Niebo było tak gęsto upstrzone gwiazdami, że przy ich świet
Transkrypt
Niebo było tak gęsto upstrzone gwiazdami, że przy ich świet
Niebo było tak gęsto upstrzone gwiazdami, że przy ich świetle jasno odcinała się droga. Nigdy nie widział krajobrazu z taką precyzją i czystością. Deszcz, który spadł po południu, oczyścił atmosferę, zmył kurz. Patrzył w niebo i myślał, jak bardzo chciałby podziwiać ten cud przyrody i cieszyć się szczęściem. Za długo już wszystko w nim płakało, nawet zrobiło mu się przykro, że na świecie istnieją takie wzruszające widowiska, skoro nie mógł ich dzielić ani z Elisendą, która wyobrażała sobie, że on teraz śpi w szkole, ani z Rosą, która nie wie, że nie jestem skończonym tchórzem, ani z córeczką, której nie poznał. Zanim weszli na białą wstęgę drogi prowadzącej do Xivirró, pod skałą Fitera, blisko miejsca, gdzie kończy się ścieżka schodząca z Comety, dowódca oddziału, posępny, asturyjski górnik z błyszczącymi oczami, zahamował tak raptownie, że Oriol, który w tym czasie myślał o swoim nieszczęściu, wpadł prosto na niego. Cały oddział się zatrzymał i zapadła cisza sięgająca dna nicości. Oriol zrozumiał, że ci ludzie przyzwyczajeni są bez słowa skargi zamieniać się w kamienie. Może oni też w duchu płakali, ale potrafili wtopić się w pejzaż. Niechcący westchnął zbyt głośno i jakaś nerwowa ręka uszczypnęła go w prawe ramię, zmuszając go wymownie, by raczej się udusił bez powietrza, niż przestał być kamieniem. Zaraz pojął, dlaczego tak ważne okazało się milczenie. Z drogi, w którą mieli wejść, dochodził dźwięk szurania stopami i wesołego pobrzękiwania dzwoneczków. Kozy? Owce? Krowy? Usłyszał zachrypnięty głos pasterza, zanim cokolwiek dało się zobaczyć. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do nieco jaśniejszego pasma drogi, przekonał się, że wesołe owieczki to oddział żandarmerii, a baca – oficer w randze kapitana. Jak to możliwe, że patrolowali na tej wysokości? Coś musiało zmienić nastawienie dowództwa wojskowego tej strefy, bo dotychczas unikali zapuszczania się w góry Serra d’Altars i w obszary leśne, gdzie mogli ponieść dotkliwe straty, dysponując niewielkim polem manewru. Całe stado uzbrojonych po zęby owiec przedefilowało przed małym oddziałem partyzanckim, znacząco wzmocnionym przez miejscowego nauczyciela, który drżał jak osika. Głuchy, gęsty smród towarzyszył stadu niczym echo przypominające o jego przejściu. Po bardzo długiej chwili dowódca oddziału wstał. Oriol podszedł do niego: – Błądzą tak już wiele godzin. Zgubili się – wyszeptał tamtemu do ucha. – Dlaczego? – Nie wracają do Sort, maszerują nocą, bo złapała ich popołudniowa ulewa. – Skąd wiesz? – Nie czułeś smrodu mokrej wełny? Zgubili się! # Karabin maszynowy z ośmioma taśmami nabojów, po trzy granaty ręczne na głowę i osiem karabinów, powolnych, ale niezawodnych. Wracając po swoich śladach, oddział dziesięciu partyzantów zaczaił się na zakręcie drogi do Solanet. Dwaj mężczyźni wyznaczeni do obsługi karabinu maszynowego ustawili go na środku drogi i przetoczyli dwa głazy dla ochrony. Sygnałem do ataku będą dwa strzały, które unieszkodliwią bacę z juhasem, pasterza i pastuszka. Liczyli na to, że żandarmi, pozbawieni dowództwa, przestraszą się i rzucą biegiem w dół, uciekając przed kulami karabinu maszynowego i ośmiu pozostałych karabinów. Improwizacja nie pozwalała na nic więcej. Dowódca oddziału chciałby teraz mieć u boku porucznika Marcó, żeby pobłogosławił manewr taktyczny wymyślony przez nauczyciela, który okazał się nie taki głupi, na jakiego wyglądał. Najtrudniej było opanować niecierpliwe palce, żeby nie zaczęły strzelać, zanim cała kompania znajdzie się za zakrętem. Wtedy dwaj mężczyźni zeszli na drogę i zamknęli odwrót z drugiej strony. Dowódca oddziału wziął bacę na muszkę, rozległy się pierwsze strzały i karabin maszynowy zaczął pluć śmiercią. Oriol Fontelles, nauczyciel państwowy szkoły podstawowej, nie wiedział, że najlepszym sposobem planowania ataku z wojskowego punktu widzenia jest takie przewidzenie reakcji przeciwnika, by stać się jego ślepym przeznaczeniem, tak jak siostra Renata, ta upragniona. Oriol o tym nie wiedział, bo nigdy nie brał udziału w bezpośredniej akcji wojskowej, a kiedy ktoś przechodzi chrzest w boju, nie wprowadzają go w tajniki wojennego rzemiosła ale najwyraźniej mam dryg do strategii. Wyobrażasz to sobie? Uczyłem się na nauczyciela, a może zdobyłbym sławę jako... Nie mam teraz ochoty na żarty, Roso. Czy piszę do ciebie, czy do naszej córki? Nie wiem, chodzi o to, że