12 La Belle Dame Sans Merci

Transkrypt

12 La Belle Dame Sans Merci
12. LA BELLE DAME SANS MERCI
Na czwartkowe przedstawienie do Palais Garnier przyszłam o wiele za wcześnie, ale
nie mogłam wytrzymać w pałacu rodziny de Chagny. Ani Mariny, ani Pedra jeszcze nie było.
Drogą, którą pamiętałam tak dobrze, że trafiłabym tu po ciemku, weszłam tylnym wejściem
dla pracowników i dalej, znajomym korytarzem, w stronę przeszklonej portierni, gdzie
dyżurował stróż.
- Mademoiselle Daaé! – ucieszył się na mój widok stary woźny; nie zmienił się od lat,
tak jak wiszące na ścianach przykurzone portrety artystów, których sława dawno odeszła w
niepamięć. – Dyrektor Gailhard polecił mi, żebym dał pani klucz do pani garderoby, kiedy
tylko pani przyjdzie.
Zauważyłam, że powiedział „dyrektor”, mimo że przecież oficjalnie Pedro nie był już
dyrektorem teatru. Najwyraźniej pracownicy również nie mogli pogodzić się z tą zmianą.
Uśmiechnęłam się.
- Dziękuję, ale chyba nie powinnam. Nie jestem już pracownicą Opery. Chyba
zaczekam na Monsieur Gailharda na korytarzu.
- Ależ proszę tak nie mówić – nalegał woźny. – W Palais Garnier jest pani zawsze u
siebie. Wie pani, że od dziesięciu lat nikt nie używał tej garderoby? Bali się przekleństwa. –
Pokiwał głową.
- Przekleństwa?
- Oczywiście. Chyba nie ma na świecie bardziej przesądnych ludzi, niż ludzie teatru. A
tu, no cóż... Wszyscy sądzili, że stało się pani coś złego. Śpiewaczka, porwana ze sceny,
podczas przedstawienia. Przepadła jak kamień w wodę – wiele osób szeptało, że została
pani zamordowana, że to była jakaś krwawa zemsta. Żadna inna artystka nie chciała
ryzykować pójścia do pani garderoby. Kiedy policja skończyła dochodzenie i zamknęła
sprawę nic nie rozwiązawszy, dyrektor Moncharmin kazał tam posprzątać i tak ten pokój stał
zamknięty przez wiele lat. Dopiero niedawno dyrektor Gailhard pozwolił go używać jednej
młodej chórzystce, która się chyba samego diabła nie boi.
- Aminie Bernard? – domyśliłam się.
- W rzeczy samej! Zna ją pani?
- To moja przyjaciółka. Właściwie, skoro teraz to jej garderoba, chyba mogę tam na nią
zaczekać – powiedziałam nieśmiało.
- Proszę, tu jest klucz. – Woźny podał mi stary klucz z drewnianym breloczkiem, na
którym wypalony był numer. Tak, to moja dawna garderoba.
- Proszę przekazać Mademoiselle Bernard, że tam na nią czekam – poprosiłam.
Ruszyłam korytarzem, z czułością patrząc na stare, brudne lamperie.
- Mademoiselle Daaé – zatrzymał mnie stróż zanim uszłam kilka kroków. To takie
dziwne, znowu słyszeć swoje dawno nieużywane nazwisko, pomyślałam. Przystanęłam.
293
- Mam tu jeszcze coś dla pani. List. – Wyciągnął rękę z kopertą przez okienko w
służbówce.
- List? – zdziwiłam się odbierając przesyłkę. – Od kogo?
- Zostawiła go jakaś dama – odpowiedział woźny.
Podziękowałam i poszłam na piętro, a potem do końca korytarza, gdzie mieściła się
garderoba. Drżącymi z emocji palcami przekręciłam klucz w zamku i zapaliłam światło.
Wewnątrz było prawie pusto, zostały tylko meble, całą resztę moich szpargałów zapewne
wyrzucono na śmietnik. Widok starej toaletki i stojącego przy niej krzesła, złożonego
malowanego parawanu zasłaniającego drzwi do ciasnej umywalni, dwuskrzydłowej szafy na
kostiumy i zakurzonej sofy przywołał dawne wspomnienia. Na blacie toaletki stało trochę
kosmetyków – domyśliłam się, że należały do Mariny. Z niedomkniętej szafy wystawał
fragment jakiegoś jej kostiumu, a na kanapie leżał zwinięty niedbale wełniany pled w szkocką
kratę.
Podeszłam do lustra w prostej, drewnianej ramie, które zdawało się zajmować pół
ściany pomiędzy szafą a toaletką. Zaczęłam dokładnie badać dłońmi obrys ramy, w nadziei,
że znajdę jakiś mechanizm, który otworzyłby je od tej strony - bezskutecznie. Co ja bym dała,
żeby przejść teraz wąskim korytarzem do Demeure du Lac - tak blisko, a przecież tak
daleko. Nie miałam przy sobie klucza do drzwi przy ulicy Scribe, a gdybym próbowała dostać
się tam jeszcze raz przez zapadnię w trzeciej piwnicy, musiałabym z powrotem wspinać się
przez dziurę w suficie. To bezcelowe, westchnęłam, zresztą zaraz pewnie przyjdzie Marina.
Wzięłam do ręki kopertę i otworzyłam ją, używając nożyka do papieru, który znalazłam
pomiędzy szminkami i słoiczkami z różem. Kartki złożone były bardzo porządnie, część z
nich spięta razem.
Kochana Christine!
Proszę, spróbuj mnie zrozumieć, spróbuj mi wybaczyć. Przepełniają mnie takie wyrzuty
sumienia, że prawie nie jestem w stanie o tym myśleć, a co dopiero pisać. Czynię to
wyłącznie ze względu na Ciebie - milczenie bowiem doprowadza mnie tylko do jeszcze
większej rozpaczy.
Zdaję sobie sprawę, że możesz być zawiedziona – masz do tego całkowite prawo.
Kiedy pomyślę, jak bardzo musiałaś czuć się rozczarowana, chce mi się krzyczeć z bezsilnej
złości na siebie. To wszystko odbyło się tak szybko, tak niespodziewanie, że zdaje mi się
wręcz, że nastąpiło samo, bez udziału mojej woli – choć oczywiście mam świadomość, że
tylko się okłamuję. Może to było Przeznaczenie, a może po prostu moja głupota, upór i
tchórzostwo.
Zastanawiam się, co dalej będzie z moim życiem. Czuję się jak kapitan statku, który
stracił swój ster, a teraz morskie fale miotają nim bezładnie, grożąc katastrofą. Tęsknię za
bezpieczną przystanią; za tym, żeby dopłynąć do spokojnych, zielonych brzegów wyspy,
którą moje skołatane serce uzna za swój dom. Wydarzenia ostatnich dni, spotkania i
294
rozmowy, postawiły wiele rzeczy w innym świetle. Potrzebuję teraz trochę czasu, żeby to
wszystko przemyśleć.
Jeśli możesz, proszę, okaż mi cierpliwość. Marny ze mnie Anioł,
nawet jeśli nim jestem, Bóg spalił moje skrzydła – a nowe rosną tak bardzo powoli. Wiem
jednak jedno – nie potrafię żyć bez tego, co jest samą istotą mojego życia. Przysięgam Ci, że
wrócę; chociaż przecież i tak myślami jestem zawsze przy Tobie.
Przyjmij proszę ten wiersz, na wspomnienie dawnych, szczęśliwszych czasów. Mam
nadzieję, że nie utraconych bezpowrotnie. I spróbuj nie gniewać się na mnie – nie mogę
znieść myśli o tym, że sprawiam Ci jakąkolwiek przykrość.
Kocham Cię, jak zawsze,
E.
- Biedna Elwira – szepnęłam.
Oczywiście, że poczułam się trochę zła na nią, ale nie musiała przecież tak wylewnie
mnie przepraszać. Rozumiem, że małżeństwo jest dla niej bardzo trudną rzeczą, a postawa
rodziny dodatkowo sprawia, że czuje się osaczona. Gdyby można było zostać
korespondencyjną żoną, Elwira byłaby niedościgniona. Kiedy o tym pomyślałam, zrobiło mi
się trochę weselej. To chyba rzeczywiście była prawda - Angel Deverell najchętniej
rozpisałaby swoje życie z Raoulem na dialogi, akapity i strony powieści; miałaby wtedy pełną
kontrolę. Znaleźliby bezpieczne schronienie pomiędzy wytłaczanymi w skórze okładkami
książek, kłócąc się i godząc, dyskutując i kochając się bez końca, w zaczarowanym świecie
słów, gdzie Elle czuła się najlepiej. Tam, gdzie nie byłoby innej cielesności niż papier i farba
drukarska, gdzie nie dopadłyby ich te wszystkie brudne, obrzydliwe, fizjologiczne substancje
– krew, pot, łzy. Mokre, cielesne łzy, które teraz – mogłam to zobaczyć – rozmazywały tylko
tusz na kartce, starannie zapisanej na maszynie.
To ciekawe, że nawet swoje przeprosiny Elwira napisała na maszynie. Może bała się,
że zadrży jej ręka, a może po prostu zredagowała ten list jak staranną inscenizację, kolejną
stronę powieści, w którą pragnęła zamienić swoje życie. Nie powinnam tak myśleć, zganiłam
sama siebie, to niesprawiedliwe. Rozumiem, że moja przyjaciółka czuje się zagubiona, że
ucieka jak osaczone zwierzę w jedyne bezpieczne miejsce, które zna – do swojego
mitycznego Girton College. Wierzyła, że tam, wśród bibliotecznego kurzu, odnajdzie
utracony spokój. Żałowałam, że wyjechała bez pożegnania, ale miała rację – wypadki
potoczyły się tak szybko. Czy potrafiłabym jej poradzić, gdyby zwróciła się do mnie po
pomoc? Pewnie nie – westchnęłam. Jak mogłabym udzielać jej rad, kiedy moje własne życie
było ostatnio równie pozbawione harmonii, jak jej własne.
Ciekawe, co to za wiersz – pomyślałam i sięgnęłam do leżącej obok broszurki, którą
tworzyły spięte kartki. „Wigilia świętej Agnieszki” – no tak, rozmawiałyśmy o tym wierszu, ale
odczytała mi tylko ostatnią strofę. Ale przecież pamiętałam dobrze, jak powiedziała, że
autorem był Lord Tennyson, a tutaj wydrukowano inne nazwisko - John Keats. Zdziwiłam się.
Słyszałam oczywiście wcześniej o jednym z największych poetów romantycznych Anglii, ale
295
jego wiersze wydawały mi się zbyt trudne, kiedy próbowałam je czytać. Gdy byliśmy w
Rzymie, Erik z niekłamaną satysfakcją poinformował mnie, że sprzęty w mieszkaniu, w
którym zmarł Keats – położonym zresztą niedaleko naszego palazzo przy Schodach
Hiszpańskich – zostały po jego śmierci spalone na osobiste życzenie ówczesnego papieża.
Znowu przypomniałam sobie o Rzymie. Co myśmy narobili, Prospero... Może ja też
powinnam napisać list z przeprosinami.
Przeprosiłabym go za wszystko, byleby tylko wrócił do mnie. Miał rację, ja naprawdę
nadawałabym się na Gildę. Nie ma takiej rzeczy, która zachwiałaby moją miłością. Książę
Mantui wykorzystał zakochaną w nim dziewczynę, poniżył ją, zdradził, wyśmiał, a ona i tak
go kochała. Kiedy Rigoletto, powodowany zemstą za zbrukaną niewinność córki, wynajął
płatnego zabójcę żeby ukarał wiarołomcę, Gilda dała się zabić za niego. Morderca oddał
mścicielowi worek z innym ciałem niż to, za które ten zapłacił. To dlatego na końcu opery
Rigoletto miotał w niebiosa swoje przekleństwo – zrozumiał, że nieświadomie przyczynił się
do śmierci ukochanej córki.
Westchnęłam ciężko i zaczęłam czytać ten wiersz, który przysłała mi Elwira. Był długi i
napisany dość skomplikowanym językiem, oczywiście po angielsku. Wyrafinowane
słownictwo sprawiało, że czytałam bardzo powoli, zastanawiając się nad znaczeniem
wyrazów. Czytałam półgłosem - wydawało mi się, że w ten sposób łatwiej mi będzie go
zrozumieć, a przy okazji mogłam rozkoszować się piękną, klasyczną formą o regularnym
rytmie i idealnych, precyzyjnie splecionych rymach.
Pierwsze strofy przedstawiały obraz trzaskającego mrozu w środku zimy i starego
kościelnego odmawiającego różaniec za grzeszników, podczas gdy w zamku trwały
przygotowania do wystawnej uczty. Mimowolnie znowu spojrzałam w stronę lustra. Tamtej
nocy, gdy tafla szkła usunęła się, też było bardzo zimno. Nie pamiętałam dokładnie daty, ale
teraz przyszło mi do głowy, że może to było właśnie 20 stycznia, w wigilię świętej Agnieszki –
chociaż nie, chyba wciąż była jesień, chociaż na ulicach leżał już pierwszy śnieg. To z
pewnością była jesień, przecież karnawałowa maskarada odbyła się znacznie później.
Czytałam dalej, o rytuałach, które musiała odprawić przed zaśnięciem panna, jeśli
chciała, żeby w nocy przyśnił jej się ten, który jest jej przeznaczony. Panna w tym wierszu
miała imię – Madeline. Zadrżałam.
- Jak miała na imię twoja matka? – zapytałam łagodnie, siedząc otulona w koc w
Demeure du Lac, gdy Erik przyniósł mi garść delikatnych chusteczek obszytych nieco
przyżółkłą koronką. W rogu każdej z nich wyhaftowany był monogram: M. Czułam się
przeziębiona i męczył mnie ostry katar.
Erik odwrócił się ode mnie i patrzył w płonący w kominku ogień. Milczał tak długo, że
nabrałam całkowitej pewności, że moje pytanie trafiło w sedno.
- Madeleine – odpowiedział w końcu, odwracając się w moją stronę. Coś w jego głosie w sposobie, w jaki wypowiedział to imię - sprawiło, że poczułam niepokój. Zastanawiałam
296
się, czy powinnam dalej go wypytywać, ale nagle zdałam sobie sprawę, że cała jego
sylwetka wyraża tłumione oczekiwanie - jakby przygotowywał się na cios, który nieuchronnie
musi nadejść.
- Czy masz może jej podobiznę? – zapytałam, patrząc na niego uważnie.
Erik rzucił w moją stronę krótkie spojrzenie, a potem zamarł bez ruchu, jakby miał
nadzieję, że moje słowa rozpłyną się w powietrzu. Nagle szybkim ruchem sięgnął do stojącej
na kominku szkatułki i wyjął z niej małą, podwójną ramkę, w której znajdowały się dwa
wyblakłe portreciki. Wyciągnęłam rękę w jego stronę i spojrzałam. Jedna miniatura
przedstawiała bardzo przystojnego, ciemnowłosego mężczyznę o łagodnym uśmiechu i
wesołych oczach. Na drugiej była kobieta z włosami upiętymi w staromodny kok na czubku
głowy, o władczo zaciśniętych ustach i dumnym, nieco wyniosłym spojrzeniu. Łudząco
podobna do mnie!
Zrobiło mi się duszno i zaniosłam się kaszlem. Erik natychmiast zabrał mi ramkę i
schował z powrotem do szkatułki – tylko dlatego nie wypadła mi z ręki na podłogę.
- Jak to możliwe? – wyszeptałam, kiedy byłam w stanie coś powiedzieć.
Erik wzruszył ramionami i zrobił lekceważący ruch ręką.
- Przypadek – odrzekł. - Żadna ludzka twarz nie jest całkowicie niepowtarzalna, moja
droga. Spodziewałbym się nawet, że gdzieś na świecie może być jeszcze jeden
nieszczęśnik, który wygląda tak, jak ja.
Starał się obrócić całą tę sprawę w gorzki żart. Za późno.
- Opowiedz mi coś o niej – poprosiłam słabym głosem.
- Wolałbym nie – odparł chłodno.
- Eriku, proszę cię!
Szybko wypuścił powietrze przez usta.
- Była bardzo młoda i bardzo piękna – powiedział po chwili. - Nienawidziła mnie, a ja
nienawidziłem jej. Uciekłem od niej, kiedy miałem mniej więcej dziewięć lat... – Patrzyłam na
niego przerażonymi oczami. Nagle przerwał. - Przepraszam! Wybacz mi. Nie mogę o tym
mówić!
Odwrócił się gwałtownie i mocno zacisnął obie ręce na krawędzi kominka. W
pierwszym odruchu chciałam zerwać się z kanapy, ale gdy tylko usłyszał, że się poruszyłam,
dość szorstko polecił mi położyć się do łóżka z moim przeziębieniem. Przez następnych kilka
dni dbał o mnie jak o małe dziecko, pojąc jakimiś lekarstwami i kategorycznie zakazując
mówić choć słowo - jak stwierdził, ze względu na dobro mojego głosu. Erik niechętnie
opowiadał mi o swojej matce - kiedy lata później próbowałam dowiedzieć się czegoś jeszcze,
odparł, że ona od dawna nie żyje i byłby mi wdzięczny, gdybym przestała go dręczyć.
Nie pozostało mi więc nic innego, jak dręczyć siebie samą. W czasach naszych lekcji w
Demeure du Lac znienawidziłam tę kobietę tak bardzo, że nieraz myślałam, że mogłabym
zdrapać ze swojej twarzy to przeklęte podobieństwo wraz ze skórą. Dlaczego, Boże,
dlaczego? – miałam ochotę tłuc pięściami w każde napotkane lustro w bezsilnej rozpaczy.
297
Dlaczego jeszcze i to? Chyba wolałabym, żeby skłamał, że nie ma tego portretu. Nagle
dotarło do mnie, że oboje znajdowaliśmy się w niewoli naszych utraconych rodziców –
ukochanych, znienawidzonych, teraz już na zawsze milczących i niezdolnych odpowiedzieć
ani na nasze błagania, ani na oskarżenia. Niewyjaśnionym zrządzeniem losu zostaliśmy
zamknięci we dwoje w jednej klatce, aby nawzajem, samą swoją obecnością, podrażniać
tylko stare rany.
Elwira nie mogła o tym wiedzieć – ten wiersz dołączony do jej listu to była najczystsza
podłość Ananke, która swoje najbardziej popisowe dzieła zawsze podpisywała skromnym
pseudonimem przypadku. Dalej było tylko gorzej, jeśli to w ogóle możliwe. Bohater wiersza
Keatsa, ukochany Madeline, miał na imię Porphyro. Kiedy pierwszy raz spojrzałam na kartkę,
aż krzyknęłam – dopiero po chwili, gdy przeczytałam to jeszcze raz, zauważyłam, że to ja się
pomyliłam i że tam nie jest napisane Prospero. To już na pewno nie mógł być przypadek,
pomyślałam. Pewnie Elwira znalazła ten wiersz i przysłała mi go, bo miała nadzieję, że tak
oczywiste podobieństwo imienia wzbudzi we mnie wspomnienia małżeńskiego szczęścia i
przysłuży się sprawie naszego pogodzenia. Nie mogłam mieć jej tego za złe – ona naprawdę
miała dobre intencje; skąd mogła wiedzieć, że imię Madeline coś dla mnie znaczy?
