Bill Gaston, Kamerzysta

Transkrypt

Bill Gaston, Kamerzysta
Bill Gaston, Kamerzysta
ń
przeł. z angielskiego Maria Grabska-Ry ska
Copyright © 2002 by Bill Gaston
For the Polish edition Copyright © by Wydawnictwo”Ksi nica”
ą
Ŝ
ś
Kontekst jest wszystkim. Intencja - czym wi cej.
"Reel Words"
ę
Wskazał nie pomalowane drzwi na rodku czarnej ciany, mówi c: "To tam". Potem machn ł
r k i wyszedł. Dopiero straciwszy go z oczu Francis uzmysłowił sobie, e to było po egnanie.
Podszedł do drzwi, otworzył je - tym razem nie było kłódki - i zajrzał do wn trza, w którym
pozostał zapach niedawno wypalonego papierosa. Jak na "ukryt kamer " pomieszczenie było do
przestronne. Stała w nim oczywi cie wielka niemiecka kamera, ta sama, któr filmował Sheil .
Naprzeciw drugie drzwi, przeszklone. Przez pomara czow zasłonk wnikało sło ce, topi c
włókna tkaniny w kusz c oran ad . Cały ten dzie był jedn wielk m k ; znu enie Francisa
miało smak pragnienia.
Rozsun ł zasłonk i spostrzegł, e drzwi wychodz na schody po arowe. Zd ył ju zapomnie ,
e jest na drugim pi trze. Widok zasłaniały mu korony drzew. Posłyszał słaby odgłos klaksonu i
przez luk w listowiu dojrzał p dz cy nast pn przecznic mały pordzewiały samochód. Z okna
wystawała dło dzier ca olbrzymi flag brazylijsk . Przypomniał sobie, e trwa Puchar wiata.
Najpewniej Brazylia wygrała mecz, a mo e nawet finał.
Zasun ł firank . Westchn ł ci ko, przyjrzał si kamerze, podszedł bli ej. Oparł dło na
kanciastym standardowym uchwycie i zgarbił si , by zajrze w wizjer. S siedni pokój nie był
jeszcze o wietlony, lecz zobaczył fotel i niski stolik. Zmienił k t, spostrzegł, e zasi g ruchów
kamery został drastycznie ograniczony. Nie zdziwił si . Ju nie. Z nawyku zrobił zbli enie,
wypróbował jeden i drugi filtr. Dziwne, czuł si tak jak zwykle na planie. Czas mi dzy jednym a
drugim uj ciem jest za ka dym razem tak samo nu cy.
Wyprostował si , powiódł dłoni po metalowej obudowie kamery i znów przypomniał sobie, e
metal jest chłodny, a ludzka skóra nie. I nie jest to skaza; tak wła nie by powinno. Potwierdza to
zimn , przenikliw moc magiczn kamery, która czyni dla oka wi cej ni ono samo. Przez
soczewki, odlane w Czechach i wyszlifowane w Niemczech do elementarnej gładzi, kamera widzi
znacznie wyra niej ni człowiek. A to, jak Francis ju si nauczył, niekoniecznie upraszcza
sprawy.
Odst pił o krok w tył. Za kamer stało samotne krzesło, obok za przewrócone kartonowe pudło,
na którym tkwił kubek po kawie z czarnym i bardzo adekwatnym napisem "!TY!" Nieco dalej na
podłodze le ał czyj sweter. Spod swetra wyzierał grzbiet grubej ksi ki w mi kkiej oprawie.
Czy to było po egnanie?
ś
ę
ś
ą
ą
ą
Ŝ
Ŝ
ę
ą
ę
ś
ś
ą
ń
ą
ą
Ŝ
ą
Ŝ
ę
ę
ą
ń
ą
Ŝ
ę
ę
ń
ą
ą
ę
ą
ą
Ŝ
Ŝ
ą
Ŝ
Ŝ
ć
ę
ę
ę
ń
Ŝ
ą
ą
ę
ą
ą
ą
ę
ą
Ŝ
ś
Ŝ
ą
ę
ą
ę
Ŝ
ę
Ŝ
ę
ć
ś
ą
ę
ń
ą
Ŝ
ę
Ŝ
Ŝ
ę
ę
Ŝ
ę
Ŝ
ę
ą
ą
Ŝ
ś
ą
ą
ą
ź
Ŝ
ą
Ŝ
ą
Ŝ
ś
Ŝ
SCENA PIERWSZA
Fredericton, Nowy Brunszwik
ć
ę
Ŝ
ę
ś
ą
Ŝ
ę
ć
ś
Wszyscy s dz , e ycie było kiedy proste
i sprawiedliwe jak w filmie "Leave it to Beaver"
i e mo emy powróci do tego stanu. Nawet ja sam
po trosze w to wierz . To sprawka telewizji.
Zobaczy znaczy uwierzy .
Tymczasem prawdziwe ycie nigdy tak
nie wygl dało - nawet w przybli eniu.
Cholerny srebrny ekran!
"Debris"
ą
Ŝ
ą
Ŝ
Ŝ
Ŝ
ć
ę
ć
ć
Ŝ
ą
Ŝ
- To b dzie realizm? - spytała Lucy, starannie dziel c ostatnie słowo na dwa. Francis przestał si
ju dziwi , sk d trzyipółletnie dziecko zna takie poj cie jak "realizm". Lucy była przera aj co
wygadana. Przyda jej si to pó niej, kiedy b dzie musiała wyja ni poddanym, dlaczego brakuje im
chleba i igrzysk.
- Mo e by realizm, czemu nie - zgodził si . Zwin ł poduszk pod głow , zastanawiaj c si , od
czego zacz . Jakie zwierz tko b dzie odpowiednim bohaterem dzisiejszej bajki, Pies Ogoniasty
czy mo e Bóbr Pilarek? Pies Ogoniasty był nieco zbyt abstrakcyjny i Lucy troch si go bała. Z
kolei wibruj ce "rrr" Bobra Pilarka skutecznie wybijało j ze snu. (Francis zastanowił si
przelotnie, czy kiedy u pi dziewczynk w małym łó eczku, jej matka wynagrodzi go w du ym.)
Lucy szarpn ła welon pluszowego dinozaura w stroju panny młodej.
- No, zaczynaj - ponagliła go.
Francis nie miał wprawy w zabawianiu dzieci. Było w tym co upokarzaj cego. Zarabiał na ycie
obrazuj c wymy lne bajki dla dorosłych, opowie ci, które kosztowały miliony. Jego subtelne wizje
pewien krytyk okre lił nawet słowem "genialne". Nie powinien mie problemu z fabułk na
dobranoc. A jednak czuł si tak, jakby musiał operowa wył cznie trzema podstawowymi
barwami.
Lucy westchn ła ze zniecierpliwieniem.
Cho mo e grzeszył arogancj . Mo e bajki dla dzieci powinny by wła nie...
- No, mów!
- Pewnego ranka Pies Ogoniasty obudził si w dobrym humorze. Słonko u miechało si do niego
z nieba; chciał pomerda , ale to jego olbrzymi ogon pozostał na ziemi, merdaj c psem w powietrzu,
tam i z powrotem, tak wysoko, e Pies Ogoniasty zahaczył nosem o szczyt masztu, na którym
powiewała flaga. Pomimo to pies czuł si tak szcz liwy, e postanowił ju nigdy nikogo nie gry .
Nawet kiedy ni st d, ni zow d pojawił si Tłusty Kocur wyci gaj c ostre pazury...
- To nie jest real-izm - o wiadczyła Lucy.
A to dobre! - pomy lał Francis. - Bev si u mieje, kiedy jej to opowiem.
Sam by si u miał, gdyby nie grobowy wyraz twarzy Lucy. Do licha, ci mali ludzie skłonni s
rozpacza nad byle czym. Gotowi płaka z powodu nieudanej historyjki.
Miał ochot da jej zakosztowa prawdziwego realizmu: "Moja droga, to nie jest tak, jak my lisz.
To ja wy wiadczam ci przysług plot c te androny i ja jestem tu bardziej poszkodowany."
Ciekawe, czy nachodziłyby go takie my li, gdyby Lucy była jego córk .
Zerkn ł na mał . Niebezpiecze stwo ulewy łez min ło, lecz wci miała ało nie od te usta usta Bev, podobnie jak okr gła buzia i g ste jasne włosy. Tylko oczy miała obce, jasnoszare ze
ladem szafiru, okolone cienk jak włos czarn obwódk . wietliste, bezdenne i nieprzeniknione
oczy, które czytały w tobie, nie zdradzaj c nic w zamian.
ę
ą
Ŝ
ć
ą
ę
ę
Ŝ
ź
ś
ę
ć
Ŝ
ę
ć
ą
ę
ą
ą
ą
ć
ę
ą
ą
ę
ę
Ŝ
ę
ą
ę
ą
ś
ę
ę
Ŝ
Ŝ
ę
ś
ą
ś
ą
Ŝ
ś
ś
ć
ę
ć
ą
ą
ę
ć
Ŝ
ą
Ŝ
ć
ś
ę
ś
ć
ę
ą
Ŝ
ę
ą
ą
ę
ś
Ŝ
Ŝ
ę
ą
ź
ą
ś
ś
ę
ę
ś
ś
ą
ć
ć
ę
ć
ć
ś
ę
ś
ą
ś
ą
ą
ą
ś
ą
ń
ę
ą
ę
ą
ą
ą
ą
ś
Ŝ
Ŝ
ś
ę
ć
W powietrzu wisiało nie wypowiedziane oskar enie, e prawdziwy tato umiałby opowiedzie
bajk . Nawet ta smarkata, podobnie jak wszyscy, czciła idola, który zabrał si i znikn ł.
Ŝ
Ŝ
ć
ę
ę
ą
*
Kiedy w ko cu zasn ła, Francis nalał sobie w kuchni szklank soku z winogron i udał si do
salonu. W połowie ostatniej bajki usłyszał, e Beverly wraca ze spaceru, st paj c na palcach, by nie
zwróci uwagi Lucy.
Czytała, wtulona w olbrzymi puchat sof . Kupiony na jakiej wyprzeda y mebel jaskrawo
kłócił si z ascetycznymi czarnymi japo skimi sprz tami, które zostawił Kos. To Kos powiedział
kiedy , e tak naprawd nie istnieje rozdział mi dzy pi knem a funkcjonalno ci , na co Bev
drwi cym nosowym tonem, który zawsze doprowadzał go do szału, odparowała: "Słowem, zen i
sztuka płaszczenia zadka na twardym stołku?" Ten tapicerski cumulus był antytez wszystkich
ideałów Kosa. By mo e zreszt wła nie z tego powodu Bev wyszperała go w czyim lamusie.
Studiowała ksi k pod tytułem „Karmienie piersi ”, na zmian to kiwaj c, to kr c c głow , to
znów pomrukuj c "mhm" albo "bzdura!" Cz sto dyskutowała tak z poradnikami, gotowa broni
swoich racji do upadłego.
Najgor tsze debaty toczyła z ksi kami o wychowaniu dzieci, na tym polu bowiem uwa ała si
ju za pocz tkuj cego eksperta - zwłaszcza gdy chodziło o karmienie piersi (czyli "jej ha b ", jak
mawiała przykładaj c dło do czoła wzorem Tessy dUberville, odk d po Fredericton rozeszła si
wie , e Bev karmi piersi trzyipółletnie dziecko).
Francis przystan ł za ni , zastanawiaj c si , jak mo e czyta cokolwiek w takiej chwili.
- pi? - rzuciła przez rami , nieco zbyt nonszalancko.
- pi. Kosztowało mnie to dwie bajki i kawałek ciasta.
- Nie awanturowała si ? - Bev podniosła na niego oczy. Wyczytał w nich cie nadziei na cho by
jedn male k awanturk .
