Kategoria: Janusz Radek
Transkrypt
Kategoria: Janusz Radek
Kategoria: Janusz Radek Jego występy stały się już niemal tradycją Arlekinady ‐ uczestnicy przeglądu od lat śledzą kolejne jego sceniczne wcielenia, rozwój artystyczny, dokonania. A tych nie brakuje. Rozmowa z artystą niepokornym, osobnym, ambitnym ‐ Januszem Radkiem. Agnieszka Misiewicz / Teatralia: Czy będąc w wieku uczestników Arlekinady, mając naście lat, widział Pan swoją przyszłość na scenie? Janusz Radek: Dzieciaki mają takie wizje, to jest fakt. Z jednej strony trudno powiedzieć, czy komuś, kto ma piętnaście czy szesnaście lat, można odbierać możliwość myślenia w ten sposób, że to będzie jego kontynuacja. Myślę, że to powinno wynikać raczej z pewnego sposobu wychowania, albo inaczej ‐ z dbałości o wrażliwość ludzką, a już dziecka przede wszystkim. Powinno to wynikać i z tego, co myślą o tym rodzice, i z tego, co myślą o tym ludzie, którzy się młodzieżą zajmują. Nie na zasadzie przekładania swoich "braków" albo swojego niezrealizowanego pragnienia bycia artystą, tylko na zasadzie rozwijania, niekoniecznie z jakimś profesjonalnym zakończeniem, tylko budowania wrażliwości. I to powinno być najważniejsze. Takie konkursy nie powinny być po to, by powiedzieć ‐ ten będzie aktorem za trzy lata. Powinno się raczej dbać o to, by on wiedział potem w życiu, gdzie jest jego wrażliwość, jego duchowość. By potrafił sięgnąć po książkę, obejrzeć film i wywnioskować z niego coś istotnego. Niekoniecznie musi zostać aktorem. Myślę, że celem nie jest wyprodukowanie siedmiu tysięcy aktorów po to, by grali w ośmiu tysiącach gównianych seriali, tylko po to, by było coraz więcej ludzi, którzy potrafią słuchać, oglądać, doceniać, wartościować. To jest najważniejsze. Pana życie potoczyło się tak, że wylądował Pan na scenie. Skąd, mimo braku wykształcenia aktorskiego, czy nawet muzycznego, taka niebywała świadomość sceniczna? Raczej z doświadczenia. Jestem jeszcze człowiekiem z tak zwanego rozkroku, czyli trochę w komunie, trochę w wolnej Polsce. Nie miałem takich ułatwień jak ludzie, którzy swój start mieli na początku lat 90. Ale to jest w ogóle inna rzecz, zresztą teraz nie ma znaczenia, czy ma się papier czy nie. Chociaż bywa, że ludzie "bez papierów" żenująco odgrywają, żenująco śpiewają, myślą, że śpiewać każdy może. A tak jest tylko w piosence, w życiu tak nie powinno być. Każdy może śpiewać jak się goli, a nie jak wychodzi do ludzi i ma im coś przekazać. Tylko ci, którzy mają coś do powiedzenia powinni śpiewać, grać, malować. A ci, którzy nie mają ‐ powinni być rzemieślnikami albo kimkolwiek innym. Wiele osób utożsamia Pana z tak zwaną piosenką aktorską. Czy czuje się Pan przedstawicielem tego "gatunku", czy on w ogóle istnieje? W żadnym wypadku. W ogóle nic takiego nie istnieje. Istnieje tylko piosenka, istnieje tylko scena. Są różne ich formy i odsłony ‐ od teatru po estradę. Nie ma czegoś takiego jak kategoryzowanie ‐ że coś jest poetyckie, coś jest aktorskie. Teraz zacierają się granice nawet między jazzem, popem, soulem i tak dalej. To czasami jest łatwe do sprzedania, po to w ogóle powstała ta kategoryzacja. Ale teraz ‐ albo coś jest dobre, albo nie. Albo coś jest dla zabawy, albo dla refleksji. I w ten sposób ludzie kategoryzują, robią takie szuflady w swojej głowie. Broni się Pan przed jednoznacznymi etykietkami, nie czuje się Pan przedstawicielem żadnego gatunku. Jedyną formą "zaszufladkowania" Pana będzie więc szufladka dla Radka? Tak, może tak być, bardzo dobrze. Jestem kategoria "Janusz Radek". W takim razie, w czym lepiej Pan się czuje ‐ w kameralnych recitalach, w których może Pan władać całą sceną czy wielkich muzycznych przedsięwzięciach, jak chorzowski "Jesus Christ Superstar" albo