odgłosy na tyle odległe by nie wzbudzić we mnie lęku.
Zdawało się że i wiatr jest moim sprzymierzeńcem, gdyż sądząc po jego kierunku miałem nadzieję że zdoła
odepchnąć nadciągający front. Zatrzymałem się by ponownie ubrać pelerynę. Gdy pochylałem się nad
plecakiem z kieszonki w spodenkach wypadł mi obrazek Matki Bożej. Ta chwila, burza, ponowne załamanie
pogody, to wszystko sprawiło że fala niespokojnych myśli, bardziej instynktownych – podświadomych, zalała
mój umysł, wyraźnie podnosząc wyraźnie tętno.
Po kolejnych kilkunastu minutach byłem już blisko podejścia pod Szafranówkę. Właśnie wszedłem na otwartą
przestrzeń gdy wiatr raptownie ustał. Cisza... i nic więcej. Nagle stało się to o czym dotychczas, pomimo wielu
lat wędrówek po górach, jedynie czytałem i słyszałem od innych. Wszystkie włosy stanęły mi dęba, w ustach
poczułem metaliczny smak jodu, a pomiędzy nastroszonymi włosami zaczęły przeskakiwać niebieskie iskierki.
W nagłym olśnieniu z mojego gardła wydarło się – o boże! Już wiedziałem! Burza wcale nie znikła, wcale nie
ucichła, to ja wszedłem w jej centrum, do wnętrza silnie naładowanej chmury! Panika ścisnęła mi umysł,
panika którą za wszelką cenę starałem się zdusić. Co miałem, co powinienem zrobić? Zacząłem nerwowo
analizować co może przyciągnąć wyładowanie, metale, co mam metalowego, telefon! Wyłączyć telefon, gdzie
się schronić? Drzewa, to szaleństwo, pozostanie na otwartym terenie szaleństwo, więc iść, iść, byle nie biec, po
prostu iść. Łatwiej pomyśleć niż nakazać to ciału, które instynktownie szukało schronienia, które chciało
uciekać, więc to „iść” w rzeczywistości oznaczało prawie biec. Wiem, wiem że to błąd... moja skóra paliła mnie
od pojawiających się jaskrawo niebieskich iskier. Iść... w pewnej chwili, gdy już wspinałem się po
Szafranówkę, na gliniastej przełączce podjechały mi nogi, tym razem i w tym lęku, nie udało mi się nad nimi
zapanować i upadłem jak długi w błotko.
Gdy uniosłem głowę tuż przede mną znajdował się na skraju drogi kamień, na nim stalowy krzyż, a na
kamieniu napis... Tu zginął na miejscu rażony piorunem przewodnik... serce podskoczyło mi do gardła! Akurat
tu i teraz trafiam na ten pomnik gdy sam stoję w oku naelektryzowanej chmury i świece jak żarówka.
Przypadek? Nie wierzę w takie przypadki, moje myśli od razu zwróciły się w kierunku Wysokiego Wierchu,
jastrzębia i obrazka który miałem w kieszeni. Błyskawicznie się pozbierałem ruszając dalej. W ręce ściskałem
obrazek, a w myślach odmawiałem wszelkie znane mi modlitwy. Głupio by było skończyć jako grzanka tak
blisko celu... Wiatr przybrał na sile, stał się tak porywczy, że momentami utrudniał poruszanie, deszcz coraz
mocniej zacinał. Wiedziałem co to oznacza, opuszczam strefę ciszy – centrum burzy, wkrótce znajdę się na jej
skraju, wpadając w samo centrum zawieruchy. Wreszcie jest! Dobrze mi znany szczyt Szafranówki, na nim to
czego się obawiałem, zerowa widoczność, rzęsista ulewa i grzmoty wyładowań. I jeszcze coś, coś co w tych
warunkach napełniało mnie szczególnym przerażeniem górna stacja wyciągu narciarskiego, wysokie stalowe
konstrukcje, a obok trafo i słup wysokiego napięcia.
