teksty srodki.indd
Transkrypt
teksty srodki.indd
dla G.W. i dla Jesionka Each mortal thing does one thing and the same: Deals out that being indoors each one dwells; Selves - goes its self; myself it speaks and spells, Crying What I do is me: for that I came. G.M. Hopkins ZAPACH ALG Brzeg pociemniał punktualnym odpływem Od słońca jednej półkuli. Przy takim Masywie wody nawet linie krzywe Miały charakter horyzontu. Za kimś Z nas obejrzała się czarna dziewczyna, Nanosząc chmury na papier. Łodzie schły Na wietrze, pora prawie była sina Od wsiąkającego w piasek światła. Mdły Zapach alg lgnął euforycznie do skóry. Jednak znów nie wypadało iść dalej Niż do siebie, by się nie stracić, ale Zrobiło się cicho pomiędzy nami Tak usłyszałam jak jesteśmy sami. 9 PO STRONIE LUSTRA Przez szkło prześwitują odbicia, którymi jestem. Pozbawione życia przeszły we mnie. W środku tego, Czego nie uzewnętrzniam, jestem przewodnikiem W nieskończoności. Wstępem do niej. Mimo że lubię odwdzięczyć się spojrzeniem, Marzę o bardziej ludzkim fachu. Nie o tłumie wiernych, chociaż tutaj się schronił, Abym prowadziło głębiej do kronik i dalej. Dlaczego tak ślepo chłonę i zbijam was z tropu? Zadowolone, czy nie, rozmowa jest zaglądaniem W siebie, jednocześnie mówię milczeniem, Pozornie płaskie, ale potrzebne wam. Prośbami nie dam się wzruszyć. Trwam do gestu, Który mnie zasłoni. Męka jak odchodzicie, Ale cierpliwie czekam na kolejne rysy, Jeżeli do żadnych nie zdążę się przywiązać. Tyle mam twarzy. Jest czym się zająć i zostaje Na wszelki wypadek otwarte na oścież wnętrze. Jesteś we mnie, kiedy wejdziesz w nie: Czas Po tej stronie cofa się bez wyczucia i jak owada Wtapia cię tylko raz w mineralną wieczność. 10 VIRGINIA WOOLF Zobaczyła podobnie, chociaż z drugiej strony. Chmury ponad ziemią rozbijały obozy, Rzeka złagodniała, gdy złamała ją wzrokiem I schodziła w głąb wody. W wodzie było pusto. .................................. Rozglądała się, aby coś sobie przypomnieć, Resztki z życia, na które straciła apetyt Albo odgłosy, ale w tym miejscu nie było Już dźwięków, ale ten świat był wolny od ludzi. Ponownie była wszystkim, co mogłaby spotkać, Zwyciężał upór z nalotem ważek na fale I kiedy uporała się z wiatrem, szła dalej Śniąc, że zbliża się okrężną drogą do wyjścia, Że prąd rzeki prowadzi i że zna kierunek, Gotowa nie pamiętać nim sięgnie po oddech. 11 ŻMUDNA HARMONIA Liczył stuk deszczu, wsparty łokciem o kant stołu, krople Wchodziły jedna drugiej w drogę, na szkle rosły mapy Od zebranej w oczach wody i sam przemierzał pola, Wiatr kładł kroki na strumieniu, mógł iść dokądkolwiek chciał, A został tu, na starym miejscu, nie tracąc nadziei, Że ktoś przepłynie poprzez jego chroniczne pustkowia. Od dwudziestu lat zmieszane ze smakiem alkoholu, Dzielonym z mężczyzną z lusterka, pamiętanym przez mgłę Skłębiającą się po wódce. Gdyby nie gospodarka, Bzy za zamkniętą na skobel furtką, nie byłoby go Na końcu świata, gdzie diabeł zamiast żony mówi mu Dobranoc, potem pijany człowiek zapada w głębszy Sen. Rano nie myśląc o czym śnił w klatce z rdzewiejących Już, niedopuszczalnych złudzeń, że nie trzeźwieje ze snów Młócąc zboże w stodole. Mechanicznie wolnym ruchem Warg liczy uderzenia młotów, jakby z dwóch odmiennych Woli, toczyć się pod górę musi jedynie jedna. Nie zamierza o nią pytać, drażnić krtań niedostatkiem Powietrza, przeczuwając najgorszą dla siebie rolę, Kiedy przyjdzie powiedzieć mu to, co wszystko przemilczał. Nie widział powodu, aby zmieniać żmudną harmonię. 12 DOMOWE ŚWIATŁA Dla H.B. Przed kim tłumaczę się, że zboczyłem z drogi, skręciłem Do lasu, poszedłem na przełaj. Po siódmej, po okolicy Rozchodzi się pogwizdywanie na torach nabierającego siłę I ruszającego za granicę miasteczka pociągu. Las jest niczyj, Każdy się w nim włóczy w każdym kierunku, mówiłem Już sobie w duchu, że prosto spod szyldu stacji nie wejdę W drzewa i zarośla, ale gdzie tam! Wilka, choćby tyłem, A ciągnie do lasu. Zresztą ich zwarty szelest kusi, czym będę Się chwalił? Lubię patrzyć na łań grzbietów równy ścieg, Schodzący rudym zakolem ze wzgórza, wprost do strumienia, W asyście migotliwej radości świetlików. Nawet bym dobiegł Do mostku, stamtąd widać lepiej, lecz uciekają. Nadmieniał Kierowca z tartaku, właściwie krzyknął jadąc, że się burza Szykuje, jakby grad cięgiem nie skosił zboża przedwczoraj. Życie za marne na sondowanie natury, o miesiąc wydłuża Luty lub udaje zimą wiosnę. Dlatego wzrusza mnie ta pora, Co niesie, licho wie dokąd, bo trzyma pod ręką narzędzie Roboty, gdy gubię się bez ludzkiego oświetlenia. Jak w mokradła Wejdę, zyskam na skrócie więcej niż minutę. To ją wszędzie Słyszę przechodząc przez igły świerków w domowe światła. 13 HYMN DO DRZEWA Bądź odbite od surowego, zimnego światła, W nocy, w południe, na wyspie znużonej, Ścieżce porosłej mchem i paprocią, bezludnej Przestrzeni, polanie na którą spadła skuta lodem Gwiazda, trwaj w pociemniałej studni dolin, Póki nie usłyszysz świtu wołane z tak daleka. Niech chłód jesieni spływa po tobie, by wyschnąć Nim słońce spali zwinięte w kłębek korzenie, Bądź zakurzone pyłem wydeptanej drogi, Schronem dla skrzydeł, otworzoną pamięcią, Bo co możesz, co możesz na pagórku, płaskiej Drodze, skale wystudzonej śniegiem i deszczem. Jesteś wyłącznie fragmentem pejzażu, gdzie Czas narzuca kolory, a ty zmieniasz pory roku W przechodzone ubrania. Jednak nie wrastaj W nową przestrzeń. Zostań sobą wśród drzew, To twoja praca. Czekaj znudzone odbiciem Ponad siły, licz posiwiałe liście, patrz w przód Podobne do wskazówki, ale ruch nie przeistoczy Cię w cząstkę czegoś, czym nie jesteś. Będziesz Więdło z tęsknoty do drugiej strony i zamiast Śniegu dźwigało większy ciężar, aż ostatecznie Opadnie smutek i staniesz nagie nagle rozumiejąc, Że jesteś samo w świetle. Zostaniemy dla siebie Niczym prócz patrzenia, nasze ślady rozejdą się, Choćbyś nie chciało, przyporządkowane odejściom. 14 DO GÓR Wstrząsające swym spokojem góry, Jesteście tak wysoko, lecz tam być nikt nie chce, Oprócz orłów, którym blask pióra wysmuklił. Zakorzenione w niebie pewnie nie słyszycie, Jak wysiewają się trawy, nie wiecie też, Że wiem coś o waszej przestrzeni, co w górowaniu Niejednemu zbrzydła, aż oderwany od ziemi, Umilkł podwójnie, by los ukrócić. 15 NOKTURNY I Ciągle nie wierzyłaś, że pobielona ściana Przechowa minimalny zachwyt nad fakturą Ciał i że z nie byle jakich mroków odlana Historia okaże się zgrabną rzeźbą, którą Z nas dwóch uformowało powietrze. Pamiętam, Jak moje palce sunęły pod prześcieradłem, Byś nie wydała się piękniejszą niż pamiętam Cię teraz. Całą dla siebie, chociaż byłaś tłem Konsekwentnie słusznych wzruszeń, gdy noc jaśniała. Musiałaś być też jej kształtem zanim się stałaś Zwykłym istnieniem wśród nie do nabycia rzeczy. Widzę je. Jest czwarta rano, nikt nie zaprzeczy Temu w co wierzę, że jestem, bo jest mi zimno, Wyraźnie nie o tej porze tak być powinno, Lecz nie rozpaczam, a że czasem nic nie widzę? Po to jest światło, aby przecinać źrenice. II Bezosobowe stąpanie godzin po kole, W ich zestrojeniu od razu widać niewolę. Staną w miejscu? Jednak ono mnie nie pocieszy, Wskazówek nie zatrzyma taki jak ja pieszy. III Umowną zgodą na ciebie należy Wyróżnić ten dzień, który jest na mapie Pokrytej datami. Mrok sobie kapie Na nasze dwa cienie i w żadnej wieży Nie byłoby milej widzieć jak żyjesz Wtulona w ścianę - ja z tobą. To dobre Schronienie, kiedy boli. Gdyby sople Lodu zechciały topić się wolniej (wiesz, Że nie nam tak zdarzyć by się umiało), 16 Ja umilknę i nikt dźwięku nie znajdzie Już po mnie, choćby szukał jeszcze bardziej Pragnąc, by światło dobitniej zagrało Na spopielałej nieco skórze. Lepiej Papieros zgasić nie patrząc na szczęście Podświetlone zapałką, niż nie częściej Czuć cię jak tylko w nocy. I przez siebie. Teraz będziemy żyć w kwadracie, z boku Świata, gdzie pokrewieństwo jest odbiciem Na murze tego, co nam zgarnia życie, Rozbierając nas w jednakowym mroku. IV Nie w nocy