Jak długo b d oboje udawa , e nie widz le cej na stoliku gazety?
- Nie - mrukn ł. - Wida sprawdzam si jako ojciec.
- Ciesz si . Naprawd bardzo si ciesz .
- Miałem wra enie, e podskórnie si buntuje. Ale chyba równocze nie jest dumna ze swojej
nowej dorosło ci.
- wietnie - szepn ła Beverly. - A zatem mamy to ju za sob .
- Dobrze zrobiła , odstawiaj c j od piersi. Inne dzieci wytykały j palcami.
Kr yli wokół, odbiegali od tematu, a Wielki Temat le ał przed nimi na stoliku, przyci gał wzrok
wytłuszczonym drukiem pod czarno-białym zdj ciem. T o jest wła nie realizm. Cinéma-vérité,
gar piachu prosto w oczy. Kos w waszyngto skim wi zieniu. Wiadomo numer jeden w dziale
" ycie gwiazd".
- Tak tylko zgaduj - dodał szybko Francis - e Lucy chce z tym sko czy podobnie jak ty.
Wiesz, stara dobra opinia społeczna...
- To znakomicie. - Bev u miechn ła si nieszczerze, westchn ła i zamkn ła oczy.
Korzystaj c z okazji Francis przyjrzał jej si uwa nie. Jak e była liczna. Niemal klasyczna
pi kno . To "niemal" kosztowało j karier . Nos troszk zbyt ostry, ciut za wysokie czoło
nasuwaj ce my l o przenikliwym intelekcie, którego kretyni z agencji bali si jak ognia. (Widz
chce si uto samia z bohaterem; nie b dziemy przecie nara a si publice.) Obsadzano j w
rolach m drych przyjaciółek, feministek, bojowniczek o Spraw . Dwukrotnie strojono j w okulary
(które pó niej zdejmowała). Grała ksi gow , naukowca, raz nawet balsamistk !
W jego oczach była uciele nieniem seksu. Po tylu latach wci po dał jej jak wariat. Te usta. Ta
szyja. Kostki nóg. Wszystko. Sposób, w jaki siedziała z zamkni tymi oczyma. Kusz ca, lecz nie
rozmy lnie, wr cz mimo woli - w tym tkwił cały urok. Powinna była zrobi wiatow karier .
ń
ę
ę
ę
Ŝ
ą
ą
ć
ą
ą
ę
ę
ś
ś
ń
Ŝ
Ŝ
ę
ę
ę
ę
ś
ą
ą
ą
ć
ą
Ŝ
Ŝ
ą
ś
ś
ę
ą
ą
ą
ą
ć
ę
ą
ą
ć
Ŝ
Ŝ
ą
ą
ą
ś
ą
ę
ę
Ŝ
ę
ń
ę
ń
ę
ą
Ŝ
ę
ą
ą
ą
ą
Ś
ę
Ŝ
ć
ę
Ś
ę
ą
ń
ą
ę
ą
ć
ą
ę
ń
ć
ę
Ŝ
ą
ć
ę
ę
Ŝ
Ŝ
ą
ę
ę
ę
Ŝ
ę
ś
ś
Ś
ę
Ŝ
ś
ą
ą
ą
ą
ą
Ŝ
Ŝ
ą
ę
ś
ć
ś
ń
ę
ś
ć
Ŝ
ę
Ŝ
ś
ę
ę
ś
ę
ć
ą
ą
ć
ę
ą
ę
ń
Ŝ
ę
Ŝ
ę
ś
ę
ś
ę
Ŝ
ę
ć
ę
Ŝ
Ŝ
ć
ą
ę
ą
ę
ź
ę
ś
ą
ą
ę
ą
Ŝ
Ŝ
ą
ę
ś
ę
ą
ć
ś
ą
ę
I jeszcze oczy - niezwykłe oczy, jedno zielone, a drugie niebieskie; jej bilet do tej skromnej
sławy, której si w ko cu wyrzekła.
Bev otworzyła swoje umiarkowanie sławne oczy, siedziała przez chwil w zadumie, potem z
westchnieniem zamkn ła je znowu. Sprawiała wra enie, jakby zmagała si z namacalnym wr cz
smutkiem. Była w tym dobra. Zawsze wietnie grała sam twarz , bez słów. Mistrzyni gry bez
piłki, jak mawiał Kos. Tym razem scen spuentowało wymowne uniesienie brwi.
- No có - mrukn ła apatycznie, zmieniaj c nastrój. - Koniec z wsiow mamk , na scenie znów
pojawia si bogini seksu Zebra Linga. - Spojrzała Francisowi prosto w oczy i dodała: - To koniec
epoki.
Kiedy Francis po egnał si z filmem dokumentalnym i zacz ł realizowa fabularne projekty
Kosa, bombastycznie okrzykn li to ko cem pewnej epoki. Kiedy Beverly rzuciła aktorstwo i
po wi ciła si macierzy stwu - znów był to koniec epoki. A kiedy Kos wyniósł si na stałe do USA
- to naprawd był przełom epok, maj cy szans wyry si trwale w annałach historii filmu.
- O której masz lot?
- Ósma trzydzie ci, czyli praktycznie o brzasku. - Francis mimowolnie zmru ył z obrzydzeniem
oczy. - Zjemy razem niadanie? Przygotuj co ekstra.
Omlet po wietnamsku. Najpierw upora si z tym cholernym ciastem, potem rozmrozi krewetki.
- Boisz si ? - szepn ła pół artem, pół serio.
Francis bał si lata - tak bardzo, e nawet nie starał si tego ukrywa .
- Kiedy rusz silniki, b d si bał naprawd .
- Po co jeste im jutro potrzebny? Dlaczego tak...
- Jakie prawne wymogi. Akt oskar enia został ju sformułowany i teraz si zacznie. Z
przytupem.
- Wiem, ale w sumie to ty wy wiadczasz im uprzejmo ...
- Nic podobnego.