kiedyś gdyński "Sen nocy letniej"? Tak jak sama pani zauważyła, kiedyś było tak, a teraz tylko i wyłącznie solowo, nawet autorsko, kompozytorsko. Czesław Niemen ["Dziwny Ten Świat_opowieść Niemenem" ‐ przyp. red.] był ostatnim projektem nieautorskim, ale też nie na zasadzie sprawdzianu. Ja testowałem ludzi, nie testowałem siebie. Nie mam zamiaru oceniać słuchaczy, publiczności. Ale było mi to potrzebne do tego, żeby powstała nowa płyta ‐ "Gdzieś po‐między". Postawiłem się tam w roli reportera, obserwatora. To jest bardzo wygodne położenie ‐ oglądać ludzi, komentować to, nie szczędząc również siebie. To bardzo ciekawa płyta powracająca trochę do tej kpiny, którą zawarłem w "Królowej nocy", a to był taki mój pierwszy strzał. Dlatego nie wiem, czy zdecydowałbym się jeszcze raz na teatr muzyczny. Myślę, że teatr muzyczny jest dla ludzi młodych, którzy poszerzają swoje wyobrażenie o scenie. A teatr muzyczny, w ogóle ‐ teatr, pozwala widzieć scenę jako obrazek złożony z wielu różnych elementów scenicznych. Przy wspomnianej "Królowej nocy", także przy "La dolce NRD", pracował Pan z Łukaszem Czujem, podczas "Snu nocy letniej" zetknął się Pan między innymi z Leszkiem Możdżerem. Czy ta współpraca może jeszcze w przyszłości zaowocować, czy stawia Pan już wyłącznie na autorskie projekty? To wszystko są już sytuacje dawne. Niewykluczone, że jeszcze kiedyś z którymś z tych panów się spotkam, ale tak jak ja im coś dałem, tak i oni mi dali. To nie jest kwestia wyłącznie czerpania z kogoś. Zazwyczaj pracuję z ludźmi na zasadzie wspólnej wymiany ‐ talentów, emocji, uczuć. Tak to zazwyczaj wyglądało. Wróćmy jeszcze do Pana najnowszego projektu, który ukaże się na płycie za kilka dni ‐ "Gdzieś po‐między". Napisał Pan o niej na swojej stronie, że "nikt jeszcze czegoś takiego nie wymyślił". Bardzo odważne stwierdzenie... Stworzyłem pewną fakturę, pewne plany muzyczne ‐ przy piosenkach, które brzmią, jakby wykraczały co najmniej o parę lat do przodu. Są przy tym bardzo konwencjonalne, tradycyjne i to połączenie uważam za dosyć wyjątkową innowację. W Polsce większość muzyki robi się z przepisów, tak jak babkę tortową. Bierze się taką paczuszkę, miesza się z wodą i wyrasta z tego coś, co jest bardzo powszechne, może i popularne. Ale to coś, co się zjada, potem się wydala i co trwa dwa, trzy lata. Nigdy w życiu czegoś takiego nie zrobiłem. I nie dlatego, żebym strasznie nie chciał być popularny. I tak będę wcześniej czy później, i wcale mi to nie przeszkadza, że później. Ale chcę, by było to na moich zasadach. Chcę, żebym to ja wymyślił, a nie żebym był jedną z kolejnych kalek, takich jak w Czechach czy Słowacji. Wszędzie są tak samogrające kapele, jak Pectus, Feel, Carpe Diem. Wszędzie są zespoły tak samo brzmiące, tak samo grające, te same nuty, te same przebiegi harmoniczne. To jest globalizacja. Wygrywają ci, którzy wymyślają coś nowego, coś istotnego, coś, co jest mieszanką stylów, mieszanką wyobraźni. Dlatego śmiało, odważnie mogę powiedzieć, że to, co zrobiłem, a pomógł mi w tym Tomek Filipczak, jest zupełnie innowacyjne. Mogę się kłócić z każdym, kto posłucha i może mi zarzucić jakieś podobieństwa ‐ być może, ale nie może powiedzieć, że to w całości odwzorowana produkcja. Jestem zadowolony z tego, że to jest polska produkcja, że nie muszę udawać, że to jest podobne do jakiegoś zachodniego brzmienia. To jest bardzo polska produkcja, co nie znaczy, że zacofana, stara i nudna. Wprost przeciwnie ‐ bardzo odkrywcza i nowoczesna. Myśli Pan, że polska publiczność jest na to gotowa? Dużo mnie to nie obchodzi. Mam swoją publiczność, ona się poszerza, rozwija razem ze mną. I to mnie interesuje. Z Januszem Radkiem rozmawiała Agnieszka Misiewicz Teatralia Poznań 8 października 2010