kochać się z tobą to żądać wiele Od losu, to cofać się przed świtem w wystygły Lej poduszki i gdzieś w obcym miejscu przez igły Przepływać ucho, by cię słuchać, rano zbieleć I pod przykryciem ze szronu dygotać z chłodu, Że wzrok trafi nie w ciebie, jak na negatywie, Na którym nas oświetlił flesz wreszcie właściwie. V Jutro, kiedy spojrzysz mi w oczy, mnie nie będzie Tam, gdzie patrzyłaś teraz. Jedynie lustrzana Powierzchnia zwróci ci mój wzrok. Ta sama ściana Wzdrygnie się, ale zatrzyma nas razem w pędzie Nie na wspólnej ulicy. Nad nią gwiazda spadnie, Nasz los zabłyśnie też w drugiej rzeczywistości. Tu zbędne są słowa, jeśli jedność dosadniej Wyraża ich brak, więc nicość rzeczy uprości I da siąść przy stole. Potem lampka zamruga, Między nami zażarzy się wzajemny moment Zdumienia. Na niebie ktoś odkryje dwóch komet Połączenie i pomyśli: czeka mnie długa Droga do plejad. Może powie, że ciało ma Taką możliwość istnienia i środowisko Z dopasowanych na styk przestrzeni. Tak blisko 17 Będziemy, że aż w tym kręgu spłonie przy nas ćma. Rozmiarów smutku nie zmniejszy wiedza, że byty Trwałe na Ziemi zwykle są kruche z reguły I odgarniając włosy poczujesz mój czuły Gest. Jednak mnie od dawna już nie będzie przy tym. 18 PIOSENKA WAŻKI UWIĘZIONEJ W DRZEWIE Uwięziona w lutym, bezludnym lustrze zimy I odtąd okruch lodu w oku wymierza mój świat, Odpychając od razu podmuchy ciepła. Poimy Się mrozem ja i szron, który skrząc się siadł Przy mnie, a las obłapił nas od tyłu, tłukąc Się szklistymi skrzydłami w powietrze aż pękło. Nic nie opisze otchłani, która się otwarła, łuk Światła do granic napiął blask jedną ręką I płomień parł pospiesznie w naszą stronę, Dzisiaj wiem, byłaś Mistrzynią Chłodu, bo marznę, Myśląc o tobie. Coś ścina od środka serce I od korzeni konar jak bibuła naciąga ziąbem. Marznę, Marmurowiejąc we własnych, bezlistnych ramionach, Nieludzka wola włamała się we mnie. Jestem Ważką zakutą w zbroję, kiedyś wyfrunę stąd, ho, ho, Jak wysoko! Stanę się szczególnym szelestem. 19 EMBRION ŚWIATŁA Powietrze prostuje się jak pomięty papier, Wkrótce światełko, pisklę co ciągle śpi, Umoszczone w mętnym pierzu mroku, Zacznie opuszczać gniazdo, na razie śpi, Niewyraźnie marząc o ciemności jak o szczeniaku, Z którym się będzie bawiło – przeraźliwie samo, Nim przeobrazi się w blask i opłomieniając glob Zgaśnie, by zaistnieć w nas – przeraźliwie samo. 20 SUCHE ŻYCIE Wczesny zgon zdumiewa tych, co zostają, By mieli czym poić suche życie, Przed którym się wzbrania i liść na rzece Pełnej szlachetnego trwania. 21 ROSNĄĆ DALEJ Drzewo nie otoczone mocną formą ścian, Co cię uspokaja, że stoisz w równowadze wobec krzyku? Nie ja, nie moje chodzenie za szelestem, Gdy bałagan góruje nad porządkiem. Glob nas przykuł Do siebie, nie rozejdziemy się, a to wstęp Zaledwie do rozkwitnięcia, które każdego oczekuje. Przeciwko takiej sile przybijamy stempel W uściskach się jednocząc, aby wzbić się do wyjścia. To boli. Starte kontury przyzwyczajeń, Których nie można powielić. Przestrzeń jak otwarta dłoń Jest ogromna, ale czy wejrzysz w kamień, Chociaż leży rozłupany od nadmiaru uderzeń i cały płonie Obrazami rozejścia, zbyt twardy, bez łez, Nie powleczony skórą, o jednym marzył: ciętym wzroku, Doskonale oziębłym, aby widzieć wszerz, Ale bez serca. Drzewo, nakłoń się, góra rozszerza spokój. Dół rozkłada na części. ,,Kto mówi dalej O zgonie? Setki razy wyrastamy z gruntu. Ach, dzieci, Marudzicie w lesie, zawsze jakieś zostanie Ze mną, by obudzić się w słońcu, które od nowa nakręci Sprężynę. Mogę was obserwować, a nie Uczyć na powrót wpasowywać się w świat, gdzie spięci Ze sobą sami się rozpinacie, lecz mnie Nie wolno ruszyć się z miejsca. To boli, rosnąć wciąż dalej. Martwię się wami. Jestem, by znosić zamęt. Nic nie ujdzie mojej uwadze, czy kiedykolwiek było inaczej? Słuchać, ot, wszystko, co roślina umie. Same Wiecie najlepiej, nie stać niemego na więcej. Patrzę, Jakbyście miały jutro z gniazda wyfrunąć I stanąć w przelocie. Nie wiem, ile lat przyjdzie bez was Piąć się wokół powietrza. Pozwólcie strunom W gardle zerwać się zanim zafałszują – chór nie był dla nas.” 22 DLA KURTYZANY CZING LIN z Wu Tsao Na twoim wiotkim ciele Jadeitowe i koralowe ozdoby dźwięczą Jak niebiańskie zastępy, Które słychać z jadeitowego miasta nieba. Jeden uśmiech, odkąd spotkałyśmy się, Sprawił, że zaniemówiłam Zapominając każde słowo. Już tak długo ścinasz kwiaty, Opierając się o bambusy, A zielone rękawy sztywnieją od chłodu I mogę cię widzieć w pustynnej dolinie: Samotną dziewczynę, Która nie zdradza się z myślami. W gęstwinie cieni Świecisz jak perfumowana lampa. Przy winie gramy w gry I czytamy na przemian wiersze. Potem nucisz Pamiętając rzekę południa I te wersy łamią mi serce. Potem malujemy sobie pięknie brwi. Chcę cię mieć całą, Twoje ciało z jadeitu i przyrzeczoną miłość. Jest wiosna. Nieprzeniknione mgły Przykryły Pięć Jezior. Moja kochana, Pozwól mi kupić czerwoną łódź I zabrać cię stąd. 23 TANIEC WAŻEK Zrośnięte z wodą Drgały w oparach światła Jak urzeczone. 24 ROZBICI Za ścianą przejrzystego morza kotłują się chmury, Wyżej nic. Gwiazdy rozpadły się, burza grzmi z daleka, Leżę, chwytam zamrożone powietrze, lecz pochwycić Wiatru nie umiem, rzucona na piasek. Taka lekka Wiosłowałam, więc czemu potrąciłam o chmury? One złożyły nas w bliźniaczych łodziach i spokojni Płynęliśmy, gdzie nam się podobało, kiedy nagle Fala wzniosła się, rozmydliła kierunek. Nieprawda, Że stanęliśmy na pełnej wodzie, czatując we mgle, By zderzyły się światła, a my wdrążeni w skostniały ląd, Oddaliśmy się północy. Jej ominąć się nie da. Spójrz, jak wachluje skrzydłami i zasypia morze, skąd Od domu dzielił nas furkot skrzydeł, które by odpoczęły Oprzytomniej, potem płacz, potem wołaj za mną Donośniej niż żeglarze, a skał będzie przybywać. Nad nimi przystań do widnokręgu nieba się klei I kapie łza w szczelinę lodu, nie nadąża ryba Za strzałką kompasu, chciałabym by śnieg nas zaścielił. 25 BY BYĆ BLIŻEJ SIEBIE Zimno spod którego śladom nie udało się umknąć, Rozrośnięto zmężniało, nie dając żadnej szansy Gotowym na ruch obłokom, oświadczającym W odwzorowaniu pytanie, nie raczej żal, że szosy Są zarzucone śniegiem, zbyt upartym, by skreślić Pociągnięciem promienia czyjś błąd, zwłaszcza, Że mróz zaczął wątłe wypuszczać gałązki, znajdując tu Znakomite oparcie w zamożniejszym mrozie. Czasem dobrze użyć go za tarczę, jeśli miłość Parzy nadmiarem oddania. Gorzej, gdy wystygła Bezpowrotnie zanim zdążyła zaspokoić pragnienie W bliskościach blednąc o za późnej porze. Ty wiesz o tym i ja tknięta pochwałą powietrza, Więc płonę westchnieniem jak błagalnym znakiem, Który moszcząc się boli, a chciałabym się z nim spoić, Runąć z przybojem zdzierającym cielesną osłonę, By być bliżej ciebie w obszarze dwóch światów, Gdzie światło zostawia jednakowe stemple, Czyni nas z powrotem światy tak maleńkie, Że nic nie widać przypatrując się sobie. 26 NIĆ POWROTU z cyklu dekalog Zasypiała, nie po to, by się zaraz zbudzić, A jednak ocknęła się, spojrzała we wnętrze Pokoju, który nie miał już w sobie nic z domu. Leżała bez ruchu, ale jakby sprawdzała, Czy czasem nie śni dalej. Wzrok wolno rozróżniał Przedmioty, gdy przyszło jej na myśl, by policzyć Kąty. Tak też zrobiła. Ilekroć bała się Nocy zgrabnie odwracała od niej uwagę, Żeby bać się mniej tego, co ją zabolało, Ale wówczas coś przerwało liczenie. Trzask drzwi? Krzyk? A może ktoś chodził po domu, choć było Późno i ten, kto powinien spać od dawna śnił. Drgnęła. Serce jej zabiło i po omacku Zeszła z piętra do salonu. W kominku płonął Ogień, lecz jeszcze nie wiedziała, co ją zbije Z tropu na wiele dni, że nie będzie mogła spać, Obawiając się, że tamta noc znów powróci Z szeptem, z pytaniem, które sprawiło, że ciemność Na całą szerokość otworzyła przed nią drzwi. Do czego? Świetlanej przyszłości, której ona Wcale nie widziała. Prawie znieruchomiała, Tak ją przeraziły ślady krwi, bo wszędzie, Gdzie popatrzyła, widziała krew i żyletki: – Marku, ty nie śpisz? – Spytała. Wtedy ujrzała To, co przeczuwała we śnie: twarz pod pręgierzem Cierpienia, odcisk strachu i ciemności, która Zaczęła być pustką po tym, co ludzi łączy, Potem dzieli, stając się bezdomną miłością. Popatrzyła w okno, księżyc jaśniał jak umiał, Troszcząc się o niebo, gdy nagle usłyszała 27 Zdanie, które kiedy indziej brzmiałoby nieco Inaczej, ale nie w tej właśnie sytuacji. – Chcę umrzeć, zabiję się, no, chyba tak. Teraz Wiem, że straciłem. Moje życie jest skończone, Byłem głupi, nie słuchałem cię, gdyś mówiła... Nic mi nie wychodzi – dodał prawie szeptem. – Jak się opamiętać, powiedz, ale, żeby ten Wybryk tak zaraz przekreślił życie człowieka, Jakby ktoś całą przeszłość zamalował pędzlem, To głupie, głupie, głupie! – Wybryk?! Przestań! Skończ ten show, pokaż mi rękę... – Idź stąd! – I otarł Usta wewnętrzną stroną zakrwawionej dłoni. – Napij się. Wybacz mi... Ona jednak sięgnęła Po chusteczkę. Pewnie chciała zawinąć w nią ból: Jego i swój. Ukryć go przed ludźmi, by stał się Niewidoczny na zawsze. Zniknął zanim słońce Naprze na niebo i zaszkli się jak na śniegu Kropla wody. Podobnie jej czułość uległa Zamrożeniu. Zamrugało światło. Stanęła Profilem do Marka, słysząc siebie, gdzieś w tyle: – Nie rób tego więcej, nie strasz mnie nigdy w ten Sposób! Czy coś do ciebie dociera?! Posłuchaj, No, wreszcie... Nie mów takim głosem. Napomniał ją, A oczy miał czujne, jakby spodziewał się braw. – Nie mogłem zasnąć, pełnia, księżyc ostro świeci, Ale nie bierz sobie do serca tego, co ci... – Jak nie brać? Przecież muszę ci pomóc w cierpieniu, Które cię pożera. – Jasne włosy spadły jej Na czoło. Odgarnęła je i odzyskała Panowanie nad sobą. – Wiesz, że żaden powód Nie jest dobry, by... – U m i e r a ć... To masz na myśli? Przecież mnie nie chcesz. – Uśmiechając się do siebie, 28 Mówił dalej, może zobaczył jakieś wyjście Wyciągając papierosa. Potarł zapałkę I stał zaciągając się dymem. – A nie jest tak? Jej odpowiedzią był cień płomienia, własne łzy Wilżące policzki, że poczuła się trochę Wypłukana z chwili, która zrywała więcej Niż tylko nić odwrotu. I to czego trwale Związać się nie da tym faktem przymusowego Istnienia z kimś do kogo nie chciała należeć. Naprawdę żyła ukradkiem na swój wyłączny Użytek i chcąc nie chcąc oszczędzała siły, Odkąd nie było mowy o odwrocie, chociaż Na zewnątrz ich dom wydawał się być w porządku. Poszła do sypialni, nie spała. Nie umiała, Nasłuchując do rana trzasku drzwi, krzyku. Łez, Bo jak zwykle była dość zapłakana, by nie móc Zasnąć. Wspominała cicho to, co zostało Jeszcze z minionych czasów wiedząc, że nikomu O tym, co działo się teraz, nie powie. Sama szukała Czegoś, co pozwoli pojąć, dlaczego mimo Że nie najęła się do kochania człowieka, To wszystko wskazywało, jakby tak zrobiła. Okryta kołdrą w końcu ujrzała, że zbiega Schodami i otwiera drzwi nawet nie myśląc, Żeby schować pod wycieraczką klucz. Tak prędko Uniosła się w górę, by za moment spaść w dół, Lecz wciąż gotowa dźwignąć się i próbować znów. 29 LIŚĆ Na powiekach liść Odbity drugą stroną Znowu nie widzę. 30 PRZEJRZYSTE ŚWIATŁO Zgaszona twarz, uderzająca, a jednak Wygrał lód, otuchy nie dało powietrze, Aby ująć w gest cień, w rysach utwierdzić znak, Który zaśniedzieje, aż dzień za dniem zetrze Z niej wyraz i pozbawi skazy, lecz jeśli Poruszysz światło, dzięki Ci za to, trafi We wnętrze oślepiające, by nakreślić Pod skórą unerwienie nim sparzy grafit Źrenice, szkoda tylko będzie widoku Z wydm na ocean... – Nie masz racji, gdy coś jest Już w oku, to nie umiera, stoi z boku, Wszystko się przecież na tym opiera, jestem Przy tobie, nie mówię głośniej i tak słyszysz, Zmysły zbiły się w bryłę nieodwołalnie, Jak udźwignąć balast trwogi, tu, gdzie wyższy O stratę glob dalej na cokół się garnie. 31 PŁACZĄCY Nie wiedział dlaczego, co wieczór do odejścia Zbiera mu się tak, jak na płacz. Miał wrażenie, że Do rana to się już nie zmieni i że zawsze Będzie zamknięty w sobie na wszystkie zamki, Do których dawno temu, gdzieś zapodział się klucz. Najlepiej czuł się w cieniu, lecz czasem wystarczył Błysk światła rzucony na powierzchnię siatkówki, Aby zobaczyć swoje życie w powiększeniu. Wcale nie cieszył się wtedy, gdy, leżąc w pokoju Zupełnie sam, nagle pamięć rozjaśniała mu Wewnętrzne mroki, kapiąc światłem nie wiadomo Skąd, że stopniowo, ukradkiem dostrzegał kogoś, Kto istniał odizolowany i zamknięty W sobie dużo bardziej niż on. Właściwie mógłby Do niego zbliżyć się, powiedzieć mu czym się stał Odkąd zaczął lekceważyć siebie nie wierząc, Że oprócz osamotnienia coś jeszcze uda Mu się zrobić z tym własnym życiem, które widział Jak na dłoni. Musiałby się sporo natrudzić, Żeby ktoś zobaczył je, raczej jak na scenie, Na którą żaden człowiek nie wyjdzie, aby grać Bez zadyszki i tremy to, co go boli. Na przykład spacery bez sensu, a jeśli już To sens nie był w nich, choć dawniej sądził inaczej Patrząc na motyle. Ależ się cieszył, łapiąc je Rozbrykane na łące! Ich barwę ma do tej Pory w głowie i plan tego miejsca, gdzie wróci Przygnieciony żalem, że nie próbował mówić Głośno o sprawach, które, gdyby umiał nazwać Na pewno by go nie zgubiły, nie wytrąciły Z roli, że przestał szukać czegoś lepszego Do obserwacji od łzy, którą entomolog Pogardza. A może mu się tylko zdawało? Trwoniąc czas na bądź jakie płakanie, myślał 32 O tym wieczorami odgrodzony od świata Bardzo cichą rzeką. Nie warto było w nią wchodzić, Przecież wyzbył się nawet najmniejszych pragnień, Które zdmuchnął lekko jak ostatnią zapałkę, Tak na wszelki wypadek, by nie były widoczne Na dnie jego oczu, dopóki nie wypłyną Z przekonaniem, że kiedy się człowiek wypłacze Do końca, no, to poprawi mu się na tyle, Że poczuje grunt pod nogami, który stracił, Wsłuchany w kogoś, kto płacze naprawdę sam. 33 KURY dla G.W. W posępne południe, Gdzie kończy się podwórko, A zaczynają pola, kury Grzebały w fałdach śniegu. Przez około godzinę, By przedłużyć trwanie, Wydziobywały pod siwym Niebem stęchłą trawę. Nie szło im łatwo, Ziemia stawiała opór Pazurom ostrym jak cierń Róży, teraz całej w bieli. Wreszcie słońce, ni stąd Ni zowąd, rozbłysło wśród Szumów wiatru wiejącego Naraz we wszystkiego strony. Stopił się śnieg, pozieleniało Wokół i zakwitły fioletowe Krokusy, jak co rano Na obrusie w kuchni. Od razu zrobiło się lepiej, Gdy zagdakały kury, Gdakaniem, jakby nie z tego Świata, w którym były. Jeszcze przez chwilę kolory I zapachy klarowały się Wspólnie, aż chmury naszły Na niebo i zupełnie znikły. 34 PODMUCH Lubią siebie w nagości niektóre krzewy i drzewa, Podmuch sprawę uprościł, strącając co było trzeba. 35 DRZEWA Szelestem wyrażone drzewa, okazujecie się wzgórzem, Które tak olśniewa intensywniejącym masywem żółci. 36 NATURA Wczoraj świat deszczem doszczętnie dręczony przestał być klepiskiem, Gdzie młóci się życie wyłuskując światło póki nie wróci do pierwszej postaci Pył, śmieć, paproch, co wyzbył się grzechu i znów promień styka się nisko Z polami szukając osłony w której na nowo zapłonie wypełniając jak naczynia Pszenicę, jeśli nie zatlił się jeszcze w kłosach żar, lecz iskra ledwie się kosmaci Nie rozpalając żadnego ziarna, bo świat stulony grzmiącym deszczem zaczyna Rozwidniać się nagle i dzień się dzieje, w powietrzu dygoczą wodniste kolce I nie zabiegam o nic więcej, a tylko o trójlistny płomień odmykający pomału Na przestrzał granice, które prężą się przed stubarwną ręką, aż wszystko ulewa Śrutem deszczu zalewa ustanawiając w tym świecie światy istniejące od zapału 37 KWITNĄCE OKO Białe zarodki ssą powietrze i przyklejone do szyby Wypuszczają pędy syte i ślepe jak niemowlęta. A oko to widzi i tracąc płatki nad nami Nie czuje straty i kwitnie dalej na polach śniegu, Pod powieką i na policzku zmieniając nas we własnych obrotach W dowody jego wzrastania, obciążone niczym. 38 LUTY Puściej niż w oku, Na ścieżce tylko światło, Nikogo więcej. 