Ju to przerabiali, ale krzepi co było mie na podor dziu par niezbitych faktów i powtarza je w
razie potrzeby. Działało to uspokajaj co na Beverly; na niego te . Powtórzył jej wi c, e tyle
(pokazał ci ni tymi palcami ile) brakowało, aby został oskar ony o współudział. Podnoszono te
kwesti , czy nie naruszył prawa, wyje d aj c ze Stanów trzy tygodnie temu. Wszystko zale ało od
jego ch ci do współpracy, powiedział mu wczoraj przez telefon prawnik.
- To jak, my lisz, e on to zrobił? - spytała w ko cu Bev. Wci starała si zachowa kamienn
twarz, cho scenariusz zmienił si z dramatu psychologicznego w horror.
Francis zapatrzył si w przestrze , s cz c sok grejpfrutowy, do którego zapomniał dola wody.
Beverly zadała mu wa ne pytanie. Zadała je dzi po raz pi ty, a on musiał wreszcie kiedy na nie
odpowiedzie . Czy Kos to zrobił? Wkrótce pyta go o to b dzie wiele innych osób, powinien
zawczasu przygotowa si do odpowiedzi. Przede wszystkim prasa. Podst pna ameryka ska prasa
b dzie wieci mu reflektorami w oczy, nagabywa go i obra a , staraj c si go sprowokowa , by
powiedział co , czego nie powinien mówi . To samo pytanie w nieco grzeczniejszej formie
powtórz prawnicy. A w ko cu - je li sprawy zajd tak daleko - zada mu je s dzia. Oczywi cie
sprawy zajd jeszcze dalej. Do licha, w ko cu wszystko jest nagrane na ta mie.
Francis uznał, e nim wejrzy w gł b siebie w poszukiwaniu odpowiedzi, musi wła ciwie
sformułowa pytanie. Jak powinno brzmie ? "Czy Kos naprawd popełnił morderstwo?" Albo:
"Czy Kos zostanie uznany za winnego?"
- Tak, zrobił to - mrukn ł czuj c si jak idiota.
- Nie o to mi chodziło. Nie jestem prawnikiem. Wiem, e to zrobił, ale czy rozmy lnie? Czy
chciał j zabi ? - Spojrzała na niego szeroko otwartymi, szczerymi oczyma, jakby widziała go dzi
po raz pierwszy.
Francis nie potrafił jej odpowiedzie . Nie wiedział, co my le , od czego zacz .
- Tak czy owak - wyszeptał z trudem - jest moim przyjacielem.
- A moim m em - stwierdziła Beverly ugodowo.
ę
ń
ę
ę
Ŝ
ę
ś
ą
ę
ą
ę
Ŝ
ę
ą
ą
ą
ę
Ŝ
ę
ą
ę
ś
ę
ę
ć
ń
ń
ę
ę
ą
ę
ć
ę
ś
Ŝ
ś
ę
ś
ę
ę
ę
ę
Ŝ
ć
Ŝ
ą
ę
ę
ę
ę
ć
ę
ś
ś
Ŝ
Ŝ
ę
ś
Ŝ
ś
ą
ć
ć
ę
ę
ć
ą
ś
ś
Ŝ
ę
ę
Ŝ
Ŝ
ę
Ŝ
Ŝ
Ŝ
ą
Ŝ
ę
ś
Ŝ
ń
ć
Ŝ
ę
ć
ń
ą
ą
ć
Ŝ
ś
ć
ą
ć
ć
ś
ś
ę
ę
ę
ć
ć
ś
Ŝ
ć
ą
ń
ę
ć
ć
ą
ń
ś
ą
ą
ę
ń
Ŝ
ś
ś
ą
ś
ć
ć
ą
ą
ę
ę
Ŝ
ą
ą
ę
ę
ę
ą
ś
ć
ś
ć
ę
Ŝ
ś
ć
ą
ć
Ugodowo? Czy by wła nie potulnie pogodzili si z tym, e Kos popełnił morderstwo?
- No to jak - odezwała si znów Bev - s dzisz, e pójdzie siedzie ?
- Ju siedzi.
- Na miło bosk , Francis! Pytam ci , czy twoim zdaniem Kos jest sko czony. Byłby łaskaw
mi odpowiedzie ? - Odwróciła si gwałtownie, wyr n ła pi ci w sof i zacz ła płaka .
Francis wiedział, e nie zło ci si na niego. Płacze, bo sławny ojciec Lucy zyskał jeszcze wi kszy
rozgłos - i to w fatalnym stylu, najgorszym z mo liwych. Wyci gn ł do niej ramiona. Odp dziła go
gniewnym ruchem r ki.
Nało ył wyci gni ty rdzaworudy sweter, który go postarzał o dziesi lat, zabrał sok i wyszedł na
werand . Nie wpadał ju w panik , ilekro Bev chciała zosta sama. Przyj ł jako pewnik, e im
wi cej pozostawi jej swobody, tym bardziej b dzie go kocha . Dzienna dawka t sknoty, która
sprzyja miło ci. Nauczył si , e mo e w tym wzgl dzie na ladowa Kosa. Du o wody upłyn ło,
nim si tego nauczył.
Odk d przestał pi , nauczył si wielu rzeczy. A wła ciwie przypomniał sobie wiele prawd, które
wcze niej od siebie odsuwał. A jednak to dziwne, e alkohol nigdy nie m cił mu widzenia, wi cej kac na planie rankiem po przehulanej nocy wyostrzał wzrok, dodawał barwom intensywno ci.
Cho od czasu do czasu udawało mu si wszystko spieprzy . Nawet Kos, który nigdy nie podnosił
głosu, wrzeszczał na niego.
Powinien był mie re ysera tyrana w swoim yciu. Chocia Kos w cz ci podj ł si tej roli. Po
pierwsze wzi ł leniwego, arłocznego studenta anglistyki i zrobił z niego operatora filmowego;
nauczył zawodu ł cz cego w doskonałych proporcjach - jak stwierdził, namawiaj c go - sztuk i
nauki cisłe. Francis nauczył si precyzji, pozostawiał j jednak na planie filmowym. Potem wlókł
si do baru i topił ostro widzenia w piwie. ycie mogło by kompletnie mgliste. Zmarnowany
czas. I wyrz dzone krzywdy. Szkoda. Szkoda...
Ni ej, nad rzek Saint John, błyszczały wiatła. Nie nagl co, raczej z prowincjonaln nostalgi .
Jak to jest, e wiatła odbite w rzece maj posmak miłosnej t sknoty? W istocie, pod szerokim
czarnym niebem scena ta prezentowała si całkiem nie le. Bev, dumna ze swojego przybranego
miasta, powiedziała kiedy , e gdy poczerwieniej li cie, zwali si tu nast pna fala turystów, by
podziwia najpi kniejszy spektakl Matki Natury.
Najpi kniejszy? Wybacz, Bev. Francis przemierzył cały glob ziemski filmuj c najpi kniejsze
spektakle przyrody. Nawet w Kanadzie widział pi kniejsze feerie barw ni konaj ce li cie. Samiec
dzikiej kaczki to istny pływaj cy plakat Petera Maxa. Na zachodzie filmował tarło łososi; ich
znu one seksem ciała mieniły si czerwieni i zieleni jak dekoracje na Bo e Narodzenie. Albo
tracze o piórach l ni cych w zachodz cym sło cu. A ju na południu... szkoda gada . Z punktu
widzenia kamery im dalej na południe, tym bardziej Kanada wydawała si bezbarwna. Pomin wszy
nawet tropikalne kwiaty, papugi i egzotyczne ryby. Cała rzesza istot stroiła si w barwy zachodów
sło ca, wybuchaj cych supernowych i najdziwaczniejszych nastrojów Pana Boga. Francis filmował
kopuluj ce małpy o po ladkach jaskrawszych ni odblask akwamaryn.
Rzecz jasna, jesienne klony stanowiły rzetelny punkt odniesienia, podstawowy wzorzec po ogi..
Tu musiał przyzna Bev racj . Kanada miała swoje barwne chwile i Fredericton istotnie mogło
cieszy oko.
Pod wieczór zrobiło si cieplej. Francis wci gn ł gł boki oddech. Dziwne, jak nad morzem noc
potrafiła by cieplejsza od dnia bez adnego widocznego powodu. Polubił wybrze e i polubił to
osobliwe miasteczko. Było tu tak cholernie miło. Miło od du ej litery i kursyw . Troch a
niesamowicie. Takie wła nie niewinne, białe miasteczko wybrałby Serling, Spielberg czy Lynch na
scen krwawej rzezi. wi ty spokój... June Cleaver okrawa skórk z kanapek i nagle jej głowa
eksploduje, z telewizora wyciekaj flaki, a mechaniczny kos złowieszczo wierka na gał zi. Czy
cokolwiek. mieszne, jak - naczelna zasada kinematografii - pierwsza scena wywołuje swoje
przeciwie stwo. Dotyczy to zwłaszcza sielanki.
Zasada działaj ca tak e w odniesieniu do Kosa i jego u miechu.
Ŝ
ś
ę
ę
ą
Ŝ
Ŝ
ć
Ŝ
ś
ć
ą
ę
ć
ń
ę
Ŝ
Ŝ
ś
ę
ę
ś
ą
ś
ę
ę
ć
ę
ę
Ŝ
ą
ą
ę
ę
Ŝ
ą
ę
ę
ę
Ŝ
ę
ć
ć
ę
ę
ś
ę
Ŝ
ć
ą
Ŝ
ć
Ŝ
ę
ę
ś
ć
Ŝ
ę
ę
ą
ć
ę
ś
ś
Ŝ
ą
ę
ś
ć
ę
ć
ć
Ŝ
Ŝ
ą
Ŝ
ę
ś
ą
ę
Ŝ
ą
ą
ą
ś
ę
ę
ś
ę
ą
ć
Ŝ
ć
ą
Ŝ
ą
Ŝ
ś
ś
ą
ą
ę
ę
ś
ć
ą
ą
ź
Ŝ
ą
ś
ę
ę
ę
ę
ą
ę
ę
Ŝ
ą
ś
ą
Ŝ
ę
ś
ą
ą
ą
ą
Ŝ
ń
Ŝ
ć
ę
ą
ę
ń
ą
ą
ś
Ŝ
Ŝ
ć
ę
ć
ę
ą
ć
ą
ę
Ŝ
Ŝ
Ŝ
ą
ę
Ŝ
ś
Ś
ę
ę
ę
ą
ć
ś
ń
ą
Ŝ
ś
ę
Musiał wszak e zgodzi si z Bev, e tutejsi ludzie byli przeuroczy. Mo e troch zacofani. Nie
spotykało si tu błyskotliwych intelektów. I co z tego? Wła nie od nich uciekli z Hollywoodu
Północy, który trwał w pozie niedo cignionego, surowego ojca dla Południa, gdzie natura stawała
na głowie i w ostatecznym rozrachunku decyzji i tak nie podejmowali mózgowcy, lecz dupki.
W ko cu znalazł si tutaj, zamieszkał z kobiet , któr kochał, za któr uganiał si przez dziesi
lat, i ta kobieta była z nim szcz liwa po raz pierwszy w yciu. Tak przynajmniej twierdziła, a on
jej wierzył. Wygl dało na to, e ona w ko cu te go pokochała. Dojrzał , stateczn , rosn c
miło ci . Tym razem byli ze sob sze miesi cy bez przerwy.
I nagle to.
Francis ałował, e Bev nie ma przy nim tu, na werandzie, e przytulona do niego ramieniem nie
patrzy na wiatła wylewaj ce swój serdeczny al na tafl rzeki. W tej zwyczajnej za yło ci
stykaj cych si ramion było co szczególnego, jakby dar, cielesna harmonia z niespodziewanie
zmysłow nutk .
Ale Bev została w rodku. Płakała. Nie do wiary. Jak to mo liwe, e Kos znów zrobił to samo,
znowu zdalnie sterował ich yciem? Kos, którego Francis nie widział od trzech lat, je li nie liczy
wieczoru sprzed trzech tygodni, Beverly za - jeszcze dłu ej.
Miał wra enie, e ilekro uda mu si zazna troch szcz cia, zaraz zjawia si Kos, by wszystko
popsu .
Francis starał si spojrze na spraw z drugiej strony, nie potrafił jednak wyobrazi sobie, e Kos
rzeczywi cie potrzebuje pomocy. Wci miał wra enie, e Kos nadal gra, cho tym razem posun ł
gr do ekstremum, flirtuj c z wi zieniem - prawdziwym wi zieniem. Kra cowy realizm.
A mo e - o Jezu - w Waszyngtonie wykonywano kar mierci?
Chyba jednak Kos naprawd wpadł w pułapk .
Ale przecie wszystko było nagrane, na miły Bóg.
O, tak. Cała scena zapisana na najlepszej jako ci filmie Fuji. Kapitalne wiatło - kontury
wyra ne, lecz nie ostre - i frontalne uj cie, nie pod k tem prostym, lecz umiej tnie przesuni te
mniej wi cej o pi stopni. Jak zwykle Kos starannie przygotował plan zdj ciowy.
I jak zwykle za kamer stał Francis.
Ŝ
ć
ę
Ŝ
Ŝ
ę
ę
ś
ś
ń
ę
ą
ę
ą
ś
ą
ń
ą
ś
Ŝ
ć
ć
ą
ą
ą
ą
Ŝ
ą
Ŝ
ę
ą
ę
ę
Ŝ
ś
ą
ę
Ŝ
Ŝ
ą
Ŝ
ą
ś
ę
Ŝ
ś
ś
ą
ś
Ŝ
Ŝ
Ŝ
ś
ś
Ŝ
Ŝ
ć
ę
ć
Ŝ
ć
ę
ę
ś
ę
ć
ę
ć
ę
ć
ś
ą
ę
ą
Ŝ
Ŝ
Ŝ
ę
ę
Ŝ
ę
ę
Ŝ
ć
ą
ń
ś
ę
Ŝ
ś
ź
ę
ę
ę
ś
ą
ę
ć
ę
ę
ą
SCENA DRUGA
Północny Vancouver, 1969
Intencja nieuchwytna jak pstr g w nurcie rzeki;
zmienna jak poblask sło ca na jego łuskach.
"Reel Words"
ą
ń
Francis uznał go za klasowego wesołka.
Pierwszy dzie roku szkolnego. Biologia. Francis Dann, nowy z Toronto, zbyt krótko ostrzy ony
(i kto u licha ubrał go w te sztruksy?) siedział samotnie przy laboratoryjnym stole wyposa onym w
zlew i dwa gazowe palniki.
Nauczyciel zwlekał z rozpocz ciem lekcji. Stukał si wska nikiem w udo, patrz c bezmy lnie
pod nogi, gdzie by mo e widział ruiny swej yciowej kariery. Francis rozejrzał si po klasie.
ń
Ŝ
Ŝ
ę
ć
Ŝ
ę
Ŝ
ź
ą
ś
ę
Oprócz niego tylko jedna osoba siedziała sama - bitniczka pozuj ca na Królow niegu. Na głowie
miała beret. Rany boskie.
No pi knie, pomy lał. Nauczyciel ka e mu si przesi , zwracaj c na niego powszechn uwag
jako na ostatni oferm , z któr nikt nie chciał mie do czynienia. Albo co gorsza, b dzie
demonstrował wiczenia na jego stole, wci gaj c Francisa do pomocy i przypinaj c mu
niezmywaln etykietk lizusa.
Przede wszystkim Francis nie cierpiał nauk cisłych. Wolał literatur , histori sztuki. Fakty
rzadko trafiaj w sedno.
- Miło mi was znowu widzie - rzekł miertelnie ju znudzony belfer. - Zaczynamy. - Obrócił si ,
by napisa temat na tablicy.
Drzwi otworzyły si cicho i stan ł w nich spó niony ucze , smukły, zwinny, o ciemnych włosach
i delikatnych rysach. Ubrany w d insy i trykotow koszulk jak wszyscy, roztaczał jednak
niewytłumaczaln aur elegancji. Jego karnacja, okre lana pó niej jako polinezyjska lub arabska,
była wszak e do jasna. W gruncie rzeczy wygl dał całkiem zwyczajnie, wr cz przeci tnie, jego
twarz i posta wymykały si pobie nemu opisowi.
Spó nialski przystan ł w progu; wykorzystał t chwil , by przyjrze si klasie. Wydawał si , je li
to w ogóle mo liwe, zarazem nie miały i bezczelny. Budził odruchow sympati , jego oczy
mówiły bowiem: "Zaraz wspólnie wytniemy niezły numer!" Francis nie był pewien, o jaki numer
chodzi, ale odniósł wra enie, e go zna tu wszystkich i wła nie wita si z nimi po wakacjach.
Chłopak poło ył jaki list na katedrze.
- Prosz mi wybaczy - rzekł tonem tak mało uczniowskim, e pan Beamer wzdrygn ł si i
odwrócił pospiesznie, jakby do sali wszedł dyrektor szkoły. Klasa rykn ła miechem.
Nowo przybyły bez po piechu rozejrzał si za wolnym miejscem, co widz c, nauczyciel ponuro
potrz sn ł głow i podj ł pisanie na tablicy. W powietrzu powiało niepewno ci : które z dwóch
wolnych miejsc wybierze? Francis nie był zbytnio zaskoczony, e siadł obok niego (cho w gł bi
duszy poczuł ulg ). Jednak e siadaj c, ciemnowłosy chłopak posłał dziewczynie w berecie
spojrzenie, pod którym spu ciła oczy i u miechn ła si , jakby odczytała w nim kusz c obietnic .
Po tak efektownym wej ciu mo na si było spodziewa licznych dalszych atrakcji, tote Francis
ze zdumieniem stwierdził, jak spokojny i zwyczajny okazał si jego nowy s siad. Nie pozował na
klasowego m dral ani klauna. Obdarzony był łagodnym, zgoła staro wieckim poczuciem humoru,
podobnie zreszt jak sam Francis.
- Mów mi Kos - przedstawił si po zako czeniu lekcji.
Wiele ich ł czyło. Obaj byli tutaj nowi. Kos pochodził z prerii, z Równin, gdzie jak si wyraził,
"wszyscy wyła ze skóry, eby zamieszka gdzie indziej". Obaj chcieli si dosta do dru yny
piłkarskiej. Obaj woleli Rolling Stonesów od Beatlesów (i obaj jeszcze tego roku zmienili zdanie
za spraw Sier anta Peppera). Francis kibicował dru ynie Maple Leaf. Kos o wiadczył, e poczeka
i przyjrzy si rozgrywkom, zanim si zdecyduje.
- Na drugie mam Kunktator - za artował.
Wła nie, co do imienia - dziwaczny przydomek okazał si urobiony od nazwiska, które w ustach
nauczycieli brzmiało: Kozmay. Zaciekawiony Francis zagadn ł go o to nazwisko.
- Co masz na my li? - spytał Kos z dziwnym u mieszkiem.
- Chodziło mi o... no, sk d jeste , z Europy czy jak?
Dumnie błysn ł mu przed oczyma nowiute kim dowodem osobistym. Francis zobaczył długie,
jakby greckie imi , a za nim nazwisko: Kosme. Kos oznajmił, e ma w yłach cyga sk krew, a
nast pnie tonem nie pozbawionym pewnej etnicznej buty uraczył go wykładem o dziejach narodu
Romów. Zacz ł od stwierdzenia, e podobnie jak ydów zawsze i wsz dzie ich prze ladowano, nie
potrafili bowiem si zasymilowa , a innym si to nie podobało. Tysi c lat temu wyruszyli z Indii i
rozproszyli si po całym wiecie. Gin li w czasach holocaustu i setkach mniejszych pogromów.
Inne fakty: w Czechosłowacji poddano sterylizacji osiem tysi cy Cyganek. W Szwajcarii wci
odbierano cyga skie dzieci rodzicom. Tu Kos spojrzał Francisowi prosto w oczy i rzekł z powag :
ą
ę
ś
Ŝ
ą
ę
ę
ś
ć
ą
ą
ć
ć
ą
ą
ą
ą
Ś
ą
ę
ę
ą
ą
ę
ś
ę
ę
ą
ć
ś
Ŝ
ę
ć
ę
ą
ź
ń
Ŝ
ą
Ŝ
ś
ą
ę
ę
ś
ć
ź
ą
ć
ę
ź
ę
ą
ę
Ŝ
ę
ć
ę
ś
Ŝ
Ŝ
ę
ą
Ŝ
ś
ć
ś
ę
ś
ę
ś
ę
ć
Ŝ
ą
ę
ś
ą
ę
Ŝ
ą
ą
ę
ś
ę
ą
ą
ś
ą
Ŝ
ę
Ŝ
ć
ś
ś
ś
Ŝ
ę
ę
ę
ą
ą
ę
ć
Ŝ
ę
ą
ę
ą
ą
ę
ś
ą
ę
ń
ą
ę
Ŝ
ą
ą
Ŝ
ć
ę
Ŝ
Ŝ
ę
ć
Ŝ
ś
Ŝ
ę
Ŝ
ś
ę
ą
ś
ś
ą
ś
ą
ń
ę
Ŝ
Ŝ
ń
ą
ę
ą
Ŝ
ę
ę
Ŝ
ć
ś
ę
ę
ą
ę
ę
ń
ś
ą
Ŝ
ą
- Ale mimo to pozostan Romami.
Nast pnie wyja nił, e "Kosme" po grecku znaczy "wszech wiat".
- Pami taj o tym, kiedy wołasz do mnie na boisku - szepn ł konfidencjonalnie, po czym
na laduj c do złudzenia Roda Serlinga, dodał: - I bacz, czy godzien moc tak przyzywa .
Kos w ogóle miał dar na ladowania ludzi. Wi cej: cz sto kpił z własnych sztuczek graj c kogo ,
kto udaje kogo innego.
Zdumiewaj ce, jak wiele ich ł czyło. On jest taki jak ja, my lał nieraz Francis. Zakładał, i stan
si bliskimi kumplami. Grubo si jednak mylił. Prze ył szok, kiedy - usłyszawszy, e Kos zało ył
kółko fotograficzne, e wyremontował starego harleya i rozbija si nim po okolicy, e pogłoski o
LSD okazały si prawdziwe, e trener piłkarzy okre lił go jako najagresywniejszego obro c ,
jakiego w yciu widział, e kto czytał w gazecie jego wiersze - zacz ło do niego dociera , jak
wiele wspólnego miał Kos z ka dym, z kim zetkn ł go traf.
ą
ę
ś
Ŝ
ś
ę
ś
ą
ą
ś
ś
ę
ą
ą
ę
ą
ą
ę
ć
ś
ę
Ŝ
Ŝ
Ŝ
ę
ę
Ŝ
Ŝ
ś
Ŝ
ń
ś
ę
Ŝ
ą
Ŝ
Ŝ
Ŝ
ś
ę
ć
ą
*
Poza biologi niecz sto si widywali. Plany wspólnej gry w futbol spełzły w ko cu na niczym, bo
ju w drugim tygodniu Francis uległ kontuzji w starciu hełm w hełm z osiłkiem o imieniu Billy i
trener wyperswadował mu dalsz karier . Zreszt przez wi kszo roku Francis był zaj ty
podrywaniem, zdobywaniem i ponownym traceniem kapry nej Rose Coombs („Niech nikt nie
wa y si mówi do mnie Rosie!”). Z Kosem dzielił wi c jedynie stół w pracowni biologicznej.
I tylko wtedy Francis nie gapił si na Rosie (bo nie chodziła na biologi ) i nie t sknił za dawnymi
kumplami z Toronto. Nauczyciel, pan Beamer, cechował si kostycznym poczuciem humoru.
Dzi ki ci tym uwagom, którymi opatrywał niemal ka dy preparat, zaj cia rzadko były nudne, a
Francis czuł si ra niej. Pomagał mu te Kos.
Po kilku tygodniach Francis przyłapał si na tym, e obserwuje Kosa, jak gdyby i on był
ciekawym okazem przyrodniczym. Ka de drobne odkrycie zaskakiwało, bo na pozór Kos wygl dał
i zachowywał si tak zwyczajnie. Kos nigdy nie robił notatek; podczas wykładów czytał powie ci, i
to bynajmniej nie powie ci dla młodzie y (Francis, który uwa ał si za oczytanego, nie znał ich
nawet ze słyszenia, co rodziło w nim lekk zazdro ). Cz sto opuszczał zaj cia, a jednak z
klasówek zawsze dostawał dobre stopnie. Zagadni ty, odparł lakonicznie: "Wykułem. Wszystko
jest w ksi ce." Innym razem mrukn ł tylko, e ma dobr pami .
Nawet je li Kos studiował biologi w zaciszu domowym, i tak wnosił do klasy o ywczy powiew.
Podczas dyskusji siedział wyprostowany, czujny. Gdy inni uczniowie pytali zwykle: "Czy rozdział
siódmy b dzie wymagany na sprawdzianie?", on rzucał nagle: "Czy wyst puj ca w przyrodzie
symetria dowodzi istnienia wy szego planu? A mo e jest przejawem niewinnej prostoty?" Po czym
w zapadłej nagle niezr cznej ciszy ci gn ł: "Czy doskonało mo e nie mie podtekstu?"
Pó niej, znacznie pó niej, Francis dowiedział si , i tego rodzaju pytania s typowe dla
młodocianych my licieli, którzy staraj si wyrwa z ram kr puj cego ich paradygmatu. Wówczas
jednak wydawało mu si , e Kos je zadaje w dobrej wierze, naiwnie chc c sprowokowa dyskusj .
Dopiero po latach poznał Kosa na tyle, by zrozumie , e jego szczero była udawana. Albo
ujmuj c rzecz inaczej: e nawet wtedy Kos był niepokoj co zr cznym aktorem, który wczuwa si
w rol a do zatraty własnej osobowo ci. Aktorem, który grał nie bez powodu.
Ale w owym czasie nie był zachwycony, e siedzi przy kim , kto zadaje tego rodzaju pytania.
Czuł si zagro ony widz c wokół trzydzie ci par oczu równocze nie wznoszonych z irytacj do
nieba. Tylko Królowa niegu w berecie wydawała si zafascynowana.
Prawd mówi c, okre lenia typu "niewinna symetria" sprawiały mu pewn skryt przyjemno ,
rodziły skojarzenia: architektura paproci, płetwa ryby. Jakby ju przymierzaj c si do obiektywu,
Francis pławił si w symetrycznej prostocie. Stonoga. Bananowiec. M czyzna z w sem,
podkr conym nad zdrowymi z bami. Pó niej przeszedł do bardziej skomplikowanych układów, w
istocie asymetrycznych, które wła nie przez to, e łamały symetri , odnosiły si do niej i były jej
ą
ę
ę
ń
Ŝ
ą
ę
ą
ę
ś
ć
ę
ś
Ŝ
ę
ć
ę
ę
ę
ę
ę
ę
ę
Ŝ
ę
ź
ę
Ŝ
ę
Ŝ
Ŝ
ą
ę
ś
ś
Ŝ
Ŝ
ą
ś
ć
ę
ę
ę
ę
ą
Ŝ
ą
ś
Ŝ
ą
ę
ć
ę
Ŝ
ę
ę
Ŝ
ę
ź
ą
ą
ś
ź
ę
ś
ą
ę
ę
ą
ć
Ŝ
ć
Ŝ
ą
ć
ę
ą
Ŝ
ą
ć
Ŝ
Ŝ
ę
ś
ą
Ŝ
ć
ę
ć
ę
ę
ś
Ŝ
ę
Ŝ
ą
ś
ś
ś
ś
ę
ą
ą
ę
ś
ą
Ŝ
ę
ę
ą
ą
ę
ę
ą
Ŝ
ę
Ŝ
ą
ź
ś
Ŝ
ę
ś
ę
ć
całkowicie podległe. Sople zwisaj ce z okapu. Wschód sło ca widziany przez poskr cane konary
d bu. Ocean grzbietów fal okalaj cy smukłe czarne boki orki.
Wła ciwie ju wtedy Kos pokazał mu, jak spoi biologi ze sztuk , i w ten sposób nauczył go
zawodu. Naiwne pytania Kosa sko czyły si w listopadzie, gdy obserwowali pod mikroskopem
euglen i podobne yj tka, zatrzymane w punkcie, w którym ycie decydowało, czy przybra
form ro linn czy zwierz c . Pan Beamer okazał si jednak niezdolny do podj cia problemu
okre lonego przez Kosa jako "dylemat nie tylko dietetyczny i moralny, lecz tak e filozoficzny",
tote Kos si poddał. Przestał bra udział w lekcjach. Wymieniał z Francisem par uwag o sporcie
czy plotek, a potem wyci gał ksi k . Coraz cz ciej te wagarował.
ą
ę
ń
ę
ą
ś
Ŝ
ć
ń
ę
ę
Ŝ
ś
ę
ą
Ŝ
ą
ę
ą
ę
ć
ę
ś
Ŝ
ą
ę
Ŝ
ę
ć
ą
ą
ę
Ŝ
ę
ę
ś
Ŝ