Rozczuliło mnie, kiedy zrozumiałam, że przyjaciółka, nawet w tej trudnej dla siebie chwili,
dbała przede wszystkim o moje szczęście. Takie gesty świadczyły najlepiej o wrażliwym
sercu Elwiry i jej dbałości o szczegóły.
Zakochani z „Wigilii świętej Agnieszki” przypominali trochę Romea i Julię. Porphyro –
wciąż odruchowo czytałam to imię jako Prospero – bał się o swoje życie w rodzinnym zamku
swej wybranki. We dworze nie było ani jednej życzliwej mu duszy, z wyjątkiem pewnej starej
damy, która zgodziła się wpuścić go do komnaty Madeline, gdzie ukryty mógłby patrzeć, jak
ukochana kładzie się do snu. Jak Madame Giry – pomyślałam, znowu podnosząc wzrok
znad wiersza. Matka Meg zawsze traktowała mnie z dziwną życzliwością, jakby znana jej
była jakaś tajemnica dotycząca mojej osoby. Nie byłam tego pewna, ale gdybym dowiedziała
się, że odegrała ona rolę starej Angeli w naszym prywatnym dramacie, nie byłabym tym
zbytnio zaskoczona.
Jak wzruszająco Porphyro zaklinał się przed nią, że nie wyrządzi Madeline żadnej
krzywdy; że nie uchybi jej czci nawet jednym bluźnierczym spojrzeniem. Patrzył z nabożnym
uwielbieniem, jak ukochana weszła do pokoju – gdyby nie brak skrzydeł, wziąłby ją za anioła.
Czytając, jak Madeline rozbiera się do snu, pomyślałam, że obraz w gabinecie Elwiry
ilustrował raczej tę wersję tej opowieści – dużo bardziej zmysłową, niż wiersz Tennysona.
Rozpięła naszyjniki, ciepłe od jej ciała
Rozsznurowała gorset niespiesznymi dłońmi
Bogata suknia miękko spłynęła na ziemię
Wijąc się u jej kolan, jak ogon syreny
298
Skąpany w wodorostach, stała zamyślona
Jakby świętą Agnieszkę ujrzała w swym łożu.
Rozmodlona i pogrążona w marzeniach dziewczyna nie zdawała sobie nawet sprawy z
tego, jak gwałtowne namiętności wzbudza. Rytuał miłosnych czarów zabraniał jej
rozglądania się po pokoju, nie była więc świadoma spojrzenia ukrytego w cieniu Porphyra.
Kiedy usnęła, zakochany młodzieniec wysunął się z ukrycia i pieścił wzrokiem jej
porzucone ubrania. Patrzył na nią, zaklinając w myśli, żeby się obudziła, ale Madeline spała
głębokim snem. W końcu wziął w ręce lutnię i zagrał piosenkę „którą w Prowansji zwano La
Belle Dame Sans Merci”.
Czy to właśnie myślałeś o mnie, kiedy leżałam śpiąc na łóżku twojej matki? Piękna,
okrutna dama, zimna jak marmurowa rzeźba. Pamiętałam ten tytuł, mówiłeś mi kiedyś ten
wiersz, tak dawno, że zapomniałam już, kto był jego autorem. Opowieść o rycerzu
uwiedzionym przez czarodziejkę.
Na koń ją wziąłem i jej tylko
widok na cały dzień mnie urzekł,
w bok przechylonej, śpiewającej
piosenkę wróżek.
Recytowałeś to, pamiętam, po naszej wycieczce po podziemiach z Cezarem. Nie wiem,
czy ktokolwiek miał w sobie mniej z czarodziejki, niż ja. Prosiłeś, żebym zaśpiewała, więc
śpiewałam dla ciebie siedząc niepewnie na białym koniu, którego prowadziłeś za uzdę –
żałosna namiastka uwodzicielki. Śpiewałam wszystko, co zaproponowałeś - choć naprawdę
chciałam zaśpiewać coś, do czego nie miałam ani predyspozycji głosowych, ani przede
wszystkim odwagi – arię Dalili z opery Saint-Saënsa.
Mon coeur s'ouvre à la voix,
comme s'ouvrent les fleurs
Aux baiser de l'aurore!
Mais, ô mon bienaimé,
pour mieux sécher mes pleurs,
Que ta voix parle encore!
Dis-moi qu'à Dalila
tu reviens pour jamais,
Redis à ma tendresse
Les serments d'autrefois,
ces serments que j'aimais!
Ah! réponds à ma tendresse!
299
Verse-moi, verse-moi l'ivresse!
Moje serce otwiera się na dźwięk twego głosu
Jak kwiat otwiera się na pocałunek poranka!
Mój ukochany, pozwól mi słyszeć cię znowu,
Abym mogła osuszyć moje łzy.
Powiedz, że zawsze będziesz do mnie wracał,
Powtórz mi wszystkie obietnice miłości!
Ach, odpowiedz na moją czułość,
Przy mnie odnajdziesz zapomnienie!
Mogłam zaśpiewać wszystko - również to, czego nigdy nie ośmieliłabym się
powiedzieć. Sama zrezygnowałam, nie czekając nawet na protekcjonalne prychnięcie, że
przecież to jest aria na mezzosopran. Dalila – piękna niemiłosierna. Zaufaj mi, a stracisz swą
siłę, stracisz wzrok, stracisz życie. Gdybym tylko potrafiła rzucić na niego czar – śpiewać:
zapomnij, zapomnij... To tylko ja, a nie tamta straszna kobieta. Nie jestem złą królową - zbliż
się, w moich oczach ujrzysz swoje prawdziwe odbicie. Takiego, jakim jesteś naprawdę:
dobry, cierpliwy, kochany.
Zastanawiałam się, co czuł patrząc na mnie tamtej dawno minionej nocy, kiedy z całą
dziecinną niewinnością zasnęłam na jego kanapie. Obudziłam się w wygodnym łożu,
przykryta szalem – musiał mnie więc przenieść, choć tego nie pamiętam. Na pewno później
stał i patrzył na mnie, tak jak w wierszu Keatsa przysłanym przez Elwirę, Porphyro patrzył na
śpiącą Madeline. Czy wydałam mu się straszna? Czy sama myśl o tym, że mógłby mnie
dotknąć, była dla niego obrzydliwa, jakby łamała przedwieczne przykazanie, którego nie
śmieli złamać nawet egipscy faraonowie, który poślubiali własne siostry? Wtedy nie
wiedziałam jeszcze, że jestem podobna do jego matki – gdybym wiedziała, uciekłabym z
krzykiem na widok własnego odbicia w lustrze. Co za szczęście, że w domu nad jeziorem nie
było luster. Moja twarz cała była jak blizna – blizna na jego duszy. Czy to Madeleine chciał
udusić, kiedy zdjęłam mu maskę?
Czy wtedy śniłam o nim? Nie pamiętam. To możliwe – od tygodni śniłam o nim na jawie
bez przerwy, biegłam do tej garderoby jak lunatyczka, po kolejną porcję jego głosu –
przesiadywałam tu do nocy, budząc pobłażliwy uśmiech stróża tym, że tak ciężko pracuję
nad swoimi rolami. Byłam jak ta bezimienna Madeline z wiersza Tennysona – on był moim
niebiańskim wyobrażeniem, moim nieistniejącym boskim małżonkiem. Byłam święcie
przekonana, że żeby go zobaczyć, musiałabym umrzeć i ta świadomość doprowadzała mnie
niemal na skraj samobójstwa. Nocami ciągle słyszałam w mojej głowie jego głos, nawet gdy
300
byłam świadoma tego, że śpię. To prawda, że od dziecka miewałam wyjątkowo dziwne sny, a
wtedy stały się one tak niezwykłe, jak nigdy wcześniej. Można wręcz powiedzieć, że
prowadziłam drugie życie we śnie, o wiele ciekawsze niż to na jawie. Przechodziłam w tych
snach przez lustrzaną taflę, jakby to była kurtyna z wody, która rozstępowała się pod
dotknięciem mojej ręki. Nie znałam wtedy jeszcze nawet jego imienia, więc sama nadawałam
mu imiona, proroków i archaniołów. Odgadłam tylko jedno – to, że miał niebieskie oczy. W
moich snach był jasny i spokojny, aksamitną dłonią gładził mnie po policzku.
Po przedstawieniach biegłam do kościoła Marii Magdaleny, aby podziękować Bogu, że
zesłał mi mojego własnego anioła. Kiedyś poszłam do spowiedzi, ale nie potrafiłam wyjaśnić,
na czym polega mój grzech. Ksiądz pomyślał chyba, że czuję powołanie, żeby pójść do
klasztoru. Kazał mi się modlić, aby Bóg dał mi znak, czego sobie życzy. Miałam wkrótce po
tym jeden ze swoich dziwnych snów, chyba najpiękniejszy, jaki śniłam w życiu. Najbardziej
niezwykłe było w nim to, że miałam pełną świadomość, że śnię. Staliśmy we dwoje, jakby
zawieszeni w bezkresnej przestrzeni, na olbrzymim polu pokrytym dywanem płożącej się
mgły.
- Kim jesteś? – zapytałam.
Mój Anioł milczał i patrzył na mnie z łagodnym uśmiechem, a ja powtarzałam w myśli
wszystkie boskie imiona, jakie mogłam sobie przypomnieć: Michael, Rafael, Uriel, Gabriel...
Był jasny jak Słońce - tak jasny, że prawie nie widziałam jego twarzy poprzez
nadprzyrodzony blask.
- Ja śnię o tobie, prawda? – Znowu milczenie i tajemniczy uśmiech. – Dlaczego mi się
śnisz, odpowiedz!
I wtedy on powiedział coś, co pamiętałam do tej pory. Stanął naprzeciwko mnie i wziął
mnie za ręce, a podmuch wiatru rozwiewał jego promienny płaszcz.
- Ja jestem tobą – powiedział, jakby to było oczywiste.
Chciałam zapytać, co to znaczy, ale jego słowa zrobiły na mnie tak ogromne wrażenie,
że natychmiast się obudziłam. Leżałam w moim biednym pokoiku na poddaszu patrząc w
sufit, moje serce biło bardzo szybko, a w mojej głowie wciąż słyszałam te słowa,
wypowiedziane głosem anioła: ja jestem tobą. Nie zapomniałam tego nawet wówczas, gdy
okazało się, że całe to domniemane mistyczne doświadczenie było tylko zręczną
inscenizacją. Właściwie, im więcej wiedziałam, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że
moja intuicja – czy cokolwiek to było – miała rację. On był mną – albo raczej, to ja byłam nim:
jego głosem, jego obecnością na powierzchni ziemi, jego chwałą, jego zwycięstwem.
301
Wszyscy widzowie patrzyli na mnie, ale tylko ja wiedziałam, że słyszą głównie jego – w moim
sposobie frazowania, w intonacji, w wysokim pianissimo, które nauczyłam się utrzymywać
prawie tak długo, jak on.
W tamtych czasach sądziłam, że studia w Konserwatorium nic mi nie dały, że tylko
zmarnowałam czas. Że dopiero przy Eriku trafiłam na swój uniwersytet - nie zdając sobie
początkowo sprawy, że przyjdzie mi zapłacić za te lekcje własną duszą. Kiedy jeszcze
myślałam, że mój wyśniony nauczyciel jest tylko wytworem mojej skołatanej wyobraźni,
nieraz chodziłam do kościoła, aby modlić się, by Bóg w swym miłosierdziu zechciał dać mu
rzeczywiste istnienie. Żeby podzielił moją duszę na pół i oddał jemu, żeby on również mógł
istnieć.
Gdzieś z głębi korytarza dobiegły mnie dźwięki skrzypiec – znowu Romeo i Julia, ta
opera znajdowała się w stałym repertuarze Palais Garnier. Odpowiedni akompaniament do
wiersza Keatsa.
La destine m'enchaîne à toi sans retour.
Przeznaczenie przykuwa mnie do ciebie na wieczność.
Nagle uświadomiłam sobie, gdzie po raz pierwszy usłyszałam te słowa – tutaj, w mojej
garderobie! Tego dnia, gdy w Operze odbywał się bal maskowy, a Erik zmusił mnie, żebym
wzięła w nim udział.
Wcale nie miałam ochoty wychodzić dokądkolwiek z Demeure du Lac, a już najmniej
na bal, gdzie spodziewałam się spotkać wicehrabiego de Chagny. To Erik upierał się, że
koniecznie muszę tam iść. Ze zdenerwowania bolała mnie głowa; siedziałam na dywanie, na
miękkiej poduszce, bezmyślnie kartkując partytury. Erik odpoczywał w swoim ulubionym
fotelu z jakąś książką. Nagle zauważyłam, że od dłuższej chwili mi się przygląda.
- Jesteś taka nieszczęśliwa – rzekł. - Czy to dlatego, że nie chcesz być tutaj ze mną?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
- Nie czuję się nieszczęśliwa, tylko zagubiona, Eriku – odpowiedziałam cicho. –
Chciałabym wrócić, ale chciałabym też zostać. Nie rozumiem tego...
W jego spojrzeniu pojawiła się niepewność. Byłam tak obolała, że przyszło mi do głowy,
że być może wiedząc o tym, że mam migrenę, oszczędzi mi swojej zwykłej złośliwości.
Dlatego zdobyłam się na szczerość.
- Nie wiem sama, co do ciebie czuję...
Nigdy nie rozmawialiśmy o uczuciach, przenigdy. O operach, o książkach, o
czymkolwiek innym, byle nie o tym, co najbardziej domagało się odpowiedzi. Usłyszałam, że
302
przełknął ślinę, jakby nagle zaschło mu w gardle.
- Może czujesz litość... Litość i strach – rzekł cicho, jakby chciał mi podpowiedzieć.
Wtedy po raz pierwszy usłyszałam z jego ust to słowo: litość. Mój profesor w
Konserwatorium powtarzał do znudzenia, że litość i strach starożytni Grecy uważali za
podstawę teatru. Podobno Arystoteles pisał, że katharsis – oczyszczenie duszy – to nic
innego niż litość i strach. Naczytałeś się Arystotelesa, miałam ochotę odpowiedzieć, ale ból
w skroniach odbierał mi chęć na ironię.
- Nie boję się ciebie. Teraz już nie – powiedziałam.
- Och, Christine – westchnął - a powinnaś. Powinnaś się mnie bardzo bać.
Oparł się głową o tył fotela i spokojnym, łagodnym głosem opowiedział mi o Persji – o
tym, że zabił tam wielu ludzi; niejednokrotnie w bardzo okrutny sposób. I że jeden z tych,
których nie zabił, odnalazł go po latach i obiecał, że będzie sprawiać duże kłopoty, jeśli nie
upewni się na własne oczy, że przebywam nad jeziorem, bo sama tego chcę. Tak właśnie
pierwszy raz usłyszałam o Chanie Nadirze – myśl o tym, że ktoś mógłby nas śledzić zrobiła
na mnie bardziej przerażające wrażenie niż wiadomość, że Erik kogoś zabił. Tamto brzmiało
jak dziwna, straszna bajka – nic więcej.
Dał mi klucz do wejścia i poszliśmy na ten nieszczęsny bal. Może Erik miał coś do
załatwienia - nie wiem – ale zaraz zniknął mi z oczu, mimo że przyszedł w krwistoczerwonym
płaszczu i kostiumie.
- Maska Czerwonego Moru, Edgar Allan Poe – rzucił przed wyjściem, ruchem głowy
wskazując na książkę, którą czytał przez całe popołudnie. Założył dość makabryczną maskę
w kształcie trupiej czaszki, ale i tak wyglądał świetnie. – A może powinienem pójść bez,
przecież i tak wszyscy pomyślą, że to maska? – zasugerował, ale widząc moją minę,
wybuchnął śmiechem.
Nie skorzystałam wtedy z tego klucza. Po tym, jak wpadłam na Raoula na Grand
Escalier nie miałam ochoty wypróbowywać samotnie żadnych sekretnych przejść.
Musieliśmy wyglądać jak kompletne przeciwieństwa, jak noc i dzień – on w białej, ja w
czarnej pelerynie. Jak mogłam łudzić się, że w tym stroju mnie nie pozna?
Rozmowa z wicehrabią kompletnie mnie rozstroiła. Chciałam pożegnać się z nim na zawsze,
ale nic z tego nie wyszło.
- Czy powiesz mi wreszcie, o co tutaj naprawdę chodzi? – wybuchnął Raoul, kiedy tylko
zamknęły się za nim drzwi loży, do której wciągnął mnie, żeby – jak powiedział - spokojnie
porozmawiać. – Dlaczego nie wracasz do domu? Gdzie ty się podziewasz od dwóch
tygodni? Kim jest ten mężczyzna? – zapytał, a widząc moją konsternację wyjaśnił: Zasięgnąłem języka u pewnej starszej pani, Madame Giry...
Co mogła mu powiedzieć dawna tancerka baletu, z łaski dyrektora pracująca obecnie
jako bileterka, matka mojej postrzelonej przyjaciółki Meg?
- Odpowiedziała mi, z całą bezczelnością, że przebywasz w niebie. W towarzystwie
niejakiego Anioła Muzyki. Do tej pory sądziłem, że ta historia z aniołem to tylko twoje
303
fantazje.
Zarumieniłam się.
- Uważałem cię za uczciwą osobę, Christine – powiedział Raoul gorzko. – Ale w końcu
jesteś tylko dziewczyną z Opery!
- Jeszcze mnie będziesz przepraszał za te słowa – odparłam twardo. – A ja ci
wielkodusznie wybaczę.
Raoul zmieszał się.
- Ja naprawdę nie rozumiem... – jęknął.
- Nie mogę się z tobą spotykać. Zamierzam poświęcić się dalszej karierze. To jest
warunek mojego nauczyciela.
- Czy on przyszedł tu dzisiaj z tobą?
Pokiwałam głową.
- To ten wysoki mężczyzna w ohydnym czerwonym kostiumie, z którym rozmawiałaś?
- Tak. – „Ohydnym”, dobre sobie!
- No więc przynajmniej jest jasne, że to nie żaden duch.
To mówiąc, Raoul zerwał się z fotela i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę drzwi
loży.
- Co ty zamierzasz zrobić? – zawołałam za nim.
- Jak to co? Zamierzam zerwać mu tę maskę i spojrzymy sobie twarzą w twarz, bez
osłon, bez kłamstw! Zamierzam się dowiedzieć, kim jest człowiek, który kocha ciebie i
którego ty kochasz!
- Zabraniam ci! – krzyknęłam, zagradzając mu drogę.
Raoul zaśmiał się nerwowo i wyciągnął rękę, żeby mnie odsunąć. Tragicznie
patetycznym gestem wyciągnęłam ramiona zasłaniając drzwi własnym ciałem.
- Błagam cię – jęknęłam. – Błagam cię, w imię naszej miłości...
Usiadł zrezygnowany i pokręcił głową.
- To nieprawdopodobne, jak łatwo daję się tobie zwodzić i oszukiwać – powiedział z
nutą bolesnej ironii, patrząc w podłogę. – Philippe ma rację, kiedy mówi, że jestem młody i
naiwny. Dlaczego pozwoliłaś mi mieć nadzieję? Miałem tyle uczciwej nadziei, Christine,
ponieważ jestem uczciwym człowiekiem i wierzyłem, że ty również zachowujesz się wobec
mnie uczciwie. Ale ty tylko zabawiłaś się okrutnie moim kosztem! Wygląda na to, że ty i twój
kochanek wodzicie cały teatr za nos! – W jego głosie nie było wściekłości, raczej bezbrzeżny
smutek i gorzka rezygnacja. – A teraz jeszcze mówisz o naszej miłości, gardzę tobą!
Nie wiem, co sprawiło mi większy ból – słowa, że mną gardzi, czy to, że sądził, że
powiedziałam o mojej miłości względem niego. A może jednak to, że nazwał Erika moim
kochankiem. Dlaczego miałam nadzieję, że rozstaniemy się w zgodzie, jak przyjaciele?
- Niesprawiedliwie mnie oceniasz, Raoul – westchnęłam. – Ale rozumiem cię.
Wstałam, żeby wyjść z loży. Wicehrabia spojrzał na mnie żałośnie; wyglądał, jakby
zaraz miał się rozpłakać.
304
- O co tu chodzi? – powtórzył zduszonym głosem. – Zaklinam cię, powiedz mi, co to za
komedia?
- Mylisz się, Raoul – odparłam smutno. – To jest tragedia.
To jest grecka tragedia: litość i strach. Paraliżujący strach, że jeśli kiedyś naprawdę
staniecie twarzą w twarz, któryś z was – nie wiem, który – tego nie przeżyje. I litość – nad
tobą, mój przyjacielu. Nad tobą i nade mną – przede wszystkim nade mną samą. Czy coś
takiego rzeczywiście może oczyścić duszę?
Powiedziałam mu tylko trochę – tyle, żeby odwieść go od zamiaru konfrontacji z
Erikiem. I tak za wiele. Kiedy skończyłam, Raoul najpierw zaczął przepraszać mnie
najtkliwiej jak potrafił za wszystkie wypowiedziane w złości słowa. A potem oznajmił
zdecydowanym tonem, że jego zdaniem znalazłam się w rękach bezwzględnego przestępcy,
który nadużył mojego zaufania i wykorzystał moją łatwowierność. Zaklinałam go na
wszystko, żeby zrezygnował z planów wytropienia Erika i oddania go w ręce policji, ale
odrzekł tylko, że nikt się nie pyta ofiary zbrodni, czy życzy sobie być uratowana. W końcu
oboje zaczęliśmy krzyczeć na siebie nawzajem jak dwójka małych dzieci. Nagle Raoul
odsunął się i spojrzał na mnie poważnym wzrokiem.
- Nie krzycz – powiedział cicho. – Wiem, że nie mam prawa zadawać ci pytań. Jesteś
wolną kobietą, nic cię nie wiąże. A już na pewno ja nie mam wobec ciebie żadnych praw...
W jego głosie była spokojna godność, która bardziej niż wcześniejsza kłótnia sprawiła,
że ścisnęło mi się serce.
- Muszę już iść, Raoul – powiedziałam wstając.
Odruchowo podniósł się na pożegnanie.
- Do widzenia, Christine – rzekł całując mnie w rękę.
- Być może... może kiedyś – odpowiedziałam wymijająco i sięgnęłam po moją maskę.
Wróciłam na zatłoczoną widownię, pokrytą deskami i zamienioną w salę balową, ale
nigdzie nie było ani śladu mężczyzny w szkarłatnym kostiumie. Zastanawiałam się przez
chwilę, czy nie skorzystać z klucza, który mi dał, ale czułam się zbyt zmęczona i znowu
zaczęła mnie boleć głowa. Spojrzałam na zegarek, dochodziła dziesiąta. Postanowiłam pójść
do mojej garderoby i zaczekać w nadziei, że może Erik się domyśli i przyjdzie po mnie przez
lustro.
Na to dawne wspomnienie podniosłam się z krzesła i – tak jak wtedy – położyłam rękę
na tafli lustra. Zimny dotyk zwierciadła natychmiast przypomniał mi dotyk jego ręki, a kiedy
oparłam o nie policzek, chłodna powierzchnia szkła wydała mi się gładka jak powierzchnia
czarnej ceramicznej maski, którą czasem zakładał. Wtedy, po balu, śpiewał do mnie – po raz
pierwszy usłyszałam, jak śpiewa ten miłosny duet z Romea i Julii, który znowu jakiś skrzypek
ćwiczył w ciszy teatralnego korytarza. Nie potrzebujesz tego dłużej próbować - pomyślałam
ciepło o profesjonalizmie nieznanego wirtuoza - doskonale ci to wychodzi.
305
La destine m'enchaîne à toi sans retour.
Przeznaczenie przykuwa mnie do ciebie na wieczność.
Zaskoczył mnie; zawsze potrafił zjawić się niespodziewanie, nawet kiedy na niego
czekałam. W jego głosie było wszystko, cała zaklęta potęga muzyki – w jego wykonaniu
ludowa piosenka brzmiałaby jak niebiański hymn, a co dopiero duet napisany dla
najwspanialszych kochanków w dziejach literatury. Erik na jednym oddechu potrafił wyrazić
słodycz i heroizm, delikatność i pewność siebie, łagodność i tryumf. Nawet kompletny
ignorant w sprawach muzyki słuchałby tego jak urzeczony, a co dopiero ktoś, kto tak jak ja
kochał śpiew i posiadał wykształcenie w tym kierunku.
- Erik – szepnęłam z uśmiechem i wyciągnęłam ręce w stronę lustra.
Czy powinnam odpowiedzieć? – zastanawiałam się. Odpowiedziałabym bez wątpienia,
gdybym to jego zobaczyła przed sobą, ale wciąż widziałam tylko moje własne odbicie.
Śpiewał tak czysto, z taką nieziemską łatwością, że bałam się, że nie zdołam mu dorównać.
Przybliżyłam się w milczeniu w stronę lustra, a w moją stronę zbliżał się mój lustrzany obraz
– jakby druga ja, moja doskonalsza, niematerialna siostra bliźniaczka. Gdybym mogła
rozdzielić się na dwie Christine... Albo chociaż oderwać duszę od ciała, tak jak marzyła o tym
Elwira... Zaśmiałam się sama z siebie, bezwiednie zasłuchawszy się w melodię Gounoda.
Je t'ai donné mon âme,
À toi, toujours à toi!
Oddałam ci moją duszę;
tylko tobie, tylko tobie na zawsze!
Postanowiłam wreszcie doczytać do końca ten wiersz od przyjaciółki – odkąd
zaczęłam, ciągle coś mi przeszkadzało.
„Ach, Porphyro!” – wyrzekła - „nawet w tym momencie
„Melodia twego głosu słodko brzmi w mych uszach...
Ach, Prospero... – westchnęłam. Wróć do mnie... Powiedziałeś w Perros-Guirec, że
cały świat ci się ze mną kojarzy – a teraz ja czuję to samo... Powinnam była zostać z tobą w
naszym pałacu z chmur, tak jak wtedy w zimie powinnam była zostać tutaj, kilka pięter pod
moją garderobą. Siedzielibyśmy sobie nad brzegiem naszego prywatnego Styksu i popijali
czerwone wino. Może zdołałbyś zapomnieć o Madeleine, a może dopiero wtedy, gdy
zabrałabym ci którąś z twoich masek... A gdyby ktoś ośmielił się nam przeszkadzać,
306
powiedziałabym: Uduś go, ukochany! Ja - Królowa Persefona, piękna i bezlitosna pani
śmierci.
Potrafiłam być bezlitosna, mimo że teraz starałam się z tego śmiać. Byłam nie mniej
okrutna od ciebie, Hadesie. Na przykład te pająki, które kazałam ci zabić. Wiem, że o nich
nie zapomniałeś, mimo że od dziesięciu lat każdego napotkanego pająka pieczołowicie
wynosiłam z domu na szufelce. W jedną noc oduczyłeś mnie bać się pająków. To, jak bardzo
cię zraniłam, zrozumiałam dopiero w Bretanii. „Kto uwierzy pająkowi, że zna motyla?” – tak
do mnie napisałeś. Stanęła mi w oczach tamta zimowa noc – może to właśnie wtedy była
wigilia świętej Agnieszki? – kiedy trzęsąc się z zimna i ze strachu kazałam ci znaleźć je i
zabić. O tak, histeria rozpieszczonej dziewczynki działa o wiele skuteczniej, niż zimny
rozkaz: Zabij! Łzy spływające po moich policzkach i roztrzęsiony głos:
- Ja po prostu nie mogę ich znieść! Gdyby mnie któryś dotknął, chyba serce by mi
stanęło w piersi!
Jak mogłam wciąż nie rozumieć, że jeśli chcę zdobyć króla, ja sama muszę stać się
królową? Że muszę być w stanie znieść absolutnie wszystko? Czy naprawdę mogłam być aż
tak niewinna, żeby nie zorientować się, że to samego siebie zabijasz? Na rozkaz Madeleine
– ona na pewno nie patyczkowała się z byle pająkiem. Wydawałeś mi się wtedy moim
obrońcą – nie pojmowałam, że nieświadomie to ja stałam się twoim katem. Czy szach Persji
miał może córkę – małą, znudzoną sułtankę, która zaciskała piąstki i przenikliwym głosem
krzyczała: Zabij! Zabij! – a ty, czarnoksiężniku z Zachodu, spełniałeś jej okrutne kaprysy? Co
trzeba zrobić, by ktoś, kto wzdraga się przed zabiciem pająka, zabił człowieka?
Podałeś mi potem swoją zaprawioną magią herbatę z cytryną, po której natychmiast
zapadłam w głęboki sen. Okazałeś litość nad moją głupotą – gdybyś zobaczył we mnie
wtedy twarz Madeleine, myślę, że dałbyś mi tyle tej herbaty, żebym więcej się nie obudziła.
Czy wtedy też stałeś i patrzyłeś, jak śpię – niegroźna i rozbrojona jak bomba, którą udało ci
się unieszkodliwić? Niepodobna, po raz pierwszy być może tak całkowicie niepodobna do
upiora z przeszłości. A może, pogrążona w narkotycznym odurzeniu, byłam jeszcze
groźniejsza?
Owładnięty nadludzką iście namiętnością,
Dźwiękiem jej słów zmysłowych rozpalony cały
Powstał - nieziemski niby tętniąca płomieniem
Gwiazda na szafirowym tle niebiańskich głębin;
Przeniknął poprzez jej sen, tak jak zapach róży
Miesza się z wonią fiołków, w roztwór doskonały
Słodkich wonności – podczas gdy wiatr bez ustanku
Ostry rytm tłukł zmrożonym śniegiem w okiennice
Jakby wybijał głośny alarm dla Miłości.
307
Nic bym nie pamiętała... To byłaby inna Madeline – ta z wiersza Keatsa. Znałeś ten
wiersz, Prospero? Znałeś przecież „La Belle Dame Sans Merci”... Wstałam i przeszłam się
po garderobie, starając się uspokoić jakoś swój oddech. To było tak oczywiste – Elwira nawet
się nie spodziewa, co narobiła tym wierszem, który chyba podsunęła jej sama Ananke! To
musiało tak właśnie być: Erik uśpił mnie laudanum, bo bał się, czym to się może skończyć.
Bo gdyby wtedy, w przypływie wściekłości, cisnął mi w twarz pytanie, czy jego też uważam
za wstrętnego pająka, a ja – niczym szukające wybaczenia dziecko – rzuciłabym mu się z
płaczem na szyję, wszystkie jego zasady posypałyby się jak domek z kart.
A tak mógł patrzeć na mnie z bezpiecznej odległości – tak jak przyglądał mi się wiele
razy, nawet po naszym ślubie. Kiedy to sobie uświadomiłam, zakręciło mi się w głowie,
usiadłam więc na kanapie i oparłam o zwinięty koc. Tyle, tyle zmarnowanych szans! Tyle
drzwi, które wystarczyło tylko leciutko popchnąć, aby zmienić wyroki losu.
- Wiesz, co bym zrobiła? – wyszeptałam w stronę milczącego lustra. – Powiedziałabym
to samo, co mówiłam nieco wcześniej, wtedy po balu, w tej garderobie, kiedy usłyszałam, jak
śpiewasz Romea: „Oto jestem, Eriku. Jestem gotowa. Dlaczego to tak długo trwało?” Czy tak
zapamiętałeś się w śpiewie, że nie usłyszałeś?
Czy masz świadomość, co ty mi przysłałaś, Elle? – pomyślałam nagle, czytając
ostatnie zwrotki o ucieczce narzeczonych z pogrążonego we śnie zamku. - Przecież ten
wiersz przeczy wszystkim twoim ideałom. Nie da się oddzielić duszy od ciała – do tego
potrzeba by było umrzeć. Czy tego właśnie chcesz? Od czego uciekasz? Nie popełniaj
moich błędów – ja uciekałam zbyt długo. Ale ja walczyłam z jaspisową smoczycą imieniem
Madeleine. Napiszę ci o niej – o tym, jak ją w końcu pokonałam i jak później – u Gustava w
Rzymie - przekonałam się, że umarłych nie można pokonać. Że wrócą, dlatego właśnie, że
są umarli.
- Z kim rozmawiasz? – usłyszałam nagle tuż za sobą cichy głos Mariny.
Zmieszałam się.
- Chyba sama ze sobą – odpowiedziałam oblewając się rumieńcem. Jak długo ona tutaj
stoi? – To ta garderoba tak mnie nastraja... Wiesz, spotykaliśmy się tutaj na lekcje śpiewu.
Wtedy dopiero mogłam porozmawiać ze sobą, na dwa głosy! – Roześmiałam się widząc jej
zaskoczoną minę. – Z moim odbiciem w lustrze!
- Masz na myśli Prospera? – upewniła się.
- A kogóżby innego?
- Ech, a dzisiaj to stare lustro milczy jak zaklęte...
- Nie wymyślono jeszcze sposobu rozmawiania ze sobą na odległość tysiąca
kilometrów – westchnęłam. – Zresztą, być może nawet gdyby Prospero siedział obok nas na
tej kanapie, i tak nie chciałby ze mną rozmawiać...
- Czy możesz mi powiedzieć, co się dzieje? Mówisz zagadkami, a odkąd przyjechałaś
do Paryża, zachowujesz się bardzo dziwnie.
308
- Chyba jestem chora z miłości, Arielku. Elle nie powiedziała ci, że się pokłóciłam z
Erikiem?
- Elle miała ostatnio własne problemy. Jeśli chcesz znać moje zdanie, ona sama jest
swoim największym problemem. Jak na nią patrzę, to mówię ci, naprawdę zaczynam
odczuwać rosnącą sympatię dla Raoula. Ona sądzi, że można przeżyć życie w książkach.
Jakbym ci powiedziała kilka pikantnych szczegółów na temat życia małżeńskiego pani
wicehrabiny...
Nadstawiłam uszu, chociaż jednocześnie oblałam się rumieńcem.
- Nie, nie, nie. – Marina pokiwała kategorycznie palcem. – Może i jestem pleciuga, ale
jak przysięgnę, to milczę jak grób! Poza tym, to jest teatr, Christine, tutaj ściany mają uszy.
Nie tylko lustra. – Puściła do mnie oko.
- A co się tyczy Elwiry, napisała do mnie list – powiedziałam. - Chyba jest w fatalnym
stanie – przeprasza mnie, że wyjechała; przysłała mi na zgodę wiersz.
Pokazałam Marinie „Wigilię świętej Agnieszki”, na którą popatrzyła dość podejrzliwie.
- Ja jej chyba napiszę, że ten jej wiersz stoi w rażącej sprzeczności z jej ostatnim
zachowaniem – dodałam. - Przysyła mi poemat o zakochanych, a sama ucieka przed swoim
własnym mężem aż do Cambridge.
- Ty byś raczej napisała do Prospera – zasugerowała Marina.
- Wiesz, ja naprawdę chyba odchodzę od zmysłów – odpowiedziałam. – Ja czytałam
ten wiersz od Elwiry, ale myślałam tylko o Prosperze. Ja nie mogę przestać o nim myśleć. Co
ja narobiłam? – Zasłoniłam twarz dłońmi.
- A właściwie, to co narobiłaś? – zapytała rzeczowo Marina.
- Nie wiem, pewnie mnóstwo rzeczy. Ja zawsze wszystko robiłam źle. Kiedy czytałam
ten wiersz, stanęły mi w oczach wszystkie głupoty, które narobiłam w tej garderobie. A wiesz,
co było najgorsze?
- Co?
- To imię – Madeline. Wiesz, że tak miała na imię matka Erika? Do której, przypadkowo,
jestem bardzo podobna. Gdyby Elwira o tym wiedziała, pewnie do końca świata nie
pokazałaby mi tego wiersza.
- Podobna z wyglądu, czy z charakteru?
- Mam nadzieję, że tylko z wyglądu – westchnęłam.
- To pół biedy – uśmiechnęła się Marina.
- Wiesz, jak byliśmy w Rzymie u Gustava... – zawahałam się. – Ja powiedziałam coś
bardzo głupiego...
- Tak?
- Ja powiedziałam mu, że jestem w stanie... to znaczy nie to, że chcę, ale że jestem w
stanie... ewentualnie... wyobrazić sobie taką sytuację... całkowicie hipotetyczną...
309
- No wyduś to wreszcie! – zawołała Marina. – Jeśli powiedziałaś do Prospera
cokolwiek, zabierając się do tego jak pies do jeża, to ja mu się specjalnie nie dziwię, że się
zezłościł. – Roześmiała się. – Co sobie wyobraziłaś? No, dawaj!
- Że Prospero mógłby mieć córkę – szepnęłam patrząc w bok spłoszonym wzrokiem.
- Tylko tyle? – zdziwiła się Marina. – To chyba nic nadzwyczajnego.
- Nie dla Prospera, obawiam się.
- I co on zrobił?
- To było straszne.
- Krzyczał?
- Gorzej. Dużo gorzej. Powiedział, że mnie nie zna. Że jestem obca. I że nasze
małżeństwo to tragedia, do której z głupoty i okrucieństwa chcę dopisać dodatkową osobę,
która niczemu nie jest winna.
- Ajj... – Marina skrzywiła usta w bolesnym grymasie.
- Ja nie miałam pojęcia, dlaczego on tak zareagował. Ja to zrozumiałam dopiero przed
chwilą, przez ten wiersz Elwiry.
- Wiesz, jak to wygląda dla mnie? – powiedziała Marina. – Jak tak mówisz, to mam
wrażenie, jakby on nie ciebie chciał odepchnąć, ale coś w sobie samym.
- Też tak właśnie pomyślałam. Że dla niego to znowu nie byłam ja, tylko ona.
Madeleine. Byłam taka naiwna, kiedy sądziłam, że ona odeszła na zawsze. Ona nigdy nie
odejdzie, przyczai się tylko, żeby znowu zaatakować, kiedy nie będę się tego spodziewała.
Przecież ona i dla mnie jest obca! Obca, straszna, niezrozumiała! Ona nie ma ze mną nic
wspólnego – nie wiem, za jakie grzechy mam nosić na twarzy jej podobiznę! – wykrzyknęłam
i rozpłakałam się. Marina objęła mnie ramionami. – Czy ja jestem tą kobietą z piekła rodem,
która przyszła do niego po latach, żeby go zapytać: „Czy chciałbyś się znowu urodzić, Eriku?
To by się dało załatwić...”? W jaki sposób ja mogę mu aż tak zagrażać? – wychlipałam. – Ja
bym z nim przesiedziała całą wieczność pod ziemią! Ja bym oddała wszystko, wszystko! Ale
ja nic nie mam – nic, czego on nie mógłby mieć na wyciągnięcie ręki. To była jedyna rzecz,
jaka przyszła mi do głowy, której nie mógłby sobie zrobić sam, z porażającą łatwością.
Wiesz, odkąd umarła Aisza, albo nawet wcześniej, ja już sama nie wiem... On czuł się stary,
zmęczony...
- I pomyślałaś sobie, że to będzie taka walka życia ze śmiercią... – domyśliła się
Marina.
- Nie, nawet nie, ja się nie nadaję do walki. Ja nie będę z nim walczyć – jedno jego
słowo, a ja się poddam. A poza tym, to kto, twoim zdaniem, miałby stać po stronie życia?
Ja?? Marina! Kiedy Elwira podarowała nam to opowiadanie o Persefonie - to byłam ja! Ja
mam w sobie tyle śmierci, że powinno się ze mnie produkować trutkę na szczury! Ja
najchętniej zastygłabym z nim zupełnie bez ruchu - w poczuciu całkowitego szczęścia,
skończonego tryumfu, ostatecznej zmiany, po której już żadnych więcej zmian nie będzie. Ty
wiesz, że Erik powiedział mi kiedyś w grudniu, że jeśli sobie życzę, powsadza w ogrodzie
310
sztuczne kwiatki, żeby nigdy nie zwiędły? To w nim jest życie, w nim jest tyle światła, że
mogłabym świecić dalej tym odbitym blaskiem. Jak księżyc, jak lustro, na które pada światło
świecy.
- Z tym lustrem to masz rację – przyznała Marina. – On spojrzał w ciebie jak w lustro. I
chyba zobaczył coś, co mu się nie spodobało.
- Ja tak powiedziałam Elwirze: że chciałam być tym lustrem, które mówiłoby mu
każdego dnia, że jest bezpieczny, że jest kochany. A on mnie rozbił na drobne kawałki. Ja
teraz nie jestem w stanie się ruszyć, żeby się nie poranić o te odłamki.
- Pamiętasz, jak rozmawiałyśmy nad morzem o syrenie? Oddała swój rybi ogon za parę
nóg, które przy każdym kroku bolały ją tak, jakby stąpała po tłuczonym szkle. Najgorzej, że
niepotrzebnie i że ten błąd kosztował ją życie. A trzeba było tylko dalej śpiewać, a założę się,
że książę sam wskoczyłby do wody. – Uśmiechnęła się.
- Ze mnie to już chyba tylko ten śpiew został – powiedziałam smutno. – Jak z Echa.
Odbicie, niknące odbicie jego głosu. Nic więcej - ja powtórzę wszystko, co on powie. Jeśli on
powie, że to jest absolutne szczęście, że nic więcej nie ma - to ja powtórzę, że nie ma.
- Zawsze coś jest. I chyba nawet się domyślam, co – rzekła Marina patrząc mi w oczy.
– Dalej jest strach. Twój, jego – nie wiem, czyj jest większy. Ale jeśli ktoś, kto ma skrzydła,
wznosi się do nieba w bańce mydlanej, to niech mu tam będzie na zdrowie. Chociaż może,
gdyby tak przekłuć bańkę mydlaną, to okazałoby się, że wokół jest nie tylko bezkresne
świeże powietrze, ale i okazja, żeby rozprostować skrzydła.
- Nasze szczęście to twoim zdaniem bańka mydlana? – zapytałam słabo.
- Nie chcę powiedzieć, że nie wierzę, że będzie trwałe. Tylko, że ono jest sztuką –
trochę jak życie Elwiry. Ja się nie znam na sztuce, ja wierzę w naturę. Po co się tak szarpać,
po co walczyć z naturą? Przecież, jeśli się nad tym zastanowić, to wszystko jest burza w
szklance wody. Przecież być może w ogóle nic by się nie zmieniło, oprócz tego, że to nie
byłaby do końca wasza osobista inscenizacja.
- Kiedy Erik weźmie za coś odpowiedzialność...
- To wszystko musi zrobić sam, prawda? Kompozycja, libretto, reżyseria i scenografia:
Monsieur Erik Dulac – geniusz wszech czasów! Aha, jeszcze kostiumy i śpiew w roli głównej,
tylko jak to pogodzić z prowadzeniem orkiestry?
Marina roześmiała się, ale ja pomyślałam, że, chociaż żartuje, ma rację. Nie spotkałam
w życiu drugiego człowieka, który byłby tak nieprawdopodobnie, wręcz nadludzko,
odpowiedzialny. Gdyby Erik nie kochał sztuki, tylko cały swój talent poświęcił nauce, z tym
swoim lodowatym racjonalizmem przewyższyłby z pewnością Leonarda da Vinci. Ale nawet i
te dziedziny sztuki, w których był mistrzem – architektura, muzyka - były precyzyjne,
matematyczne. Jakie to szczęście, że w Cap-Ferrat mój mąż polubił uprawę ogrodu; to aż
dziwne, że przyjął do wiadomości fakt, że nie każda roślina urośnie dokładnie w sposób,
który sobie zaplanował.
311
A może ekscytowała go walka z naturą – tym ostatecznym przeciwnikiem, którego
podobno nie sposób było pokonać? „Niemożliwe” – zawsze, kiedy ktoś wypowiedział przy
nim to słowo, oczy Erika zwężały się, a jego usta rozciągały w złośliwy uśmieszek, jakby
chciał powiedzieć: Już ja ci pokażę niemożliwe! Szydził ze mnie, że chciałabym mieć
niewiędnące kwiaty – a kto powiedział, że mógłby wypchać Aiszę!? Wypchana kotka i może
jeszcze woskowa figura żony, która nigdy nie zestarzeje się ani o jeden dzień! Lalka o
wiecznie otwartych oczach, najlepiej z jakimś skomplikowanym mechanizmem w środku,
która mówiłaby tylko: Kocham cię, Prospero. To zdumiewające, że jeszcze nie skonstruował
sobie takiej lalki!
- Kocham cię, Prospero – szepnęłam bardziej do siebie, niż do Mariny. – I nie jestem
lalką.
- Słucham?
- Nie jestem lalką, nie jestem kawałkiem szkła – jestem człowiekiem; nawet jeśli
popełniam błędy, to tylko dlatego, że jestem człowiekiem – westchnęłam.
- Zdenerwowałaś się na niego, prawda? – zapytała niepewnie Marina.
- Wiesz, to nie to. Wolałabym czuć złość, ale to była tylko... ciemność. Strach w
ciemności. A jeszcze później, kiedy on powiedział, że proszę bardzo, że cokolwiek zechcę...
Nie, ja nie mogę o tym mówić, to zbyt straszne! – zawołałam rozpaczliwie i zasłoniłam oczy.
- To nie był koniec? – Marina zmarszczyła brwi.
- Nie, później było jeszcze gorzej. Pchnął mnie na łóżko, aż upadłam, a potem tylko
stanął nade mną z takim zimnym wyrazem oczu i powiedział, że zamierza mnie uszczęśliwić
raz na zawsze – powiedziałam przez ściśnięte gardło.
- Bałaś się, że zrobi ci krzywdę? – zapytała moja przyjaciółka.
Pokręciłam przecząco głową, podczas gdy łzy znów spływały mi po policzkach. Na
ustach Mariny pojawił się blady, zamyślony uśmiech.
- A wiesz, co ja bym zrobiła na twoim miejscu? – szepnęła mrużąc oczy. –
Spojrzałabym na niego powłóczyście i powiedziałabym tylko: No to już, proszę! - Mówiąc to
rozłożyła ekspresyjnie ramiona i padła w tył na kanapę.
- Oszalałaś! – wysapałam.
- Jedno z dwojga: albo by się natychmiast uspokoił, albo byście mieli małe
wyładowanie atmosferyczne.
- Ty chyba nie wiesz, co mówisz!
- Może i nie wiem. Ja sobie nie jestem w stanie wyobrazić takiej sytuacji. Ty do niego z
miłością, czułością, a on co? Przecież ty sugerujesz, że on był bliski tego, żeby cię zgwałcić!
- Mylisz się, Marina. Gdyby wtedy do czegokolwiek doszło, to ja czułabym się tak,
jakbym zmusiła go siłą. Ja – nie rozumiesz!? Ja bym się czuła jak zbrodniarz! Ja i tak się
czułam jak najgorszy przestępca - jakbym go zdradziła, zawiodła, jakbym zrobiła coś bardzo
złego.
312
- Ty mu to wszystko napisz – zasugerowała Marina. – Albo jeszcze lepiej, ty mu to po
prostu powiedz.
- Ja miałam taką nadzieję, że on przyjedzie na ten ślub. Ja cały tydzień żyłam tylko tą
nadzieją; ja sobie układałam w głowie wszystko, co chciałam mu powiedzieć. A teraz nie
przyjechał i czuję, że to dlatego, że mną gardzi. Ja nie potrafię żyć bez jego miłości, Marina –
ja umieram. Co ja mam zrobić? – rozszlochałam się.
- Zastanowimy się nad tym jeszcze – pocieszyła mnie. – A na razie przestań na chwilę
umierać, umyj się trochę i chodź ze mną. Rozmawiałam wczoraj z Monsieur Gailhardem,
bardzo mnie prosił, żebym przyszła dziś z tobą do jego garderoby, chyba to dla niego bardzo
ważne.