39 STWORZENIE ŚWIATA Wiatr roztrzaskiwał muszle o skały i cisza Wypełzła na brzeg. To jest wstęp do świata. Życie skłębione spało w piasku nim słowo Zachwiało milczeniem, w tym momencie morze Wdarło się w Ziemię i zakręciły się rzeki, Moment wydłużył się w dnie, miesiące i lata, Odrobinę osobne w nazwanej zegarem tarczy. Niebo oderwane od wody zrodziło ptaka, Słońce, zboże z resztkami smaku w ziarnach. Człowieka, który określił kształt z kolorem ziemi, Ogłosił: w dzień jest jasno. Zawiesił nad planetą Gwiazdy, rozpiął na rejach szare płachty chmur, By rośliny piły deszcz podawany z powietrza. Rozkuwając góry, w wydrążeniach stanął dom. Ludzie mnożyli dzieci, sady szklące się jabłka, A pstrągi zagęszczały płochliwe strumienie. Z milionów rzeczy dotkniętych ręką człowieka Promieniowała radość, aż przyszedł Nosiciel Światła, Najprzystojniejszy anioł. Podzielił glob jak owoc, Fragmenty oprószył śniegiem, morze oblekł lodem. Czas, który mógłby nas zbliżyć, zabrał pokrywając Brzeg półszlachetnym i powściągliwym blaskiem. Pogrążeni w nim bez reszty zbudziliśmy się sami, Nie potrafiąc cię objąć ani jednym słowem w miejscu, Które ugina się pod ciemnością, jakiej nie znasz. 40 DYSTYCH Zmuś się, rozmawiaj ze mną, nie trwoń nadal siły Na żałowanie tego, co przecież od razu Nie wraca, choćby chciało się w najmniej zawiłym Stylu tłumaczyć gniew. Tak szybko ci puściły Nerwy, gdy mówiłem naprawdę bez wyrazu Twarzy o sprawach co nas dzielą. Nie mam siły Na krzyk z byle powodu, a powodem były Tym razem brudne buty. Proszę, no okazuj Uczucia komuś, kto cię kocha, by zalśniły I w tobie. Zobacz, że wypruwam sobie żyły, Niech będzie dobrze między nami. Dość nakazów Już jest w samym człowieku, aby wystarczyły Do śmierci. Zabijasz nas. Jak mogę być miły Dla ciebie, ty wcale mnie nie słuchasz. Przekazuj Wszystko o czym myślisz, chcę wiedzieć, co ukryły Twoje obawy, bo nie patrzysz mi w oczy. Siły Mam dużo, spójrz na te ręce, nic nie zrobiły Nikomu, to nie mam czego się wstydzić. Narósł W nas ból, powiedziała... I łzy jej przeszkodziły. 41 SAFONA Szła zrównoważonym krokiem uważając, żeby twarz nie drgnęła, Zdradzając napiętą w ciele namiętność, która miała ją uwolnić Od nadchodzących miesięcy. Obłoki patrzyły, jak to one, Z wysoka, ale nie mogły stanąć w miejscu i wpłynąć na kobietę, Kiedy nabierała pewności i rozpędu, jakby zlękniona, Że może przeoczyć śmierć, zaliczając ją do nieistotnych rzeczy. Jeszcze wydawało się, że nie skoczy, że fale oszlifują Pośpiech i nagle przestrzeń, która tak nieostrożnie rozwijała się, Przystosuje kształt nie do kołującego ptaka, a do ramion. 42 TO JUTRO W ciągu dwunastu lat, odkąd poczuliśmy się dorośli, Ogród zmężniał, że nie poznałem go. Ale gdzie umościć Modrzew, znał się ogrodnik, bo starym pozostał widokiem, Widok na miasteczko, od którego chce się zawracać dalej Na miejsce, skąd zaspane niebo, nieomal jasnookie Jak Ty wciąż napomina o dniu, kiedy drewniane bale Spławialiśmy rzeką, aby wyrósł daleko od nurtu Cywilizacji wcielony w las dom. Znak przekory, że tu Można odwrotnie, jeśli ma się chęć odsunąć wahania I wybrać pobocze, gdzie musisz otrzeć się o pokrzywę Osamotnienia i wziąć ból na siebie, gdy cień osłania Przed aroganckim słońcem, aby nie pamiętać tchórzliwie Niewinnych opuszczeń ramion, mówiących o wzajemności Ze światem, z którym tylko Bóg, gdyby go nieco uprościć, Potrafi rozmawiać jak równy z równym. Po mnie niestety Mało zostanie, tuje i wyznaczone grządki, trawa Zżęta o lotnym zapachu natury. Dobrnę do mety Sam i wśród odpadków południa jak owad. To zakrawa Na kpinę, że wyrzekam się przestrzeni, tracę koronę Na rzecz odosobnienia, co przetrwa nie przetłumaczone, Ale wróciłem, a że zdanie się nie klei? Naprawić Trzeba gonty i rynnę, by jakoś żyć i nie rozmyślać, Że się jest na zawsze we wnętrzu. Swoją drogą ciekawi To jutro, jego nowa wersja, która roi się w myślach, Zbyt zwinnych, aby je schwycić, trzymać na napiętej lince Jak latawiec targany przez wiatr, zanim niekształtne sińce 43 Chmur zajdą na niebo na dobre, choć nieraz coś przyszpili Człowieka dotkliwiej do jednej myśli i nie oderwie Uwagi od niej przez dzień, więc zgadzam się, byś się nachylił W szepcie: już zaprojektowałem dla ciebie przyszły czerwiec. 44 PRAWO BRZOSKWINKI DO GROMU Dojrzewam gnijąc na słońcu, promień się babrze Nie w swoich mrokach. Chwilami bywa, że jest dobrze, a przez Miąższ cieknie smak cukru wędrujący z gałęzi Brzoskwini poza sferę owocu z którą nie ma więzi Takie dożywotnie, brrr... byle co. Dość już tych Zmagań z prawem do gromu! Na piersi liścia przysiadł motyl, Gdzie nabiera sił wrośnięty skrzydłami w drzewa. Tutaj pręży się barwniej, lecz o mnie mu nikt nie zaśpiewa, Że chłonę ciebie tkankami, biegła w rzemiośle Czucia chłodu istnienia, aż wicher chuchnięciem nas pośle W dół zimny jak trzeba, potem ciemność wydrąży Wnętrze i stanę się pustką, ku którejś, pestko ciążyła. 45 W ZEGARKU Rośnie zbiór sekund, które chodzą w takt obrotu osi, Czy nawzajem się słuchają, o co musimy prosić, Tego nie wiem, ale znalazły się w jednakowej dobie Milionem istnień poruszane, więcej nie wiedzą o sobie. 46 ŻYCIE, KTÓRE MUSZĘ DONOSIĆ DO KOŃCA Życie, które muszę donosić do końca, Stanęłam nad twoją przestrzenią, lecz nie wiem, Jak się pocieszyć. Co mi ciebie zastąpi? 47 BURZA Zbudzona w dole południem, Grzmiało resztą nocy toczącą Z toni odbicia, szerząc kłótnie Wyrwanych z dna fal. Mocną Błyskawicą ryknęły, aż z sobą Zlały się i przechodzić zaczęło Wolno przez szkło światło. Obok, Wzdłuż zadrgało nad wodą koło Przesiąkając przez taką głębinę, O jakiej się nie śniło. Wgłębiona W morze stałam w nocy, nic pilne Nie było, co nade mną i ponad. 48 LATAWIEC Szkiełko zegarka błyszcząc odbija latawiec I południe nad nami sunie do zatoki. Kiedy patrzymy czekając na powiew wiatru, Subtelnie razi nas jadeitowe niebo, Podświetlone, lecz z drugiej strony na nabrzeżu. Jesteśmy tutaj sami i nawet lodowiec W lornetce już odbiega od wzroku, lodowiec Jak łabędź rozbiela każdą wodę, latawiec Lecąc rozpływa się w chmurach, a na nabrzeżu Bez pośpiechu pogłębia się spokój zatoki, Będący czymś w co wierzymy, nie wierząc w niebo. W gruncie rzeczy pod wieczór rośnie siła wiatru, Ale to niczego nie ułatwia, bo wiatru Tak łatwo nie uprosimy, żeby lodowiec Zasłonił wygięty grzbiet przystani, gdzie niebo Pulsuje czerwono-ciepłym światłem. Latawiec Góruje nad coraz cięższym cieniem zatoki I odczuwamy w sobie pustkę na nabrzeżu, Której echo podwaja się w nas na nabrzeżu, Gdy fala głosów rozbija się o kant wiatru. Za chwilę oddech opada na dno zatoki, Melancholijnie ignorujemy lodowiec, Również ogoniasty, winylowy latawiec Po żółtym zachodzie słońca wyruszył w niebo, Nie będziemy wiedzieć, czy z wielkim żalem niebo Zamknie się za nim jak za nami na nabrzeżu. Zamyślając się długo żegnamy latawiec, Na zawsze, powtarzamy, stojąc w sercu wiatru I tężeje w nas smutek, a potem lodowiec Znika, tracimy go, odpływa od zatoki, 49 Więc odwracamy się plecami do zatoki. Ściemniało, zwiększając swoją objętość niebo, Zgasł blask i nienagannie odlany lodowiec Wgłębił się w dal porzucając nas na nabrzeżu. Jest jesień Wszystkich Zmarłych, zmienia się prąd wiatru, W okruchu z rozbitej lampy mignął latawiec. Lodowiec zostawił nas bez słowa na nabrzeżu, Latawiec też. Boże, jak my baliśmy się wiatru, A to Ty szedłeś przez niebo w kierunku zatoki. 50 TEMPERATURA WRZENIA Oby już wiatr się wzdrygnął. Bezwiednie Uosabia zbiór fatalnych manier Sprawiających w upale, że skóra Więdnie i zatoka czołgając się Do stóp niedbale paruje, ale .............................................. W pragnieniu, by na temperaturę Wrzenia fale zwróciły uwagę. Bo co ląd więcej jeszcze może chcieć, Tak nie po ludzku cierpliwie płaski, Jak wpaść w topiel i któregoś dnia gdzieś Wynurzyć się istnieniem w atlasie Wśród powietrza, tuż obok miast, obok Gór wzniesionych do nieprzytomności, Obok miliardów różnych drobiazgów. Uff, oby wiatr nareszcie się wzdrygnął, Z wydmami się podroczył i zawiał Napomniany, że przez niego ptactwo Stanęło w przelocie, żagiel czeka, Aż na nowo sfaluje się morze. 51 KOSMOS Planety walczą w ciszy I podobnie spadają, Jak my, gdy nikt nie słyszy, Tracą prędkość i trwają. Czas toczy się po globie, Wycisza nas bez słowa, Jeśli zmieni swój obieg, Zgaśniemy tutaj obie. 52 NASTĘPNE ZDARZENIE z cyklu dekalog ,,Widać musi być jakiś powód, że tamten dzień Nadal istnieje, jakby przytrafił się wczoraj, A od jego trwania zajęła się wspólna, Jednak daleka przeszłość” – myślałam, przyznając Przed sobą, że wreszcie pora czymś się zająć. Wstałam, podeszłam do okna i zamiast zacząć Zapominać o tym, co boli, patrzyłam Na śnieg czując całą sobą zimno i biel, Która przykryła skrawek brudnego pejzażu, Pamięć, jaka nie chce się wcale wygoić, A czas zrobił już swoje. Tak mu się wydaje. No, więc, stałam w oknie, w nocy, kiedy na zewnątrz Trudno wypatrzyć jest ludzi i nagle w ciszy Wróciło do mnie następne zdarzenie, które Wywołało współczucie, co mnie związało z tobą. – Potrzebowała, no, to sobie wzięła, też mi Sprawa, spierać się o parę groszy. Najgorzej, Że ją mają na kamerach. Nie, to pomyłka! Marto, powiedz coś, nie stój jak słup soli. Matka nigdy nie odwróci się od dziecka, chociażby Zabiło zawsze będzie je kochać do śmierci, Ale co tam, w każdej chwili wrócisz do Polski. – Jest adwokat w West Orange, który może... – Twój Ojciec chrząknął, by zyskać na czasie – skończysz, Jak mój brat, Martuś, opamiętaj się, Kuba był Taki młody. Gdyby nie pił... Wszystko przez wódkę I kolegów... w sumie. Nikogo nie słuchał. Jak coś chciał, uparł się, to postawił na swoim. Musiał mieć wszystko o czym pomyślał, łatwe Życie, pieniądze. Zakłuli go w Nowej Hucie. Trafili w serce, dranie. Haluś, znałaś Kubę... 53 – Przestań, Jaśku! – Mam przestać?! To nie o to chodzi, Ty nigdy nie masz racji... – Zamknij się, ktoś usłyszy, Wystarczy, że my wiemy o tym. Nie rób tego! Trzeba obmyślić plan, ratować własne dziecko, Jeszcze nie jest za późno, jakoś tak wyszło, że... – No powiedz głośno, nie bój się... – Nasza córka nie jest.... To przez ciebie... – Złodziejką, to chciałaś powiedzieć?! Jest! Nie możesz zaprze... – Zabraniam ci tak mówić, Nie słuchaj go, Martuś! Weźmiemy adwokata... – Tylko skąd brać pieniądze? – Ojciec poruszył się, Strzepnął pył z rękawa. – Coś wymyślimy – dodał I oparł się o ścianę. Milczał już przez cały czas. Chyba każdy by widział, że dławił się w domu, Gdy ty patrzyłaś przed siebie, ale jakby w głąb Tej tajemnicy, którą nosiłaś w sobie, a która Sprawiła mi ból tym, że kazała ci sięgnąć Po cudze. Tak bez obawy, troski o innych, Bez pamięci, że krzywda zawsze wraca do nas Krzywdą. To naprawdę było przeżycie słyszeć, Że tylko twoja matka ma prawo naprawić Zmyłkę Boga, choć życie przecież nie daje się Zacerować. Gdybyż można je zmienić, zacząć Od nowa, to by było lepiej nie mnie, a właśnie Tobie, bo ja już będę nosić w sobie ten ból Do końca za to, że cię nie ustrzegłam przed tobą Samą, tak, jakby było możliwe zawrócić Ciebie z drogi, którą szłaś nie wiadomo dokąd. Czy domyślałam się tego, zaglądając W twoją duszę, która czekała na światło, znak, Co rzeczy ustawia na właściwym miejscu, Pokazując, że można inaczej być w świecie Niż do tej pory. Prościej. Co mogłam zrobić? 54 Odwrócić się, czy zamknąć oczy zdatne już Jedynie do płaczu. To dlatego dzisiaj Wzdrygnęłam się, widząc w pamięci twoje ręce W pięściach, gdyś krzyczała w gniewie dotąd mi Wzbranianym: – Ja wam wszystkim pokażę! Jeszcze zobaczycie, zemszczę się za swoje życie. I wybiegłaś, jakbyś chciała sobie coś zrobić. – Wróć! – Zawołałam. Nawet nie wiem, czy słyszał mnie Bóg... Pewnie też miał dosyć. Znów zaufał i stracił dotkliwie to w co zainwestował, Aby nie być samotnym w swoim własnym świecie, Do którego, kiedy ktoś chce, no, to może wejść Bez pukania i powiedzieć, co go gnębi. Ciekawe, czy na jego miłość jakoś trzeba Sobie zasłużyć i umrzeć, by potem jej zaznać? Chyba jest coś takiego w człowieku, co każe Mu współczuć, mimo że na samą myśl, że przeszłość Mogłaby powrócić, powtarzam sobie w duchu: ,,Nie, nie, to nie jest możliwe!” – Jakbym chciała Uchronić siebie przed twoją myślą o mnie. 55 PRZYGWIAŻDŻENIE Rozebrane ze światła kule, nadal błyszczycie W tej źrenicy, która sonduje cielesną przepaść. 56 UMIERAJĄCE OKO Czy umierające oko widzi, że rośnie przed nim wieża, Jeżeli dzwony rozpoczynają godzinie czas odmierzać. 57 O CZYM ŚPIEWAŁY DZWONY Jak kwiatek oblekam się w barwę bieli, Już spokojny we własnej pościeli, Nie ośmielił przeciwstawić się smudze Żalu z którą o brzasku się budzę, Że serca nie słyszę, tylko te dzwony, Znad horyzontu ich ton nie zmieniony. O, kochanie, czasem bywamy na Ziemi, By przez okno spojrzeć poranieni, O, kochanie, czasem bywamy na Ziemi, By przez okno wejść nie poruszeni Przez łzy, które zastajemy na Ziemi. Tej nocy świat zacieniony od burzy, Nie pojmie nas ani nie powtórzy, Choć pójdziemy bardzo cicho za wami, Prawie zrównując się z aniołami, Lecz kto naszym sercom jeszcze uwierzy, Śpiewały dzwony, nikt nie uwierzył. 58 ŚMIERĆ WODY ZAMIENIONEJ W LÓD Tężejąc zimnem wciąż śniłam jestem dalej wodą Imitującą igłę przez którą przechodzi żywioł światła, Płynność zastygniętą wyjaśniając, ostrzem schodząc Po oszlifowanych kantach. Wcześniej bym nie zgadła Sącząc się na szkło w wybranym kierunku, że właśnie Zaistniałam pod opieką okapu, gdyby być może Nie zalśniło odbite od zasp słońce. Zaśnie Dopiero, gdy opieką przeciążone poczuje się gorzej I spurpurowieje spiętrzone w zwojach zamieci Bez obawy, że zaraz lód się upłynni. A więc mało Stałego czasu we mnie zostało, wkrótce południe nadleci, Ścierając znaki zaiskrzy chęci, by się dłużej nie dało Patrzeć jak przeistaczam się w przestrzeń, gdzie się myli Czucie, co źle pojmuje zaokienną duszę. Komu ją zwrócę, Gdy stracę westchnienie w ostatniej chwili? Ona oznajmi: twój ruch jest przypisany nieco innej sztuce. 59 PIERWSZY ŚNIEG Bartkowi Przeszło godzinę śnieg padał, To wyciągnęłam rękę z czułością Zwrócona do bielącego się stada: Tak niebywałym gościom Za oknem nie wypadało czekać Na zaproszenie do środka. Gdzieś zapadała w hibernację rzeka, Gdzieś kogoś ktoś nie spotkał, Więc otwarłam okno, ile się dało: Powietrze przeszło przeze mnie, Mrocząc oddechem zupełnie – Na powrót do ciebie było go za mało. 60 DO KOGO MÓWIĆ I Do kogo mówić, jeśli połączenia atomów nie widzę, Wykorzystując wrodzoną zdolność przenikania tego, co lata Nie wyświetliły lustru. Zaledwie ranę rozmów lepiej widzę, Wpatrując się w bezcielesne blizny, a przytomność zgniata Umysł, jeszcze w nim szukam uwagi, ale gdzie jest więcej ludzi Niż wewnątrz mnie, gdzie tyle przestrzeni, aby je zapełnić Próbując sztuczek pięknych kobiet. II Byłoby zręczniej ustom, by mróz wystudził Staranniej wrzuconą do przerębli krtani mowę, którą za nic Odsyła się temu, co słowa za profil ich brzmień przerzuca, Wstydząc się, że dźwięku pohamować przed lotem nie umie, A luty nie jest lotem po zwycięstwa. Jak flaga falują płuca, Przystawiasz oko najbliżej, bliżej też ciemno, w sumie Może nie trzeba wchodzić w nawał szczegółów, pogodę oglądając Z daleka i biorąc życie dziecięcym krokiem. III Dobrze, mogę się zgodzić, ćma zna Drogę do Wysokiego Blasku, i co? Cofniesz się ślepym lękiem na ląd, Strącając wiedzę różnicą ognia, Boże, wahań nie ma tylko ćma. 61 PIEŚŃ ODEJŚCIA Ta pieśń jest o tym, czego nie będzie między nami. Wybrzeża, gdzie wilgotny klimat zwilża suche słowa, Że wędrują dalej do skrytej pod skórą rany, aby raz Ostatni zadomowić się w zatoce śluzu i kości, pełnej Mikroskopijnych draśnięć przez które krwawią dziąsła, Ale nie szlochaj, taszcząc pod powieką ten obrazek. Kto mu zaufa zanim zachodem słońca zajdzie ocean I poczuję, że spadam, tracąc tętno jak szybkość i sen, Co prowadził mnie, gdy zbiegłam z własnego ciała. Ta pieśń jest o tym, czego nie będzie między nami. Powietrza, obłoków, drzew, wody zaciętej krzykiem, Kiedy ruch zamiera, zamieniając w skalny tunel gardło, W którym szorstkimi wydmami nawarstwia się strach, Lecz wiatr go nie rozwieje, już zakrzepnie w ziemi, Tak nieobliczalnie pojemnej, że pomieści najcichszy głos, Nawet ten, co oblekł się w czułość i miłość, a świat Stał się jedną katastrofą w pęczniejącym ziarnie, które Nakarmi ciężar pustki, ona przetrwa po tobie i po mnie. Ta pieśń jest o tym, czego nie będzie między nami. Ciepła i ciszy, gdy światło przetoczy się przez palce, Pod paznokciami zostawiając blask, wznoszący się Lśniącymi podmuchami o zmierzchu. Wejdziemy tam, By przyglądać sie mocniej, stojąc na progu fali, akurat W miejscu oddającym wyraźnie upór mechanicznego ptaka, Co kołuje nerwowo nad Ziemią. Ale nie szlochaj, zgon Odsunie całe to ciemne tło i wciągnie nas mięsisty piasek Do wygłodzonych jam, w których nasz świat się zapadnie. 62 DO KLODII z Katullusa Żyjmy, Klodio, najukochańsza, i kochajmy. Ptaki przed uniesieniem nabierają aż tak Intensywną barwę, że jaskrawość zakłóca Widok, z którym instynkt dotyku nie zwycięży, Chociaż ty potrafisz zamiast wszystkiego, co noc Kryje, dać ustom niewyobrażalną barwę, Gdy najciemniej i odległością jest kałuża Rozlana na niebie. Ale kto ze współczesnych Przezwycięży tę przeszkodę płynniej ode mnie. 63 ODA DO OBŁOKU Wejdź w moje oko, a dotrę do domu, aż do samej góry, Od spodu kopiując Twoje przeczyste odbicie, obłoku, Od którego najmizerniejszy drobiazg się przypomina W całej rozległości, gdy obliczeniami sprężona godzina Rozżarza się od początku potwierdzając, że wokół Łodygi, tchu, rzeczy, lęk światłem się wylewa i niektóry Czas się zmienia, wmawiając ludziom, że inna miara Każdego odmienia, ale nie Ciebie, nie skruszony, Królewski obłoku, ofiaro napaści wzroku, co zachwytem Umiesz wzruszyć nie lgnąc w zaćmioną źrenicę po tym, Jak zsiniało na czerwono słońce i osłupiał wiatr i tony Rozfruniętych dźwięków. Wejdź w moje oko zaraz I w nim się szerząc rozpraszaj na siatkówce rymy, Spajane w ogniwa wytrzymujące napór promienia, Jeśli powieki zszywa słońce. A więc bądź teraz Bliżej lodowatego blasku niż odlany w nim łabędź, wyraz Dający podwojeniu, światło zazdrośnie go rozmienia, Bo wyczuwam spadek ciężaru z twarzy, bo obłoku, my Milionami wpatrzeń tworzymy na dnie cel, byś bez sił spadł W środek spojrzenia, za długo ziębnąc w odległości. Zejdź, biorąc od nas swobodę, chcę skusić Cię do wizyty, Nie dowierzając, czyś nie tylko w słowie obłok ukryty Z prawdziwym przeznaczeniem, lecz na co mi ten pościg Za złudzeniami? Czasem spuszczony z uwięzi brata nas ład, Wiedzy tak wysokiej, że przenikamy w pozaziemski ścisk. 64 KULA Szarość toczy kulę z naszych dni i nocy, by się nad nami Obracał obszar Boga, gdzie gnieździ się tętent tętna Napierający mignięciem istnień na spętany bezruchem świat. Daj mu się wznieść, niech nieskończoność poruszeń splami Światłem ten świat, Który wokół się dzieje nim pokątna Przygoda poprowadzi czas, co stał się środkiem serca i wpadł W grząskie wnętrza krótkotrwałego trwania powielającego Nie stygnące nakazy natury, rozbrzmiewające krzykami Przy odsuwaniu od siebie warg. Stań się sekwencją tego Świata, aż cię na powrót nie wtuli Ślad sunącej samotnie kuli. 65 OPRÓSZYŁ MNIE OGIEŃ Oprószył mnie ogień, ogromniejszy ogień niż ten Szamoczący się w nas, palący pokoje ciała Od sypialni, upojony oddechem, drapieżnym i barwnym. Upierzony zalotnie płomyk, wskrzeszony do lotu, w dzień, Który błyskawica na niebie chropowatym chmurami pomieszała Nim runęła na dobre, dysząc w uszach nieobliczalnym Szumem. Z nim się zmagam, ciekła jak szkło i przejrzysta, A iskry namnażają się, szykując w umyśle szaleńcze pożary. Któż goręcej niż gorączka gotów byłby mnie przyszklić Do siebie? Nikt staranniej nie pasowałby ze mną do pary, Boże, roztapiam szkło, co mnie okrywa, by osiągnąć twoją przystań. 66 LOTNY ŚWIAT Tknięte światłem, zanim światło większe je stopi, Na morzu prostują się linie, by od nowa Rwać się ku sobie. Nie wiadomo, gdzie osnowa Układa się tak równo, jak wzdłuż tego oka, By chronić cię lepiej przed mrozem. Tu powłoka Ciepła nie przepuści chłodu, lecz i nie szuka, Kiedy odcina się od tła. Jaka to sztuka Spójnie scalać się na styku fal, bez niechęci I żeby nie myśleć, że tkacz z robotą pędzi, Mocno wiążąc w nas wątki mocnymi nitkami. Znów nie udało mu się wpasować mnie w ogół, A w ciebie, w ten szczegół, którego nic nie splami, Żadna rozpacz, jeśli przecież jakoś jesteśmy Według jego wzoru na tej tkaninie; więc coś Czy może być, co ją spruje? Zmieni w nić? Nie proś Za kogoś, choć raz módl się za siebie. Do tego, Komu jest drogie Twoje spojrzenie. Do tego, Kto napełnia nas własnym powietrzem i światłem, By, aż po lotny świat, wydobyć na wierzch spokój. 67 ROZŻARZONY KAMIEŃ Gdy zrywa się do życia porywisty wiatr, Uciekaj ponad wieczną górę, skoro na Ziemi, Która jest okrągła i nie ma wcale wielu Dróg, nie ma kto cię chronić: moja miłości. Czymkolwiek jesteś, świtem, zachodem, Wschodem słońca, deszczem, co stuka W zamknięte, zimowe jezioro, uciekaj, Gdzie drogi nie mają początku ani końca. Tutaj bez przyczyny mrok zabiera słuch, Wzrok, rybę na piasku, uśmiech z twarzy, Strużkę krwi w spękanej dłoni, rozżarzony Kamień, który daje ciepło i spokój. Wszystko. 68 SŁOŃCE OŚLEPIA, DRŻĄCE CHMURY RODZĄ LĘK Słońce oślepia, drżące chmury rodzą lęk, Schylam się ku sobie i boję się spojrzeć, Nie ma granicy, za którą jest tylko sen, Wszędzie ogień, śnieg, ogień, Do wyboru strony świata, nie chcę żadnej, Bo ciemność otwiera płomieniem niebo. 69 MIGOT NATURY I Niebo leży nagie na jeziorze, Jest dość upalnie, by się rozbierać, Więc podglądaj, gdzie zasłona z cienia Ufając figurze spada. II Teraz ciało w straszliwej potrzebie gorzej Zaczyna płonąć, do zardzewienia Stelaża z kości z którego skóra Łuszczy się płatkami, delikatnie Szybuje po wodzie jak stokrotki Powiek, przepadną, och, wiatr je łaknie, By rozhulać męskość i chmurami Pokryć odblask – czucie jest czymś wiotkim. III Kiedy drżenie ustanie z mocą, co Miażdży słodki śmiech, kotli się, spala Ścięgien naprężony trud – jej migot Stęcza się w teleskopach i zaraz Szkli żar, choć niebo śniedzią zajdzie to Jej migot będzie w nas trwał – jej migot. 70 POCHWAŁA NARODZIN Zbliżam się, zrywam, znikam, a światło rozstania znosi Nad nieuleczalny blask pozwalając się wspinać Coraz wyżej, gdzie biliony chmur wokół osi Ziemi wirują wzburzając się przybojem jak piana Nie obciążona mułem, którego codziennie przybywa W oporze fal, w próżni nie roztętnionych lądów, W kulach czystego powietrza i o ich przyszłość obawa Zżera to na co patrzę. Czy zbudzi się we mnie ląd Nie osiągnąwszy ludzkiego kształtu? Zalążek na mrozie Szybko ginie nie zagrzebany w ogniu, jeśli wytrwały Będzie w świeceniu rozjaśni nieruchome aorty, a może Ciągłość zachowa i spłynie za płomieniem wyrwanym Słońcu. Lecz czemu nie podda się żadnym brzegom, Twardy od światła tłoczącego się pod koszulą powietrza, nie Gdy mrok rozwidla się w czasie, który kiełkuje, prze Za zbielały bezmiar, nie w Ziemię ślepą w wilgotnej błonie. 71 VILANELLA Są rzeczy, które nas wznoszą po klęskach, Słabnie kłótnia przy wtórowaniu wody, Więc tylko kropla z ołowiu jest ciężka. Kiedyś ustanie wzrok, blask dno zamieszka, A łzy zwolnią wokół oka obroty, Są rzeczy, które nas wznoszą po klęskach. Także śliniąc się ulewą i ścieżka Zmieni naturę jak ślimak, nie, o tym Nie mów mi, droga w głąb siebie jest ciężka. Nawet gdy w chmurach jest przypływ, to pęka Niebo wypuszczając pędy, abyś ty Mógł postawić pierwsze kroki po klęskach. Dopóki jest czas, kwitną drzewa w mękach Postoju starając się dojść do zgody Z sobą, jeśli sekunda jest za ciężka. Lecz liście pragną trzymać takt, w ich lękach Lęgnie się szept szukając twojej mowy, Więc tylko kropla z ołowiu jest ciężka, Są rzeczy, które nas wznoszą po klęskach. 72 DOM Z CZERWONEJ CEGŁY Były w domu rzeczy święte, fotografia przecięta czarną wstęgą żalu, Nadtopiona świeca w lichtarzu z pożegnalnego wieczoru, Telefon zawieszony na ścianie wpół słowa, nic więcej, Może tylko samotność, której schronienie jest przekleństwem. Dokądkolwiek pójdziemy, ona pójdzie z nami wskazując wyjście z niewoli, Przepaść dla wszystkich tę samą, dom równie śmiertelny jak my, Dzikie zwierzęta bez gniewu rzucające się na swoje ofiary. 73 EPICEDIUM Na próżno dzisiaj, na próżno, prosisz, Natchnienie nie brata się z rzemiosłem, Kiedy Ziemia zanosi się od łez. Czemu napraszasz się bym śpiewała, Jeśli pasterze i nimfy chylą się jak sitowie, Titonos za stadem nie śmiga po polach, A echo nie odbija głosu Galatei: Wszystko znieruchomiało, Książę Arkadii jest martwy. Ale ta strata jest nie do wyrażenia Westchnieniem, także i poprzez rozpacz Niesioną przez Arkadyjczyków. 74 TEN ŚWIAT Ten świat, odkąd ciebie nie ma, ma większą głębię, Ale z niewielu chmur można by ją wyrzeźbić. Teraz, jak myśl o tobie, porusza mnie wiatr I jestem natychmiast gotowa do odlotu, Niewidzialnie przesączając się przez powietrze Skroplone od oddechów, kiedy przywołuję Imiennie gwiazdozbiory. Tam tylko cię słyszę Poprzez światło, które zabiera nas z tego miejsca. 75 KSIĘŻYC W ciemnym zaułku Cierpliwszy niż pielęgniarz Wie co się zdarzy. 76 NIE MA POGONI W SEKUNDACH Nie ma pogoni w sekundach, trwa cierpliwość na tarczy, Teraz wargi godzą się przed tobą poruszane najciszej. Czasami w zmaganiach nocy do złączenia wystarczy Jeden biegun, by się do obrotu ziemi i nieba, piszę Otwarcie, włączyć. Północ nadchodząc nie uśmierza Zwątpienia napływem leukocytów do obrazu krwi, Nie ma więcej w niej czułości niż w gnieździe pierza, Żeby się do snu umościć przesytem bólu, kiedy mdli Wylew wspomnień zaścielany powieką. Mrok męczy Mieszkanie, starzejąc się wyolbrzymia dotykiem detale I jeśli ciemność miała być rodzajem poręczy Dlaczego od środka tak prędko się palę? Zamieć w płucach świszczy, zamiast rozrostu tlenu Rozrastają się w ciele płomyki tkwiących w uporze ciałek. Tak widocznie być musi, że płaskie jest pochylone, ścieniuj Pamięć, zapal światło, gdzie indziej życie jest na stałe. 77 SŁODKA DROBINA O świcie refleks zimy, zbyt bystry, by go zdmuchnąć, Ślizga się po wodzie jak po tacy słodka drobina Jarząca się brylantowym wrzaskiem, póki jej nie ocienisz. Ta słodka surowość cukrowego puchu Uderza w nerw siatkówki i czystym wzruszeniem Równina uczucia wzdyma się, aż zachwyt roziskrza rzecz Jakiej nie było w tym skupisku wieczności. Dzięki niej odmrażam trwogę, naprężającą zmysł oddania, Od dziś oddając wahania okruchowi ogromu, Który mocując się z goryczą spadania, przypomina o Tobie. 78 GÓRY LODU Wloką się przez dni w blasku oceanu nagie, Tylko sen jest drżeniem, które wygładza ciało, Gdy oczy są nieobecne, a spokój brakiem Spojrzenia, co w nas nie wnika, by się wydało Obecne. Topią się śniegi, lecz zastygają Stopniowo uczucia, na dwóch biegunach Ziemi Nie znajdziesz strony, gdzie jest bezpieczniej, chłód zajął Przedostatni oddech, jeśli tak lekko zmienił Tlen w krwioobiegu w lód, pozwól żyłom w ich chórze Piąć się, niech zaczną przymierzanie do nowego Obiegu, nim Ciebie w odpryśnięciu szkła ujrzą, Aby przez krótki moment posiadały z tego Ciepło – ostatecznie gładkie. Kto je tak urzekł Przepływaniem, że widzą w chmurach własne echo. 79 ĆMA Zmierzch, dno dnia, lecz nie kres sił, by się dobijać Do okutego w pancerz obłoków świata, Może wygra walkę i opierzona w bieli się zerwie Trzepotem nie zakrztuszonym pętlami powtórzeń. 80 JASNOŚĆ RZECZY Nic nie zaśpiewasz, nie opowiesz, nie opiszesz, W śniegu kładą się wzgórza obrane ze światła, Odrysowane od cyrkla atrium księżyca, By nas wpuścić, musiałoby zupełnie zgasnąć. Jeśli to się wydarzy, kto zaznaczy miejsce, Gdzie stałyśmy, kiedy zachodziły plejady I północ dotykała śmiało naszych ramion, Byłyśmy z powietrza i tak już pozostało. Zanim o nas zaśpiewasz, zanim nas opiszesz, Daj palcom odetchnąć i daj wrosnąć w swoją twarz Rzeczom przed którymi ożywiły się oczy, Gdy nerw nakłuła nachylona od nich jasność, Nie trwając za długo, tyle, żeby zobaczyć Ruch w atomach na styku linii grawitacji. 81 WŁASNA OBECNOŚĆ Jak trudno myśleć, że wszystko kiedyś umiera I siedzieć sobie na murku, w upalnym słońcu, A gdzieś tam, ktoś żegna się z tym, co jest mu drogie. Może to być wyłącznie stara widokówka Nadmorskiego krajobrazu, gdzie przeżył miłość, Która o mały włos, by go wtedy zabiła. Gdyby wówczas przypuszczał, że każde uczucie W gruncie rzeczy jest niczym więcej tylko właśnie Pogrzebem własnych wyobrażeń i pragnień To by nie kochał tak mocno? Tak się nie zatracał W spadających liściach klonu. W piciu whisky Z lodem albo w chodzeniu nocą po plaży, Na której jeśli nawet chciał to nigdy nie doświadczył Czyjejś obecności oprócz wątpliwie własnej I w niejasnym punkcie, kiedy kończy się nadzieja, A zaczyna umieranie, którego stawał się częścią, Licząc cętki słońca, gładząc dłonią podbródek. 82 BUDOWLA ZE SZKŁA Czy ta woda górę obejmuje prawie, Gdy życie za plecami się spotężnia, Tylko szczyt widać przed sobą w obawie, By nie obejrzeć się i zmienić w więźnia, Nie wiedząc, co przynosi pogodzenie W budowli ze szkła zakończonej niebem, Gdzie jest się tu w świetle nie więcej niż raz, Ponieważ szybko rozpływa się dom ze szkła. 83 TA JEDNA NIEOBECNOŚĆ Kiedy noc własnym ciężarem go zmęczyła, Nie planował zasnąć, nie mając o czym śnić W pustce, która jak polarnie jasna bryła Masywem naparła na rozedrganą nić Pomiędzy nim, a tym, co na zewnątrz było Nie do pojęcia: World Trade Center, z podłożem Zrośnięty widok gór, niebo, które skryło W sobie pewnie niejedną twarz, już być może Niewidzianą dobrze. Dobitnie samotny Leżał bez słowa i marzył o drapaczach Chmur w realnym świecie, by go wzniosły w modnym Stylu w górę. Ale po co? Po Apaczach Nie było śladu na Wall Street. Rozważył to I wtedy poczuł, że naprawdę odchodzi, Rozglądając się drobiazgowo wokół. Kto Widział jego wahanie? Świadek Narodzin, Którego nie znał, gdy podnosił powieki Z niesłyszalnym łoskotem łez. Nagle zbrzydło Mu wszystko, na co popatrzył się wstecz. Miękki Granat lasów i oceanu, jak mydło Pieniącego się od natłoku fal. Chciał śnić Nie umiejąc się rozeznać w tej podróży Ani w prawach ciążenia. Mrok mu się dłużył, Usta stykały się z fałdą pościeli, nic Nie było go w stanie postawić na nogi. W myślach gdzieś wyjeżdżał, zatracał się w dymie Życia jak otoczony zwojami togi Imperator. Została po nim jedynie Biel obłoków, która umacnia nerw wiary W każdym, by siebie chronił, gdy wciąż inaczej Zapada się w przeznaczeniu, raczej bez złudzeń, Że wkracza w niebiańskie obszary. 84 ZAPAŁKA Poruszyła mrok Ale nie mógł mnie ogrzać Jej wiotki płomyk. 85 KRAKÓW Pod Jubilatem W Wiśle odblask neonów Jak złote rybki. 86 RTĘĆ Liście drżą jak blaszane ordery Przypięte do munduru, nadając Szybie blasku rozsypanej rtęci, Aż nazbyt drobnej, by dostrzec w nocy, Gdzie toczą się uwolnione ziarna O mocnym metalicznym połysku, Nad którym zagórował nie żandarm, Ale temperatura przy łóżku W termometrze. Miała wizję bycia Osobno, jakby na świecie bóg wie Co było, trochę mniej do zabicia Czasu dla rtęci i dla człowieka. 87 JUBILER Nie pęknie w kamieniu żadna ściana, Człowiek to jego najtrwalsza odmiana. Jubiler, och, sporo się natrudził, Zanim z pierwiastków uzyskał stop ludzi. 88 SPÓR Noc, czy to zasklepienie w sobie I bez dodatku do rozpaczy? Krzyk żarówki, on nic nie znaczy, Słowo ma elektryczny obieg, By zaiskrzeniem się obrazów Porazić skamieniałe oko, Byle oddać dziennym wyrokom Życie, lecz czasem światła pazur Na jabłoni w jedyne się wdrąża Jabłko i nagle drgnie skamielina Źrenic w miłosnym wrzeniu, co ścina Białko tą trwale rzetelną ciążą Serca wierzącego, że rozszerza Cielesne ocknienia jego ciężar, Który wiotczeje w datach i w tym, Co ma nadejść, gdy sztuczek płaski Zamiar sam nie wyprosi łaski U Ciebie. Dawno już upadł rym Próśb, pora rzucić się w wir skruchy, Może oglądać w magazynach Mody z nylonu piękno. Czy nas Coś mniej cieszy niż tłocznie głuchy Rejwach nad sobą, oprócz trwożnego Zastoju, gdzie poparcie dla ducha Nie klaruje się, jeśli ktoś słuchał Cię uważniej ode mnie, kolego Bez wątpliwości. Tak, nie kochałem Niczego (jak Ciebie) całym ciałem, 89 Żeby dostarczyć rozmyślnie zmysłom Tematów do spojrzeń, bo przyjemność Szumnych wzruszeń ciągle mnie gorszy: ość Gałęzi w liściach, gdy w nich prysło Coś, czego wlekąc się od szyby Zmyślonych obłoków za głębią Pokoju, nie rozumiem. Ziębią Już te beznadziejne porywy, To, że okrawkami sił ożywam Na ruch planet w górze, zaskoczony Układem zodiaków, których jony Nie dążą do siebie, choć je zszywa Mocno przestrzeń. Niewidoczna wszędzie – Tylko w nocy, gdzie dzisiaj tam będziesz. 