Pająk z twarzą doktora Fischera Dla niej piekło Ravensbrück
Transkrypt
Pająk z twarzą doktora Fischera Dla niej piekło Ravensbrück
Pająk z twarzą doktora Fischera Dla niej piekło Ravensbrück, niemieckiego obozu dla kobiet, trwało cztery lata. Pamięć o nim towarzyszy Wandzie Półtawskiej do dziś. Anna Goc Jest ciepły wieczór, 7 maja 1945 r. Wanda i Krysia siedzą na łóżkach, które niedawno należały do esesmanów. Jedzą grysik, którego garść, zawiniętą w chustkę do nosa, przyniosły ze sklepu oddalonego 4 km od obozu. Zjedzenie jednego talerza zajmie im cały dzień. Kilka godzin wcześniej usłyszały męskie głosy. Najpierw: „Dziewczęta, jesteście wolne”. A potem: „Ty głupi, czego się drzesz? To trupiarnia!”. Na te pierwsze słowa czekały przez ostatnie cztery lata. Gdy wybrzmiały, Wanda leżała w rewirze (obozowym szpitalu), gdzie nasłuchiwała nocą, jak więźniarki zrzucają z łóżek trupy innych kobiet. „Umierały tak jedna po drugiej, aż wreszcie zdawało mi się, że już wszystkie nie żyją” – napisze we wspomnieniach. I choć dziś trudno o jej portret, który nie zaczynałby się od słów: „przyjaciółka Wojtyły”, to jeszcze trudniej o nawet jedną jej książkę, w której nie wracałaby do przeżyć z Ravensbrück. Lubi przewodzić Wanda Wojtasik (potem po mężu Półtawska), rocznik 1921. Najmłodsza z sióstr. Jak przyznaje, „córka tatusia”. „Koło Lublina nie ma gór, ale są takie pagórki. I to, że ja kocham las, to jest mój tatuś” – powie o rodzinnych stronach w dokumencie „Duśka. Filmowa opowieść o wyjątkowej kobiecie”. To ojciec w lutym 1941 r. uprosi strażników, by pozwolili Wandzie wejść na wieżę zamku w Lublinie (mieści on więzienie Gestapo) i zobaczyć z góry czubek jego głowy. Gdy ją aresztowali, jego głowa w kilkanaście godzin zrobiła się siwa. To on pod koniec czerwca 1942 r., w noc świętojańską, wyśle jej do obozu w Ravensbrück prezent imieninowy. Ona tak to będzie wspominać: „Pudło, które esesman otwiera: w środku biała koperta i znowu pudełko, a w nim – nie, tego się nikt nie spodziewał, ja też nie... W mocnym pudełku owinięte w białą bibułkę kwiaty – świeże, jakby w tej chwili zerwane biało-czerwone róże i pęk złotych kłosów”. W domu rodzinnym spoglądają na Wandę trzy posągi: Matki Boskiej, Mickiewicza i Piłsudskiego. Ma 15 lat, gdy w szkolnej sali gimnastycznej składa na ręce drużynowej Marii Walciszewskiej przysięgę, że jest gotowa umrzeć za ojczyznę. W szkole mówią na nią „Duśka” lub „Pułkownik”. Lubi przewodzić: na lekcjach (jest prymuską), na boisku (zwłaszcza gdy grają w piłkę ręczną), w harcerstwie (zostaje drużynową). Gdy wybucha wojna, jest konspiracyjną łączniczką. Rozwozi pocztę po okolicy Lublina. Ratując książki ze zniszczonej przez bomby w 1939 r. księgarni, pozna młodszą od siebie Krysię; za kilka miesięcy będzie się nią opiekować w obozie. Na lubelskim zamku Jej nazwisko pada podczas przesłuchań uwięzionych konspiratorów w styczniu 1941 r. Przychodzą po nią wieczorem 17 lutego, gdy odrabia lekcje. „Sześciu gestapowców przyszło po jedną dziewczynę” – powie potem. Gdy przesłuchanie się kończy, cieszy się, że nikogo nie „wsypała”. W więzieniu w Lublinie płacze, jak mówi, tylko dwa razy: gdy o drugiej w nocy dostaje – tuż przed przesłuchaniem – pięścią w twarz. Krzyknęła: „Mamo!”