Trakty, ulice, uliczki

Transkrypt

Trakty, ulice, uliczki
Trakty, ulice, uliczki
N
ajpierw były trakty, potem ulice. To sposób zabudowy drogi: rozproszony czy zwarty, decydował o tym, jaką funkcję wypadło jej
pełnić. A ulica to nie tylko komunikacyjna nitka, na ulicach kwitło
życie, rozwijały się charakterystyczne dla każdej z nich ludzkie kontakty.
Koloryt ulic nadawał miastu ton. Przez setki lat pielęgnowały własną tajemniczość. Niekiedy były zagadkowe jak ich nazwy, które utrwalały ów
typowy koloryt. Do refleksji pobudzają nazwy ulic, angażują wyobraźnię,
zwłaszcza wówczas, gdy rodzą wątpliwości. Tak jest w każdym mieście,
również w Tczewie. Jak bowiem wytłumaczyć, że przy ulicy Lipowej nie
ma lip, przy Ogrodowej brak ogrodów, a Kręta jest prosta jak spod linijki.
Uśmiech wywołuje ulica Stara, jeśli już dawno została odnowiona, i Nowa,
bowiem jest starsza od co najmniej kilkudziesięciu innych ulic w mieście.
Natomiast Wąska nie jest tą najwęższą, a kilka ulic jest krótszych od Krótkiej. Na ulicy Ceglarskiej nie ma już cegielni, a na Wierzbowej dawno
wycięto wierzby. A więc jednak tradycja! Wybaczając niezgodność nazw
z rzeczywistością, pochwalić należy jedną wspaniałą cechę: nazwy tych
ulic nie ulegają zmianie.
Inaczej obeszła się historia z tymi nazwami, którym przypadło upamiętniać sylwetki wybitnych, bądź postaci na takie kreowanych. Weryfikowały
je zdarzenia, odtrącał czas. Obecna ulica Obrońców Westerplatte co najmniej
trzykrotnie wymieniała imiona i nazwiska: Fryderyka na Hallera, następnie
na Stalina. Tabliczka z imieniem pruskiego króla zniknęła wraz z tymi, którzy
go czcili. Nazwisko popularnego na Pomorzu generała Józefa Hallera wytarła
niechętna mu epoka narzuconego socjalizmu, a „wiecznie żywy” generalissimus zginął razem z latami jego euforii. Po wielu latach Haller wrócił do
65
OD OSADY DO MIASTA
Tczewa, wprawdzie w inny rejon miasta: na stary rynek, bo jego ulica była już
zajęta przez równie zasłużonych Westerplatczyków.
Dzisiaj trudno zrozumieć, czym to się naraził Paderewski, że został pozbawiony godności patrona ulicy. W Tczewie zastąpił go Waryński. Ale
wybitny kompozytor i pianista, polityk i dyplomata, współtwórca niepodległego państwa polskiego wrócił na swoją ulicę. Z pamięci mieszkańców próbowano również wymazać ważną dla Tczewa datę 30 stycznia 1920 roku.
W pewnym stopniu nawet się to udało. Świadczą o tym konkursy wiedzy
o Tczewie, organizowane w latach 70. XX wieku przez Miejską Bibliotekę
Publiczną wspólnie z Towarzystwem Miłośników Ziemi Tczewskiej. Jedno
z pytań etapu pisemnego konkursu brzmiało: W latach międzywojennych ulica
Feliksa Dzierżyńskiego nosiła nazwę „30 Stycznia”. Jakie wydarzenie upamiętniała ta data? Wielu uczniów, mimo pomocy nauczycieli, nie potrafiło
udzielić odpowiedzi. Obecnie młodzi obywatele Tczewa nie powinni już mieć
podobnych kłopotów. Mocą jednej z ostatnich uchwał dawnej Miejskiej Rady
Narodowej, a było to w końcu 1989 roku, przywrócono tę tradycyjną a ważną
nazwę. Decyzja ówczesnych radnych miała coś z aktu rehabilitacji.
Najbardziej bezpieczne były zawsze, nadal są i zapewne będą, ulice z nazwami topograficznymi czy geograficznymi. Ulica Bałdowska prowadziła
w kierunku wsi Bałdowo, ulica Czyżykowska do dawnego majątku Czyżykowo, ulica Gdańska wytyczała kierunek do tegoż miasta. Nazwy te nigdy nie
budziły zastrzeżeń i dlatego spokojnie przetrwały do czasów obecnych. Tak
było też kiedyś z ulicą Skarszewską, z szosą Starogardzką, tak jest z Rokicką,
Suchostrzycką...
Kto, kiedy i gdzie wprowadził zwyczaj lub obowiązek oznaczania nazw
ulic? Tego jednoznacznie nie można stwierdzić. Przypuszczalnie najwcześniej
uczyniono to w dużych skupiskach miejskich, gdzie mnogość ulic i posesji
utrudniała informację. Dzięki wykopaliskom wiemy, że w dawnych Pompejach nazwy ulic oznaczano graficznymi wzorami na ceramicznych tabliczkach. Na jednej z takich tabliczek figurował rysunek fiołka (ul. Fiołkowa?),
na rogu innej ulicy ceramiczna tabliczka przedstawiała osiołka (ul. Ośla?),
nieco dalej dwóch tragarzy niosących amforę (była to może ul. Tragarzy?).
Na pewnym skrzyżowaniu tabliczka ilustrowała fallusa na dwóch nóżkach.
XIII-wieczny Paryż też miał już ulice nazwane. W następnym stuleciu Gwilbert z Metzu wymienił w swoim przewodniku nazwy około 250 paryskich ulic
na 310 występujących w ogóle. W tym czasie również Florencja, Wenecja
i inne włoskie miasta miały ustawione drogowskazy uliczne bądź kamienie na
skrzyżowaniach i wylotach z wykutymi nazwami ulic.
Począwszy od ceramicznych ideogramów z I stulecia w Pompejach, poprzez nazwy ulic Rzymu z czasów cesarstwa, średniowiecznego Paryża, miast
włoskich i hiszpańskich, a także starego Krakowa bądź Torunia i Gdańska,
przyjąć można pewną zasadę stosowania nazw ulic. Te pierwsze pochodziły
66
TRAKTY, ULICE, ULICZKI
il. 43
Numeracja posesji w obrębie murów starego miasta, od 1 do 156, biegnąca kolejno
następującymi ulicami obecnych nazw: Krótka, Garncarska, pierzeja płd. pl. Hallera,
Lipowa, Podgórna, Chopina, dolna część Podgórnej, znowu Chopina,
dolna część Podgórnej, znowu Chopina, dolna część Okrzei, z powrotem Chopina
i w górę Podgórnej, wsch. pierzeja pl. Hallera, górna część Okrzei, Kościelna,
płn. pierzeja pl. Hallera, 1 Maja, Skromna, znowu 1 Maja, Mickiewicza, Stara, z powrotem
Mickiewica, zach. pierzeja pl. Hallera, Krótka, zabudowania ratuszowe na rynku.
Z powyższego przebiegu wynika, że w początkach XIX wieku ulice Rybacka,
Podmurna i Zamkowa nie były jeszcze zabudowane.
Stanowiły zapewne zaplecze gospodarcze dla przeciwległych ulic
67
OD OSADY DO MIASTA
od kierunków wytyczonych traktów, najczęściej sąsiednich miejscowości,
a także od obiektów, do których prowadziły. Niemal równocześnie powstawały nazwy kojarzone z formami rzemieślniczego zajęcia. W dawnym Paryżu pełno było ulic z imionami tych świętych, którzy patronowali
kościołom, do których ulice te prowadziły. Podobna zasada obowiązywała
w przypadku klasztorów. Wówczas nazwy ulic pochodziły od rodzaju zakonu: Dominikańska, Franciszkańska, Jezuicka. Tak samo było w innych
miastach tego okresu.
A w Tczewie? Zjawiska te rodziły się podobnie, zapewne ze znacznym
opóźnieniem, jakby przesunięte w czasie. W małych miastach potrzeba wyróżnienia ulic pojawiała się wówczas, gdy w świadomości mieszkańców utrwaliły się nazwy od dawna zwyczajowo używane. W wilkierzu królewskiego
miasta Tczewa z 1599 roku nie ma wzmianki o nazwach ulic. Należy więc
sądzić, iż chociaż potocznie były już wówczas stosowane, nie mieściły się
jeszcze w sferze potrzeb miejskiej administracji. W księgach katastralnych,
pod rokiem 1624 spotkać można zapisy, określające w Tczewie usytuowanie
posiadłości przy ulicach Klasztornej i Okrężnej. Nazwy te nie przetrwały do
czasów współczesnych. Inny zapis z 1800 roku wymienia ulicę Pocztową,
która figurowała do 1926 roku. Dość często w dokumentach występowały
il. 44
Hipoteza o przebiegu dawnej
ulicy Okrężnej lub Okólnej,
biegnącej wzdłuż
zewnętrznej linii murów,
potem podzielonej
na samodzielne odcinki
o nowych nazwach:
Rybacka, Wodna,
Zamkowa, Podmurna
68
TRAKTY, ULICE, ULICZKI
również Szpitalna i Szkolna i to głównie po 1810 roku. Należy przypuszczać,
że urzędowy obowiązek nazewnictwa ulic w Tczewie został wprowadzony
przez władze pruskie w 1815 roku w związku z ustanowieniem nowego porządku administracyjnego. Praktyczne urzeczywistnienie tego nakazu trwało
jednak długo, skoro na planie miasta z 1837 roku oficjalne nazwy ulic jeszcze
nie występowały. Na taki stan niewątpliwie wpłynęła kilkuletnia okupacja
francuska (1807-1812) w ramach kampanii napoleońskiej, prowadzonej przeciwko pruskiemu zaborcy. W celu uporządkowania wszelkich spraw komunalnych w połowie XIX wieku wydano szereg zarządzeń, co było efektem
realizacji wcześniejszych tak zwanych ustaw „Steinowskich” o reorganizacji
ustroju miast. Karl Stein (1757-1831), pruski polityk i minister przygotował
m.in. ustawę o samorządzie miejskim (1808).
Zanim w nazewnictwie ulic zapanował porządek, przez kilka stuleci dominowała zasada numeracji posesji, a w obrębie murów było ich w Tczewie
156. Kolejność numeracji, rozpoczęta przy bramie Wysokiej, obiegała miasto
wzdłuż ulic i kończyła się w rynku. Tak było do połowy XIX wieku. Potem,
gdy zrezygnowano z obronnej funkcji murów i częściowo je rozebrano lub
wykorzystano jako zewnętrzne ściany stawianych „bud”, numeracja się poszerzyła: w starej części miasta Tczew liczył 233 posesje. Przez długie lata
funkcjonowały nazwy zwyczajowo używane przez mieszkańców. Wiedziano,
że ulica zwana „klasztorną” to ta, która prowadziła w stronę klasztoru, a „ku
przeprawie” biegła od rynku w dół do Wisły.
Jedną z pierwszych nazw, zwyczajowo przyjętych przez tczewian, była
ulica Okrężna inaczej zwana Okólną, która biegła dookoła miasta wzdłuż we-
il. 45
Ten fragment ul. Podmurnej zwał się kiedyś Wysoki Podmur
69
OD OSADY DO MIASTA
wnętrznej linii murów, tworząc zamknięty obwód komunikacyjny. Była to
taka ulica, która nie miała początku ani końca. Pierwsze nazwy nadane urzędowo na planie Tczewa pojawiły się w połowie XIX wieku (dokument nie
określa roku), powtórzone na planie z 1862 roku. Wiele nazw utrwalonych
przez tradycję mogło odtąd już pędzić swój oficjalny żywot na planach miasta i urzędowych zapisach. Nie było jednak na nich ulicy Okrężnej. Zniknęła
z dwóch powodów. Po pierwsze: rozebrano już wówczas część murów obronnych i dawny obwód dookołomiejski przestał istnieć. Drugim powodem był
fakt, że okrężny ciąg został przerwany i przedzielony na oddzielne odcinki przez ulice poprzeczne. Każdy z takich odcinków uzyskał nową, własną
nazwę. Przykładem tego są ulice Rybacka, Wodna, Podmurna, które swoim
zasięgiem wyznaczają granicę dawnego miasta. Obecna ulica Podmurna, tzn.
fragment dawnej Okrężnej, na starych planach miasta nosiła nazwę Wysoki
Podmur. Zwała się tak do 1920 roku. Czy w związku z tym wolno zaryzykować twierdzenie, że w drugiej połowie XIX wieku przez pewien czas niższy fragment dawnej ulicy Okrężnej mógł się nazywać Niskim Podmurem?
A może Niski Podmur był obecną ulicą Podmurną, a Wysoki Podmur stanowił początkowy fragment dzisiejszej ulicy Krótkiej?
Nie budzą natomiast żadnych wątpliwości przebiegi i nazwy ulic głównych. Każde miasto, nawet to najmniejsze, miało swoje ważne ulice. Ważne
pod względem urbanistycznym. Decydowały o przestrzeni miasta i jego linearnym rysunku. Od nich rozpoczynano opisywanie miasta, wykreślanie miejskich planów. Tczew ze względu na swoje położenie skazany został – o czym
już była mowa – na wybór traktu na osi wschód – zachód. Przez wiele stuleci
tak przebiegała główna i jedyna linia miejskiego nerwu. Po przekroczeniu bramy Wysokiej, linia ta przy placu kamlarskim rozwidlała się, by równoległym
tropem przemierzyć miasto w tym samym kierunku – ku przeprawie wiślanej.
Ruchliwość każdego z tych miejskich traktów zmieniała się w zależności od
położenia przeprawy. Biegnące tą osią ulice stały się najważniejsze.
Jeszcze w XIX wieku tczewski rynek nie stanowił samodzielnej jednostki
numerycznej. Przebiegały przezeń ulice aż do obecnej Chopina. Prawy ciąg
kierunku od rozwidlenia – to ówczesna ulica Berlińska. Jej przedłużeniem,
po skrzyżowaniu z ulicą Malborską (obecnie Chopina), była ulica Podgórna. Linią lewą biegła ulica Długa. Dolny odcinek, miedzy dawną Malborską
a Zamkową, należał już do ulicy Forstera.
W latach międzywojennych, wraz ze zmianą nazw, odgałęzieniom głównego traktu wyznaczono nowe odcinki. Stary rynek został usamodzielniony
i uzyskał wokół czterech pierzei własną numerację. Prawy ciąg rozwidlenia
do Rynku podzielono na ulicę Krótką (jakby dla skarcenia dawnej sąsiadki Długiej), a od rynku ku Wiśle cały odcinek do Zamkowej nazwano ulicą
Podgórną, jakby przedłużając jej nazwę w porównaniu ze stanem tej części
Tczewa z lat zaborów. Lewe ramię podzielono analogicznie: do Rynku na
70
TRAKTY, ULICE, ULICZKI
ulicę Mickiewicza, za Rynkiem na ulicę Forstera, również wydłużając ją za
skrzyżowaniem z ulicą Chopina. Nazwa ulicy Chopina pojawiła się po 1945
roku. Poprzednio była to Malborska, w latach międzywojennych zwana Królewiecką. Przez pewien czas obie te nazwy występowały w jednym ciągu komunikacyjnym. W ostatnich latach zaboru ulica Królewiecka była fragmentem obecnej Czyżykowskiej, jako przedłużenie Malborskiej. Odcinek bliższy
Czyżykowu zwał się ulicą Wiejską. Stąd nazwa Nowowiejskiej, wytyczonej
potem w sąsiedztwie tej ulicy.
W zależności od postępu przestrzennego rozwoju, długie ulice, owe miejskie trakty dzielono na mniejsze odcinki. W końcu XIX wieku obecna ulica
Kardynała Wyszyńskiego na odcinku od Rynku do fary zwała się Gdańską,
a dalej – za obrębem dawnego muru – ulicą Dworcową. Ulica przy farze
w XVI wieku była „ślepym” przedłużeniem zachodniej pierzei rynkowej, kończącym się na murze. Przedłużona została – o czym już wiemy – po przebiciu
w murze bramy. Ten dalszy ciąg drogi – w XIX wieku zwany ulicą Dworcową
– był szerszy, miał charakter wybitnie przedmiejski. Jeszcze dzisiaj różnica
ta jest widoczna. Każdy z odcinków oddycha jakby innym klimatem: za farą
ze średniowiecza wychodzi się do współczesności. W XX wieku, kiedy szosa
Gdańska była już ulicą Nowego Miasta, na Starówce przesunięto nazwę ulicy
Dworcowej aż od Rynku. I tak oto dzieje nazw ulic w jakimś stopniu ilustrują
przestrzenne przeobrażenia miasta.
il. 46
Nazewnictwo ulic
na przełomie
XIX/XX wieku
w starej części
Tczewa
71
OD OSADY DO MIASTA
il. 47
Obecna ul. Czyżykowska biegnie
od ul. Chopina, która niegdyś
nazywała się Malborską.
Przedmiejski trakt wydłużając
zabudowania zmieniał nazwy
– Królewiecka, Wiejska,
Droga Czyżykowska
il. 48
Szkic topograficzny dawnego
nazewnictwa ulic rejonu obecnego
fragmentu Obrońców Westerplatte,
Lecha i Kopernika
72
TRAKTY, ULICE, ULICZKI
Gdańska nazwa wprowadza sporo zamieszania, bowiem przez pewien czas
szosą Gdańską była cała obecna Obrońców Westerplatte, dalej przez tory (gdy
nie było jeszcze wiaduktów) i dzisiejsza ul. Gdańska. Potem podzielono ten
długi trakt, nadając odcinkowi od miasta do torów nazwę ulicy Fryderyka.
Innym przykładem rozwoju traktu w czasie jest ulica Lecha. W drugiej połowie ubiegłego stulecia wzięła początek z odcinka prostopadle wytyczonego
od obecnej ulicy Obrońców Westerplatte, a kończącego się na kolejowej skarpie. Ta jeszcze wówczas „ślepa” ulica zwała się Szańcowa, bowiem powstała
na terenie zniwelowanego szańca obronnego. W tym rejonie, nieco wyżej,
w taki sam sposób wyprowadzona została obecna ulica Strzelecka, która
wówczas, w latach osiemdziesiątych XIX stulecia nazwana została Szkolną,
bo wychodziła w kierunku szkoły (obecny Ośrodek Szkolenia Kierowców).
Po dziesięciu latach przystąpiono do wydłużenia tych odcinków w kierunku
południowym, wzdłuż kolejowej skarpy. Nowy fragment obecnej ulicy Lecha, wychodzący na skraj placu Marszałka Piłsudskiego, otrzymał własną nazwę Moltkego, pruskiego feldmarszałka, zwycięzcy Francuzów w 1871 roku.
W tym samym czasie powstała równoległa druga ulica, obecna Kopernika. Po
połączeniu ze Szkolną, na całej długości otrzymała nazwę Okrężnej. Nowy
peryferyjny trakt pełnił wtedy funkcję okrężnej „obwodnicy”, odciążającej
ruch kołowy z ważnego skrzyżowania, jakim był nie mający wówczas jeszcze nazwy dzisiejszy plac Marszałka Piłsudskiego. Rolę tę pełnił przez wiele
następnych lat, ale w okresie międzywojennym „okrężny ciąg” znowu został
podzielony nazwami na dwa samodzielne elementy, podkreślające jakby kolejność ich powstania. Stary odcinek (ul. Szkolna), nazwano jak obecnie ulicą
Strzelecką, nowy – Kopernika.
Do ciekawostek historycznych należy geneza dwóch ulic, dawnych traktów, których nazwy nie dotrwały do czasów współczesnych. A szkoda, nazwy
te odzwierciedlają dzieje przestrzennego rozwoju. Jest taka droga na dawnych
obrzeżach Tczewa, która dzisiaj nazywa się Warsztatową, a to dlatego, że prowadziła ku kolejowym warsztatom. Starzy tczewianie nadal mówią o niej „kanonka”. W taki sposób mieszkańcy gwarowo potraktowali zamieszczony na
pruskich planach Kanonenweg, czyli dosłownie Drogę Armatnią. Tym traktem w 1812 roku – omijając ówczesne miasto – Napoleon Bonaparte idąc na
Moskwę przemieszczał czterysta armat. Trakt wiódł przez Bory Tucholskie
(tzw. droga napoleońska) i pod Tczewem przekraczał Wisłę za pomocą mostu
pontonowego. Dzisiaj ta droga na odcinku Tczewa równie dobrze mogłaby się
nazywać ulicą Napoleońską, oddając należną pamięć historii.
Równolegle do Wisły biegnie ulica Nad Wisłą. Niegdyś zwała się Holowniczą. Nazwa była pamiątką po historycznym porcie wiślanym i brzegu, przy
którym stały statki na holu.
Przeobrażeniom poddał czas również stare uliczki, ich wygląd i nazwy
w najdawniejszej części miasta. Zdecydowała o tym znowu historia, ta włas73
OD OSADY DO MIASTA
il. 49
Róg dawnych ulic Kopernika i Wojska Polskiego. Ul. Kopernika zwała się wówczas
ul. Okrężną, odciążała na przedmieściach ruch uliczny
na, odnosząca się do dziejów miasta i następujących w nim zmian, także ta
z zewnątrz, ingerująca w charakter i tradycję starego śródmieścia. Mało kto
dzisiaj wie, że ulica Skromna (obecnie już nawet bardzo skromna!) dawno
temu była Różaną, a sąsiednia ulica Stara zwała się Spichrzową. To prawda
– w tej części miasta stały niegdyś spichlerze. Nie udało się natomiast jednoznacznie ustalić skąd się wzięła nazwa Różanej. Mógł tu się znajdować
pięknie utrzymany na zapleczu ogród różany...
W rejonie kościołów też się nieco zmieniło. Wiekowa ulica Dominikańska
w latach PRL-u musiała się nazywać Kasprzaka, by w 1991 roku powrócić
do swojej dawnej nazwy. Ulica Kościelna zamiennie w pewnych latach figurowała jako Klasztorna. Obecny plac Świętego Grzegorza przed zabudową,
gdy stał na nim tylko klasztor wraz z kościołem, nie miał nazwy. W czasach
pruskich był placem Jerzego, w PRL-u placem Komuny Paryskiej, w polskich
– zawsze placem Świętego Grzegorza.
Geneza tradycyjnych nazw rodzi się z konkretu: najpierw był fakt czy zdarzenie, potem nazwa. Stojący niegdyś zamek zrodził ulicę Zamkową, rosnące
dawniej lipy – ulicę Lipową, biegnący mur – Podmurną. Te nazwy przenoszą
na pokolenie cząstkę dziejów miasta.
Gorzej sprawa się ma na Suchostrzygach. Tam najpierw wymyślono nazwy, do których nie chce się dostosować zdarzenie. Na ulicy Jarzębinowej,
Kasztanowej, Topolowej, Akacjowej, Jodłowej czy Brzozowej nie ma drzew.
74
TRAKTY, ULICE, ULICZKI
il. 50
Widok od strony Wisły na dawną ul. Holowniczą (obecnie nad Wisłą),
biegnącą wzdłuż brzegu
Nic nie wskazuje na to, by miały kiedykolwiek wyrosnąć. Kiedyś, po latach
prawnukowie mieszkańców tej betonowej pustyni będą może poszukiwać rodowodu tych nazw. Dowiedzą się, że zostali wyprowadzeni w las, ponieważ
kiedyś ulicom dorobiono legendę o tym, że mają być zadrzewione.
Bezpieczniej jest więc w tym względzie na Starym Mieście.
Jest taki obraz Jana Vermeera „Uliczka”, który chyba najbardziej przekonuje, iż można się zakochać w mieście. Mało w świecie jest rzeczy równie pięknych, jak ulice Gdańska – pisała Jadwiga Łuszczewska Deotyma zakochana
w tym mieście – widziane o księżycu, i to w cichą pogodną noc letnią... to
świat jakiś odrębny, ni stara Norymberga, ni stara Italia; to jeszcze coś innego, to nasz Gdańsk dziwny i przedziwny, jedyny pod słońcem i księżycem.
Z tej miłości, zrodzonej z podróży do Gdańska, powstała „Panienka z okienka”. Deotyma była zauroczona Gdańskiem, podobnie jak sto lat później Edgar
Milewski w swoich „Opowieściach gdańskich uliczek”. Nie wszystkim zauroczeniom dany jest równie powszechny rozgłos. W cieniu pozostają te prowincjonalne zachwyty, małomiasteczkowe, choć równie żarliwe i szczere.
Z upływem lat wygląd ulic ulegał znacznym zmianom. Uroku dodały
gazowe lampy, które w Tczewie pojawiły się w 1867 roku, po wybudowaniu prywatnej gazowni. Dokładnie 30 listopada wszyscy wieczorem wylegli
na ulice, by zobaczyć palące się pierwsze latarnie gazowe. Wielkie to było
święto: 72 latarnie przyniosły światło dla miasta. Dzień szczególnego festynu
w Tczewie uświetnił swoją obecnością następca pruskiego tronu, liberalny
Fryderyk III, na cześć którego ówczesna rada miasta wydała w hotelu wielkie
75
OD OSADY DO MIASTA
przyjęcie. Ucztowano prawdopodobnie w hotelu „Książęcym”, bo tylko taki
wtedy istniał, w rejonie dzisiejszego rehabilitacyjnego szpitala kolejowego.