Miejsce w sam raz do ściągania wszelkich wyładowań. Byłem już bardzo zmęczony, każde trzy kroki do góry
oznaczały kolejny w tył, dotychczas gliniasta breja zmieniła się w rwące błotne potoki. Deszcz był tak silny że
jego grube uderzające krople sprawiały ból. Nie wiele widziałem, ale to co zobaczyłem było akurat tym czego
zobaczyć nie chciałem, poprzez ścianę chmur i deszczu dostrzegłem jak te same zjonizowane ładunki
elektryczne ślizgają się niebieskimi jęzorami po słupie wysokiego napięcia, aż nagle huk rozrywający bębenki
w uszach... huk tak donośny że wstrząsnął moimi wszystkimi trzewiami, równocześnie przerażająco jaskrawy
błysk, uderzenie i snop sypiących się iskier z trafionego gromem słupa. Słupa który znajdował się około
dwudziestu metrów przede mną, a co gorsza musiałem przejść tuż obok, by dostać się na drogę prowadząca do
schroniska na Palenicy.
Z umysłem i duszą rozdartą lękiem, nieubłaganie zbliżałem się do słupa. Znajdowałem się już około pięciu
metrów przed nim gdy ponownie się pośliznąłem. Wyszarpnąwszy dłoń z kieszeni by zamortyzować upadek,
wypadł mi z kieszeni obrazek – ten obrazek, co niesamowite i dziwne, biorąc poprawkę na gruby rzęsisty
deszcz, porwał podmuch wiatru. Wirując upadł kilka metrów obok, do dziś nie wiem czemu ale rzuciłem się z
8
CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel
całych sił do przodu, biegnąc a potem ślizgają się po błocie w miejsce gdzie leżał. W tej chwili niebo rozdarło
jaskrawe światło i wprawiający wszytko w drżenie huk, kilkadziesiąt metrów za mną, dokładnie w miejscu
gdzie jeszcze przed chwilą stałem, gdzie wypadł mi obrazek, skąd właśnie umknąłem, uderzył piorun,
rozsypując się w milion iskier. Dokładnie tam... to... gdybym nie odbiegł, gdyby nie obrazek – jednak byłbym
grzanką. Zaschło mi w gardle, leżąc w potoku błota ściskałem w dłoni obrazek, modliłem się, dziękując za
ocalenie. Czułem gdzieś w środku że to co najgorsze mam już za sobą, że jestem bezpieczny. No i cieszyłem się
że słup i trafo zostały za mną, a ja znajduje się już po drugiej stronie szczytu, że mam już przed sobą tylko
krótkie zejście do schroniska na Palenicy.
Pomimo że burza nie odpuszczała raz za razem wyładowując swą furię na szczycie Szafranówki, który został
za tyle, jak i pobliskich lasach, czułem że jej siła słabnie. Odstępy pomiędzy wyładowaniami były coraz
dłuższe, uderzenia błyskawic coraz rzadsze. Za to deszcz i wiatr przybrały na sile. To była już właściwie
jednolita ściana wody wzburzana jedynie porywami wiatru. Jednak coś się zmieniło, nie tylko w burzy,
zmieniło się we mnie, w moim sercu i umyśle. Pomimo całej sytuacji w jakiej się znalazłem, pomimo
niedawnego wstrząsu jaki przeżyłem, odczuwałem coś w rodzaju uniesienia duchowego, spokoju – sądzę że
błogosławieństwa. Bo tym właśnie myślę było to spotkanie z jastrzębiem, a może aniołem, na szczycie. I ten
obrazek – obrazek, dar tego jastrzębia, tego ducha gór, który poprzez to właśnie błogosławieństwo mnie
uratował. Obrazek... właśnie! Sięgnąłem do bocznej kieszeni spodenek do której go wcisnąłem w tamtej chwili.
Nie było go! Nagły dreszcz lęku przeszył moje serce, obrazek, talizman, nie mam go... zapewne zgubiłem go
na szczycie, gdy zatrwożony podnosząc się z błota chciałem się jak najszybciej oddalić. Talizman... nie. To nie
był talizman, taki termin zahacza zbyt blisko o gusła i zabobony, to był dar i błogosławieństwo. Dar który
wypełnił swe zadanie. Czułem że właśnie tak miało być, że tak miało się stać, że chodziło również o to abym
nie posiadał żadnego fizycznego dowodu na całe zajście, żadnego poza swą pamięcią i wiarą. Uśmiechnąłem
się gdyż przyszło mi na myśl, że pewnie gdzieś tam leży, obok tego słupa, że być może znów kiedyś, komuś
ocali skórę.