koniecznie muszę się z tobą podzielić tym niesamowitym wrażeniem, kiedy patrzyłem, jak w sposób nieodwołalny szeregowi żandarmi, którym udało się ujść z życiem po pierwszych seriach z karabinu, uciekali na oślep w dół, strzelając do duchów ukrytych w najbliższych bukach, bo nie doczekali się instrukcji kapitana czy porucznika, co mają robić (baca padł od strzału w usta, a juhas leżał na ziemi sparaliżowany paniką), skakali po skałach, pomiędzy bukami, z nadzieją na ocalenie, bo z tamtej strony nie strzelano. A po trzydziestu krokach nadziei spadali łagodnie, z krzykiem zagłuszonym przez strzały na górze, z wysokości Forcallets, i tracili pamięć na białych głazach na dnie wąwozu, jakby wiedzieli, że to te same głazy, które Pere Serrallac obrabia z bezgraniczną cierpliwością, wykuwając z nich nagrobki. Jakby im się spieszyło do zamknięcia cyklu. Jakby już chcieli się ogrzać w lodowatym grobie. Oriol strzelał z mauzera, pewien, że zabił dwóch czy trzech ludzi. Trzech. Bez żadnych wyrzutów sumienia, bo widział przed sobą wielkie oczy małego Ventury, który patrzył na niego w ratuszu, chyba z nadzieją, że nauczyciel będzie miał więcej ikry i że go ocali. Czuł też spanikowany oddech wieśniaka z Montardit, latarnika, ale najchętniej zobaczyłby teraz przed sobą Valentína Targę. Wtedy wystrzelałby dwa magazynki w jego lewe oko, by przywrócić nieco radości wspomnieniu małego Ventury. Następnego dnia po wielogodzinnych poszukiwaniach, bo teren był trudno dostępny, władze zdołały zbilansować tę zdradziecką, tchórzliwą operację przeprowadzoną przez nieistniejących partyzantów, wrogów ojczyzny: szesnastu szeregowców z głowami roztrzaskanymi na dnie wąwozu Forcallets, jeden kapral, który zawisł na gałęzi buku niczym zwiędła oliwka, kiedy leciał w dół wesolutko, by roztrzaskać sobie głowę, czternastu szeregowców zastrzelonych, siedmiu unieruchomionych z powodu ran, a reszta, pobladła ze strachu, rozproszyła się, by się przekonać na własnej skórze, że samotne spędzenie nocy w lesie czy na górskiej polanie, z mauzerem w objęciach i oczami aż do bólu szeroko otwartymi, jest trudniejsze niż śmierć z zimna. A do tego jeden kapitan pozbawiony ust i jeden juhas ciągle jeszcze sparaliżowany strachem i tą drogą krzyżową, która na niego teraz czeka, bo na swoją obronę nie mógł wylegitymować się żadną raną, by nieco złagodzić wstyd własnego tchórzostwa. # Porucznik Marcó obrzucił spojrzeniem dowódcę oddziału i Oriola Fontellesa. Terminującego generała i szkolnego mądralę. – Dwunastu ludzi przeciwko ponad osiemdziesięciu żołnierzom po stronie wroga. – Spojrzał na podwładnego: – Zuchwałość nie jest cnotą wojskową. – Wszystko przemawiało na naszą korzyść. Idealne miejsce. – Wskazując na mądralę: – Ma chłop pojęcie, wie, co i jak. – Z podziwem: – To jego pomysł. – To nie jego rola – uciął krótko, patrząc na nich ponuro. Wskazał drzwi i dał im znak, żeby poszli za nim. Weszli do nieco większego pomieszczenia, w którym za podłogę służyły deszczułki z dawnego zadaszenia nad stajnią. W dawnych, marnych, ale szczęśliwszych czasach, bydło na dole grzało swoim ciepłem skostniałych z zimna ludzi śpiących na górze. Dziesięć ogorzałych twarzy czekało na nich już parę godzin. Ponurych twarzy. Porucznik Marcó bez wstępu przeszedł do wyjaśniania, na czym polega Wielka Operacja, dlaczego trzeba wzniecić tysiące zarzewi niepokoju w całej strefie, podobnych do tego, jakie udało im się rozpalić tej nocy, kiedy zlikwidowali cały oddział żandarmerii. Należało mnożyć akcje, działać im na nerwy w każdym miejscu i o każdej porze. – A Wielka Operacja? – Armia partyzancka opanuje cały półwysep, żeby obalić faszyzm. Cisza. Zbyt wielka i niepojęta sprawa dla garstki mężczyzn wycieńczonych codzienną ucieczką. – Jest aż tylu partyzantów? – Prowadzona jest rekrutacja za granicą. I w kraju. – Instynktownie, zerkając w stronę Oriola, ale tak, żeby ten nie zauważył: – Udało się przeprowadzić sporo akcji w ostatnich tygodniach. – Którego dnia? Z której strony? Kto dowodzi? Jakie są możliwości, żeby...? Co będzie potem? Chcecie podburzyć ludzi? Wiecie, że ludzie są zmęczeni? Oceniliście... – Nie wiem nic więcej. Rozkazano mi tylko to wam przekazać. – Dlaczego nie włączą nas do armii partyzanckiej? – Nasza rola polega na tym, by pełnić rolę wrzodu na tyłku faszystów, tak jak dotąd, tylko jeszcze bardziej. Ryzykujesz życiem, córeczko, żeby stać się wrzodem na tyłku. Mój główny cel na dzisiaj: stać się ogromnym czyrakiem na tyłku armii generała Franco i wszystkich faszystów.