Doprawdy było to wydarzenie wielkiego formatu, przyłączające Tczew do
europejskich miast.
Niebieskie płomyki gazu jarzyły się już od 1815 roku na ulicach Londynu
i Paryża, stosunkowo późno stały się atrakcją Berlina (1826), Wiednia (1833)
i Lipska (1838). W tym czasie warszawscy gazeciarze przekrzykiwali się
nowinkami technicznymi z tej dziedziny, informując między innymi także
o tym, że Londyn ma 62 tysiące gazowych palników, a jeden calowy palnik
równy jest sile stu świec. Dopiero w 1856 roku, w samo Boże Narodzenie
utęskniona nowość została wprowadzona w Warszawie. W następnym roku
mieszkańcy Krakowa pobiegli na Rynek, bo w jego narożach rozbłysły cztery
latarnie pięciopalnikowe. Jeśli się zważy, iż już tylko po dziesięciu latach
z tego samego powodu radowano się na ulicach Tczewa, dzień ten rzeczywiście uznać należy za przełomowy.
W Tczewie nie było to jednak pierwsze uliczne oświetlenie. Od pięciu lat,
a ściślej od poniedziałku, 13 października 1862 roku – dzięki wynalazkowi
Ignacego Łukasiewicza – nikłym światłem wieczorem drogę wskazywały wiszące na rogach ulic lampy kamfinowe. Było ich tylko szesnaście, a świeciły marnie. Niekiedy wygasały przed nadejściem świtu, bowiem oszczędzano
wówczas z konieczności. Z powodu wojny w Ameryce znacznie podrożała
owa mieszanka otrzymywanego z ropy naftowej oleju terpentynowego i alkoholu. Mimo kłopotów z kamfiną, którą oświetlano również wagony kolejowe,
kilkanaście lamp w Tczewie zaświadczało o swojej wyższości nad niedawnymi kagankami prychającymi olejem. Podobnie jak i w innych miastach, wiszące nad wejściami tczewskich kamieniczek olejne lampki oświetlały ulice
od średniowiecza do 1862 roku.
Pierwszą „rewolucją oświetleniową” był więc gaz, w Tczewie rozprowadzony do mieszkań i ulicznych latarń przewodami biegnącymi środkiem ulicy. Po dwudziestu latach pojawił się kłopot. Prywatna gazownia z chwilą jej
powstania nabyła prawo do zajęcia środka ulic, celem ułożenia pod ziemią
sieci, na czas nieograniczony. W 1888 roku wygasła umowa dotycząca dostarczania gazu przez prywatną firmę, ale prawo „środka ulicy” nie straciło
ważności. Jednocześnie zaczęto już myśleć o sieci kanalizacyjnej, która też
musiała biec pod ziemią środkiem jezdni. Władze miasta nie miały innego
wyboru: wykupiły gazownię, przełożono gazowe przewody, przy okazji na
pewnych odcinkach wymieniając je na nowe.
Drugą „rewolucją” była elektryczność i to w znaczeniu niemal dosłownym, jeżeli sobie przypomnimy, że pierwszą elektrownię o praktycznym przeznaczeniu zbudował w 1882 roku w Nowym Jorku Tomasz Edison, a w roku
1891 Michał Doliwo Dobrowolski wykorzystał własnego pomysłu prądnicę
trójfazową, uruchamiając w Lauffen elektrownię wodną.
76
TRAKTY, ULICE, ULICZKI
Tczewska elektrownia przy ulicy Nowej stanęła w 1899 roku kosztem
320 tysięcy marek. W dzień Nowego Roku w mieście błysnęło 735 żarówek.
Cztery maszyny parowe niebawem okazały się niewystarczające, musiano
więc sięgnąć po zapasy „białego węgla” wytwarzanego na Wierzycy. Energię elektryczną importowano z elektrowni wodnej Wiecherta spod Starogardu,
a w latach międzywojennych dodatkowo ze Stockich Młynów pod Pelplinem.
Dzisiaj trochę żal gazowych latarń, w Tczewie nie zachowała się ani jedna.
Byłaby, choćby ta jedna, wdzięczną ozdobą Starówki, przypominając minione lata. Na starej fotografii, gdzieś w babcinym albumie może się zdarzy...
Podobnie jak stara pompa.
Jednak najpierw trzeba powiedzieć, że na początku była studnia, bo tak
można zacząć każdą opowieść o dziejach wydobywania pitnej wody, a bez
wody nie ma życia. Od wieków Tczew nie miał dobrej wody. Lepsza jest
dzisiaj. Dbano o jej czystość, bo wiedziano, że wszelkie zabrudzenia były
przyczyną zachorowań, a nawet groźnych epidemii.
Wilkierz tczewski z 1599 roku nakładał kary na każdego, kto wodę zanieczyszczał. Zabronione było nawet pojenie bydła i koni ze studziennego
wiadra. Studnie publiczne były głównym źródłem zaopatrzenia mieszkańców
w wodę. Publiczne – znaczyło ogólnodostępne, a utrzymanie takich studni należało do obowiązków rady miasta. Tylko zamożniejsi mieszczanie inwestowali w kopanie studni dla własnych potrzeb, związanych najczęściej z wodochłonnym rzemiosłem. Bez własnej studni nie mogli egzystować piwowarzy,
skórownicy czy nawet piekarze.
W XVIII wieku prosty kołowrót został zastąpiony urządzeniem ssąco-tłoczącym i wówczas osłonięta daszkiem cembrowina ustąpiła miejsca misternie kutym pompom. Z biegiem lat zastępowano je korpusami odlewanymi.
Wygląd ulic w Tczewie stał się prawdziwie miejski. Odtąd studnię kojarzono
niemal wyłącznie z wiejskim krajobrazem. Miastu przypisana była pompa,
i to koniecznie ozdobna.
W tczewskich kronikach najwcześniej wspominana pompa, która poprzednio była studnią, znajdowała się na rynku. Zapadła się w 1780 roku podczas
ćwiczeń wojskowych pruskiego garnizonu. W 1800 roku wykopano nową
studnię i ta służyła później jako pompa, do końca swego żywota. Współcześnie, w 1993 roku dała o sobie znać poważnym obsunięciem powierzchni narożnika rynku, określając w ten sposób dokładne miejsce dawnego usytuowania tej pompy.
Druga pompa, od dawna istniejąca w tym rejonie Starego Miasta, też stała
na rynku, u wylotu ulicy Klasztornej (dzisiaj Kościelna). Ustawiona na starej
studni, zapadła się w 1818 roku. W zamian po kilkunastu latach pojawiła się
inna, na placu św. Grzegorza. Mówiono o niej „pompa między kościołami”.
Znajdowała się tam jeszcze niedawno, ale widocznie komuś przeszkadzała
w trakcie modernizowania placu.
77
OD OSADY DO MIASTA
W 1845 roku przybyły dwie nowe pompy: na placu kamlarskim, tzn. na
rozwidleniu obecnych ulic Krótkiej i Mickiewicza oraz przed młynem parowym – mniej więcej na rogu ulic obecnie Kardynała Wyszyńskiego i Sambora. Od roku 1838 czynna była także pompa, początkowo pomyślana jako
studnia artezyjska, na podwórzu poczty dyliżansowej przy ulicy Pocztowej
– obecnie Jarosława Dąbrowskiego – przed wjazdem do bramy Gdańskiej
(inaczej: Wysokiej lub Głównej). Do dziś zachowała się jedna z nowszych
pomp, stojąca obok Szkoły Podstawowej nr 5. Jest to chyba jedyny świadek
hydrotechniki XIX stulecia.
Sceneria tczewskich ulic w XX wieku przeszła następne przeobrażenia.
Najpierw pojawiły się wykopy i wzdłuż nich rozdyskutowani mieszkańcy,
potem nastąpił bałagan w mieszkaniach i w 1905 roku miasto spoważniało.
Ulice jakby opustoszały. Nikt już nie dźwigał wiader z wodą, sprzed ręcznych pomp zniknęły grupki ludzi gwarzących w kolejce o najnowszych wydarzeniach. Tczew liczył wtedy 14 tysięcy mieszkańców, więc było o kim
plotkować. I teraz nagle... wszystko przycichło, bo nie wypadało już tkwić
w zwyczajach małego prowincjonalnego miasteczka. Własne wodociągi zobowiązywały. Gdzieś podświadomie wiedziano, ze woda rozprowadzana rurami do mieszkań, to także element szeroko rozumianej kultury. Osiągnięcia
techniki jednoczono (i słusznie) z postępem zobowiązującej cywilizacji. Tylko dziesięć lat wcześniej taki wodociąg otrzymał Kraków i Poznań.
Miejskie Zakłady Wodociągowe zlokalizowano w parku, zbudowane nakładem 523 tysięcy marek. Jednocześnie wzniesiono wieżę ciśnień, którą do
sieci włączono w 1909 roku. Do jej wielkiego zbiornika wpompowywano
wodę, która stamtąd, z wysokości, pod własnym ciśnieniem, rozchodziła się
po całym mieście. Dzisiaj wieża od dawna nie pełni swojej roli. Kokietuje
wysokością, bo wzrost ma słuszny, czekając na dalszy los. Dobry był pomysł
urządzenia w niej muzeum technik wodociągowych, podobnie jak dobry był
pomysł zlokalizowania siedziby wszystkich stowarzyszeń regionalnych, turystycznych, z pięknym punktem widokowym na szczycie. Zamiary te przerastały jednak możliwości finansowe.
Wracając do pierwszego dziesięciolecia XX wieku należy koniecznie
odnotować, że w tym czasie przestał tczewianom dokuczać fetor własnych
brudów, wylewanych od wieków przez próg na ulicę. Od średniowiecza nieczystości z domów pozbywano się właśnie w ten sposób, a często nawet – co
nie było rzadkością – zawartość kubłów i nocnych naczyń wylewano prosto
przez okno. Przy tej okazji znajdujemy zupełnie prozaiczne wyjaśnienie tego,
dlaczego główny ruch pieszy odbywał się niegdyś środkiem ulicy, kiedy nie
było jeszcze chodników. Środkiem, gdzie najbezpieczniej, podążali rajcowie,
wielcy kupcy, patrycjusze i mistrzowie cechowi. To miejsce na ulicy gwarantowało, że nie zostaną ochlapani, a ich strój zabrudzony. Reszta pieszych
ustępowała im miejsca. Bokiem, pod murami domów sunęły wozy i kryte
78
TRAKTY, ULICE, ULICZKI
il. 51
Burzenie starej Elektrowni Miejskiej
w Tczewie. Z tyłu widoczna „czasza”
pierwszej gazowni
il. 52
Nowa elektrownia po oddaniu do eksploatacji przy ul. Nowej
il. 53
Urządzenia nowej elektrowni miejskiej
79
OD OSADY DO MIASTA
Il. 54
Inż. Dzierżykraj-Morawski,
dyrektor Zakładów Miejskich
(Elektrownia, Gazownia
i Stacja Filtrów Wodnych)
powozy. Ulica była wówczas odbiciem społecznej hierarchii, ale przywileje możnych pozostały aktualne nawet wtedy, gdy dachy zostały uzbrojone
w rynny, a wilkierz zabronił wylewania nieczystości na ulice.
Gdy w drugiej połowie stulecia ulice rozdzielono na jezdnię i chodniki,
wzdłuż krawężników wyznaczono bruzdy ściekowe. Uliczne ścieki otrzymały swoje miejsce, ale fetor nie od razu zniknął. Ulice nadal cuchnęły. Nawet
w Gdańsku nie zmieniono nazwy najbardziej śmierdzącej ulicy, która – jak na
ironię – zwała się Lawendowa.
Wielkim światem i zdrowszym powietrzem powiało w Tczewie dopiero
w 1908 roku, kiedy miasto kosztem 837 tysięcy marek zostało całkowicie
skanalizowane w ramach wspólnej inwestycji, zapoczątkowanej pracami wodociągowymi. W Paryżu i Londynie systemy kanalizacyjne znane były już od
stu lat, w Warszawie urządzeniami tymi cieszono się od 1886 roku, natomiast
Łódź odprowadzała kanałami swoje brudy tylko rok wcześniej przed Tczewem.
Kilkuletni „sezon wielkich rozkopów” między siecią wodociągową a kanalizacyjną, był sprzyjającą sposobnością do wymiany lub udoskonalenia ulicznych zabruków. Powszechnie uważa się, że brukowane ulice Tczew otrzymał
dopiero w XIX wieku, właśnie przy okazji poprowadzonej kanalizacji. Są dowody na to, że kamienne nawierzchnie istniały już znacznie wcześniej.
Układanie kamieni zaczęło się jeszcze w średniowieczu. Wskazuje na to
korespondencja z okresu wojny trzynastoletniej z Zakonem. W jednym z listów, pisanym w 1454 roku przez tczewian do rajców gdańskich, znajduje się
informacja o tym, że Krzyżacy bombardowali miasto zza Wisły kamiennymi
kulami, które spadały na dachy domów i na... wybrukowane ulice.
80
TRAKTY, ULICE, ULICZKI
Il. 55
Pierwsze budynki Miejskich
Zakładów Wodociągowych
w nowo założonym parku
Il. 56
Miejska wieża ciśnień,
a przy niej skwer,
który zimą zamieniano
na naturalne lodowisko
Pruski dziejopis Tczewa, pastor Jan Henryk Schneider, przebywający
w tym mieście w latach 1721-1740. w swoich kronikach odnotował, że zabrukowane było całe centrum, plac przy klasztorze, a na przedmieściach ulice
prowadzące do bram. W związku z uruchomieniem w latach siedemdziesiątych XVIII wieku traktu kołowego Berlin – Królewiec, władze pruskie zarządziły wyłożenie bruku z kamienia gładzonego na miejskim odcinku tej
trasy. Od głównej bramy do przeprawy promowej, a potem mostu pontonowego, trakt musiał mieć nową nawierzchnię. Na obecnych ulicach: Krótka,
południowa pierzeja rynku, Podgórna, Chopina, część Nad Wisłą (do brzegu
rzeki) w dwóch latach położono kamień gładzony w miejsce tzw. dzikiego.
Ten „dziki” pamiętał czasy krzyżackie. Wymiana bruku z pozostałych ulic,
na kamień gładzony, została gruntownie dokonana w połowie XIX wieku.
Jednocześnie uzupełniono zabruk na całych ciągach ulic.
W 1855 roku nową nawierzchnię otrzymała obecna ulica Kardynała Wyszyńskiego, w następnym roku ulica Sambora, wówczas zwana Książęca. Po
81
OD OSADY DO MIASTA
Il. 57
Nowy bruk na szosie
Starogardzkiej,
dziś ul. 30 Stycznia.
W głębi skwer przy
niewidocznej na zdjęciu
wieży ciśnień
Il. 58
„Szwedzka kostka” na jezdni ul. Długiej – dziś Mickiewicza
82
TRAKTY, ULICE, ULICZKI
Il. 59
Bruk na rynku,
gdy na centralnym
placu Tczewa obok ratusza
jeszcze pracowała
niewielka fabryka obuwia
Il. 60
Dawny wygląd starego rynku lat międzywojennych. Rosną na nim jeszcze drzewa,
a na rogu stoi słup ogłoszeniowy
83
OD OSADY DO MIASTA
sześciu latach ruszyły prace na ulicy Zamkowej. W 1868 roku wymieniono
kamienie na ulicy Mickiewicza, kładąc przy niej pierwsze w Tczewie chodniki dla pieszych. Po roku zabrukowano ulicę Wąską (wówczas Ulryka), w 1870
roku prace ukończono na rynku. To wszystko zrobiono w ramach usunięcia
„wykopek” po ułożeniu sieci gazowej. Stary, tak zwany dziki bruk przeznaczono na podmiejskie trakty. Drugi etap „układania kamieni” przeprowadzono po inwestycji wodociągowo-kanalizacyjnej.
We Francji w tym czasie od kilkudziesięciu lat znano już nawierzchnie
asfaltowe, w Austrii zaś betonowe, a Anglicy budowali setkami kilometrów
międzymiejskie drogi wykładane kostką brukową. W porównaniu do starożytnych Greków pomysły te były bardzo spóźnione, bowiem na wyspie Skyros
drogi z bloków kamiennych znane są już od 2000 roku p.n.Ch. Prezentowały
się ponoć bardzo elegancko.
W latach 1910-1912 tczewskie ulice również zyskały na wyglądzie. Już
niemal w całym mieście piesi spacerować mogli chodnikami, a jezdnie głównych ulic, tych najbardziej reprezentacyjnych, zmieniły kolor. Zostały – jak
się to wówczas mówiło – wyplastrowane czerwono-brunatną kostką szwedzką z granitu bądź piaskowca. W kilku częściach miasta służy ona do dzisiaj.
Trudom utwardzania ulic i wymiany bruków towarzyszyło zadrzewianie. Ze
wszystkich dawnych źródeł, dotyczących XVIII i XIX wieku, wynika że Tczew
był bardzo ubogi w zieleń. Nie mógł się z tym pogodzić przemysłowiec Willy
Il. 61
Wybrukowana ul. Mickiewicza
84
TRAKTY, ULICE, ULICZKI
Muscate, wielki propagator upiększania miasta. Z jego altruistycznych wysiłków powstało wiele alej, z których do dzisiaj pozostały tylko mizerne szczątki.
Nie ma już dębów w rynku. Z dwudziestu lip, zasadzonych przy ulicy Czyżykowskiej, starości doczekało się zaledwie kilka. Przy ulicy Kardynała Wyszyńskiego drzewa miałyby teraz już ponad sto lat. Z alei wzdłuż obecnej ulicy
Wojska Polskiego pozostały bardzo żałosne fragmenty. Nie ma już gazowych
latarń, ulicznych pomp, starych drzew. Sprzed domów zniknęły w Tczewie
ogródki, żadne obecne miejsce nie pamięta już przedproża. Może gdzieś na starej fotografii uda się odszukać pękaty słup ogłoszeniowy z wiatrowskazem na
wierzchu. Przed niszczącym upływem czasu obronił się jeden. Stoi na dawnym
przedmieściu Czyżykowskim, na łuku ulicy przy zejściu na ulicę Nadbrzeżną.
Przeraża pośpiech, z jakim miasto pozbyło się pamiątek przeszłości, jakby sobie na złość wyrywało kartki z własnej historii. Coś wyprostowano,
w innym miejscu zaokrąglono, zburzono albo rozebrano. Tak po prostu było
łatwiej, prościej. Niekiedy jakaś „staroć” przeszkadzała w realizacji nowych
planów. Gdzieś w ramach remontu domu skuto z elewacji secesyjną sztukaterię, odrąbano gzyms, strącono stary żeliwny balkon. Po okaleczonych
dziejach pozostał smutek: czas to uczynił, a może człowiek, niegodziwie obchodzący się z przeszłością? A kiedy się trafi podczas spaceru na te miejsca
pachnące starą cegłą, rzec by się chciało za Arturem Oppmanem: Pomnę te
stare uliczki...
Il. 62
Tych średniowiecznych uliczek już nie ma.
Ślady po niektórych zachowały się jeszcze na przełomie XIX/XX wieku
85
OD OSADY DO MIASTA
Niektóre uliczki wspomnieć można tylko w wyobraźni, bo po prostu też
ich już nie ma. Przeprowadzając analizę architektoniczną Starówki udowodniono, że kwatery przyrynkowe miały kiedyś o jedną ulicę więcej. Biegły
równolegle do pierzei rynkowych. Jedna łączyła obecną ulicę Mickiewicza
z Krótką, druga Garncarską z Lipową. Te wąskie, pięciometrowe uliczki
z czasem zostały u wylotów zamknięte bramami, a później zastawione nowo
zbudowanymi kamieniczkami. Wewnętrzne fragmenty tych uliczek zamieniono na małe podwórka. Obie były ponoć czynne jeszcze u schyłku XIX
wieku. Niektórzy twierdzą, iż w początkach XX stulecia spacerowano jeszcze tymi zawsze mrocznymi, najwęższymi uliczkami Tczewa. Od Podgórnej,
równolegle do Chopina, biegł niegdyś ślepy zaułek. Była też uliczka stanowiąca przedłużenie Skromnej, prowadząca dalej wzdłuż murów klasztornego
kościoła ku zejściu na ulicę Mestwina. Tych uliczek już nie ma. Zniknęły jak
te stare gazowe latarnie i narożne studnie. Zostały wytarte z planu miasta.
Czas wymazał po nich wszelki ślad.
86
Książę pan i jego rodzina
O
sobistością numer 1 Tczewa od wszechczasów jest Sambor II. Od
niego biorą początek dzieje tej miejscowości jako miasta, był bowiem
jego założycielem, a potem przez wszystkie wieki emocjonalnym patronem. Dzisiaj obecny na medalach, w nazwach klubów sportowych, firm
czy organizacji społecznych, za życia sprawiał kłopot swoim współczesnym:
sąsiadom, przyjaciołom i wrogom, nawet najbliższej rodzinie.
Władca dzielnicy tczewsko-lubiszewskiej i dawca przywilejów miejskich
dla Tczewa był postacią kontrowersyjną, nawet obecnie nie cieszącą się jednomyślną opinią historyków. Skarciła go historia za zbytnią natarczywość
i gwałtowność, a także za łatwowierność. Niektórzy biografowie potraktowali
go podobnie – zuchwale i naiwnie, odsądzając od czci i wiary. Ale miał też
Sambor swoich wielkich zwolenników, potrafiących wyeksponować doskonałość jego cnót.
Jednego wszyscy historycy nie mogą mu odmówić: był w dziejach Pomorza postacią znaczącą, obok której nie można przejść obojętnie. Wszyscy zgodnie przyznają – przeciwnicy i sympatycy – że Sambor II był władcą zdolnym i ambitnym, nader utalentowanym i energicznym, upartym
i ruchliwym, inteligentnym, a nawet wybitnym. Krańcowi oponenci na
przeciwną szalę dorzucają najczęściej prowadzenie przez księcia ponoć
awanturniczego stylu życia, intryganctwo oraz konfliktowanie stosunków
politycznych.
W sumie to jednak tczewianie nie muszą się wstydzić: założyciel ich
miasta był personą niepospolitą. Życie i działalność księcia byłyby niebanalnym materiałem dla scenariusza filmu historyczno-przygodowo-obyczajowego.
265
LUDZIE I ZDARZENIA
il. 151
Rodzice Sambora II
– Mściwoj I Spokojny
i Zwinisława
„Grzymisławówna”
na medalionach
Wawrzyńca Sampa
266
KSIĄŻĘ PAN I JEGO RODZINA
Zacznijmy więc od początku, jak podczas rzetelnego spisania życiorysu, tu
i ówdzie zaczepiając o familię.
Tczewski Sambor urodził się między rokiem 1207 a 1209, prawdopodobnie w Gdańsku, gdzie rezydował jego ojciec, Mściwoj (Mszczuj, Mestwin) I,
zwany Spokojnym. Określenie to (Pacificus) historycy przypisują pokojowemu usposobieniu ojca Sambora, głównie zapewne dlatego, że dobrowolnie
uznał zwierzchnictwo króla duńskiego, Waldemara II, który podporządkował
sobie Pomorze Zachodnie, potem pruską Sambię. Podczas wyprawy Duńczyka na ową Sambię (obecna ziemia królewiecka) Mściwoj złożył mu hołd, by
uniknąć wojny i zapewnić dziedziczność władzy.
Mówiąc o krewniakach linii wstępnej, czyli o przodkach Sambora II, koniecznie należy wspomnieć, że dziadkiem jego ze strony ojca był Subisław I
Krzewiciel, a babką przypuszczalnie Anna, księżna z Meklemburgii. Matka
tczewskiego księcia, Zwinisława, najprawdopodobniej była córką Grzymisława, księcia pomorskiego w Świeciu. Babką po kądzieli mogła być księżna
sławieńska, Dobrosława, wdowa po księciu kujawskim, Bolesławie. Grzymisław był więc jej drugim mężem.
Mściwoj I miał brata, Sambora I, i dlatego jego bratanek o tym samym
imieniu, książę lubiszewsko-tczewski, we wszystkich chronografiach oznaczony jest jako II.
Liczne było rodzeństwo Sambora II – trzech braci i pięć sióstr. Razem
Mściwoj I Spokojny doczekał się ze Zwinisławy dziewięcioro dzieci. Nie
znane są jednak daty ich urodzin, nawet kolejności narodzin nie sposób ustalić. Historia nie ocaliła takich dowodów. Wiadomo tylko, która z Samborowych sióstr jest najstarsza. Spośród braci zaś kolejność starszeństwa została
udowodniona. Mniej kłopotów dostarczają daty zgonów, wobec niektórych
Mściwojowiców ustalone nawet bardzo precyzyjnie.
Najstarsza siostra Sambora – Mirosława, urodzona prawdopodobnie około 1195 roku, wyszła za mąż za Bogusława II, księcia szczecińskiego. Było to
w 1210 roku lub nieco później. Z małżeństwa tego zrodziło się dwoje dzieci
– syn Barnim i córka Wojsława, która zmarła w dziecięcych latach. Po śmierci szczecińskiego księcia (1220) Mirosława, wraz ze swoją teściową Anastazją
– córką Mieszka Starego, sprawowała regencję w zastępstwie nieletniego syna.
Zmarła w 1240 roku, a pochowana została w kościele św. Jakuba w Szczecinie.
Druga siostra założyciela miasta Tczewa, Jadwiga, między rokiem 1218
a 1220 została żoną Władysława Odonica, księcia wielkopolskiego. Urodziła
dwóch synów, którzy przez historię przeszli zauważeni przez niemal wszystkich, Przemysław I ożenił się z Elżbietą, córką Henryka Pobożnego, natomiast
drugi syn Jadwigi, Bolesław Pobożny, wziął za żonę Jolantę, siostrę Kingi,
której mężem był Bolesław Wstydliwy. Po śmierci męża (1239) Jadwiga wraz
z synami zarządzała rozległą dzielnicą wielkopolską. Zmarła 29 grudnia 1249
roku, pochowana w katedrze gnieźnieńskiej.
267
LUDZIE I ZDARZENIA
il. 152
Najstarsza siostra Sambora II – Mirosława, księżna szczecińska – według
medalionu Wawrzyńca Sampa
il. 153
Pieczęć Mirosławy szczecińskiej,
siostry Sambora II.
Gryf widoczny na proporcu
Energiczną działalność dyplomatyczną prowadziła trzecia siostra Sambora II, Witosława, przełożona klasztoru norbertanek w Żukowie, założonego
przez Mściwoja I. Do klasztoru wstąpiła po 1226 roku, a przeoryszą konwentu
żeńskiego została już po dwóch, trzech latach. Niektórzy twierdzą, że do Żukowa przyszła z innego klasztoru i to właśnie dlatego, by przejąć kierownictwo konwentem. Witosława żyła długo – zmarła 9 lipca 1290 roku, o czym
wiadomo dzięki dokładnym zapisom w kronice klasztornej.
Zakonnicami tegoż samego klasztoru w Żukowie były dwie pozostałe siostry Sambora II, ale żadne annały nie odnotowały ich żywota. Nie są nawet
znane imiona najmłodszych sióstr księcia.
Jeszcze bardziej istotne dla scharakteryzowania stosunków rodzinnych
księcia lubiszewsko-tczewskiego w linii równoległej będą informacje dotyczące jego braci. Najstarszy, Świętopełk zwany Wielkim, urodził się w końcu
XII wieku. Książę senior miał dwie żony. Eufrozyna, siostra wymienianego
już Władysława Odonica, zmarła wcześnie, bo 23 sierpnia 1235 roku. Z tego
związku zrodził się Mściwoj II, Wartysław II i córka Eufemia, późniejsza
żona Jaromira II, księcia rugijskiego. Druga żona Świętopełka, Ermengarda,
pochodziła z Meklemburgii, ale z możnymi tamtego dworu była tylko spokrewniona. W linii prostej nie pochodziła z książęcego łoża. Dlatego jej dzieci, zrodzone z Świętopełkiem, nie miały praw dziedziczenia władzy. Syn Jan
zmarł wcześnie w wieku dziecięcym, a córka Zwinisława poślubiła pomniejszego dostojnika, komesa Dobiesława. Tajemnicza, bo do końca nie potwierdzona w źródłach Dąbrówka została podobno wydana za mąż za hrabiego
Kevenberg (Kevenburg).
268
KSIĄŻĘ PAN I JEGO RODZINA
il. 154
Najstarszy brat Sambora II,
książę-senior Świętopełk Wielki
na medalionie Wawrzyńca Sampa
il. 155
Odrysy pieczęci Świętopełka,
księcia-seniora Pomorza Gdańskiego
według F. A. Vossberga
Jeszcze przed śmiercią ojca, Mściwoja I, ale w tym samym 1217 roku,
Świętopełk przejął z jego rąk władzę na Pomorzu, zobowiązując się do
wypełnienia jego woli, iż młodszych braci – po osiągnięciu przez nich
pełnoletności – wyposaży we własne, ustalone wcześniej dzielnice. Najwcześniej, w 1223 roku praw tych dostąpił Wartysław, urodzony przypuszczalnie na przełomie XII i XIII wieku. Otrzymał dzielnicę obejmującą
ziemię świecką, gniewską i lubiszewską. W kronikach klasztoru żukowskiego przetrwała dokładna data śmierci Wartysława – 9 maja 1229 roku.
Nikt nie odnotował, czy był żonaty i czy miał dzieci. Po wcześnie zmarłym Wartysławie, bo rządził tylko sześć lat, najstarszy brat, Świętopełk,
do swojego księstwa gdańskiego przyłączył ziemię świecką. Resztę należało podzielić.
Na zjeździe książąt, który odbył się w Lubiszewie 19 września 1229 roku,
Świętopełk w dokumencie swoim z tego samego dnia usamodzielnił Sambora, przyznając mu należną z woli Mściwoja ziemię tczewsko-lubiszewską.
269
LUDZIE I ZDARZENIA
Ziemia gniewska poszła w dzierżawę klasztoru cystersów w Oliwie, bo tak
chciał w testamencie Wartysław.
Te zdarzenia wyjaśniają, że Sambor w Lubiszewie już przebywał wcześniej, ale samodzielność władzy na swojej ojcowiźnie uzyskał dopiero po
śmierci Wartysława, gdy sam ukończył 21 rok życia.
Najmłodszy brat, Ratybor, urodzony gdzieś na początku XIII wieku, ale po
1209 roku, otrzymał północną część księstwa pomorskiego ze stolicą w Białogardzie. Był chyba ze wszystkich najbardziej krnąbrny wobec brata-seniora,
a także najmniej ambitny ze wszystkich braci. Uległ wpływom Krzyżaków,
wojował ze Świętopełkiem, więziony przez niego i praktycznie pozbawiony władzy wstąpił w roku 1268 – już po śmierci Świętopełka – do Zakonu
i przywdział rycerski płaszcz. Zapisał też Krzyżakom swoje księstwo białogardzkie, co spowodowało długotrwałe spory i wojny. Ratybor był bezdzietny
i pozostał kawalerem. Zmarł 6 kwietnia 1275 roku.
Sambor II był trzecim z kolei – według starszeństwa – męskim potomkiem Mściwoja: młodszy od Świętopełka i Wartysława, starszy od Ratybora.
Po osiągnięciu „wieku sprawnego” swoje rządy w Lubiszewie zaczął bardzo
obiecująco. Potwierdził nadaną ziemię gniewską dla klasztoru oliwskiego,
dodając jeszcze od siebie dwie wsie: Radostowo i Rajkowy, czyniąc w ten
sposób również zadość bratu seniorowi. Często podróżował, a jego ruchliwość polityczna budziła zainteresowanie.
Zarysowały się wówczas pierwsze różnice poglądów z Świętopełkiem,
który mimo usamodzielnienia terytorialnego braci nadal sprawował nad nimi
il. 156
Wartysław I, drugi brat Sambora II, książę
dzielnicy świeckiej, przedstawiony
na medalionie Wawrzyńca Sampa
270
il. 157
Przedstawiony na medalionie Wawrzyńca
Sampa najmłodszy brat Sambora II,
Ratybor, książę dzielnicy białogardzkiej
KSIĄŻĘ PAN I JEGO RODZINA
hierarchiczną zwierzchność. Książę senior nie był rad z testamentowych decyzji ojca, Mściwoja I, bo ich pełna realizacja groziła ponownym rozbiciem
dzielnicowym Pomorza. Te różnice zdań były przez historyków wykorzystywane jako argumenty przeciwko Samborowi. Senior Świętopełk w historiografii osądzony został jako ten, który zmierzał do jedności Pomorza, prowadząc politykę wybitnie antykrzyżacką. Natomiast Samborowi II, który mocno
zabiegał o samorządny kształt swojej dzielnicy lubiszewsko-tczewskiej i starał
się jej zapewnić bezpieczeństwo i rozwój, przypisano działania destrukcyjne.
Na częściowo negatywną ocenę Sambora II, lansowaną przez starą szkołę
historii Pomorza, wpływ miały wadliwe odczytania dokumentów przez Roberta Klempina i komentarze Maxa Perlbacha, historyków niemieckich XIX
stulecia, na których opiera się niemal cała „baza” pomorzoznawstwa. Wykształcone pod ich wpływem interpretacje stawiają często osobę Sambora II
w świetle bardziej niekorzystnym niż sobie na to zasłużył. Może tutaj tkwi
przyczyna tego, że współczesna historiografia sąsiadów zza Odry nadal ukazuje tczewskiego Sambora jako „wielkiego przyjaciela Niemiec”. Z pewnych
względów propagandowych było im kiedyś wygodniej uzasadniać również
w taki sposób nabrzmiałe problemy pomorskie na swoją korzyść. Poglądy te
odbiły się w jakiejś mierze także na sposób motywacji dawnej polskiej szkoły
wiedzy o Pomorzu.
Dopiero najnowsze badania historyków Pomorza (m.in. Jan Powierski,
Edward Rymar, Józef Spors), ich ponowne dotarcie do źródeł, poprawne odczytanie książęcych imion czy skorygowanie mylnych dotąd notacji dat, rzuciły inne spojrzenie na wiele okoliczności i dawnych niby drobiazgów, z których
przecież składa się każdy dziejowy żywot. Pomylenie imienia choćby tylko
jednego księcia i przesunięcie daty ważnego zdarzenia o tylko dziesięć lat niekiedy wystarczy, żeby historyczną postać ustawić po przeciwnej stronie.
Co rzeczywiście zdarzyło się w relacji Świętopełk – Sambor – Prusowie
– Krzyżacy rozstrzygnąć winni naukowcy. A ponieważ tczewskiemu księciu
zarzucano nawet knowania z Prusami przeciw starszemu bratu, to zajrzyjmy
do jego prywatnego życia, by przy okazji i na ten temat czegoś się dowiedzieć.
Młody Sambor postanowił poślubić córkę pruskiego nobila, Prerocha.
W owych czasach był to mezalians nie do przyjęcia. Na Prusów patrzono
przez pryzmat nieudanej wyprawy biskupa Wojciecha. Przed z górą dwoma
wiekami zamordowali wielkiego misjonarza i odtąd wszystkiemu byli winni,
podobnie jak Żydzi za śmierć Chrystusa. Prawdą jest, że Prusowie odbywali
dość częste wojownicze rajdy na Pomorze, będące odwetem za nękanie ich
przygranicznych terenów.
Od połowy XII już wieku trwał polski podbój Prus i Jaćwięży. Zbrojnym
wyprawom nadawano charakter krucjat, ale taka chrystianizacja nie na wiele
się przydała. Prusowie nie dawali się nawrócić mieczem. Był to naród pamięt271
LUDZIE I ZDARZENIA
liwy i ambitny, więc nie puszczał płazem spustoszeń i mordów lub innych
krzywd wyrządzonych im w latach 1147, 1166-1167 czy 1192.
Najstraszniejsza w skutkach była wyprawa odwetowa w 1226 roku, kiedy
Prusowie przechodząc przez Tczew – też go niszcząc – wypuścili się aż za
Gdańsk, grabiąc i puszczając z dymem klasztor w Oliwie. Wymordowali przy
tym cały konwent zakonu cystersów.
Ten rajd był zbrojną odpowiedzią, skierowaną przeciw Świętopełkowi,
który w 1223 roku wraz z bratem swoim, Wartysławem i książętami polskimi
– Konradem Mazowieckim i Leszkiem Białym oraz z innymi – wziął udział
w krucjacie na Prusy, podczas której znacznie więcej było miecza niż krzyża,
a krwi i zniszczeń więcej niż Bożego słowa.
Pruscy wojownicy byli trudnymi przeciwnikami. Konni byli dobrze uzbrojeni, a piechocie towarzyszyły konne tabory – latem wozy, zimą sanie. Najsilniejszą jednak bronią wschodnich sąsiadów było ich męstwo. Odnotowali to wszyscy średniowieczni kronikarze. Odwagę wspierała broń: włócznie
bardziej skuteczne od miecza, żelazne topory i noże, łuki oraz importowane
z Nadrenii i Skandynawii dwusieczne miecze, których było najmniej, bo były
raczej bronią lepiej sytuowanych wojowników. Najgroźniejszym i najliczniejszym wyposażeniem były bojowe pałki i proce, którymi Prusowie posługiwali
się nadzwyczaj skutecznie.
Ich taktyka również była wyjątkowo prosta, dostosowana do warunków
naturalnych i liczebnie przeważającego przeciwnika. Mieli sprawnych zwiadowców, którzy dokładnie informowali o sile i uzbrojeniu zbliżającego się
najeźdźcy. Główne siły wojsk pruskich zazwyczaj przepuszczały wchodzące
oddziały, potem z ukrycia – z bagien, zarośli, leśnego gąszczu – atakowano
tyły, powodując ogromne zamieszanie. Taka i podobna pomysłowość zapewniała powodzenie przez wiele lat. Prusowie zabierali zawsze ze sobą z pola
bitwy swoich poległych i rannych. Poległych palono uroczyście na stosach,
rannych uzdrawiano.
Waleczność Prusów została pokonana dopiero przez Krzyżaków, którzy
z obszaru raz zajętego nie ustępowali. Na tym polegała zaborczość Zakonu. Po
przegranej bitwie przychodziły następne oddziały, a po nich następne – aż do
skutku. Nie pomagały układy czy nałożone kontrybucje, nawet złożona gotowość przyjęcia chrześcijaństwa nie była gwarancją odejścia „ewangelistów”.
Nawracający umiłowali sobie być na zawsze wśród nawróconych. Przy tej
okazji warto przypomnieć, że kiedy Krzyżacy najeżdżali Prusy, większość
mieszkańców tego kraju, po misji ewangelizacyjnej biskupa Chrystiana, była
już ochrzczona. Tym samym argumentem zwalczania pogaństwa posługiwał
się potem Zakon zagarniając chrześcijańskie Pomorze.
Wiedział o tym wszystkim Sambor i jego chęć poślubienia Prerochowej
córki miała wyraz wybitnie polityczny. Wschodni sąsiedzi Sambora składali
się z dziesięciu plemion etnicznych. Nad Zalewem Kurońskim u ujścia Nie272
KSIĄŻĘ PAN I JEGO RODZINA
il. 158
Podział Pomorza Gdańskiego na dzielnice książęce według woli testamentowej
Mściwoja I. Stan w latach 1231-1253, kiedy ziemia świecka Wartysława po jego śmierci
włączona została do dzielnicy Świętopełka. Według Jana Powierskiego
----------granice dzielnic
– .– . – . –
granica pomorsko-krzyżacka
273
LUDZIE I ZDARZENIA
il. 159
Brązowe i mosiężne gałki
umocowywane na krótkich
pałkach bojowych,
podstawowe wyposażenie
wojsk Prusów
mna mieszkali Skalowie. Niżej, na półwyspie między Zalewem Wiślanym
była Sambia, do zalewu zaś przylegała Natangia i Warmia. W dorzeczu środkowej Pregoły mieszkali Nadrowie, a tam gdzie są największe dziś jeziora
mazurskie – Mamry i Śniardwy, leżała stara Galindia. Wyżej, ku Warmii, nad
Łyną była Barcja. Natomiast Sasinia to późniejsza Ziemia Lubawska. Najbliżej Samborowej granicy, przez Wisłę, znajdowała się Pogezania (dzisiejsze
Żuławy) i Pomezania (obecne górne Powiśle). Można domniemać, że to stamtąd pochodził Preroch. Trwająca w tym czasie misja biskupa Chrystiana była
już mocno zaawansowana, lecz Prusy nadal były uważane za pogański kraj.
To przecież odtąd określenie kogoś Prusem, było równane z poganinem.
Plany Sambora II były proste i mogły się zakończyć pełnym powodzeniem. Małżeństwo z córką pomezańskiego lub pogezańskiego wielmoży zapewne zakończyłoby prusko-pomorskie konflikty i prawdopodobnie z tego
powodu zostałby przyspieszony proces chrystianizacji. Inaczej musiałby się
wówczas zachować Zakon. Prusowie na związek ten byli chętni, a Sambor
widział w nim szansę na pokój, a może nawet rozszerzenie swoich wpływów
na wschód i rozprzestrzenienie lubiszewsko-tczewskiej dzielnicy. Nie znano
wówczas takiego pojęcia jak historiozofia, ale przyznać trzeba, że młody książę z Lubiszewa miał o logice dziejów duże pojęcie.
Do małżeństwa nie doszło. Wtrąciła się rodzina. Nie można było przecież
dopuścić do związku z poganką. Nie wiemy jakiej urody była Prerochówna
i jakie nosiła imię. Ale nie to było najważniejsze dla przeciwników tego małżeństwa. Jeszcze nie tak dawno, przed kilkoma laty, Samborowi bracia toczyli
274
KSIĄŻĘ PAN I JEGO RODZINA
il. 160
Plemiona etniczne Prusów
w XIII wieku. Sąsiadami
Sambora II przez Wisłę byli
mieszkańcy Pomezanii.
Na podstawie
Łucji Okulicz-Kozaryn
boje na śmierć i życie, a teraz on sam zamierza się „pokładać w łożnicy”
z pogańską bezbożnicą!? Świętopełk obawiał się także interwencji papieża.
Za wszelką cenę należało Sambora odwieść od jego matrymonialnych zamiarów. Mediacji podjęła się Mirosława, najstarsza siostra, od dziesięciu lat
owdowiała, samodzielnie władająca szczecińskim księstwem. W tym miejscu pojawiają się dwie wersje tej rodzinnej interwencji. W niektórych opracowaniach mówi się, że to Świętopełk siłą wysłał Sambora na szczeciński
dwór. Wyczytać to można także w historycznej powieści Lecha Bądkowskiego „Młody książę”. Trudno jednak uwierzyć, by dorosły i samodzielny
młodzian, liczący sobie jakieś 22 lata i nie będący ułomkiem, poza tym posiadający swoją drużynę zbrojną, pozwolił się obezwładnić i pod nadzorem
wyekspediować. Jest to raczej efekt przejaskrawienia niezgodnych stosunków
między braćmi. W dawnych opracowaniach historycznych spotkać można takie określenia, że Sambor bywał wypędzany z Pomorza, że musiał uchodzić
przed gniewem Swiętopełka itp. W średniowieczu waśnie między rodzinnymi
włodarzami dzielnic były powszechne, a ponieważ Świętopełk jak i Sambor
do uległych nie należeli, to coś w tym było, lecz nie do końca tak, jak to zostało przez niektórych historyków uogólnione. Wprawdzie Świętopełk nie należał do władców kurtuazyjnych, jednak spór między braćmi rozgorzał dopiero
później, po dziesięciu latach.
Bardziej prawdopodobna jest więc druga wersja, oddająca inicjatywę samej Mirosławie, oczywiście za namową Świętopełka, która zaprosiła Sambora do siebie. Tam, w Szczecinie mogło dojść do skojarzenia przyszłych
275
LUDZIE I ZDARZENIA
małżonków. Wybór padł na Mechtyldę (Matyldę), która bawiła w Szczecinie
u Mirosławy. Całe to spotkanie mogło być oczywiście celowo zaaranżowane.
Mechtylda była córką Henryka Borzywoja (Borwina) II, księcia meklemburskiego na Roztoce (w Rostoku), wywodzącego się ze starego rodu
obodrzyckiego, wówczas znacznie już zniemczonego. Matką Mechtyldy była
Krystyna, córka Knuta, króla Szwecji.
Trudno będzie jednak zaspokoić ciekawość czytelników i określić dokładny rok zawarcia tego małżeństwa. Powszechna do niedawna opinia,
że stało się to w 1229 roku, została definitywnie podważona. Ślub odbył
się później; niektórzy historycy twierdzą, że do 1233 roku. Natomiast my
umówmy się, iż przysięgę wierności młodzi złożyli sobie w 1230 roku, ponieważ na następnych stronicach mogłyby się nie zgadzać lata kolejnych
urodzin książęcych dzieci, a wobec tych zdarzeń historycy też do końca się
jeszcze nie wypowiedzieli.
Małżeństwo to zadowalało wszystkich, przede wszystkim jednak Świętopełka, który w Samborze zyskał sprzymierzeńca przeciw Prusom. Był to
już okres pierwszego etapu ekspansji Krzyżaków na terenach Pomezanii. Po
umocnieniu się w obecnym Kwidzynie zamierzali prowadzić dalsze wyprawy
zaborcze. Prusowie odbili swój gród i wówczas doszło do bitwy pod Dzierzgonią. Po stronie wojsk chrześcijańskich stanęły oddziały kilku książąt: Henryka Brodatego, Konrada Mazowieckiego i jego syna Kazimierza Kujawskiego,
a także oddziały Świętopełka i Sambora II. Wspierały one wojska Krzyżaków prowadzone przez Hermana von Balka, jednak całością dowodził Świętopełk. Bitwa trwała cały dzień, a było to w grudniu 1234 roku. Walczono zacięcie, z różnym powodzeniem obu stron. Zwyciężyliby zapewne Prusowie,
gdyby nie okrążający manewr Świętopełka i waleczność Sambora, na czele
wojsk zagrzewający oddziały do bezpośredniej walki. Bitwa była krwawa.
Według kronik krzyżackich poległo w niej 9 tysięcy wojowników – 5 tysięcy
Prusów i 4 tysiące rycerstwa krucjaty. Współcześni jednak uważają, że są to
liczby nieco wyolbrzymione. Zakon lubił przejaskrawiać swój trud niesienia
chrześcijaństwa.
W następnych latach wszystko się zmieniło. Świętopełk zorientował się
w rzeczywistych zamiarach Zakonu i stanął przeciw niemu, opowiadając się
za zbuntowanymi Prusami. Mściwojowice po różnych stawali stronach, broniąc interesu własnych dzielnic. O obłudzie Krzyżaków Sambor przekona się
jednak znacznie później.
Wojenne życie toczyło się nadal. Mechtylda nie miała łatwego życia,
a kiedy tylko mogła, wykorzystywała swoje wpływy, by tłumić zapalczywość
męża. Była przecież osobą inteligentną, a przy tym urodziwą, jak ją przedstawił Lech Bądkowski w swojej powieści. Miała ciemne włosy, grube brwi,
duże brązowe oczy, szerokie pełne usta i była zawsze uśmiechnięta. Taka
powierzchowność robiła wrażenie.
276
KSIĄŻĘ PAN I JEGO RODZINA
il. 161
Manewr Świętopełka
i Sambora II,
zjednoczonych w koalicji
krzyżackiej w bitwie
przeciw Prusom,
która rozegrała się nad
Dzierzgonią w grudniu
1234 roku.
Na podstawie M. Bielecki,
W. Rezmer, Bitwy
na Pomorzu 1109-1945,
Gdańsk 1993
il. 162
Księżna meklemburska, Mechtylda z Roztoku, żona Sambora II
w wyobrażeniu Wawrzyńca Sampa oraz odrys jej pieczęci
277
LUDZIE I ZDARZENIA
O usposobieniu samego Sambora dowiadujemy się w kolejnej powieści
wspomnianego już autora, mianowicie w „Chmurach”. Siostra księcia, Witosława mówi tam, że Sambor nie jest złym człowiekiem, czasem tylko ponosi go
krew, zwłaszcza gdy sądzi, że ktoś uchybia jego godności. Tego nikt nie lubi
nawet dzisiaj, a wówczas Samborowi uchybiano często i to z różnych stron.
Robią to często też współcześni historycy.
W przerwie między bitwami, gdy łagodzono konflikty – występujące również wśród Mściwojowych synów – na dworze Sambora przybywało potomstwa. Nie wszystkie dzieci weszły do annałów średniowiecza, jednak przedstawić należy wszystkie latorośle, ponieważ taki jest cel główny tego spaceru
po Samborowych czasach. Jednak znowu nie będzie można jednoznacznie
określić dat, nawet lat narodzin książęcych dzieci. O zgonach kroniki notowały chętniej i dokładniej.
Dotąd uważano, że Mechtylda i Sambor mieli piątkę dzieci – syna i cztery
córki. Okazuje się, że naukowcy ostatnio, gdzieś przed trzydziestoma laty odnaleźli jeszcze dwie córki. W sumie w książęcych kołyskach było siedem pociech.
Pierwszy urodził się – może już w 1230 roku – syn Subisław (III), ale
zmarł bardzo wcześnie w wieku dziecięcym. Został pochowany w Strzałowie
(Stralsund), między Szczecinem a Rostokiem, co świadczyć może o tym, że
śmierć zastała małego Subisława w czasie jakiejś podróży z matką do rodzinnego dworu lub do cioci w Szczecinie.
Z córek najstarszą była Małgorzata, której imię mocno wpisało się w dzieje średniowiecznej Europy. Ze wszystkich Samborowych dzieci była najsławniejsza. Nim jednak dokładnie podglądniemy jej życie, wyjaśnić trzeba, iż
historycy wyeliminowali już jej niby drugie imię – Zwinisława. Poprzednio
il. 163
Najstarsza córka Sambora II,
Małgorzata, na medalionie
Wawrzyńca Sampa, przedstawiona
jeszcze pod dwoma imionami
278
KSIĄŻĘ PAN I JEGO RODZINA
historiografia energiczną dziewczynę z Lubiszewa rodem, kojarzyła pod podwójnymi imionami – Małgorzata Zwinisława: pierwsze dane na chrzcie,
drugie stosowane w domu dla upamiętnienia imienia babci Grzymisławowej.
Niektórzy twierdzili inaczej – na chrzcie dano jej Zwinisława, zaś Małgorzata
przyjęła po przeniesieniu się do Danii. Ta hipoteza też miała wiele dziur i nie
wiedziano jak je załatać. Teraz, gdy praktycznie wątpliwości zostały usunięte,
wiemy że Małgorzata to jedna córka, a Zwinisława to inna córka tych samych
rodziców, ale później urodzona.
Najstarszą z córek była więc Małgorzata, urodzona w roku 1231 lub 1232.
Mówią, że po śmierci Subisława całe ojcowskie uczucie Sambor przelał na
Małgorzatę. Wychowywał ją na rycerza: jeździł z nią konno, uczył polowania,
władania bronią, zręcznościowych sztuczek. A że była Małgosia dziewczyną
ładną, na Lubiszewie budziła powszechną sensację.
Za mąż wydana została za Krzysztofa I, duńskiego królewicza. Małżonek lubiszewianki był najmłodszym synem Berengueli, córki króla Portugalii
i duńskiego króla Waldemara II Zwycięzcy, który przez pewien czas wcześniej narzucił swoją wolę Mściwojowi I, dziadkowi Małgorzaty. W ten to sposób pomorscy włodarze zabezpieczyli się przed zawsze groźną duńską potęgą
i jakbyśmy na ten związek Samborówny nie chcieli patrzeć, to małżeństwo jej
zaliczyć należy do układu politycznego. Ponadto był to już okres zaognionych
waśni między Mściwojowicami. Sambor stanął w koalicji krzyżackiej przeciwko bratu. W razie jej zwycięstwa, tron duński też chciał zapewne utrzymać
poprawne stosunki z Zakonem.
Ślub odbył się podobno w 1248 roku. Panna młoda z Pomorza miała już
17 lat, duński królewicz 30 lat. W następnym roku urodził się pierwszy syn,
Eryk V, późniejszy król Danii. W tym miejscu pojawiła się pierwsza sprzeczność, ponieważ niektórzy twierdzą, że był to jedyny syn, ale pewne źródła podają, że w małżeństwie z Krzysztofem Małgorzata urodziła pięcioro dzieci – oprócz
Eryka jeszcze Waldemara i Nielsa oraz dwie córki: Mechtyldę i Małgorzatę.
Z oczywistych powodów najwięcej rozpisano się w historii o Eryku. O pozostałych synach brak wiadomości. Natomiast córki ulokowały się raczej w dworach
średniej klasy. Mechtylda poślubiła margrabiego Albrechta III z brandenburskiej Marchii (1269), a najmłodsza wnuczka Sambora II, Małgorzatka wyszła za
Jana II, hrabiego Holsztynu, by po jego śmierci wstąpić do klasztoru.
Małgorzata Samborówna, wchodząc po ślubie na duński dwór, zetknęła się
z nowym obrazem życia, pełnym intryg, zawiści i walki o wpływy. Sytuacja
w Danii była dość zagmatwana. Gdy Małgorzata została żoną królewicza
Krzysztofa I, jej teść – król od siedmiu lat już nie żył. Krajem rządził najstarszy
syn Waldemara, Eryk IV. Ten jednak już w roku 1250 został w zagadkowych
okolicznościach zamordowany. Następny syn, Abel, po dwóch latach poległ
w bitwie z Fryzami. W tej sytuacji w roku 1252 królem został Krzysztof. Małgorzata zapewne nie przypuszczała, że tak wcześnie zostanie królową.
279
LUDZIE I ZDARZENIA
il. 164
Dzielnica biskupstwa w XIII-wiecznej Danii rządzonej przez Krzysztofa i Małgorzatę.
Według Karola Górskiego
Krzysztof zmierzał do wzmocnienia władzy królewskiej, a to ograniczało
bardzo rozległe dotąd przywileje hierarchów kościelnych. Na tym tle doszło
do otwartego konfliktu z arcybiskupem Jakubem Erlendsenem. Na zjeździe
w Lund, a miał on miejsce 10 sierpnia 1256 roku, spór załagodził Sambor II,
który podjął się mediacji. Nie był to jedyny przykład talentów dyplomatycznych tczewskiego księcia. Po krótkiej wojnie z Norwegią konflikt wybuchł
ponownie. Arcybiskup, mimo decyzji papieża, nie zrezygnował z niesłusznych przywilejów. Wówczas Krzysztof wtrącił go do więzienia, w wyniku
czego cały kraj objęty został interdyktem, czyli pozbawiony został uczestnictwa w praktykach religijnych. W tym samym czasie, w walce z Holsztynem,
król zmarł. Od 1259 roku Małgorzata, pełniąc regencję w imieniu 11-letniego syna, samodzielnie rządziła Danią. Arcybiskup wyszedł na wolność lecz
interdyktu nie cofnął, a jednocześnie odmówił koronacji małego Eryka. Na
Małgorzatę i syna rzucona została ekskomunika, co pociągało za sobą między
280
KSIĄŻĘ PAN I JEGO RODZINA
innymi odmowę tytułu królewskiego. Wówczas córka Sambora ruszyła do
ostatecznego ataku. W wojnie z Holsztynem, który opowiedział się po stronie
kościelnej opozycji i zawsze miał wobec Danii jakieś żądania, początkowo
poniosła klęskę i dostała się do niewoli, ale wezwany na pomoc książę brunszwicki, Albrecht, zmusił Holsztyn do zawarcia pokoju. Złośliwi twierdzili,
że z wdzięczności owdowiała Małgorzata związała się z księciem i o tym
romansie 32-letniej królowej mówiono głośno.
Konflikt trwał. Na stolicy apostolskiej zmieniło się dwóch papieży, którzy
w różnym stopniu zaangażowani byli w duński spór, a straty moralne całego
kraju w wyniku interdyktu rosły. Dopiero papież Grzegorz X wezwał strony
do kompromisu.
Małgorzatę pamięta także Estonia, która w przeszłości podbita przez teścia
należała do królestwa duńskiego. Samborowa córka dbała o rozwój Rewla
(dziś Tallina), posiadającego status miasta od 1246 roku. Lokowane zostało
na prawie lubeckim, podobnie jak później Tczew. W rękopisie najstarszego
zachowanego wilkierza miejskiego Rewla z roku 1282 przetrwała miniatura,
przedstawiająca lubiszewską Małgosię.
Dorosły Eryk przeszedł do historii pod złośliwym przezwiskiem Klipping,
a to z powodu marnej monety, klipy, bitej w jego mennicy. Trzeba przyznać,
że był złym monarchą. Praktycznie dalej rządziła Małgorzata i to silną ręką.
il. 165
Królowa Małgorzata Samborówna (z lewej) i jej syn, Eryk Klipping,
na miniaturze wilkierza miejskiego Rewla z 1282 roku
281
LUDZIE I ZDARZENIA
Jej autokratyczne decyzje oraz sprowadzanie coraz to nowych dworzan z Meklemburgii nasiliło opozycję duńskiego rycerstwa. W końcu doszło do przewrotu i Eryk Klipping musiał uchwalić wiele ustępstw. Zniechęcona Małgorzata w 1282 roku opuściła Danię i resztę życia spędziła na dobrowolnym
uchodźstwie w Meklemburgii, kraju swojej matki, bowiem Sambor II od pięciu lat już nie żył. Przebywała w klasztorze św. Krzyża w Rostoku i tam po
roku zmarła (1283). Jednak pochowana została w kościele klasztoru cystersów
w Doberanie, skąd przed ćwierćwieczem jej ojciec sprowadził tych zakonników do kociewskich Pogódek, dając początek pelplińskiemu konwentowi.
Warto wiedzieć o tym wszystkim choćby dlatego, żeby zrozumieć jak nieprzeciętną postacią była Małgorzata z Lubiszewa. W kronikach odnotowano,
że była władczynią mądrą, umiała pisać i czytać, co dziś wydawać może się
zabawne, lecz w średniowieczu nie każdy władca to potrafił.
W ludowej tradycji utrwaliła się jako młoda kobieta o męskich cechach
charakteru – była mężna i odważna. W licznych podaniach pomorskich,
holsztyńskich i duńskich występuje pod niezwykłymi przydomkami: Dzika
Małgosia, Małgorzata Co-koń-wyskoczy, Szybka Łowczyni, Czarna Greta.
Czarna dlatego, że miała takie włosy, chodziła w czarnym płaszczu rycerskim
i dosiadała czarnego konia. Tematem tych wszystkich podań jest jej waleczność, zręczność, fizyczna sprawność, zamiłowanie do jazdy konnej i polowań.
Jeździła szybko i pewnie. Bronią władała lepiej od niejednego rycerza. Pokonywała ich w turniejach. Stąd wniosek, iż nauka rycerskiego rzemiosła na lubiszewskim dziedzińcu pod okiem ojca Sambora nie poszła w las. Po dodaniu
do tych umiejętności zalet umysłu i talentów dyplomatycznych – też u ojca
podpatrzonych – powstała sylwetka o wybitnej osobowości.
Jest jednak jedno podanie, którego temat nigdzie się nie powtarza – o gryfie, który uratował z opresji małą Małgosię. W największym skrócie było to
tak: Podczas spaceru Sambora ze swoją córeczką, gdzieś w okolicach lubiszewskiej siedziby księcia, Małgosia została porwana przez jakiegoś skrzydlatego potwora. Wówczas z zarośli wzbił się gryf i stoczywszy w powietrzu
z potworem walkę, uratował książęcą córę. Sambor chciał gryfa w jakiś sposób wynagrodzić, ale ten dopiero po wielu latach zgłosił się po zapłatę za ten
szlachetny czyn. Kazał założyć miasto w miejscu, gdzie gryf ukończy lot.
Sambor podążał konno za gryfem. Okazało się, że tym miejscem była skarpa
nad Wisłą. Tu powstał Tczew.
Tak chce podanie, a wiadomo, że Tczew powstał z zupełnie innych powodów. Ale drugiego takiego podania nie ma w całej literaturze.
Co stało się z synem Małgorzaty? Jak na króla skończył źle. Trzy lata po
śmierci matki został zamordowany. W Jutlandii, w jakiejś stodole we wsi Finderup znaleziono jego ciało, 56 razy przekłute włócznią. Mówiono, że poszło
o kobietę, zwykłą wieśniaczkę, a morderca nie wiedział, że to król. W gruncie
rzeczy zamordowali Eryka jego przeciwnicy, po prostu pozbyli się go, by nie
282
KSIĄŻĘ PAN I JEGO RODZINA
dopuścić do rządów możnowładców. A tego najbardziej bała się Małgorzata.
Po jej odejściu królowi zabrakło doradcy.
Trudno ustalić kolejność przyjścia na świat dwóch następnych córek: historycy przyjmują znaczną rozpiętość lat urodzeń (od – do). W zasięgu lat
1231-1245 urodzić się mogły obie. W próbach konkretyzowania między poszczególnymi autorami występują poważne rozbieżności. Zgodzić się trzeba
na pewien kompromis, żeby wprowadzić chociaż umowny porządek.
Korzystając z analiz genealogicznych Edwarda Rymara, najwygodniej będzie przyjąć propozycję Karola Górskiego, którego datacja sugeruje, że drugą
córką była Zwinisława, dotychczas utożsamiana z Małgorzatą. Najprawdopodobniej urodziła się przed 1235 rokiem, a więc jakieś 3-4 lata po Małgorzacie.
Byłaby to druga lubiszewianka.
Nim zajmiemy się małżeństwem i rodziną Zwinisławy, wcześniej należy
się zająć wątkiem jej utożsamienia z Małgorzatą. Nieporozumienie wkradło się
w związku z przywilejem ojca, Sambora II, który 10 lipca 1258 roku dokonał
fundacji Pogódek na rzecz cystersów sprowadzonych z Doberanu. Świadkami
tej czynności prawnej była cała rodzina księcia. W formule wstępnej określił
Sambor, że stało się to w czasach papieża Aleksandra, króla rzymskiego Rudolfa i gdy królem Danii był Krzysztof. Wymienienie zaś w gronie świadków
tego aktu – spośród córek – na pierwszym miejscu Zwinisławy sugerowało,
że była przy tym obecna królowa Danii. Jednak brak przy jej imieniu tytułu
królewskiego, czego usatysfakcjonowany Sambor na pewno by nie pominął.
Poza tym w Danii trwała wówczas wojna domowa – o czym była już mowa
przy życiorysie Małgorzaty – i żona Krzysztofa w tej sytuacji zapewne by się
nie wybrała na Pomorze. Stąd wyłania się klarowny wniosek, że Zwinisława
nie była Małgorzatą, a kolejną, drugą córką czy siostrą królowej Danii.