Schodząc w dół poruszałem się sięgającymi kostek błotnymi spływami. Moja peleryna była w wielu miejscach
podarta, stąd byłem dokumentnie przemoczony. Ponieważ te błotne atrakcje były tak głębokie, już dawno
sięgnęły ponad cholewkę butów, dlatego i w nich elegancko chlupało. Pomimo nadal silnego deszczu
widoczność się poprawiła, a pojedyncze grzmoty były już słabym echem, jeszcze nie dawnej furii burzy. W
odległości około dwustu metrów przed sobą zobaczyłem niewyraźny zarys budynku schroniska. Odczułem
ulgę... oczami wyobraźni widziałem już kubek gorącej, parującej, czarnej, kawy.
Wówczas pomyślałem że nie dobrze by było gdyby w schronisku był ktoś z sanatorium, a nie daj boże lekarze!
Było to jednak całkiem prawdopodobne, gdyż miejsce to ze względu na łatwy dostęp (bliska stacja kolejki
krzesełkowej) pełniło funkcję takiej „obowiązkowej atrakcji” dla przyjezdnych, co by mogli powiedzieć że byli
w górach, oraz częstą piwną metę dla tutejszych, również lekarzy... byłem już tak zmęczony i zmarznięty że
przestałem zwracać uwagę na jakiekolwiek kałużę i potoki błota, po prostu szedłem przed siebie. Uważając
jedynie na to by ponowie nie upaść.
Po kilkunastu minutach byłem już blisko drzwi do schroniska. Jako że obiekt w obniżeni terenu, toteż wszelkie
błotne spływy właśnie tam kończyły swój bieg. Zauważyłem jednak że nie była to tu sytuacja nowa, gdyż
wokół obiektu rozłożono, dodatkowo podbite deskami, drewniane palety, pełniące funkcję pomostów. Właśnie
wówczas, po tylu szczęśliwie powstrzymanych upadkach w ciągu ostatnich minut, tuż przed drzwiami
schroniska, zobaczyłem swoje własne nogi przed twarzą, po czym ległem jak długi, ześlizgując się po
obłoconych paletach pod same drzwi, na koniec uderzając w nie nogami. Zanim się pozbierałem drzwi
skrzypiąc się otwarły, podniosłem głowę uśmiechając się szeroko, siedząc zadkiem w błocie. Zapewne musiało
to wyglądać bardzo zabawnie, gdyż zgromadzone przy oknach twarze wybuchły śmiechem. Spojrzałem na
postać w drzwiach, był to nie kto inny tylko moja... rehabilitantka z Papiernika. Mój uśmiech zgasł, a pod
nosem mruknąłem, co za cholerny pech... Pani rehabilitantka podała mi dłoń mówiąc w kierunku sali - „Będzie
żył” i wybuchnęła śmiechem, zwracając się do mnie – „No... widzę że pan już odrobił ćwiczenia fizyczne”.
Taa... z całą pewnością, pomyślałem. Wszedłem do ciepłego, a co najważniejsze suchego wnętrza.
Godzinę później gdy deszcz zmienił się w słabą mżawkę, zadzwoniono do schroniska że uruchamiają kolejkę.
Przecież trzeba było zwieść całą gawiedź uwięzioną w obiekcie, z których znakomita większość dla zabicia
9
CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel
czasu zdążyła już wypić sporą ilość piwa. Gdy wtoczyłem się na peron kolejki, kapała ze mnie błotnista woda,
za mną zaś zostawały, piękne, błotne placki, toteż nic dziwnego że nie było chętnego do dzielenia ze mną
jednego krzesła (była to kanapa dwuosobowa), a obsługa kolejki gdy mnie zobaczyła, tak się litowała nad
moim wyglądem że zwieźli mnie na dół za darmo. Jadąc w dół jeszcze raz rozpamiętywałem to wszystko co się
wydarzyło, wszystko to co wniosła cała ta sytuacja w moje życie, w moją dusze. Jadąc w dół wracałem z
krótkiego szlaku, ale bardzo długiej podróży duchowej, dziękując za to że jadę, przecież mogłem już tam na tej
górze zostać...
autor: Sebastian Nikiel
14.09.2008
www.s-nikiel-mojegory.pl
e-mail: [email protected]
aktualizacja: 19.11.2016
10
CC - Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel