printfriendly__prawo..
Transkrypt
printfriendly__prawo..
Jeden kowal może zdecydować o losach (globalnej) wioski, czyli mapy Google w sporze granicznym | prawo http://prawo.vagla.pl/node/9265 November 18, 2010 Odnotuję to, jako ciekawe zjawisko: w wyniku "błędu" na mapach dostarczanych przez Google mamy do czynienia z kryzysem na granicy między Kostaryką i Nikaraguą. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że informacje o przebiegu granic państw na tych mapach dostarczone zostały przez amerykański Departament Stanu. Za jakiś czas może będziemy mieli do czynienia z sytuacją, w której dostawca informacyjnych usług (usług społeczeństwa informacyjnego) po prostu wyświetli na ekranach monitorów, telefonów i tabletów mały komunikat, który będzie współczesnym odpowiednikiem znanego z bajek ultimatum smoka: "macie mi tu co rano przyprowadzać nową nadobną dziewicę do zjedzenia, albo..." Generalnie spór graniczny między Kostaryką a Nikaraguą jarzył się od pewnego czasu. Prowadzono negocjacje. Teraz zaś pojawił się pretekst do medialnych doniesień: oto żołnierze z Nikaragui zajęli wyspę Calero. Sama Kostaryka nie ma wojska, zatem zajęcie odbyło się bez problemów. Pretekstem było to, że na mapach Google granica przebiega(ła) w inny sposób, niż w archiwach kartograficznych obu spierających się państw. Wydaje się, że to nie jedyny raz serwis kartograficzny Google zmienia granice. Gazeta.pl w tekście Google znów zmienia granice państw. Tym razem inwazji nie będzie odnotowuje: Kompania z Mountain View przyznała, że pomyliła się dwukrotnie. Najpierw na mapach Google w serwisie googlemaps mała wysepka - zwana przez Hiszpanów Perejil, a przez Marokańczyków - Leila - widniała jako część Maroko. Niedługo potem Google zrozumiało swój błąd i...przyznało kawałek lądu położonej po drugiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej Hiszpanii. Problem w tym, że wyspa do Hiszpanii także nie należy. Kto ma informację, ten ma władze. Wydaje się, że dziś informacje ma Google. Przy czym przecież Google nie "ma" tej informacji, a jedynie ją prezentuje. Jeśli jest jedynym źródłem określonych danych, to staje się "źródłem referencyjnym", na którym roszczenia mogą opierać przeróżni zainteresowani. Konflikt o granice kostorykańsko-nikaraguańską z perspektywy Polski wydaje się dość daleki i mało istotny. Gorzej, jeśli na mapach Google inaczej przebiegałaby granica w rejonie Śląska Cieszyńskiego, albo gdzieś w Bieszczadach. Zjawisko wzbudza zadumę. Być może kiedyś ktoś uzna, że należy zaognić gdzieś na świecie sytuację dla jakichś własnych celów, a pretekstu i argumentów dostarczy mu hasło w Wikipedii. Ktoś inny może postanowi kwestionować powszechne wybory w jakimś kraju, ponieważ w serwisie Facebook przycisk "lubię to" wcisnęło więcej użytkowników, niż obywateli państwa, w którym wybory się odbywały. To kolejny przyczynek do debaty na temat podmiotowości korporacji w prawie międzynarodowym publicznym (por. Suwerenność korporacji w prawie międzynarodowym publicznym). Przypomniał mi się też argument, który wykorzystywano we Francji, gdy przekonywano do konieczności tworzenia europejskiej biblioteki cyfrowej: czy chcielibyście, by wasze dzieci uczyły się o Rewolucji Francuskiej z amerykańskich książek? Google ponoć już ma dostęp do wszystkich wydanych na świecie książek, a przynajmniej wie ile ich wydano... Jako niedawny nabywca Galaxy Taba (por. Kontrola i ograniczenia dystrybucji informacji w świecie mobilnego internetu) zastanawiam się, kiedy w Polsce będzie dostępna nawigacja Google. Na razie jej nie mamy (chyba, że pójdziemy tropem rozwiązań ujawnianych w "hackerskich źródłach"). W Polsce nie możemy też kupować w iTunes. Po prostu Apple nie uważa naszego rynku za istotny, a może ma inne powody. Ale załóżmy, że są jakieś usługi, które dla mieszkańców jakiegoś kraju są dostępne, mieszkańcy się do nich przyzwyczaili, usługi i informacje z określonych źródeł stały się istotne dla życia społecznego na danym terytorium. Wystarczyłoby przecież tylko odciąć na chwilę członków społeczności od tych usług, by pokazać, że można... Ileż można wynegocjować w takiej sytuacji! Czy to science fiction? A czy to trochę nie przypomina krótkich negocjacji prowadzonych niedawno przez YouTube z the Performing Right Society w Wielkiej Brytanii (por. Kto komu i za co: nieoczekiwana zamiana miejsc w Wielkiej Brytanii)? Polska Policja postanowiła silnie zaznaczyć swoją obecność w serwisie Facebook, Kancelaria Prezesa Rady Ministrów udziela się aktywnie w YouTube i na Twitterze. Nawet na głównej stronie Biuletynu Informacji Publicznej (czyli "urzędowego publikatora") urzędnicy zaznaczają lokalizacje zobowiązanych do udostępniania informacji publicznych na mapach Google... Mapy te wykorzystywała również Kancelaria Prezydenta RP. Korporacja Google wzięła polskie Ministerstwo Gospodarki. Nie mam nic do Google. Zastanawiam się tylko, jakimi motywami kierują się urzędnicy? Nie chodzi mi o rzeczników prasowych (por. MEN przy Al. Gestapo nie jest winą rzecznika ministerstwa), tylko tych, którzy podejmują decyzje. A o co chodzi z tym kowalem w tytule? Ponoć w "globalnej wiosce" potrzebny jest tylko jeden kowal (por. również BBC zagraża niezależnemu dziennikarstwu, czyli czas zastrzelić królewskiego kowala, by przejąć kuźnię). Jak wygląda granica pomiędzy Kostaryką i Nikaraguą w OpenStreetMap? Ta granica jest wszak na tych mapach ujawniona, tylko właściwie na jakiej podstawie? A jak się to ma do map dostarczanych przez Microsoft w serwisie Bing Maps? Więcej na temat konfliktów kartograficznych związanych z mapami Google: