teksty srodki.indd

Transkrypt

teksty srodki.indd
dla G.W. i dla Jesionka
Each mortal thing does one thing and the same:
Deals out that being indoors each one dwells;
Selves - goes its self; myself it speaks and spells,
Crying What I do is me: for that I came.
G.M. Hopkins
ZAPACH ALG
Brzeg pociemniał punktualnym odpływem
Od słońca jednej półkuli. Przy takim
Masywie wody nawet linie krzywe
Miały charakter horyzontu. Za kimś
Z nas obejrzała się czarna dziewczyna,
Nanosząc chmury na papier. Łodzie schły
Na wietrze, pora prawie była sina
Od wsiąkającego w piasek światła. Mdły
Zapach alg lgnął euforycznie do skóry.
Jednak znów nie wypadało iść dalej
Niż do siebie, by się nie stracić, ale
Zrobiło się cicho pomiędzy nami Tak usłyszałam jak jesteśmy sami.
9
PO STRONIE LUSTRA
Przez szkło prześwitują odbicia, którymi jestem.
Pozbawione życia przeszły we mnie. W środku tego,
Czego nie uzewnętrzniam, jestem przewodnikiem
W nieskończoności. Wstępem do niej.
Mimo że lubię odwdzięczyć się spojrzeniem,
Marzę o bardziej ludzkim fachu.
Nie o tłumie wiernych, chociaż tutaj się schronił,
Abym prowadziło głębiej do kronik i dalej.
Dlaczego tak ślepo chłonę i zbijam was z tropu?
Zadowolone, czy nie, rozmowa jest zaglądaniem
W siebie, jednocześnie mówię milczeniem,
Pozornie płaskie, ale potrzebne wam.
Prośbami nie dam się wzruszyć. Trwam do gestu,
Który mnie zasłoni. Męka jak odchodzicie,
Ale cierpliwie czekam na kolejne rysy,
Jeżeli do żadnych nie zdążę się przywiązać.
Tyle mam twarzy. Jest czym się zająć i zostaje
Na wszelki wypadek otwarte na oścież wnętrze.
Jesteś we mnie, kiedy wejdziesz w nie: Czas
Po tej stronie cofa się bez wyczucia i jak owada
Wtapia cię tylko raz w mineralną wieczność.
10
VIRGINIA WOOLF
Zobaczyła podobnie, chociaż z drugiej strony.
Chmury ponad ziemią rozbijały obozy,
Rzeka złagodniała, gdy złamała ją wzrokiem
I schodziła w głąb wody. W wodzie było pusto.
..................................
Rozglądała się, aby coś sobie przypomnieć,
Resztki z życia, na które straciła apetyt
Albo odgłosy, ale w tym miejscu nie było
Już dźwięków, ale ten świat był wolny od ludzi.
Ponownie była wszystkim, co mogłaby spotkać,
Zwyciężał upór z nalotem ważek na fale
I kiedy uporała się z wiatrem, szła dalej
Śniąc, że zbliża się okrężną drogą do wyjścia,
Że prąd rzeki prowadzi i że zna kierunek,
Gotowa nie pamiętać nim sięgnie po oddech.
11
ŻMUDNA HARMONIA
Liczył stuk deszczu, wsparty łokciem o kant stołu, krople
Wchodziły jedna drugiej w drogę, na szkle rosły mapy
Od zebranej w oczach wody i sam przemierzał pola,
Wiatr kładł kroki na strumieniu, mógł iść dokądkolwiek chciał,
A został tu, na starym miejscu, nie tracąc nadziei,
Że ktoś przepłynie poprzez jego chroniczne pustkowia.
Od dwudziestu lat zmieszane ze smakiem alkoholu,
Dzielonym z mężczyzną z lusterka, pamiętanym przez mgłę
Skłębiającą się po wódce. Gdyby nie gospodarka,
Bzy za zamkniętą na skobel furtką, nie byłoby go
Na końcu świata, gdzie diabeł zamiast żony mówi mu
Dobranoc, potem pijany człowiek zapada w głębszy
Sen. Rano nie myśląc o czym śnił w klatce z rdzewiejących
Już, niedopuszczalnych złudzeń, że nie trzeźwieje ze snów
Młócąc zboże w stodole. Mechanicznie wolnym ruchem
Warg liczy uderzenia młotów, jakby z dwóch odmiennych
Woli, toczyć się pod górę musi jedynie jedna.
Nie zamierza o nią pytać, drażnić krtań niedostatkiem
Powietrza, przeczuwając najgorszą dla siebie rolę,
Kiedy przyjdzie powiedzieć mu to, co wszystko przemilczał.
Nie widział powodu, aby zmieniać żmudną harmonię.
12
DOMOWE ŚWIATŁA
Dla H.B.
Przed kim tłumaczę się, że zboczyłem z drogi, skręciłem
Do lasu, poszedłem na przełaj. Po siódmej, po okolicy
Rozchodzi się pogwizdywanie na torach nabierającego siłę
I ruszającego za granicę miasteczka pociągu. Las jest niczyj,
Każdy się w nim włóczy w każdym kierunku, mówiłem
Już sobie w duchu, że prosto spod szyldu stacji nie wejdę
W drzewa i zarośla, ale gdzie tam! Wilka, choćby tyłem,
A ciągnie do lasu. Zresztą ich zwarty szelest kusi, czym będę
Się chwalił? Lubię patrzyć na łań grzbietów równy ścieg,
Schodzący rudym zakolem ze wzgórza, wprost do strumienia,
W asyście migotliwej radości świetlików. Nawet bym dobiegł
Do mostku, stamtąd widać lepiej, lecz uciekają. Nadmieniał
Kierowca z tartaku, właściwie krzyknął jadąc, że się burza
Szykuje, jakby grad cięgiem nie skosił zboża przedwczoraj.
Życie za marne na sondowanie natury, o miesiąc wydłuża
Luty lub udaje zimą wiosnę. Dlatego wzrusza mnie ta pora,
Co niesie, licho wie dokąd, bo trzyma pod ręką narzędzie
Roboty, gdy gubię się bez ludzkiego oświetlenia. Jak w mokradła
Wejdę, zyskam na skrócie więcej niż minutę. To ją wszędzie
Słyszę przechodząc przez igły świerków w domowe światła.
13
HYMN DO DRZEWA
Bądź odbite od surowego, zimnego światła,
W nocy, w południe, na wyspie znużonej,
Ścieżce porosłej mchem i paprocią, bezludnej
Przestrzeni, polanie na którą spadła skuta lodem
Gwiazda, trwaj w pociemniałej studni dolin,
Póki nie usłyszysz świtu wołane z tak daleka.
Niech chłód jesieni spływa po tobie, by wyschnąć
Nim słońce spali zwinięte w kłębek korzenie,
Bądź zakurzone pyłem wydeptanej drogi,
Schronem dla skrzydeł, otworzoną pamięcią,
Bo co możesz, co możesz na pagórku, płaskiej
Drodze, skale wystudzonej śniegiem i deszczem.
Jesteś wyłącznie fragmentem pejzażu, gdzie
Czas narzuca kolory, a ty zmieniasz pory roku
W przechodzone ubrania. Jednak nie wrastaj
W nową przestrzeń. Zostań sobą wśród drzew,
To twoja praca. Czekaj znudzone odbiciem
Ponad siły, licz posiwiałe liście, patrz w przód
Podobne do wskazówki, ale ruch nie przeistoczy
Cię w cząstkę czegoś, czym nie jesteś. Będziesz
Więdło z tęsknoty do drugiej strony i zamiast
Śniegu dźwigało większy ciężar, aż ostatecznie
Opadnie smutek i staniesz nagie nagle rozumiejąc,
Że jesteś samo w świetle. Zostaniemy dla siebie
Niczym prócz patrzenia, nasze ślady rozejdą się,
Choćbyś nie chciało, przyporządkowane odejściom.
14
DO GÓR
Wstrząsające swym spokojem góry,
Jesteście tak wysoko, lecz tam być nikt nie chce,
Oprócz orłów, którym blask pióra wysmuklił.
Zakorzenione w niebie pewnie nie słyszycie,
Jak wysiewają się trawy, nie wiecie też,
Że wiem coś o waszej przestrzeni, co w górowaniu
Niejednemu zbrzydła, aż oderwany od ziemi,
Umilkł podwójnie, by los ukrócić.
15
NOKTURNY
I
Ciągle nie wierzyłaś, że pobielona ściana
Przechowa minimalny zachwyt nad fakturą
Ciał i że z nie byle jakich mroków odlana
Historia okaże się zgrabną rzeźbą, którą
Z nas dwóch uformowało powietrze. Pamiętam,
Jak moje palce sunęły pod prześcieradłem,
Byś nie wydała się piękniejszą niż pamiętam
Cię teraz. Całą dla siebie, chociaż byłaś tłem
Konsekwentnie słusznych wzruszeń, gdy noc jaśniała.
Musiałaś być też jej kształtem zanim się stałaś
Zwykłym istnieniem wśród nie do nabycia rzeczy.
Widzę je. Jest czwarta rano, nikt nie zaprzeczy
Temu w co wierzę, że jestem, bo jest mi zimno,
Wyraźnie nie o tej porze tak być powinno,
Lecz nie rozpaczam, a że czasem nic nie widzę?
Po to jest światło, aby przecinać źrenice.
II
Bezosobowe stąpanie godzin po kole,
W ich zestrojeniu od razu widać niewolę.
Staną w miejscu? Jednak ono mnie nie pocieszy,
Wskazówek nie zatrzyma taki jak ja pieszy.
III
Umowną zgodą na ciebie należy
Wyróżnić ten dzień, który jest na mapie
Pokrytej datami. Mrok sobie kapie
Na nasze dwa cienie i w żadnej wieży
Nie byłoby milej widzieć jak żyjesz
Wtulona w ścianę - ja z tobą. To dobre
Schronienie, kiedy boli. Gdyby sople
Lodu zechciały topić się wolniej (wiesz,
Że nie nam tak zdarzyć by się umiało),
16
Ja umilknę i nikt dźwięku nie znajdzie
Już po mnie, choćby szukał jeszcze bardziej
Pragnąc, by światło dobitniej zagrało
Na spopielałej nieco skórze. Lepiej
Papieros zgasić nie patrząc na szczęście
Podświetlone zapałką, niż nie częściej
Czuć cię jak tylko w nocy. I przez siebie.
Teraz będziemy żyć w kwadracie, z boku
Świata, gdzie pokrewieństwo jest odbiciem
Na murze tego, co nam zgarnia życie,
Rozbierając nas w jednakowym mroku.
IV
Nie w nocy kochać się z tobą to żądać wiele
Od losu, to cofać się przed świtem w wystygły
Lej poduszki i gdzieś w obcym miejscu przez igły
Przepływać ucho, by cię słuchać, rano zbieleć
I pod przykryciem ze szronu dygotać z chłodu,
Że wzrok trafi nie w ciebie, jak na negatywie,
Na którym nas oświetlił flesz wreszcie właściwie.
V
Jutro, kiedy spojrzysz mi w oczy, mnie nie będzie
Tam, gdzie patrzyłaś teraz. Jedynie lustrzana
Powierzchnia zwróci ci mój wzrok. Ta sama ściana
Wzdrygnie się, ale zatrzyma nas razem w pędzie
Nie na wspólnej ulicy. Nad nią gwiazda spadnie,
Nasz los zabłyśnie też w drugiej rzeczywistości.
Tu zbędne są słowa, jeśli jedność dosadniej
Wyraża ich brak, więc nicość rzeczy uprości
I da siąść przy stole. Potem lampka zamruga,
Między nami zażarzy się wzajemny moment
Zdumienia. Na niebie ktoś odkryje dwóch komet
Połączenie i pomyśli: czeka mnie długa
Droga do plejad. Może powie, że ciało ma
Taką możliwość istnienia i środowisko
Z dopasowanych na styk przestrzeni. Tak blisko
17
Będziemy, że aż w tym kręgu spłonie przy nas ćma.
Rozmiarów smutku nie zmniejszy wiedza, że byty
Trwałe na Ziemi zwykle są kruche z reguły
I odgarniając włosy poczujesz mój czuły
Gest. Jednak mnie od dawna już nie będzie przy tym.
18
PIOSENKA WAŻKI
UWIĘZIONEJ W DRZEWIE
Uwięziona w lutym, bezludnym lustrze zimy
I odtąd okruch lodu w oku wymierza mój świat,
Odpychając od razu podmuchy ciepła. Poimy
Się mrozem ja i szron, który skrząc się siadł
Przy mnie, a las obłapił nas od tyłu, tłukąc
Się szklistymi skrzydłami w powietrze aż pękło.
Nic nie opisze otchłani, która się otwarła, łuk
Światła do granic napiął blask jedną ręką
I płomień parł pospiesznie w naszą stronę,
Dzisiaj wiem, byłaś Mistrzynią Chłodu, bo marznę,
Myśląc o tobie. Coś ścina od środka serce
I od korzeni konar jak bibuła naciąga ziąbem. Marznę,
Marmurowiejąc we własnych, bezlistnych ramionach,
Nieludzka wola włamała się we mnie. Jestem
Ważką zakutą w zbroję, kiedyś wyfrunę stąd, ho, ho,
Jak wysoko! Stanę się szczególnym szelestem.
19
EMBRION ŚWIATŁA
Powietrze prostuje się jak pomięty papier,
Wkrótce światełko, pisklę co ciągle śpi,
Umoszczone w mętnym pierzu mroku,
Zacznie opuszczać gniazdo, na razie śpi,
Niewyraźnie marząc o ciemności jak o szczeniaku,
Z którym się będzie bawiło – przeraźliwie samo,
Nim przeobrazi się w blask i opłomieniając glob
Zgaśnie, by zaistnieć w nas – przeraźliwie samo.
20
SUCHE ŻYCIE
Wczesny zgon zdumiewa tych, co zostają,
By mieli czym poić suche życie,
Przed którym się wzbrania i liść na rzece
Pełnej szlachetnego trwania.
21
ROSNĄĆ DALEJ
Drzewo nie otoczone mocną formą ścian,
Co cię uspokaja, że stoisz w równowadze wobec krzyku?
Nie ja, nie moje chodzenie za szelestem,
Gdy bałagan góruje nad porządkiem. Glob nas przykuł
Do siebie, nie rozejdziemy się, a to wstęp
Zaledwie do rozkwitnięcia, które każdego oczekuje.
Przeciwko takiej sile przybijamy stempel
W uściskach się jednocząc, aby wzbić się do wyjścia.
To boli. Starte kontury przyzwyczajeń,
Których nie można powielić. Przestrzeń jak otwarta dłoń
Jest ogromna, ale czy wejrzysz w kamień,
Chociaż leży rozłupany od nadmiaru uderzeń i cały płonie
Obrazami rozejścia, zbyt twardy, bez łez,
Nie powleczony skórą, o jednym marzył: ciętym wzroku,
Doskonale oziębłym, aby widzieć wszerz,
Ale bez serca. Drzewo, nakłoń się, góra rozszerza spokój.
Dół rozkłada na części. ,,Kto mówi dalej
O zgonie? Setki razy wyrastamy z gruntu. Ach, dzieci,
Marudzicie w lesie, zawsze jakieś zostanie
Ze mną, by obudzić się w słońcu, które od nowa nakręci
Sprężynę. Mogę was obserwować, a nie
Uczyć na powrót wpasowywać się w świat, gdzie spięci
Ze sobą sami się rozpinacie, lecz mnie
Nie wolno ruszyć się z miejsca. To boli, rosnąć wciąż dalej.
Martwię się wami. Jestem, by znosić zamęt.
Nic nie ujdzie mojej uwadze, czy kiedykolwiek było inaczej?
Słuchać, ot, wszystko, co roślina umie. Same
Wiecie najlepiej, nie stać niemego na więcej. Patrzę,
Jakbyście miały jutro z gniazda wyfrunąć
I stanąć w przelocie. Nie wiem, ile lat przyjdzie bez was
Piąć się wokół powietrza. Pozwólcie strunom
W gardle zerwać się zanim zafałszują – chór nie był dla nas.”
22
DLA KURTYZANY CZING LIN
z Wu Tsao
Na twoim wiotkim ciele
Jadeitowe i koralowe ozdoby dźwięczą
Jak niebiańskie zastępy,
Które słychać z jadeitowego miasta nieba.
Jeden uśmiech, odkąd spotkałyśmy się,
Sprawił, że zaniemówiłam
Zapominając każde słowo.
Już tak długo ścinasz kwiaty,
Opierając się o bambusy,
A zielone rękawy sztywnieją od chłodu
I mogę cię widzieć w pustynnej dolinie:
Samotną dziewczynę,
Która nie zdradza się z myślami.
W gęstwinie cieni
Świecisz jak perfumowana lampa.
Przy winie gramy w gry
I czytamy na przemian wiersze.
Potem nucisz Pamiętając rzekę południa
I te wersy łamią mi serce.
Potem malujemy sobie pięknie brwi.
Chcę cię mieć całą,
Twoje ciało z jadeitu i przyrzeczoną miłość.
Jest wiosna. Nieprzeniknione mgły
Przykryły Pięć Jezior. Moja kochana,
Pozwól mi kupić czerwoną łódź
I zabrać cię stąd.
23
TANIEC WAŻEK
Zrośnięte z wodą
Drgały w oparach światła
Jak urzeczone.
24
ROZBICI
Za ścianą przejrzystego morza kotłują się chmury,
Wyżej nic. Gwiazdy rozpadły się, burza grzmi z daleka,
Leżę, chwytam zamrożone powietrze, lecz pochwycić
Wiatru nie umiem, rzucona na piasek. Taka lekka
Wiosłowałam, więc czemu potrąciłam o chmury?
One złożyły nas w bliźniaczych łodziach i spokojni
Płynęliśmy, gdzie nam się podobało, kiedy nagle
Fala wzniosła się, rozmydliła kierunek. Nieprawda,
Że stanęliśmy na pełnej wodzie, czatując we mgle,
By zderzyły się światła, a my wdrążeni w skostniały ląd,
Oddaliśmy się północy. Jej ominąć się nie da.
Spójrz, jak wachluje skrzydłami i zasypia morze, skąd
Od domu dzielił nas furkot skrzydeł, które by odpoczęły
Oprzytomniej, potem płacz, potem wołaj za mną
Donośniej niż żeglarze, a skał będzie przybywać.
Nad nimi przystań do widnokręgu nieba się klei
I kapie łza w szczelinę lodu, nie nadąża ryba
Za strzałką kompasu, chciałabym by śnieg nas zaścielił.
25
BY BYĆ BLIŻEJ SIEBIE
Zimno spod którego śladom nie udało się umknąć,
Rozrośnięto zmężniało, nie dając żadnej szansy
Gotowym na ruch obłokom, oświadczającym
W odwzorowaniu pytanie, nie raczej żal, że szosy
Są zarzucone śniegiem, zbyt upartym, by skreślić
Pociągnięciem promienia czyjś błąd, zwłaszcza,
Że mróz zaczął wątłe wypuszczać gałązki, znajdując tu
Znakomite oparcie w zamożniejszym mrozie.
Czasem dobrze użyć go za tarczę, jeśli miłość
Parzy nadmiarem oddania. Gorzej, gdy wystygła
Bezpowrotnie zanim zdążyła zaspokoić pragnienie
W bliskościach blednąc o za późnej porze.
Ty wiesz o tym i ja tknięta pochwałą powietrza,
Więc płonę westchnieniem jak błagalnym znakiem,
Który moszcząc się boli, a chciałabym się z nim spoić,
Runąć z przybojem zdzierającym cielesną osłonę,
By być bliżej ciebie w obszarze dwóch światów,
Gdzie światło zostawia jednakowe stemple,
Czyni nas z powrotem światy tak maleńkie,
Że nic nie widać przypatrując się sobie.
26
NIĆ POWROTU
z cyklu dekalog
Zasypiała, nie po to, by się zaraz zbudzić,
A jednak ocknęła się, spojrzała we wnętrze
Pokoju, który nie miał już w sobie nic z domu.
Leżała bez ruchu, ale jakby sprawdzała,
Czy czasem nie śni dalej. Wzrok wolno rozróżniał
Przedmioty, gdy przyszło jej na myśl, by policzyć
Kąty. Tak też zrobiła. Ilekroć bała się
Nocy zgrabnie odwracała od niej uwagę,
Żeby bać się mniej tego, co ją zabolało,
Ale wówczas coś przerwało liczenie. Trzask drzwi?
Krzyk? A może ktoś chodził po domu, choć było
Późno i ten, kto powinien spać od dawna śnił.
Drgnęła. Serce jej zabiło i po omacku
Zeszła z piętra do salonu. W kominku płonął
Ogień, lecz jeszcze nie wiedziała, co ją zbije
Z tropu na wiele dni, że nie będzie mogła spać,
Obawiając się, że tamta noc znów powróci
Z szeptem, z pytaniem, które sprawiło, że ciemność
Na całą szerokość otworzyła przed nią drzwi.
Do czego? Świetlanej przyszłości, której ona
Wcale nie widziała. Prawie znieruchomiała,
Tak ją przeraziły ślady krwi, bo wszędzie,
Gdzie popatrzyła, widziała krew i żyletki:
– Marku, ty nie śpisz? – Spytała.
Wtedy ujrzała
To, co przeczuwała we śnie: twarz pod pręgierzem
Cierpienia, odcisk strachu i ciemności, która
Zaczęła być pustką po tym, co ludzi łączy,
Potem dzieli, stając się bezdomną miłością.
Popatrzyła w okno, księżyc jaśniał jak umiał,
Troszcząc się o niebo, gdy nagle usłyszała
27
Zdanie, które kiedy indziej brzmiałoby nieco
Inaczej, ale nie w tej właśnie sytuacji.
– Chcę umrzeć, zabiję się, no, chyba tak. Teraz
Wiem, że straciłem. Moje życie jest skończone,
Byłem głupi, nie słuchałem cię, gdyś mówiła...
Nic mi nie wychodzi – dodał prawie szeptem.
– Jak się opamiętać, powiedz, ale, żeby ten
Wybryk tak zaraz przekreślił życie człowieka,
Jakby ktoś całą przeszłość zamalował pędzlem,
To głupie, głupie, głupie!
– Wybryk?! Przestań!
Skończ ten show, pokaż mi rękę...
– Idź stąd! – I otarł
Usta wewnętrzną stroną zakrwawionej dłoni.
– Napij się. Wybacz mi...
Ona jednak sięgnęła
Po chusteczkę. Pewnie chciała zawinąć w nią ból:
Jego i swój. Ukryć go przed ludźmi, by stał się
Niewidoczny na zawsze. Zniknął zanim słońce
Naprze na niebo i zaszkli się jak na śniegu
Kropla wody. Podobnie jej czułość uległa
Zamrożeniu. Zamrugało światło. Stanęła
Profilem do Marka, słysząc siebie, gdzieś w tyle:
– Nie rób tego więcej, nie strasz mnie nigdy w ten
Sposób! Czy coś do ciebie dociera?! Posłuchaj,
No, wreszcie...
Nie mów takim głosem. Napomniał ją,
A oczy miał czujne, jakby spodziewał się braw.
– Nie mogłem zasnąć, pełnia, księżyc ostro świeci,
Ale nie bierz sobie do serca tego, co ci...
– Jak nie brać? Przecież muszę ci pomóc w cierpieniu,
Które cię pożera. – Jasne włosy spadły jej
Na czoło. Odgarnęła je i odzyskała
Panowanie nad sobą. – Wiesz, że żaden powód
Nie jest dobry, by...
– U m i e r a ć... To masz na myśli?
Przecież mnie nie chcesz. – Uśmiechając się do siebie,
28
Mówił dalej, może zobaczył jakieś wyjście
Wyciągając papierosa. Potarł zapałkę
I stał zaciągając się dymem. – A nie jest tak?
Jej odpowiedzią był cień płomienia, własne łzy
Wilżące policzki, że poczuła się trochę
Wypłukana z chwili, która zrywała więcej
Niż tylko nić odwrotu. I to czego trwale
Związać się nie da tym faktem przymusowego
Istnienia z kimś do kogo nie chciała należeć.
Naprawdę żyła ukradkiem na swój wyłączny
Użytek i chcąc nie chcąc oszczędzała siły,
Odkąd nie było mowy o odwrocie, chociaż
Na zewnątrz ich dom wydawał się być w porządku.
Poszła do sypialni, nie spała. Nie umiała,
Nasłuchując do rana trzasku drzwi, krzyku. Łez,
Bo jak zwykle była dość zapłakana, by nie móc
Zasnąć. Wspominała cicho to, co zostało
Jeszcze z minionych czasów wiedząc, że nikomu
O tym, co działo się teraz, nie powie. Sama szukała
Czegoś, co pozwoli pojąć, dlaczego mimo
Że nie najęła się do kochania człowieka,
To wszystko wskazywało, jakby tak zrobiła.
Okryta kołdrą w końcu ujrzała, że zbiega
Schodami i otwiera drzwi nawet nie myśląc,
Żeby schować pod wycieraczką klucz. Tak prędko
Uniosła się w górę, by za moment spaść w dół,
Lecz wciąż gotowa dźwignąć się i próbować znów.
29
LIŚĆ
Na powiekach liść
Odbity drugą stroną
Znowu nie widzę.
30
PRZEJRZYSTE ŚWIATŁO
Zgaszona twarz, uderzająca, a jednak
Wygrał lód, otuchy nie dało powietrze,
Aby ująć w gest cień, w rysach utwierdzić znak,
Który zaśniedzieje, aż dzień za dniem zetrze
Z niej wyraz i pozbawi skazy, lecz jeśli
Poruszysz światło, dzięki Ci za to, trafi
We wnętrze oślepiające, by nakreślić
Pod skórą unerwienie nim sparzy grafit
Źrenice, szkoda tylko będzie widoku
Z wydm na ocean... – Nie masz racji, gdy coś jest
Już w oku, to nie umiera, stoi z boku,
Wszystko się przecież na tym opiera, jestem
Przy tobie, nie mówię głośniej i tak słyszysz,
Zmysły zbiły się w bryłę nieodwołalnie,
Jak udźwignąć balast trwogi, tu, gdzie wyższy
O stratę glob dalej na cokół się garnie.
31
PŁACZĄCY
Nie wiedział dlaczego, co wieczór do odejścia
Zbiera mu się tak, jak na płacz. Miał wrażenie, że
Do rana to się już nie zmieni i że zawsze
Będzie zamknięty w sobie na wszystkie zamki,
Do których dawno temu, gdzieś zapodział się klucz.
Najlepiej czuł się w cieniu, lecz czasem wystarczył
Błysk światła rzucony na powierzchnię siatkówki,
Aby zobaczyć swoje życie w powiększeniu.
Wcale nie cieszył się wtedy, gdy, leżąc w pokoju
Zupełnie sam, nagle pamięć rozjaśniała mu
Wewnętrzne mroki, kapiąc światłem nie wiadomo
Skąd, że stopniowo, ukradkiem dostrzegał kogoś,
Kto istniał odizolowany i zamknięty
W sobie dużo bardziej niż on. Właściwie mógłby
Do niego zbliżyć się, powiedzieć mu czym się stał
Odkąd zaczął lekceważyć siebie nie wierząc,
Że oprócz osamotnienia coś jeszcze uda
Mu się zrobić z tym własnym życiem, które widział
Jak na dłoni. Musiałby się sporo natrudzić,
Żeby ktoś zobaczył je, raczej jak na scenie,
Na którą żaden człowiek nie wyjdzie, aby grać
Bez zadyszki i tremy to, co go boli.
Na przykład spacery bez sensu, a jeśli już
To sens nie był w nich, choć dawniej sądził inaczej
Patrząc na motyle. Ależ się cieszył, łapiąc je
Rozbrykane na łące! Ich barwę ma do tej
Pory w głowie i plan tego miejsca, gdzie wróci
Przygnieciony żalem, że nie próbował mówić
Głośno o sprawach, które, gdyby umiał nazwać
Na pewno by go nie zgubiły, nie wytrąciły
Z roli, że przestał szukać czegoś lepszego
Do obserwacji od łzy, którą entomolog
Pogardza. A może mu się tylko zdawało?
Trwoniąc czas na bądź jakie płakanie, myślał
32
O tym wieczorami odgrodzony od świata
Bardzo cichą rzeką. Nie warto było w nią wchodzić,
Przecież wyzbył się nawet najmniejszych pragnień,
Które zdmuchnął lekko jak ostatnią zapałkę,
Tak na wszelki wypadek, by nie były widoczne
Na dnie jego oczu, dopóki nie wypłyną
Z przekonaniem, że kiedy się człowiek wypłacze
Do końca, no, to poprawi mu się na tyle,
Że poczuje grunt pod nogami, który stracił,
Wsłuchany w kogoś, kto płacze naprawdę sam.
33
KURY
dla G.W.
W posępne południe,
Gdzie kończy się podwórko,
A zaczynają pola, kury
Grzebały w fałdach śniegu.
Przez około godzinę,
By przedłużyć trwanie,
Wydziobywały pod siwym
Niebem stęchłą trawę.
Nie szło im łatwo,
Ziemia stawiała opór
Pazurom ostrym jak cierń
Róży, teraz całej w bieli.
Wreszcie słońce, ni stąd
Ni zowąd, rozbłysło wśród
Szumów wiatru wiejącego
Naraz we wszystkiego strony.
Stopił się śnieg, pozieleniało
Wokół i zakwitły fioletowe
Krokusy, jak co rano
Na obrusie w kuchni.
Od razu zrobiło się lepiej,
Gdy zagdakały kury,
Gdakaniem, jakby nie z tego
Świata, w którym były.
Jeszcze przez chwilę kolory
I zapachy klarowały się
Wspólnie, aż chmury naszły
Na niebo i zupełnie znikły.
34
PODMUCH
Lubią siebie w nagości niektóre krzewy i drzewa,
Podmuch sprawę uprościł, strącając co było trzeba.
35
DRZEWA
Szelestem wyrażone drzewa, okazujecie się wzgórzem,
Które tak olśniewa intensywniejącym masywem żółci.
36
NATURA
Wczoraj świat deszczem doszczętnie dręczony przestał być klepiskiem,
Gdzie młóci się życie wyłuskując światło póki nie wróci do pierwszej
postaci
Pył, śmieć, paproch, co wyzbył się grzechu i znów promień styka się
nisko
Z polami szukając osłony w której na nowo zapłonie wypełniając jak
naczynia
Pszenicę, jeśli nie zatlił się jeszcze w kłosach żar, lecz iskra ledwie się
kosmaci
Nie rozpalając żadnego ziarna, bo świat stulony grzmiącym deszczem
zaczyna
Rozwidniać się nagle i dzień się dzieje, w powietrzu dygoczą wodniste
kolce
I nie zabiegam o nic więcej, a tylko o trójlistny płomień odmykający
pomału
Na przestrzał granice, które prężą się przed stubarwną ręką, aż
wszystko ulewa
Śrutem deszczu zalewa ustanawiając w tym świecie światy istniejące
od zapału
37
KWITNĄCE OKO
Białe zarodki ssą powietrze i przyklejone do szyby
Wypuszczają pędy syte i ślepe jak niemowlęta.
A oko to widzi i tracąc płatki nad nami
Nie czuje straty i kwitnie dalej na polach śniegu,
Pod powieką i na policzku zmieniając nas we własnych obrotach
W dowody jego wzrastania, obciążone niczym.
38
LUTY
Puściej niż w oku,
Na ścieżce tylko światło,
Nikogo więcej.
39
STWORZENIE ŚWIATA
Wiatr roztrzaskiwał muszle o skały i cisza
Wypełzła na brzeg. To jest wstęp do świata.
Życie skłębione spało w piasku nim słowo
Zachwiało milczeniem, w tym momencie morze
Wdarło się w Ziemię i zakręciły się rzeki,
Moment wydłużył się w dnie, miesiące i lata,
Odrobinę osobne w nazwanej zegarem tarczy.
Niebo oderwane od wody zrodziło ptaka,
Słońce, zboże z resztkami smaku w ziarnach.
Człowieka, który określił kształt z kolorem ziemi,
Ogłosił: w dzień jest jasno. Zawiesił nad planetą
Gwiazdy, rozpiął na rejach szare płachty chmur,
By rośliny piły deszcz podawany z powietrza.
Rozkuwając góry, w wydrążeniach stanął dom.
Ludzie mnożyli dzieci, sady szklące się jabłka,
A pstrągi zagęszczały płochliwe strumienie.
Z milionów rzeczy dotkniętych ręką człowieka
Promieniowała radość, aż przyszedł Nosiciel Światła,
Najprzystojniejszy anioł. Podzielił glob jak owoc,
Fragmenty oprószył śniegiem, morze oblekł lodem.
Czas, który mógłby nas zbliżyć, zabrał pokrywając
Brzeg półszlachetnym i powściągliwym blaskiem.
Pogrążeni w nim bez reszty zbudziliśmy się sami,
Nie potrafiąc cię objąć ani jednym słowem w miejscu,
Które ugina się pod ciemnością, jakiej nie znasz.
40
DYSTYCH
Zmuś się, rozmawiaj ze mną, nie trwoń nadal siły
Na żałowanie tego, co przecież od razu
Nie wraca, choćby chciało się w najmniej zawiłym
Stylu tłumaczyć gniew. Tak szybko ci puściły
Nerwy, gdy mówiłem naprawdę bez wyrazu
Twarzy o sprawach co nas dzielą. Nie mam siły
Na krzyk z byle powodu, a powodem były
Tym razem brudne buty. Proszę, no okazuj
Uczucia komuś, kto cię kocha, by zalśniły
I w tobie. Zobacz, że wypruwam sobie żyły,
Niech będzie dobrze między nami. Dość nakazów
Już jest w samym człowieku, aby wystarczyły
Do śmierci. Zabijasz nas. Jak mogę być miły
Dla ciebie, ty wcale mnie nie słuchasz. Przekazuj
Wszystko o czym myślisz, chcę wiedzieć, co ukryły
Twoje obawy, bo nie patrzysz mi w oczy. Siły
Mam dużo, spójrz na te ręce, nic nie zrobiły
Nikomu, to nie mam czego się wstydzić. Narósł
W nas ból, powiedziała... I łzy jej przeszkodziły.
41
SAFONA
Szła zrównoważonym krokiem uważając, żeby twarz nie drgnęła,
Zdradzając napiętą w ciele namiętność, która miała ją uwolnić
Od nadchodzących miesięcy. Obłoki patrzyły, jak to one,
Z wysoka, ale nie mogły stanąć w miejscu i wpłynąć na kobietę,
Kiedy nabierała pewności i rozpędu, jakby zlękniona,
Że może przeoczyć śmierć, zaliczając ją do nieistotnych rzeczy.
Jeszcze wydawało się, że nie skoczy, że fale oszlifują
Pośpiech i nagle przestrzeń, która tak nieostrożnie rozwijała się,
Przystosuje kształt nie do kołującego ptaka, a do ramion.
42
TO JUTRO
W ciągu dwunastu lat, odkąd poczuliśmy się dorośli,
Ogród zmężniał, że nie poznałem go. Ale gdzie umościć
Modrzew, znał się ogrodnik, bo starym pozostał widokiem,
Widok na miasteczko, od którego chce się zawracać dalej
Na miejsce, skąd zaspane niebo, nieomal jasnookie
Jak Ty wciąż napomina o dniu, kiedy drewniane bale
Spławialiśmy rzeką, aby wyrósł daleko od nurtu
Cywilizacji wcielony w las dom. Znak przekory, że tu
Można odwrotnie, jeśli ma się chęć odsunąć wahania
I wybrać pobocze, gdzie musisz otrzeć się o pokrzywę
Osamotnienia i wziąć ból na siebie, gdy cień osłania
Przed aroganckim słońcem, aby nie pamiętać tchórzliwie
Niewinnych opuszczeń ramion, mówiących o wzajemności
Ze światem, z którym tylko Bóg, gdyby go nieco uprościć,
Potrafi rozmawiać jak równy z równym. Po mnie niestety
Mało zostanie, tuje i wyznaczone grządki, trawa
Zżęta o lotnym zapachu natury. Dobrnę do mety
Sam i wśród odpadków południa jak owad. To zakrawa
Na kpinę, że wyrzekam się przestrzeni, tracę koronę
Na rzecz odosobnienia, co przetrwa nie przetłumaczone,
Ale wróciłem, a że zdanie się nie klei? Naprawić
Trzeba gonty i rynnę, by jakoś żyć i nie rozmyślać,
Że się jest na zawsze we wnętrzu. Swoją drogą ciekawi
To jutro, jego nowa wersja, która roi się w myślach,
Zbyt zwinnych, aby je schwycić, trzymać na napiętej lince
Jak latawiec targany przez wiatr, zanim niekształtne sińce
43
Chmur zajdą na niebo na dobre, choć nieraz coś przyszpili
Człowieka dotkliwiej do jednej myśli i nie oderwie
Uwagi od niej przez dzień, więc zgadzam się, byś się nachylił
W szepcie: już zaprojektowałem dla ciebie przyszły czerwiec.
44
PRAWO BRZOSKWINKI DO GROMU
Dojrzewam gnijąc na słońcu, promień się babrze
Nie w swoich mrokach. Chwilami bywa, że jest dobrze, a przez
Miąższ cieknie smak cukru wędrujący z gałęzi
Brzoskwini poza sferę owocu z którą nie ma więzi
Takie dożywotnie, brrr... byle co. Dość już tych
Zmagań z prawem do gromu! Na piersi liścia przysiadł motyl,
Gdzie nabiera sił wrośnięty skrzydłami w drzewa.
Tutaj pręży się barwniej, lecz o mnie mu nikt nie zaśpiewa,
Że chłonę ciebie tkankami, biegła w rzemiośle
Czucia chłodu istnienia, aż wicher chuchnięciem nas pośle
W dół zimny jak trzeba, potem ciemność wydrąży
Wnętrze i stanę się pustką, ku którejś, pestko ciążyła.
45
W ZEGARKU
Rośnie zbiór sekund, które chodzą w takt obrotu osi,
Czy nawzajem się słuchają, o co musimy prosić,
Tego nie wiem, ale znalazły się w jednakowej dobie
Milionem istnień poruszane, więcej nie wiedzą o sobie.
46
ŻYCIE, KTÓRE MUSZĘ DONOSIĆ
DO KOŃCA
Życie, które muszę donosić do końca,
Stanęłam nad twoją przestrzenią, lecz nie wiem,
Jak się pocieszyć. Co mi ciebie zastąpi?
47
BURZA
Zbudzona w dole południem,
Grzmiało resztą nocy toczącą
Z toni odbicia, szerząc kłótnie
Wyrwanych z dna fal. Mocną
Błyskawicą ryknęły, aż z sobą
Zlały się i przechodzić zaczęło
Wolno przez szkło światło. Obok,
Wzdłuż zadrgało nad wodą koło
Przesiąkając przez taką głębinę,
O jakiej się nie śniło. Wgłębiona
W morze stałam w nocy, nic pilne
Nie było, co nade mną i ponad.
48
LATAWIEC
Szkiełko zegarka błyszcząc odbija latawiec
I południe nad nami sunie do zatoki.
Kiedy patrzymy czekając na powiew wiatru,
Subtelnie razi nas jadeitowe niebo,
Podświetlone, lecz z drugiej strony na nabrzeżu.
Jesteśmy tutaj sami i nawet lodowiec
W lornetce już odbiega od wzroku, lodowiec
Jak łabędź rozbiela każdą wodę, latawiec
Lecąc rozpływa się w chmurach, a na nabrzeżu
Bez pośpiechu pogłębia się spokój zatoki,
Będący czymś w co wierzymy, nie wierząc w niebo.
W gruncie rzeczy pod wieczór rośnie siła wiatru,
Ale to niczego nie ułatwia, bo wiatru
Tak łatwo nie uprosimy, żeby lodowiec
Zasłonił wygięty grzbiet przystani, gdzie niebo
Pulsuje czerwono-ciepłym światłem. Latawiec
Góruje nad coraz cięższym cieniem zatoki
I odczuwamy w sobie pustkę na nabrzeżu,
Której echo podwaja się w nas na nabrzeżu,
Gdy fala głosów rozbija się o kant wiatru.
Za chwilę oddech opada na dno zatoki,
Melancholijnie ignorujemy lodowiec,
Również ogoniasty, winylowy latawiec
Po żółtym zachodzie słońca wyruszył w niebo,
Nie będziemy wiedzieć, czy z wielkim żalem niebo
Zamknie się za nim jak za nami na nabrzeżu.
Zamyślając się długo żegnamy latawiec,
Na zawsze, powtarzamy, stojąc w sercu wiatru
I tężeje w nas smutek, a potem lodowiec
Znika, tracimy go, odpływa od zatoki,
49
Więc odwracamy się plecami do zatoki.
Ściemniało, zwiększając swoją objętość niebo,
Zgasł blask i nienagannie odlany lodowiec
Wgłębił się w dal porzucając nas na nabrzeżu.
Jest jesień Wszystkich Zmarłych, zmienia się prąd wiatru,
W okruchu z rozbitej lampy mignął latawiec.
Lodowiec zostawił nas bez słowa na nabrzeżu,
Latawiec też. Boże, jak my baliśmy się wiatru,
A to Ty szedłeś przez niebo w kierunku zatoki.
50
TEMPERATURA WRZENIA
Oby już wiatr się wzdrygnął. Bezwiednie
Uosabia zbiór fatalnych manier
Sprawiających w upale, że skóra
Więdnie i zatoka czołgając się
Do stóp niedbale paruje, ale ..............................................
W pragnieniu, by na temperaturę
Wrzenia fale zwróciły uwagę.
Bo co ląd więcej jeszcze może chcieć,
Tak nie po ludzku cierpliwie płaski,
Jak wpaść w topiel i któregoś dnia gdzieś
Wynurzyć się istnieniem w atlasie
Wśród powietrza, tuż obok miast, obok
Gór wzniesionych do nieprzytomności,
Obok miliardów różnych drobiazgów.
Uff, oby wiatr nareszcie się wzdrygnął,
Z wydmami się podroczył i zawiał
Napomniany, że przez niego ptactwo
Stanęło w przelocie, żagiel czeka,
Aż na nowo sfaluje się morze.
51
KOSMOS
Planety walczą w ciszy
I podobnie spadają,
Jak my, gdy nikt nie słyszy,
Tracą prędkość i trwają.
Czas toczy się po globie,
Wycisza nas bez słowa,
Jeśli zmieni swój obieg,
Zgaśniemy tutaj obie.
52
NASTĘPNE ZDARZENIE
z cyklu dekalog
,,Widać musi być jakiś powód, że tamten dzień
Nadal istnieje, jakby przytrafił się wczoraj,
A od jego trwania zajęła się wspólna,
Jednak daleka przeszłość” – myślałam, przyznając
Przed sobą, że wreszcie pora czymś się zająć.
Wstałam, podeszłam do okna i zamiast zacząć
Zapominać o tym, co boli, patrzyłam
Na śnieg czując całą sobą zimno i biel,
Która przykryła skrawek brudnego pejzażu,
Pamięć, jaka nie chce się wcale wygoić,
A czas zrobił już swoje. Tak mu się wydaje.
No, więc, stałam w oknie, w nocy, kiedy na zewnątrz
Trudno wypatrzyć jest ludzi i nagle w ciszy
Wróciło do mnie następne zdarzenie, które
Wywołało współczucie, co mnie związało z tobą.
– Potrzebowała, no, to sobie wzięła, też mi
Sprawa, spierać się o parę groszy. Najgorzej,
Że ją mają na kamerach. Nie, to pomyłka!
Marto, powiedz coś, nie stój jak słup soli.
Matka nigdy nie odwróci się od dziecka, chociażby
Zabiło zawsze będzie je kochać do śmierci,
Ale co tam, w każdej chwili wrócisz do Polski.
– Jest adwokat w West Orange, który może... – Twój
Ojciec chrząknął, by zyskać na czasie – skończysz,
Jak mój brat, Martuś, opamiętaj się, Kuba był
Taki młody. Gdyby nie pił... Wszystko przez wódkę
I kolegów... w sumie. Nikogo nie słuchał.
Jak coś chciał, uparł się, to postawił na swoim.
Musiał mieć wszystko o czym pomyślał, łatwe
Życie, pieniądze. Zakłuli go w Nowej Hucie.
Trafili w serce, dranie. Haluś, znałaś Kubę...
53
– Przestań, Jaśku!
– Mam przestać?! To nie o to chodzi,
Ty nigdy nie masz racji...
– Zamknij się, ktoś usłyszy,
Wystarczy, że my wiemy o tym. Nie rób tego!
Trzeba obmyślić plan, ratować własne dziecko,
Jeszcze nie jest za późno, jakoś tak wyszło, że...
– No powiedz głośno, nie bój się...
– Nasza córka nie jest....
To przez ciebie...
– Złodziejką, to chciałaś powiedzieć?!
Jest! Nie możesz zaprze...
– Zabraniam ci tak mówić,
Nie słuchaj go, Martuś! Weźmiemy adwokata...
– Tylko skąd brać pieniądze? – Ojciec poruszył się,
Strzepnął pył z rękawa. – Coś wymyślimy – dodał
I oparł się o ścianę. Milczał już przez cały czas.
Chyba każdy by widział, że dławił się w domu,
Gdy ty patrzyłaś przed siebie, ale jakby w głąb
Tej tajemnicy, którą nosiłaś w sobie, a która
Sprawiła mi ból tym, że kazała ci sięgnąć
Po cudze. Tak bez obawy, troski o innych,
Bez pamięci, że krzywda zawsze wraca do nas
Krzywdą. To naprawdę było przeżycie słyszeć,
Że tylko twoja matka ma prawo naprawić
Zmyłkę Boga, choć życie przecież nie daje się
Zacerować. Gdybyż można je zmienić, zacząć
Od nowa, to by było lepiej nie mnie, a właśnie
Tobie, bo ja już będę nosić w sobie ten ból
Do końca za to, że cię nie ustrzegłam przed tobą
Samą, tak, jakby było możliwe zawrócić
Ciebie z drogi, którą szłaś nie wiadomo dokąd.
Czy domyślałam się tego, zaglądając
W twoją duszę, która czekała na światło, znak,
Co rzeczy ustawia na właściwym miejscu,
Pokazując, że można inaczej być w świecie
Niż do tej pory. Prościej. Co mogłam zrobić?
54
Odwrócić się, czy zamknąć oczy zdatne już
Jedynie do płaczu. To dlatego dzisiaj
Wzdrygnęłam się, widząc w pamięci twoje ręce
W pięściach, gdyś krzyczała w gniewie dotąd mi
Wzbranianym:
– Ja wam wszystkim pokażę!
Jeszcze zobaczycie, zemszczę się za swoje życie.
I wybiegłaś, jakbyś chciała sobie coś zrobić.
– Wróć! – Zawołałam. Nawet nie wiem,
czy słyszał mnie Bóg... Pewnie też miał dosyć.
Znów zaufał i stracił dotkliwie to w co zainwestował,
Aby nie być samotnym w swoim własnym świecie,
Do którego, kiedy ktoś chce, no, to może wejść
Bez pukania i powiedzieć, co go gnębi.
Ciekawe, czy na jego miłość jakoś trzeba
Sobie zasłużyć i umrzeć, by potem jej zaznać?
Chyba jest coś takiego w człowieku, co każe
Mu współczuć, mimo że na samą myśl, że przeszłość
Mogłaby powrócić, powtarzam sobie w duchu:
,,Nie, nie, to nie jest możliwe!” – Jakbym chciała
Uchronić siebie przed twoją myślą o mnie.
55
PRZYGWIAŻDŻENIE
Rozebrane ze światła kule, nadal błyszczycie
W tej źrenicy, która sonduje cielesną przepaść.
56
UMIERAJĄCE OKO
Czy umierające oko widzi, że rośnie przed nim wieża,
Jeżeli dzwony rozpoczynają godzinie czas odmierzać.
57
O CZYM ŚPIEWAŁY DZWONY
Jak kwiatek oblekam się w barwę bieli,
Już spokojny we własnej pościeli,
Nie ośmielił przeciwstawić się smudze
Żalu z którą o brzasku się budzę,
Że serca nie słyszę, tylko te dzwony,
Znad horyzontu ich ton nie zmieniony.
O, kochanie, czasem bywamy na Ziemi,
By przez okno spojrzeć poranieni,
O, kochanie, czasem bywamy na Ziemi,
By przez okno wejść nie poruszeni
Przez łzy, które zastajemy na Ziemi.
Tej nocy świat zacieniony od burzy,
Nie pojmie nas ani nie powtórzy,
Choć pójdziemy bardzo cicho za wami,
Prawie zrównując się z aniołami,
Lecz kto naszym sercom jeszcze uwierzy,
Śpiewały dzwony, nikt nie uwierzył.
58
ŚMIERĆ WODY ZAMIENIONEJ W LÓD
Tężejąc zimnem wciąż śniłam jestem dalej wodą
Imitującą igłę przez którą przechodzi żywioł światła,
Płynność zastygniętą wyjaśniając, ostrzem schodząc
Po oszlifowanych kantach. Wcześniej bym nie zgadła
Sącząc się na szkło w wybranym kierunku, że właśnie
Zaistniałam pod opieką okapu, gdyby być może
Nie zalśniło odbite od zasp słońce. Zaśnie
Dopiero, gdy opieką przeciążone poczuje się gorzej
I spurpurowieje spiętrzone w zwojach zamieci
Bez obawy, że zaraz lód się upłynni. A więc mało
Stałego czasu we mnie zostało, wkrótce południe nadleci,
Ścierając znaki zaiskrzy chęci, by się dłużej nie dało
Patrzeć jak przeistaczam się w przestrzeń, gdzie się myli
Czucie, co źle pojmuje zaokienną duszę. Komu ją zwrócę,
Gdy stracę westchnienie w ostatniej chwili?
Ona oznajmi: twój ruch jest przypisany nieco innej sztuce.
59
PIERWSZY ŚNIEG
Bartkowi
Przeszło godzinę śnieg padał,
To wyciągnęłam rękę z czułością
Zwrócona do bielącego się stada:
Tak niebywałym gościom
Za oknem nie wypadało czekać
Na zaproszenie do środka.
Gdzieś zapadała w hibernację rzeka,
Gdzieś kogoś ktoś nie spotkał,
Więc otwarłam okno, ile się dało:
Powietrze przeszło przeze mnie,
Mrocząc oddechem zupełnie –
Na powrót do ciebie było go za mało.
60
DO KOGO MÓWIĆ
I
Do kogo mówić, jeśli połączenia atomów nie widzę,
Wykorzystując wrodzoną zdolność przenikania tego, co lata
Nie wyświetliły lustru. Zaledwie ranę rozmów lepiej widzę,
Wpatrując się w bezcielesne blizny, a przytomność zgniata
Umysł, jeszcze w nim szukam uwagi, ale gdzie jest więcej ludzi
Niż wewnątrz mnie, gdzie tyle przestrzeni, aby je zapełnić
Próbując sztuczek pięknych kobiet.
II
Byłoby zręczniej ustom, by mróz wystudził
Staranniej wrzuconą do przerębli krtani mowę, którą za nic
Odsyła się temu, co słowa za profil ich brzmień przerzuca,
Wstydząc się, że dźwięku pohamować przed lotem nie umie,
A luty nie jest lotem po zwycięstwa. Jak flaga falują płuca,
Przystawiasz oko najbliżej, bliżej też ciemno, w sumie
Może nie trzeba wchodzić w nawał szczegółów, pogodę oglądając
Z daleka i biorąc życie dziecięcym krokiem.
III
Dobrze, mogę się zgodzić, ćma zna
Drogę do Wysokiego Blasku, i co? Cofniesz się ślepym lękiem na ląd,
Strącając wiedzę różnicą ognia, Boże, wahań nie ma tylko ćma.
61
PIEŚŃ ODEJŚCIA
Ta pieśń jest o tym, czego nie będzie między nami.
Wybrzeża, gdzie wilgotny klimat zwilża suche słowa,
Że wędrują dalej do skrytej pod skórą rany, aby raz
Ostatni zadomowić się w zatoce śluzu i kości, pełnej
Mikroskopijnych draśnięć przez które krwawią dziąsła,
Ale nie szlochaj, taszcząc pod powieką ten obrazek.
Kto mu zaufa zanim zachodem słońca zajdzie ocean
I poczuję, że spadam, tracąc tętno jak szybkość i sen,
Co prowadził mnie, gdy zbiegłam z własnego ciała.
Ta pieśń jest o tym, czego nie będzie między nami.
Powietrza, obłoków, drzew, wody zaciętej krzykiem,
Kiedy ruch zamiera, zamieniając w skalny tunel gardło,
W którym szorstkimi wydmami nawarstwia się strach,
Lecz wiatr go nie rozwieje, już zakrzepnie w ziemi,
Tak nieobliczalnie pojemnej, że pomieści najcichszy głos,
Nawet ten, co oblekł się w czułość i miłość, a świat
Stał się jedną katastrofą w pęczniejącym ziarnie, które
Nakarmi ciężar pustki, ona przetrwa po tobie i po mnie.
Ta pieśń jest o tym, czego nie będzie między nami.
Ciepła i ciszy, gdy światło przetoczy się przez palce,
Pod paznokciami zostawiając blask, wznoszący się
Lśniącymi podmuchami o zmierzchu. Wejdziemy tam,
By przyglądać sie mocniej, stojąc na progu fali, akurat
W miejscu oddającym wyraźnie upór mechanicznego ptaka,
Co kołuje nerwowo nad Ziemią. Ale nie szlochaj, zgon
Odsunie całe to ciemne tło i wciągnie nas mięsisty piasek
Do wygłodzonych jam, w których nasz świat się zapadnie.
62
DO KLODII
z Katullusa
Żyjmy, Klodio, najukochańsza, i kochajmy.
Ptaki przed uniesieniem nabierają aż tak
Intensywną barwę, że jaskrawość zakłóca
Widok, z którym instynkt dotyku nie zwycięży,
Chociaż ty potrafisz zamiast wszystkiego, co noc
Kryje, dać ustom niewyobrażalną barwę,
Gdy najciemniej i odległością jest kałuża
Rozlana na niebie. Ale kto ze współczesnych
Przezwycięży tę przeszkodę płynniej ode mnie.
63
ODA DO OBŁOKU
Wejdź w moje oko, a dotrę do domu, aż do samej góry,
Od spodu kopiując Twoje przeczyste odbicie, obłoku,
Od którego najmizerniejszy drobiazg się przypomina
W całej rozległości, gdy obliczeniami sprężona godzina
Rozżarza się od początku potwierdzając, że wokół
Łodygi, tchu, rzeczy, lęk światłem się wylewa i niektóry
Czas się zmienia, wmawiając ludziom, że inna miara
Każdego odmienia, ale nie Ciebie, nie skruszony,
Królewski obłoku, ofiaro napaści wzroku, co zachwytem
Umiesz wzruszyć nie lgnąc w zaćmioną źrenicę po tym,
Jak zsiniało na czerwono słońce i osłupiał wiatr i tony
Rozfruniętych dźwięków. Wejdź w moje oko zaraz
I w nim się szerząc rozpraszaj na siatkówce rymy,
Spajane w ogniwa wytrzymujące napór promienia,
Jeśli powieki zszywa słońce. A więc bądź teraz
Bliżej lodowatego blasku niż odlany w nim łabędź, wyraz
Dający podwojeniu, światło zazdrośnie go rozmienia,
Bo wyczuwam spadek ciężaru z twarzy, bo obłoku, my
Milionami wpatrzeń tworzymy na dnie cel, byś bez sił spadł
W środek spojrzenia, za długo ziębnąc w odległości.
Zejdź, biorąc od nas swobodę, chcę skusić Cię do wizyty,
Nie dowierzając, czyś nie tylko w słowie obłok ukryty
Z prawdziwym przeznaczeniem, lecz na co mi ten pościg
Za złudzeniami? Czasem spuszczony z uwięzi brata nas ład,
Wiedzy tak wysokiej, że przenikamy w pozaziemski ścisk.
64
KULA
Szarość toczy kulę z naszych dni i nocy, by się nad nami
Obracał obszar Boga, gdzie gnieździ się tętent tętna
Napierający mignięciem istnień na spętany bezruchem świat.
Daj mu się wznieść, niech nieskończoność poruszeń splami
Światłem ten świat,
Który wokół się dzieje nim pokątna
Przygoda poprowadzi czas, co stał się środkiem serca i wpadł
W grząskie wnętrza krótkotrwałego trwania powielającego
Nie stygnące nakazy natury, rozbrzmiewające krzykami
Przy odsuwaniu od siebie warg. Stań się sekwencją tego
Świata, aż cię na powrót nie wtuli
Ślad sunącej samotnie kuli.
65
OPRÓSZYŁ MNIE OGIEŃ
Oprószył mnie ogień, ogromniejszy ogień niż ten
Szamoczący się w nas, palący pokoje ciała
Od sypialni, upojony oddechem, drapieżnym i barwnym.
Upierzony zalotnie płomyk, wskrzeszony do lotu, w dzień,
Który błyskawica na niebie chropowatym chmurami pomieszała
Nim runęła na dobre, dysząc w uszach nieobliczalnym
Szumem. Z nim się zmagam, ciekła jak szkło i przejrzysta,
A iskry namnażają się, szykując w umyśle szaleńcze pożary.
Któż goręcej niż gorączka gotów byłby mnie przyszklić
Do siebie? Nikt staranniej nie pasowałby ze mną do pary,
Boże, roztapiam szkło, co mnie okrywa, by osiągnąć twoją przystań.
66
LOTNY ŚWIAT
Tknięte światłem, zanim światło większe je stopi,
Na morzu prostują się linie, by od nowa
Rwać się ku sobie. Nie wiadomo, gdzie osnowa
Układa się tak równo, jak wzdłuż tego oka,
By chronić cię lepiej przed mrozem. Tu powłoka
Ciepła nie przepuści chłodu, lecz i nie szuka,
Kiedy odcina się od tła. Jaka to sztuka
Spójnie scalać się na styku fal, bez niechęci
I żeby nie myśleć, że tkacz z robotą pędzi,
Mocno wiążąc w nas wątki mocnymi nitkami.
Znów nie udało mu się wpasować mnie w ogół,
A w ciebie, w ten szczegół, którego nic nie splami,
Żadna rozpacz, jeśli przecież jakoś jesteśmy
Według jego wzoru na tej tkaninie; więc coś
Czy może być, co ją spruje? Zmieni w nić? Nie proś
Za kogoś, choć raz módl się za siebie. Do tego,
Komu jest drogie Twoje spojrzenie. Do tego,
Kto napełnia nas własnym powietrzem i światłem,
By, aż po lotny świat, wydobyć na wierzch spokój.
67
ROZŻARZONY KAMIEŃ
Gdy zrywa się do życia porywisty wiatr,
Uciekaj ponad wieczną górę, skoro na Ziemi,
Która jest okrągła i nie ma wcale wielu
Dróg, nie ma kto cię chronić: moja miłości.
Czymkolwiek jesteś, świtem, zachodem,
Wschodem słońca, deszczem, co stuka
W zamknięte, zimowe jezioro, uciekaj,
Gdzie drogi nie mają początku ani końca.
Tutaj bez przyczyny mrok zabiera słuch,
Wzrok, rybę na piasku, uśmiech z twarzy,
Strużkę krwi w spękanej dłoni, rozżarzony
Kamień, który daje ciepło i spokój. Wszystko.
68
SŁOŃCE OŚLEPIA,
DRŻĄCE CHMURY RODZĄ LĘK
Słońce oślepia, drżące chmury rodzą lęk,
Schylam się ku sobie i boję się spojrzeć,
Nie ma granicy, za którą jest tylko sen,
Wszędzie ogień, śnieg, ogień,
Do wyboru strony świata, nie chcę żadnej,
Bo ciemność otwiera płomieniem niebo.
69
MIGOT NATURY
I
Niebo leży nagie na jeziorze,
Jest dość upalnie, by się rozbierać,
Więc podglądaj, gdzie zasłona z cienia
Ufając figurze spada.
II
Teraz ciało w straszliwej potrzebie gorzej
Zaczyna płonąć, do zardzewienia
Stelaża z kości z którego skóra
Łuszczy się płatkami, delikatnie
Szybuje po wodzie jak stokrotki
Powiek, przepadną, och, wiatr je łaknie,
By rozhulać męskość i chmurami
Pokryć odblask – czucie jest czymś wiotkim.
III
Kiedy drżenie ustanie z mocą, co
Miażdży słodki śmiech, kotli się, spala
Ścięgien naprężony trud – jej migot
Stęcza się w teleskopach i zaraz
Szkli żar, choć niebo śniedzią zajdzie to
Jej migot będzie w nas trwał – jej migot.
70
POCHWAŁA NARODZIN
Zbliżam się, zrywam, znikam, a światło rozstania znosi
Nad nieuleczalny blask pozwalając się wspinać
Coraz wyżej, gdzie biliony chmur wokół osi
Ziemi wirują wzburzając się przybojem jak piana
Nie obciążona mułem, którego codziennie przybywa
W oporze fal, w próżni nie roztętnionych lądów,
W kulach czystego powietrza i o ich przyszłość obawa
Zżera to na co patrzę. Czy zbudzi się we mnie ląd
Nie osiągnąwszy ludzkiego kształtu? Zalążek na mrozie
Szybko ginie nie zagrzebany w ogniu, jeśli wytrwały
Będzie w świeceniu rozjaśni nieruchome aorty, a może
Ciągłość zachowa i spłynie za płomieniem wyrwanym
Słońcu. Lecz czemu nie podda się żadnym brzegom,
Twardy od światła tłoczącego się pod koszulą powietrza, nie
Gdy mrok rozwidla się w czasie, który kiełkuje, prze
Za zbielały bezmiar, nie w Ziemię ślepą w wilgotnej błonie.
71
VILANELLA
Są rzeczy, które nas wznoszą po klęskach,
Słabnie kłótnia przy wtórowaniu wody,
Więc tylko kropla z ołowiu jest ciężka.
Kiedyś ustanie wzrok, blask dno zamieszka,
A łzy zwolnią wokół oka obroty,
Są rzeczy, które nas wznoszą po klęskach.
Także śliniąc się ulewą i ścieżka
Zmieni naturę jak ślimak, nie, o tym
Nie mów mi, droga w głąb siebie jest ciężka.
Nawet gdy w chmurach jest przypływ, to pęka
Niebo wypuszczając pędy, abyś ty
Mógł postawić pierwsze kroki po klęskach.
Dopóki jest czas, kwitną drzewa w mękach
Postoju starając się dojść do zgody
Z sobą, jeśli sekunda jest za ciężka.
Lecz liście pragną trzymać takt, w ich lękach
Lęgnie się szept szukając twojej mowy,
Więc tylko kropla z ołowiu jest ciężka,
Są rzeczy, które nas wznoszą po klęskach.
72
DOM Z CZERWONEJ CEGŁY
Były w domu rzeczy święte, fotografia przecięta czarną wstęgą żalu,
Nadtopiona świeca w lichtarzu z pożegnalnego wieczoru,
Telefon zawieszony na ścianie wpół słowa, nic więcej,
Może tylko samotność, której schronienie jest przekleństwem.
Dokądkolwiek pójdziemy, ona pójdzie z nami wskazując wyjście
z niewoli,
Przepaść dla wszystkich tę samą, dom równie śmiertelny jak my,
Dzikie zwierzęta bez gniewu rzucające się na swoje ofiary.
73
EPICEDIUM
Na próżno dzisiaj, na próżno, prosisz,
Natchnienie nie brata się z rzemiosłem,
Kiedy Ziemia zanosi się od łez.
Czemu napraszasz się bym śpiewała,
Jeśli pasterze i nimfy chylą się jak sitowie,
Titonos za stadem nie śmiga po polach,
A echo nie odbija głosu Galatei:
Wszystko znieruchomiało,
Książę Arkadii jest martwy.
Ale ta strata jest nie do wyrażenia
Westchnieniem, także i poprzez rozpacz
Niesioną przez Arkadyjczyków.
74
TEN ŚWIAT
Ten świat, odkąd ciebie nie ma, ma większą głębię,
Ale z niewielu chmur można by ją wyrzeźbić.
Teraz, jak myśl o tobie, porusza mnie wiatr
I jestem natychmiast gotowa do odlotu,
Niewidzialnie przesączając się przez powietrze
Skroplone od oddechów, kiedy przywołuję
Imiennie gwiazdozbiory. Tam tylko cię słyszę
Poprzez światło, które zabiera nas z tego miejsca.
75
KSIĘŻYC
W ciemnym zaułku
Cierpliwszy niż pielęgniarz
Wie co się zdarzy.
76
NIE MA POGONI W SEKUNDACH
Nie ma pogoni w sekundach, trwa cierpliwość na tarczy,
Teraz wargi godzą się przed tobą poruszane najciszej.
Czasami w zmaganiach nocy do złączenia wystarczy
Jeden biegun, by się do obrotu ziemi i nieba, piszę
Otwarcie, włączyć. Północ nadchodząc nie uśmierza
Zwątpienia napływem leukocytów do obrazu krwi,
Nie ma więcej w niej czułości niż w gnieździe pierza,
Żeby się do snu umościć przesytem bólu, kiedy mdli
Wylew wspomnień zaścielany powieką. Mrok męczy
Mieszkanie, starzejąc się wyolbrzymia dotykiem detale
I jeśli ciemność miała być rodzajem poręczy
Dlaczego od środka tak prędko się palę?
Zamieć w płucach świszczy, zamiast rozrostu tlenu
Rozrastają się w ciele płomyki tkwiących w uporze ciałek.
Tak widocznie być musi, że płaskie jest pochylone, ścieniuj
Pamięć, zapal światło, gdzie indziej życie jest na stałe.
77
SŁODKA DROBINA
O świcie refleks zimy, zbyt bystry, by go zdmuchnąć,
Ślizga się po wodzie jak po tacy słodka drobina
Jarząca się brylantowym wrzaskiem, póki jej nie ocienisz.
Ta słodka surowość cukrowego puchu
Uderza w nerw siatkówki i czystym wzruszeniem
Równina uczucia wzdyma się, aż zachwyt roziskrza rzecz
Jakiej nie było w tym skupisku wieczności.
Dzięki niej odmrażam trwogę, naprężającą zmysł oddania,
Od dziś oddając wahania okruchowi ogromu,
Który mocując się z goryczą spadania, przypomina o Tobie.
78
GÓRY LODU
Wloką się przez dni w blasku oceanu nagie,
Tylko sen jest drżeniem, które wygładza ciało,
Gdy oczy są nieobecne, a spokój brakiem
Spojrzenia, co w nas nie wnika, by się wydało
Obecne. Topią się śniegi, lecz zastygają
Stopniowo uczucia, na dwóch biegunach Ziemi
Nie znajdziesz strony, gdzie jest bezpieczniej, chłód zajął
Przedostatni oddech, jeśli tak lekko zmienił
Tlen w krwioobiegu w lód, pozwól żyłom w ich chórze
Piąć się, niech zaczną przymierzanie do nowego
Obiegu, nim Ciebie w odpryśnięciu szkła ujrzą,
Aby przez krótki moment posiadały z tego
Ciepło – ostatecznie gładkie. Kto je tak urzekł
Przepływaniem, że widzą w chmurach własne echo.
79
ĆMA
Zmierzch, dno dnia, lecz nie kres sił, by się dobijać
Do okutego w pancerz obłoków świata,
Może wygra walkę i opierzona w bieli się zerwie
Trzepotem nie zakrztuszonym pętlami powtórzeń.
80
JASNOŚĆ RZECZY
Nic nie zaśpiewasz, nie opowiesz, nie opiszesz,
W śniegu kładą się wzgórza obrane ze światła,
Odrysowane od cyrkla atrium księżyca,
By nas wpuścić, musiałoby zupełnie zgasnąć.
Jeśli to się wydarzy, kto zaznaczy miejsce,
Gdzie stałyśmy, kiedy zachodziły plejady
I północ dotykała śmiało naszych ramion,
Byłyśmy z powietrza i tak już pozostało.
Zanim o nas zaśpiewasz, zanim nas opiszesz,
Daj palcom odetchnąć i daj wrosnąć w swoją twarz
Rzeczom przed którymi ożywiły się oczy,
Gdy nerw nakłuła nachylona od nich jasność,
Nie trwając za długo, tyle, żeby zobaczyć
Ruch w atomach na styku linii grawitacji.
81
WŁASNA OBECNOŚĆ
Jak trudno myśleć, że wszystko kiedyś umiera
I siedzieć sobie na murku, w upalnym słońcu,
A gdzieś tam, ktoś żegna się z tym, co jest mu drogie.
Może to być wyłącznie stara widokówka
Nadmorskiego krajobrazu, gdzie przeżył miłość,
Która o mały włos, by go wtedy zabiła.
Gdyby wówczas przypuszczał, że każde uczucie
W gruncie rzeczy jest niczym więcej tylko właśnie
Pogrzebem własnych wyobrażeń i pragnień
To by nie kochał tak mocno? Tak się nie zatracał
W spadających liściach klonu. W piciu whisky
Z lodem albo w chodzeniu nocą po plaży,
Na której jeśli nawet chciał to nigdy nie doświadczył
Czyjejś obecności oprócz wątpliwie własnej
I w niejasnym punkcie, kiedy kończy się nadzieja,
A zaczyna umieranie, którego stawał się częścią,
Licząc cętki słońca, gładząc dłonią podbródek.
82
BUDOWLA ZE SZKŁA
Czy ta woda górę obejmuje prawie,
Gdy życie za plecami się spotężnia,
Tylko szczyt widać przed sobą w obawie,
By nie obejrzeć się i zmienić w więźnia,
Nie wiedząc, co przynosi pogodzenie
W budowli ze szkła zakończonej niebem,
Gdzie jest się tu w świetle nie więcej niż raz,
Ponieważ szybko rozpływa się dom ze szkła.
83
TA JEDNA NIEOBECNOŚĆ
Kiedy noc własnym ciężarem go zmęczyła,
Nie planował zasnąć, nie mając o czym śnić
W pustce, która jak polarnie jasna bryła
Masywem naparła na rozedrganą nić
Pomiędzy nim, a tym, co na zewnątrz było
Nie do pojęcia: World Trade Center, z podłożem
Zrośnięty widok gór, niebo, które skryło
W sobie pewnie niejedną twarz, już być może
Niewidzianą dobrze. Dobitnie samotny
Leżał bez słowa i marzył o drapaczach
Chmur w realnym świecie, by go wzniosły w modnym
Stylu w górę. Ale po co? Po Apaczach
Nie było śladu na Wall Street. Rozważył to
I wtedy poczuł, że naprawdę odchodzi,
Rozglądając się drobiazgowo wokół. Kto
Widział jego wahanie? Świadek Narodzin,
Którego nie znał, gdy podnosił powieki
Z niesłyszalnym łoskotem łez. Nagle zbrzydło
Mu wszystko, na co popatrzył się wstecz. Miękki
Granat lasów i oceanu, jak mydło
Pieniącego się od natłoku fal. Chciał śnić
Nie umiejąc się rozeznać w tej podróży
Ani w prawach ciążenia. Mrok mu się dłużył,
Usta stykały się z fałdą pościeli, nic
Nie było go w stanie postawić na nogi.
W myślach gdzieś wyjeżdżał, zatracał się w dymie
Życia jak otoczony zwojami togi
Imperator. Została po nim jedynie
Biel obłoków, która umacnia nerw wiary
W każdym, by siebie chronił, gdy wciąż inaczej
Zapada się w przeznaczeniu, raczej bez złudzeń,
Że wkracza w niebiańskie obszary.
84
ZAPAŁKA
Poruszyła mrok
Ale nie mógł mnie ogrzać
Jej wiotki płomyk.
85
KRAKÓW
Pod Jubilatem
W Wiśle odblask neonów
Jak złote rybki.
86
RTĘĆ
Liście drżą jak blaszane ordery
Przypięte do munduru, nadając
Szybie blasku rozsypanej rtęci,
Aż nazbyt drobnej, by dostrzec w nocy,
Gdzie toczą się uwolnione ziarna
O mocnym metalicznym połysku,
Nad którym zagórował nie żandarm,
Ale temperatura przy łóżku
W termometrze. Miała wizję bycia
Osobno, jakby na świecie bóg wie
Co było, trochę mniej do zabicia
Czasu dla rtęci i dla człowieka.
87
JUBILER
Nie pęknie w kamieniu żadna ściana,
Człowiek to jego najtrwalsza odmiana.
Jubiler, och, sporo się natrudził,
Zanim z pierwiastków uzyskał stop ludzi.
88
SPÓR
Noc, czy to zasklepienie w sobie
I bez dodatku do rozpaczy?
Krzyk żarówki, on nic nie znaczy,
Słowo ma elektryczny obieg,
By zaiskrzeniem się obrazów
Porazić skamieniałe oko,
Byle oddać dziennym wyrokom
Życie, lecz czasem światła pazur
Na jabłoni w jedyne się wdrąża
Jabłko i nagle drgnie skamielina
Źrenic w miłosnym wrzeniu, co ścina
Białko tą trwale rzetelną ciążą
Serca wierzącego, że rozszerza
Cielesne ocknienia jego ciężar,
Który wiotczeje w datach i w tym,
Co ma nadejść, gdy sztuczek płaski
Zamiar sam nie wyprosi łaski
U Ciebie. Dawno już upadł rym
Próśb, pora rzucić się w wir skruchy,
Może oglądać w magazynach
Mody z nylonu piękno. Czy nas
Coś mniej cieszy niż tłocznie głuchy
Rejwach nad sobą, oprócz trwożnego
Zastoju, gdzie poparcie dla ducha
Nie klaruje się, jeśli ktoś słuchał
Cię uważniej ode mnie, kolego
Bez wątpliwości. Tak, nie kochałem
Niczego (jak Ciebie) całym ciałem,
89
Żeby dostarczyć rozmyślnie zmysłom
Tematów do spojrzeń, bo przyjemność
Szumnych wzruszeń ciągle mnie gorszy: ość
Gałęzi w liściach, gdy w nich prysło
Coś, czego wlekąc się od szyby
Zmyślonych obłoków za głębią
Pokoju, nie rozumiem. Ziębią
Już te beznadziejne porywy,
To, że okrawkami sił ożywam
Na ruch planet w górze, zaskoczony
Układem zodiaków, których jony
Nie dążą do siebie, choć je zszywa
Mocno przestrzeń. Niewidoczna wszędzie –
Tylko w nocy, gdzie dzisiaj tam będziesz.
90
PÓŁNOC
Porzuceni na świata lodowatym końcu,
Jak cicho naświetla ich godzina i znika,
Nie drgnie żaden mięsień, aby podnieść powiekę,
Biel odbita od śniegu oślepia cały czas.
Tu było niebo skupionych w grupy obłoków,
Pośród których znaczyła się powrotna ścieżka,
Wskazówki szły pewnie, bez namysłu, na oślep,
Póki nie weszły w północ i zwarły się w biegu.
91
ROTHENBURSKA ĆMA
Ta biel uskrzydla też ciebie, śnieżna ćmo,
Ilekroć lecisz w blask, jak do kryjówki.
To dzięki tobie mogę mówić dalej
Tym głosem, co mnie odróżnia od rzeczy,
Ale nie pytaj o nie, kiedy leżę
W pościeli my moth, mein Nachtfalter, moja
Droga ćmo. Pewnie masz rację smoląc się
W przelocie tuż nad płomieniem, który nas
Zniewolił tylko dlatego, że jesteś
Jak ulepiona ze śniegu i piękna
Nawet w ciepłej dłoni. Farewell mein Frau!
Zbudź się zanim głos się ku tobie schyli
I stanie się twoim egzekutorem,
A my (bo, szczęśliwie złączone jak słowa,
Które zmieniają postać wielu rzeczy)
Niczym będziemy, gdy dźwięk nas rozdzieli.
92
SPIS WIERSZY
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
23.
24.
25.
26.
27.
28.
29.
30.
31.
32.
33.
34.
35.
36.
Zapach alg ............................................................ 9
Po stronie lustra ...................................................... 10
Wirginia Wolf ......................................................... 11
Żmudna harmonia .................................................. 12
Domowe światła ..................................................... 13
Hymn do drzewa .................................................... 14
Do gór ..................................................................... 15
Nokturny ................................................................ 16
Piosenka ważki uwięzionej w drzewie .................... 19
Embrion światła...................................................... 20
Suche życie ............................................................. 21
Rosnąć dalej .......................................................... 22
Dla kurtyzany Czing Lin ....................................... 23
Taniec ważek .......................................................... 24
Rozbici .................................................................... 25
By być bliżej siebie .................................................. 26
Nić powrotu ........................................................... 27
Liść ......................................................................... 30
Przejrzyste światło .................................................. 31
Płaczący .................................................................. 32
Kury ........................................................................ 34
Podmuch ................................................................. 35
Drzewa.................................................................... 36
Natura ..................................................................... 37
Kwitnące oko .......................................................... 38
Luty ........................................................................ 39
Stworzenie świata ................................................... 40
Dystych ................................................................... 41
Safona ..................................................................... 42
To jutro ................................................................... 43
Prawo brzoskwinki do gromu ................................. 45
W zegarku ............................................................... 46
Życie, które muszę donosić do końca ..................... 47
Burza ...................................................................... 48
Latawiec .................................................................. 49
Temperatura wrzenia .............................................. 51
93
37.
38.
39.
40.
41.
42.
43.
44.
45.
46.
47.
48.
49.
50.
51.
52.
53.
54.
55.
56.
57.
58.
59.
60.
61.
62.
63.
64.
65.
66.
67.
68.
69.
70.
71.
72.
73.
74.
94
Kosmos ................................................................... 52
Następne zdarzenie ................................................. 53
Przygwiażdżenie ..................................................... 56
Umierające oko ....................................................... 57
O czym śpiewały dzwony ....................................... 58
Śmierć wody zamienionej w lód ............................. 59
Pierwszy śnieg ......................................................... 60
Do kogo mówić ...................................................... 61
Pieśń odejścia.......................................................... 62
Do Klodii ................................................................ 63
Oda do obłoku ....................................................... 64
Kula ........................................................................ 65
Oprószył mnie ogień............................................... 66
Lotny świat ............................................................. 67
Rozżarzony kamień ................................................ 68
Słońce oślepia, drżące chmury rodzą lęk................. 69
Migot natury ........................................................... 70
Pochwała narodzin ................................................. 71
Vilanella ................................................................. 72
Dom z czerwonej cegły ........................................... 73
Epicedium ............................................................... 74
Ten świat ................................................................. 75
Księżyc .................................................................... 76
Nie ma pogoni w sekundach .................................. 77
Słodka drobina ....................................................... 78
Góry lodu ............................................................... 79
Ćma ........................................................................ 80
Jasność rzeczy ......................................................... 81
Własna obecność .................................................... 82
Budowla ze szkła..................................................... 83
Ta jedna nieobecność .............................................. 84
Zapałka ................................................................... 85
Kraków ................................................................... 86
Rtęć......................................................................... 87
Jubiler ..................................................................... 88
Spór ........................................................................ 89
Północ ..................................................................... 91
Rothenburska ćma .................................................. 92
95
Marzena Broda
Prawo brzoskwinki do gromu
Copyright:
© by Marzena Broda, 2008
Projekt okładki i stron tytułowych
Agnieszka Sitko
Zdjęcie autora:
Redakcja techniczna i druk:
Drukarnia „TOLEK”
im. K. Miarki
ul. Żwirki i Wigury 1
43-190 Mikołów
Wydanie I, 2008 r.
Biblioteka Arkadii – pisma katastroficznego
tom 30
Wydawca:
INSTYTUT MIKOŁOWSKI
ul. Jana Pawła II 8/5
43-190 Mikołów
tel./ fax: (032) 738 07 55
e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-60949-36-8
Podziękowania dla H. M. Biegunów
96