. „Będzie i mama” – odpowiedział oprawca. Od tej chwili prawie nie śpi. Uspokaja ją dopiero pierwszy ukryty w żywności gryps, który przychodzi z domu – a w nim wiadomość, że nikogo więcej nie aresztowano. Drugi raz płacze, gdy trafia do celi pełnej kobiet, po których chodzą duże białe wszy. „Szpagaty” – tak nazwie sobie więźniarki polityczne, z którymi dzieli celę. W jednej tłoczą się 53 kobiety. Gdy zaczyna brakować miejsca do spania, wymyślają z Krysią metodę „zjadających się węży”: kładą się na niewielkim stoliku, a więźniarki przywiązują je paskiem, by nie spadły. Później trafią do małej celi koło ubikacji. Palce dzieciobójczyni, z którą ją dzielą, będą się Wandzie nieustannie śniły. Ale dopóki są w jednej celi, śpi niewiele. „Jak mogłam, zasłaniałam przed nią Krysię. Wyobraziłam sobie bowiem, że może w nocy zechce udusić moją małą” – napisze we wspomnieniach. Wraz z Krysią należą do „bractwa czarnego stolika”: grupy dziewczyn, które pomagają sobie, nie tracąc nadziei. Mówią, że są „najmłodsze i najbardziej bojowe”. Po siedmiu miesiącach od aresztowania Wanda słyszy, że trafi do obozu. „O obozie nie wiedziałyśmy nic na pewno, a samo słowo kojarzyło nam się z czymś dobrym. Używałyśmy go dotąd jedynie na określenie pełnych radości i słońca obozów harcerskich” – wspomina. Gdy odczytano listę transportową, obie z Krysią odetchnęły. Myślały, że uniknęły śmierci. „Nie martw się, wyjazd do obozu traktuję jak wycieczkę krajoznawczą” – uspokajała matkę, której udało się uzyskać widzenie, by pożegnać córkę. Do Ravensbrück w Meklemburgii, na północ od Berlina, trafia 2 września 1941 r. – z zaocznym wyrokiem śmierci. Kaninchen, czyli króliki Ich transport wita w Ravensbrück zapach kwitnącej szałwii. „Aufzejerki” (z niemieckiego Aufseherin, nadzorczyni), które Wanda widzi po raz pierwszy, nazwie potem „kobiety-kruki”, „kobiety-wrony”. A mijające ich transport więźniarki w pasiastych ubraniach, z ogolonymi głowami i obojętnym wzrokiem – „kadłuby”. To one szepczą na widok nowej grupy: „Sondertransport”, transport specjalny. Wanda i Krysia wtedy jeszcze nie wiedzą, że oznacza to „transport z karą śmierci”. Byleby nie stać się takie jak one – myślą. Tego lęku nie pozbędą się do końca pobytu w obozie. I do końca będzie ich dziwiło każde „nieludzkie” zachowanie. I to, że gdy pęka worek z solą, więźniarki rzucają się na ziemię, by ją zlizać. I to, że zjadają obierki z ziemniaków. Wreszcie to, że potrafią o jedzeniu mówić ciągle, przywołując przed snem z pamięci ulubione przepisy. One z Krysią zawarły układ: nie rozmawiały o rodzinach, za którymi tęskniły, i o jedzeniu. Jeśli się udawało, czytały. Choć pierwsza książka, którą kupiły za bezcenne cztery porcje chleba, okazała się słownikiem grecko-rosyjskim. Jak wyzna w „I boję się snów” – pamiętniku z obozu, który napisze tuż po wojnie – płakała znów niewiele: „Zaledwie trzy razy przez cztery lata”. 18 kwietnia 1942 r. rozstrzelano pierwszą trzynastkę z ich transportu. Zobaczyły „małe czarne auto, które (...) zajeżdżało i zabierało skazane”. A potem zakrwawione ubrania koleżanek w pralni. 27 lipca 1942 r. wezwano kolejne: najpierw młode do 25. roku życia, później pozostałe. „Jakaś obca komisja, cywil i wojskowy, uporczywie patrzyła na nogi” – wspomina. Myślały, że idą na śmierć. Kilka dni później Wanda jako jedna z pierwszych leży w więziennym szpitalu, z zabandażowanymi nogami i gorączką 40 stopni. Przygląda się pająkowi, który błyszczy nocą w okiennej szybie. Ten sam pająk, tyle że z twarzą doktora Fritza Ernsta Fischera, jednego z kilku, którzy dokonywali na więźniarkach pseudomedycznych eksperymentów, będzie pojawiać się w jej snach. W kolejnych dniach łóżka rewiru się zapełniają. Więźniarki mają rany w tym samym miejscu: „wzdłuż prawej kości strzałkowej, 4-6 centymetrów powyżej kostki, nie szyte, długości około 15 cm”. Operacje polegały na rozcinaniu kończyny i wstrzykiwaniu serii zastrzyków, którym towarzyszyła gorączka, albo na bolesnym zabiegu zdejmowania okostnej. Kaninchen – króliki: tak zaczynają mówić w obozie na transport Wandy. Teraz ich czas będzie się dzielić na ten, gdy ból jest nie do zniesienia, i ten, gdy da się go wytrzymać – głównie po to, by pomagać innym więźniarkom, którymi po zabiegu nikt się nie zajmował. Ja, barometr Przed jedną z kolejnych operacji wybucha bunt. Pierwsze „nie” pada z ust Dziuby Sokulskiej. „Kochałyśmy niemal Dziubę za to odważne »nie pójdę«” – napisze Wanda. Na listę z następnymi nazwiskami kobiet, które mają się zgłosić do rewiru, reagują wszystkie dotąd okaleczone więźniarki. Formułują petycję do komendanta: czy wie, że w obozie operowane są zdrowe kobiety, i że prawo międzynarodowe tego zabrania. Zanoszą ją wspólnie: „Było nas około 50 w bloku, wszystkie jeszcze kulały, najsłabsze niosłyśmy na rękach, część szła o kulach... makabryczny pochód” – wspomina. Wtedy w obozie zaczynają mówić na transport Wandy „Króle”. Operacje udaje się odłożyć, ale nie na długo. Kolejne więźniarki są okaleczane w jeszcze gorszych warunkach. Operowane zaczynają myśleć: „i tak nas wykończą, (...) choćby przez rozum nie będą przechowywać żywych dowodów”. Zaczynają się ukrywać. Hasło „króle łapią” znał cały obóz. „Straszna gra w chowanego, która trwała do końca kwietnia 1945 r. Musiałyśmy zniknąć z obozu” – pisze. Choć walczyły o życie, dla niej nieustanne chowanie się było przeciwieństwem bierności. „Odżyłam” – przyznaje. „Inne nie rozumiały. Bogna mówiła, że się wygłupiam i nadrabiam miną, że zamiast się schować, to rżnę chojraka, ale ja nie mogłam wytrzymać ani chwili w schowku. Musiałam coś robić, działać, mieć poczucie, że coś mogę”. Gdy przyjeżdżają więźniarki „ewakuowane” (jak mówili Niemcy) z Auschwitz, Wandzie i innym operowanym kobietom udaje się przebrać w ubrania zmarłych w transporcie i wypisać atramentem na ramieniu ich numery (one w Ravensbrück nie były tatuowane). Wraz z nimi trafiają do Neustadt-Glewe, niewielkiego przyfabrycznego obozu, także w Meklemburgii. Tu walczą głównie z głodem. „Nie umiałyśmy z Krysią dostosować się do otoczenia. Oświęcimianki biły się o jedzenie. W Ravensbrück (...) walka o jedzenie nie była znana. Nie umiałyśmy się bić. Toteż nie dostałyśmy ani razu jedzenia”. Po kilku dniach traci przytomność i trafia do rewiru. „I leżąc tam z zimnym trupem Cyganki postanowiłam, że skończę medycynę. Brzmi to paradoksalnie: w chwili gdy umierałam z głodu, a śmierć była kwestią dni czy może nawet godzin, planowałam życie” – napisze. To tu usłyszy: „Dziewczęta, jesteście wolne”. 2 maja 1945 r. obóz zajmuje Armia Czerwona. Jest słoneczny dzień, 8 maja, gdy ruszają w drogę do domu. W powietrzu unosi się zapach kwitnących ziół. „Jakżebym chciała to zapomnieć: te dzikie oczy, zaczerwienione białka” – wspomina mężczyzn, przed którymi w czasie tej podróży często muszą uciekać. Wanda nazywa siebie wtedy „barometrem”: rozpoznaje, którzy są niebezpieczni. Co siedzi w człowieku Do Lublina docierają 28 maja. Już pierwszej nocy Ravensbrück wraca w koszmarach. „Śniły mi się te same dni po kolei, bez końca, aż trudno było pojąć, że tyle można prześnić w ciągu jednej nocy”. Wtedy zaczyna pisać wspomnienia „I boję się snów”. Odwiedzają ją matki