90 PÓŁNOC Porzuceni na świata lodowatym końcu, Jak cicho naświetla ich godzina i znika, Nie drgnie żaden mięsień, aby podnieść powiekę, Biel odbita od śniegu oślepia cały czas. Tu było niebo skupionych w grupy obłoków, Pośród których znaczyła się powrotna ścieżka, Wskazówki szły pewnie, bez namysłu, na oślep, Póki nie weszły w północ i zwarły się w biegu. 91 ROTHENBURSKA ĆMA Ta biel uskrzydla też ciebie, śnieżna ćmo, Ilekroć lecisz w blask, jak do kryjówki. To dzięki tobie mogę mówić dalej Tym głosem, co mnie odróżnia od rzeczy, Ale nie pytaj o nie, kiedy leżę W pościeli my moth, mein Nachtfalter, moja Droga ćmo. Pewnie masz rację smoląc się W przelocie tuż nad płomieniem, który nas Zniewolił tylko dlatego, że jesteś Jak ulepiona ze śniegu i piękna Nawet w ciepłej dłoni. Farewell mein Frau! Zbudź się zanim głos się ku tobie schyli I stanie się twoim egzekutorem, A my (bo, szczęśliwie złączone jak słowa, Które zmieniają postać wielu rzeczy) Niczym będziemy, gdy dźwięk nas rozdzieli. 92 SPIS WIERSZY 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15. 16. 17. 18. 19. 20. 21. 22. 23. 24. 25. 26. 27. 28. 29. 30. 31. 32. 33. 34. 35. 36. Zapach alg ............................................................ 9 Po stronie lustra ...................................................... 10 Wirginia Wolf ......................................................... 11 Żmudna harmonia .................................................. 12 Domowe światła ..................................................... 13 Hymn do drzewa .................................................... 14 Do gór ..................................................................... 15 Nokturny ................................................................ 16 Piosenka ważki uwięzionej w drzewie .................... 19 Embrion światła...................................................... 20 Suche życie ............................................................. 21 Rosnąć dalej .......................................................... 22 Dla kurtyzany Czing Lin ....................................... 23 Taniec ważek .......................................................... 24 Rozbici .................................................................... 25 By być bliżej siebie .................................................. 26 Nić powrotu ........................................................... 27 Liść ......................................................................... 30 Przejrzyste światło .................................................. 31 Płaczący .................................................................. 32 Kury ........................................................................ 34 Podmuch ................................................................. 35 Drzewa.................................................................... 36 Natura ..................................................................... 37 Kwitnące oko .......................................................... 38 Luty ........................................................................ 39 Stworzenie świata ................................................... 40 Dystych ................................................................... 41 Safona ..................................................................... 42 To jutro ................................................................... 43 Prawo brzoskwinki do gromu ................................. 45 W zegarku ............................................................... 46 Życie, które muszę donosić do końca ..................... 47 Burza ...................................................................... 48 Latawiec .................................................................. 49 Temperatura wrzenia .............................................. 51 93 37. 38. 39. 40. 41. 42. 43. 44. 45. 46. 47. 48. 49. 50. 51. 52. 53. 54. 55. 56. 57. 58. 59. 60. 61. 62. 63. 64. 65. 66. 67. 68. 69. 70. 71. 72. 73. 74. 94 Kosmos ................................................................... 52 Następne zdarzenie ................................................. 53 Przygwiażdżenie ..................................................... 56 Umierające oko ....................................................... 57 O czym śpiewały dzwony ....................................... 58 Śmierć wody zamienionej w lód ............................. 59 Pierwszy śnieg ......................................................... 60 Do kogo mówić ...................................................... 61 Pieśń odejścia.......................................................... 62 Do Klodii ................................................................ 63 Oda do obłoku ....................................................... 64 Kula ........................................................................ 65 Oprószył mnie ogień............................................... 66 Lotny świat ............................................................. 67 Rozżarzony kamień ................................................ 68 Słońce oślepia, drżące chmury rodzą lęk................. 69 Migot natury ........................................................... 70 Pochwała narodzin ................................................. 71 Vilanella ................................................................. 72 Dom z czerwonej cegły ........................................... 73 Epicedium ............................................................... 74 Ten świat ................................................................. 75 Księżyc .................................................................... 76 Nie ma pogoni w sekundach .................................. 77 Słodka drobina ....................................................... 78 Góry lodu ............................................................... 79 Ćma ........................................................................ 80 Jasność rzeczy ......................................................... 81 Własna obecność .................................................... 82 Budowla ze szkła..................................................... 83 Ta jedna nieobecność .............................................. 84 Zapałka ................................................................... 85 Kraków ................................................................... 86 Rtęć......................................................................... 87 Jubiler ..................................................................... 88 Spór ........................................................................ 89 Północ ..................................................................... 91 Rothenburska ćma .................................................. 92 95 Marzena Broda Prawo brzoskwinki do gromu Copyright: © by Marzena Broda, 2008 Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Sitko Zdjęcie autora: Redakcja techniczna i druk: Drukarnia „TOLEK” im. K. Miarki ul. Żwirki i Wigury 1 43-190 Mikołów Wydanie I, 2008 r. Biblioteka Arkadii – pisma katastroficznego tom 30 Wydawca: INSTYTUT MIKOŁOWSKI ul. Jana Pawła II 8/5 43-190 Mikołów tel./ fax: (032) 738 07 55 e-mail: [email protected] ISBN 978-83-60949-36-8 Podziękowania dla H. M. Biegunów 96