Zrobiłam tak, jak mnie poprosiła, a potem poszłyśmy wspólnie do garderoby Pedra.
Bas siedział przebrany już w kostium Ferranda - chociaż do rozpoczęcia przedstawienia była
jeszcze dobra godzina – i czytał jakiś list. W średniowiecznym mundurze oficerskim,
złożonym z czarnego kaftana i wąskich pantalonów, wyglądał bardzo dostojnie. Na mój
widok uśmiechnął się szeroko i wstał z krzesła.
- Christine – zawołał tubalnym głosem - tak się cieszę! Płakałaś? – dodał nagle,
spojrzawszy na moje zaczerwienione oczy.
- Ach, to nic... – zmieszałam się. – Wszyscy mamy jakieś troski.
- Tak, w sumie masz rację – przyznał śpiewak. – Właściwie, to chciałem zwrócić się do
ciebie z pewną moją troską, ale skoro masz dosyć własnych...
- Ależ nie, Pedro, proszę, powiedz o co chodzi.
- O Fausta – rzekł krótko.
- Nie rozumiem. – Bardzo mnie zaskoczył.
- O Małgorzatę w Fauście Gounoda. W przyszłym tygodniu. W Wenecji, w teatrze La
Fenice. Zespół Palais Garnier wybiera się na stagione, na dwa tygodnie. I właśnie teraz
dowiedziałem się, że śpiewaczka, która miała wykonywać partię Małgorzaty, będzie w tym
czasie we Florencji. Zacząłem organizować ten wyjazd jeszcze gdy byłem dyrektorem – nie
dopilnowałem przez to zamieszanie ze zmianą kierownictwa. Oczywiście, cała wina spadnie
na pana Bertranda, może to i dobrze, ale wiesz, ja mam świadomość, że to ja zawaliłem
sprawę. I tak sobie pomyślałem – co za szczęśliwy los zesłał cię do Paryża w tej chwili!
Jakby same niebiosa chciały pospieszyć mi na ratunek. Przecież ty byłaś fenomenalną
Małgorzatą!
- Pedro, jest mi bardzo miło, że pomyślałeś o mnie, ale chyba nie mogę przyjąć tej
propozycji. Nie śpiewałam na scenie od dziesięciu lat.
- Ale ćwiczyłaś głos, choć trochę, prawda?
- Tak, w sumie tak, ale...
- Błagam cię, Christine, musisz mi pomóc!
- Ale ja nie mam tyle czasu, żeby na dwa tygodnie wyjeżdżać teraz do Wenecji. Ja
przyjechałam do Paryża tylko na ślub przyjaciół – chociaż Bóg wie, że powinnam była zostać
313
w domu. Ja muszę czym prędzej wracać do Nicei, zaraz po tym ślubie, który będzie w
sobotę. Pedro, zrozum mnie, od tego zależy, czy uda się uratować moje małżeństwo.
Popatrzył na mnie smutno.
- Planowaliśmy wyjechać w poniedziałek skoro świt. Przedstawienia zaczynają się od
środy. Mogę czekać najdłużej do niedzieli, później – jeśli nikogo nie znajdę - trzeba będzie
odwołać wyjazd. Być może uda się uratować kilka ostatnich spektakli z zakontraktowanych
sześciu, jeśli dyrekcja La Fenice w ogóle zechce ze mną negocjować – na szczęście
dekoracje i kostiumy do Fausta wysłaliśmy już do Włoch parę dni temu. Tu chodzi o jeden
występ, najwyżej dwa – nie musiałabyś siedzieć w Wenecji przez całe dwa tygodnie.
Zresztą, to nie jest tak daleko od Nicei. Zastanów się, proszę. Wiesz, to byłaby też taka
wspaniała szansa dla Aminy. Namówiłem dyrygenta, że powinna spróbować wystąpić solo.
Od miesiąca wbijam jej do głowy partię Siebela...
- Nie wiedziałam... – Spojrzałam na Marinę, która tylko uśmiechnęła się smutno.
- To nieważne, Christine – powiedziała cicho. – Na pewno jeszcze nadarzy się okazja.
Nie teraz, to kiedy indziej.
Obiecałam Pedrowi, że się zastanowię i dam mu odpowiedź do niedzieli.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś o tym stagione? – zapytałam Marinę, kiedy wyszłyśmy
z garderoby.
- Ech, po co ci miałam to mówić? Madame Eames miała przecież śpiewać Małgorzatę.
Zresztą, w ciągu ostatniego miesiąca tyle rzeczy się skomplikowało, że może to i lepiej, że
nic z tego wyjazdu nie będzie. Ty masz kłopoty, Elwira ma jeszcze większe kłopoty, a ja mam
Augusta! – skwitowała, z weselszym akcentem na koniec.
- Przyjdzie na Trubadura?
- No pewnie! W końcu przekonał się w niedzielę, że moje rodzeństwo nie gryzie.
- Cieszę się, że się spotkamy. Ja chyba będę siedziała z Julesem i resztą w ich loży.
- Z Raoulem de Chagny? – zdziwiła się Marina.
- No cóż, przecież nie powiem mu, że ma się wynosić ze swojej własnej loży. Poza tym
w niedzielę po koncercie ja też przekonałam się, że on nie gryzie. Jestem pewna, że będzie
całkiem przybity postępowaniem Elwiry; mam nadzieję, że to przedstawienie choć trochę go
rozerwie.
- Ja zamierzam się świetnie bawić – zapewniła mnie Marina.
Pożegnałyśmy się; przyjaciółka poszła przebrać się w kostium i trochę rozśpiewać
przed wejściem na scenę, a ja przeszłam wewnętrznymi drzwiami na korytarz prowadzący
do widowni. Rzeczywiście przedstawienie Trubadura było udane i wszyscy bawiliśmy się tak
dobrze, jak pozwalała na to obecna przygnębiająca sytuacja. Siedziałam pomiędzy
milczącym Raoulem a zasmuconym Julesem seniorem, sama pogrążona w czarnych
myślach.
Kiedy rano Jules z całą rodziną przyjechali powozem do pałacu Raoula i Elwiry byłam
tak pełna nadziei. Byłam przekonana, że podczas gdy senior rodu Bernardów, młodszy
314
Jules, Marie, Lucie, Angelique i Junior junior wnoszą swoje rzeczy do rezydencji
wicehrabiostwa, Erik na pewno jedzie już na Rue de Rivoli 4. Naprawdę w to wierzyłam – to
dlatego trwało dłuższą chwilę zanim goście zorientowali się, że coś jest nie tak. Że nigdzie
nie widać Elwiry, a Raoul uporczywie wbija wzrok w ziemię nawet podczas powitania. Jego
determinacja, żeby okazać krewnym żony szacunek i sympatię, mimo że ona sama dopiero
co od niego uciekła, była wzruszająca. To był naprawdę człowiek honoru – tu nie chodziło o
puste formy towarzyskie, ale o obronę godności jego domu, jego nazwiska. O zachowanie
twarzy, również ze względu na Elwirę. Nie mogłam go nie podziwiać.
Kiedy Jules junior powiedział mi, że Erik nie przyjechał wraz z nimi z Nicei, poczułam
się tak, jakby ktoś zarzucił mi na głowę czarną zasłonę. Marie Philomene pocieszała mnie
serdecznie – domyślali się, że coś się między nami wydarzyło – ale nie była w stanie ulżyć
mi w cierpieniu. A przecież było mi tak miło, że wszyscy przyjechali; naprawdę nie chciałam
zakłócać im radości. To było naprawdę wzruszające, jak oni wszyscy potrafili się
zmobilizować, przezwyciężyć dzielące ich różnice i stawić się w komplecie kiedy byli
potrzebni.
Było mi strasznie przykro ze względu na Elwirę. Zastanawiałam się, jak bardzo musiała
czuć się zdesperowana, żeby z jedną torbą wybiec z pałacu tuż przed przyjazdem rodziny –
ona naprawdę chyba nie była w stanie znieść już nic więcej. Gdyby została, być może
odwiedziny zdołałyby poprawić jej nastrój – a może tylko czułaby się tym bardziej zmęczona
tym, że musi udawać? Elwira kochała sztukę, ale udawanie wesołości, podczas gdy pękało
jej serce mogło okazać się dla niej zbyt trudne. Ja sama najchętniej zrezygnowałabym z
mojej obecności na tym ślubie, ale przecież wszystko było przygotowane, a ja obiecałam.
Nawet poszłam w tym celu do spowiedzi...
Zdawałam sobie sprawę, że z każdym dniem nasze pogodzenie będzie coraz
trudniejsze. Teraz, gdy Erik tak ostentacyjnie odtrącił moją wyciągniętą na zgodę rękę –
robiąc coś, czego jak sądziłam, nigdy by nie zrobił, to znaczy sprawiając przykrość naszym
przyjaciołom – byłam załamana. Ale w końcu będę musiała wrócić do domu i z nim
porozmawiać. Skoro aż tak bardzo nie może na mnie patrzeć, że przeze mnie rezygnuje z
przyjazdu na ślub Artura, może przyda mu się jeszcze parę dni odpoczynku. To się musi
dobrze skończyć – Ananke nie pozwoli, żeby taka miłość jak nasza miała się rozpaść w
proch.
Pomyślałam, że może powinnam przejść się do mieszkania Garnierów po ten obiecany
obrazek i postanowiłam zrobić to nazajutrz. To może być coś ważnego, jeśli Charles tak
nalegał, żebyśmy odebrali podarunek nawet podczas jego nieobecności w Paryżu. Pójdę
tam, a potem natychmiast wyślę ten prezent do Erika do Cap-Ferrat, żeby wiedział, że o nim
myślę.
315
316