zamordowanych w obozie kobiet. Wandzie wydaje się, że mają do niej żal, że to ona przeżyła. Czuje, że musi wyjechać. Wybiera Kraków. Zapisuje się na medycynę, psychologię i kurs filozofii św. Tomasza prowadzony przez dominikanów. We wrześniu 1945 r. podchodzi do egzaminu wstępnego na medycynę. Czyta po kolei każde pytanie i przez całą szerokość arkusza pisze: „Nie potrafię odpowiedzieć na żadne z tych pytań, siedziałam cztery lata w obozie koncentracyjnym i zapomniałam dokładnie, czego uczyli w szkole z tej materii, chcę być lekarzem”. Podpisuje się i wychodzi. Parę dni później odbiera zawiadomienie, że dostała się na Wydział Medyczny UJ. Przyznaje, że oddała się psychiatrii, bo chciała zrozumieć, co siedzi w człowieku. Medycynę kończy w 1951 r. Rzuca się w wir pracy – w szpitalu psychiatrycznym w krakowskim Kobierzynie, potem w Klinice Psychiatrycznej Akademii Medycznej. Pracuje tu do 1969 r., jest m.in. ordynatorem. W 1964 r. broni doktorat. Do 1972 r. pracuje też w Poradni Wychowawczo-Leczniczej przy Katedrze Psychologii UJ. Poświęca się poradnictwu rodzinnemu i małżeńskiemu. Do 2000 r. kieruje Instytutem Teologii Rodziny przy Papieskiej Akademii Teologicznej (dziś uniwersytet) w Krakowie, który wcześniej sama zakłada. W latach 80. jest też wykładowcą w Instytucie Studiów nad Małżeństwem i Rodziną przy Papieskim Uniwersytecie Laterańskim w Rzymie. Podczas studiów do egzaminu z fizyki pomaga jej przygotować się kolega, Andrzej Półtawski – tak poznaje przyszłego męża. Ślub biorą ostatniego dnia 1947 r. Wanda zaprzyjaźnia się z poznanym w konfesjonale księdzem Karolem Wojtyłą. Dzieje prawie 50-letniej przyjaźni opisze potem w „Beskidzkich rekolekcjach”. Gdy w 1962 r. dowie się, że ma raka piersi, Wojtyła prosi o modlitwę w jej intencji Ojca Pio. Jeszcze przed operacją nowotwór ustąpi. Wiem więcej W jej książkach i wspomnieniach dominują dwa wątki z życia: pobyt w obozie i przyjaźń z Wojtyłą. Obrazy z Ravensbrück wracają nieustannie. Gdy podczas badania pielęgniarka powie jej: „Ale to proszę zdjąć” – wskazując na medalik z Matką Boską – Wanda się oburza. I przywołuje przesłuchanie, podczas którego gestapowiec zerwał jej z szyi medalik. Gdy do jej gabinetu przychodzą matka z córką, która chce operacyjnie zmniejszyć piersi, Półtawska w odpowiedzi przywołuje obrazy wychudzonych kobiet z obozu. A gdy jej córka bawi się z psem, ociera zwilgotniałe od potu czoło. I myśli o psach esesmanów. Po tym, co przeżyła, ma też pewność, że są problemy, wobec których nie może pozostać obojętna. Gdy wychodzi na jaw sprawa Juliusza Paetza – ówczesny arcybiskup Poznania molestuje kleryków – to ona powiadamia o niej Jana Pawła II. Jest tą, która współkształtowała myślenie o rodzinie w Kościele. Gdy niedawno pisze „Deklarację wiary lekarzy”, inicjuje akcję zbierania pod nią podpisów i sugeruje wyrycie jej treści na kamiennych tablicach – jako wotum wdzięczności za kanonizację Jana Pawła II – ma już blisko 93 lata. I tę samą potrzebę działania, o której pisała relacjonując to, co działo się w obozie. W liście objaśniającym deklarację przyznaje, że „wie więcej”. I że to zobowiązuje. Korzystałam z filmu dokumentalnego „Duśka” (reż. Wanda Różycka-Zborowska, wyd. Edycja Św. Pawła 2011) i książek Wandy Półtawskiej: „I boję się snów” (1962), „Samo życie” (1994), „Stare rachunki” (2001), „Z prądem i pod prąd” (2001). Artykuł został opublikowany na łamach „Tygodnika Powszechnego”, w numerze 19, w wydaniu z dnia 10 maja 2015 r.