Ponieważ od dawnych już czasów ślub i wesele miało miejsce zawsze
w domu pani młodej, z całą pewnością około 1257 roku hucznie bawiono
się w niedawno zbudowanym tczewskim zamku. Mężem drugiej Samborówny został Dobiesław IV z Łętowic, kasztelan zawichojski (1256) i żarnowiecki (1258). Małżeństwo to uznane być może za mezalians. Zwinisława była
bratową króla i należałaby się jej korzystniejsza „partia”. Gdyby nawet tak
uważano, to papa Sambor wykazał właściwe zrozumienie, skoro niegdyś sam
chciał popełnić mariaż z źle urodzoną Pomezanką.
Okazuje się, że był to całkiem korzystny związek, bowiem Dobiesław pochodził z liczącego się rodu Odrowążów, a jego ojciec, Sąd III, sprawował
w Małopolsce ważne urzędy. W latach 1233-1255 był kasztelanem wojnickim, wiślickim, krakowskim, a nawet wojewodą sandomierskim.
Zwinisława urodziła dwóch synów: chyba w 1261 roku Piotra i o rok młodszego Andrzeja. Po śmierci Sambora II (1278) małżonkowie w spadku po nim
otrzymali dwie wsie – Łąg i Otorowo – leżące w kasztelanii wyszogrodzkiej.
Było to w 1280 roku, po którym o Zwinisławie brak wiadomości.
283
LUDZIE I ZDARZENIA
Trzecią z kolei córką Sambora II i Mechtyldy była nieznana dotychczas
Alenta. Ostatnie badania dowiodły, że ta Samborówna mogła się ukrywać pod
innym imieniem. Wszystko co tutaj zostanie o niej napisane należy przyjąć
bardzo ostrożnie, choć z dużym prawdopodobieństwem.
Alenta urodziła się ponoć do 1245 roku i wówczas byłaby najwyżej o około dwanaście lat młodsza od Małgorzaty, postaci nie tylko opiewanej w legendach, ale także mocno udokumentowanej. Alenta w tym akurat względzie
jest przeciwieństwem starszej siostry. Jej obecność wśród żyjących jest historycznie domniemana. Ale jeśli domniemania te podnoszą historycy, to należy
z całym szacunkiem je kontynuować i rozwijać.
Urodziła się owa Alenta chyba poza Pomorzem, gdy Sambor z żoną przebywał na wygnaniu. Wiele kłopotu sprawia już samo imię, poza Samborówną
w ogóle nie występujące. Przypuszcza się, że jest zniekształconą – albo jak niektórzy określają: zepsutą – formą Jolanty. Przypuszcza się również, że mogło
to imię być przyjęte przez Samborówę z chwilą jej wstąpienia do klasztoru.
Wedle „Kroniki polskiej”, zapisanej około 1285 roku na Śląsku, życiorys
trzeciej córki Sambora II mógł wyglądać następująco:
Bolesław Rogatka, zwany Łysym, książę wrocławski i legnicki, po śmierci w grudniu 1259 roku swojej pierwszej żony Jadwigi z księstwa Anhalt,
po roku poślubił Alentę, córkę Sambora. Śląski książę znany był ze swego
rozrywkowego trybu życia, więc nikt specjalnie się nie zdziwił, gdy odtrącił
drugą żonę i rozpoczął regularny konkubinat z kochanką, a była nią prawdopodobnie Zofia Doren. Poniżona Samborówna odeszła od męża i ponoć
pieszo – jak podaje owa „Kronika polska” – powróciła do rodzinnego domu
na Pomorzu. W owym czasie dom ten mieścił się już w Tczewie.
Idąc tropem innej wersji mogło być tak, że Alenta nie wróciła na Pomorze, lecz
nie chcąc się dzielić z mężem między nałożnicą, znalazła schronienie w klasztorze
Świętego Krzyża we Wrocławiu. Tutaj zmarła najpóźniej na początku 1309 roku,
ponieważ już 5 lutego wnukowie Jadwigi i Bolesława Rogatki nadali temu klasztorowi dwór i dom, należące uprzednio do „najukochańszej pramacochy Alenty”.
Ta córa Sambora też wykazała dużo odwagi, chociaż z zupełnie innego
powodu. W średniowieczu żony, nawet możnych notabli, nie miały wiele do
powiedzenia, także w sprawach obrony własnej czci. Nie pogodzone z losem
mogły potajemnie wrócić do rodzinnych pieleszy albo ukryć się w klasztorze. Alenta nie zaakceptowała niewierności męża. Porzuciła Rogatkę, by nie
oglądać jawnego cudzołóstwa uprawianego na co dzień z kochanką. Ta zaś,
poprzednio będąc już mężatką, po śmierci Bolesława Łysego w 1278 roku,
wybyła ze Śląska i powtórnie wyszła za mąż.
Z ustaleniem kolejności urodzin następnych trzech córek księcia lubiszewsko-tczewskiego nie będzie większych trudności. Wszystkie dużo młodsze od
trzech pierwszych sióstr, przyszły na świat w okresie ustabilizowanego już
życia Sambora. Wcześniej książę wędrował po krewnych i zaprzyjaźnionych
284
KSIĄŻĘ PAN I JEGO RODZINA
dworach zachodnich, unikając nieprzychylnego mu Świętopełka. Gdy na stałe
zakorzenił swoją siedzibę w Tczewie, mógł sobie tu pozwolić na powiększenie rodziny, zapewne czekając ciągle na męskiego potomka. Trzy najmłodsze
córki Mechtylda urodziła mając przecież ponad 40 lat.
Eufemia przyszła na świat przed 1255 rokiem. Dalsze jej losy nie są jednak przejrzyste, choć nie tak skomplikowane jak żywot Alenty. Przypuszcza
się, że w tym czasie, gdy Sambor II z małżonką przebywał na przymusowej
„emigracji” – i to prawdopodobnie w Meklemburgii – Eufemią zaopiekowała
się dużo starsza siostra, Małgorzata. Goszcząc u niej w Danii została dość
wcześnie zaręczona z Adolfem V zwanym Pomorskim, od 1263 roku hrabią
Holsztynu w Kilonii, a od 1273 roku w Segebergu. Adolf urodził się około
1252 roku i mógł być równolatkiem swojej narzeczonej. Był starszym synem
Jana I z Holsztynu i Elżbiety, księżniczki saskiej. Po śmierci ojca w 1263
roku opiekę nad nim sprawował stryj, Gerhard I. Ślub Adolfa z Eufemią odbył
się prawdopodobnie w 1276 roku. Od Adolfa o rok młodszy brat, Jan II, był
zięciem Małgorzaty, o czym dowiedzieliśmy się już wcześniej. Duża różnica
wieku między siostrami (około 20 lat) spowodowała, że obaj Holsztyńczycy
weszli do rodziny Sambora II na różnych poziomach pokrewieństwa, wiążąc
się z córką i wnuczką. Kolejność była następująca: najpierw duńska Małgorzata wydała za mąż swoją siostrę Eufemię, a potem swoją córkę, też Małgorzatę, wydała za szwagra siostry.
Eufemia z Adolfem V miała tylko jedną córkę Elżbietę, która wyszła za
Burcharda z Lindow. Adolf zmarł w 1308 roku. Trzy lata przed śmiercią
(1305) dokonał nadania dla zakonu cystersów w Segebergu, a był to akt intencyjny za dusze rodziców. Na tym dokumencie figuruje Eufemia, co zaświadcza jej małżeństwo z Adolfem.
Żyła Eufemia jeszcze dziewięć lat. Po śmierci męża przeniosła się do swojej jedynej córki. Pochowana została w Neu-Ruppin.
Salomea, również tczewianka, urodziła się w 1256 roku, a może rok później. Znowu występuje brak konkretnej datacji. Rozbieżność historyków
jest dość znaczna, podobnie jak u wszystkich poprzednich dzieci Sambora.
Chcąc zachować pewną logiczność, należy się zgodzić po raz któryś z rzędu
z uprawdopodobnieniem Edwarda Rymara, który określa narodziny Salomei
na lata 1256-1257.
Mężem Salomei został Siemomysł, książę kujawski na Inowrocławiu, syn
Kazimierza I kujawsko-łęczyckiego (zm. 14 XII 1267). Małżeństwo zawarto
w 1275 roku, chociaż część historyków, głównie pruskich, twierdzi że do zaślubin doszło już w 1268 roku, podczas pobytu Sambora w Inowrocławiu. Wizyta księcia z Tczewa na Kujawach wcale nie musiała wiązać się z weselem,
tym bardziej, że młodziutka Salomea miała dopiero 12 lat. Mógł wówczas
papa Sambor uzgodnić pewne szczegóły z dorosłym już Siemomysłem, który
od swej narzeczonej był starszy co najmniej o 12 lat.
285
LUDZIE I ZDARZENIA
Doczekała się Salomea z Siemomysłem sześcioro dzieci – trzech córek
i tyluż synów – urodzonych regularnie w odstępach roku. Najstarsza Eufemia, urodzona w 1275 roku, zmarła już po trzech latach. Fenenna pojawiła
się na świecie w 1276 roku, ale przyszła królowa węgierska zmarła w wieku
19 lat. Za mąż wydana została we wczesnym wieku (1290), miała zaledwie
14 lat. Małżeństwo zostało skojarzone przez Władysława Łokietka, szwagra
Salomei. Wybór padł na Andrzeja III, króla Węgier, ostatniego z dynastii Arpadów. Po roku urodziła się ostatnia córka Salomei – Konstancja – przyszła
przełożona klasztoru w Trzebnicy (zm. 1331).
Potem rodzili się synowie: jeszcze w 1277 roku Leszek, w 1278 Przemysław i w 1279 Kazimierz III. Po śmierci męża w 1287 roku, Salomea
w zastępstwie synów sprawowała wraz z Łokietkiem regencję na Kujawach.
Dopiero po jej śmierci (3 X 1314) dzielnica została podzielona między braci.
Ciało Salomei złożone zostało w klasztorze franciszkanów w Inowrocławiu,
ufundowanym przez jej teścia, Kazimierza I.
Ostatnim już potomkiem Sambora II jest Gertruda. Najmłodsza córka urodziła się prawdopodobnie w 1258 roku. Pozostała niezamężna, a najbliższe kontakty rodzinne utrzymywała z Salomeą. W jej mało barwnym życiorysie brak
sensacji czy atrakcyjnych zdarzeń historycznych. Los oszczędził jej konfliktów.
Wspólnie z Salomeą uczestniczyła w podziale ojcowizny. Sambor II, nie doczekawszy się męskiego potomka, zapisał Salomei całą dzielnicę lubiszewskotczewską, ale po śmierci Świętopełka władający wówczas całym Pomorzem jego
syn, Mściwój II, nie respektował żadnych postanowień Sambora. Dla „otarcia
łez” dał Salomei tylko dobra żuławskie. Gertruda zaś otrzymała tzw. Pirsnę, to
znaczy ziemię kościerską, ale też nie całą, a tylko Kościerzynę z 22 okolicznymi
wsiami. Wszechwładnym panem księstwa był wówczas właśnie Mściwoj II.
Po jawnej inwazji Krzyżaków na Pomorze, w 1309 roku obie siostry sprzedały im swoje ziemie. Stało się to zapewne pod silną presją Zakonu, który
zabiegając o prawa do Pomorza robił wszystko, by ziemie te połączyć pod
własnymi rządami.
Gertruda Samborówna, pani Pirsny, zmarła podobno w roku 1313.
Jakikolwiek by mieć stosunek do Sambora II, przyznać trzeba, że sam
książę jak i jego dzieci czy krewni i powinowaci zstępni utrzymywali rozległe powiązania rodzinne z wieloma dworami i tronami ówczesnej Europy.
Samborowiców bliższa czy dalsza obecność odnotowana została na Pomorzu
Zachodnim, Meklemburgii, Danii, Portugalii, Holsztynie, na Węgrzech. Spokrewnieni byli z piastowskimi stolicami księstw Kujaw, Śląska, Wielkopolski, Małopolski, Mazowsza.
Jeszcze nie pora na ostateczną ocenę działań Sambora II. Jak już wiadomo,
jego zasługi dla rozwoju samego Tczewa są niezaprzeczalne. Założył to miasto,
dając jego obywatelom rzadko wówczas spotykane przywileje. Był zwolennikiem
szerokiej wymiany handlowej, silnej waluty i równie silnego stanu kupieckiego.
286
KSIĄŻĘ PAN I JEGO RODZINA
Dzięki Samborowi II powstał w Pogódkach, a potem w Pelplinie klasztor
cystersów. Przy tej okazji nie obeszło się jednak bez głośnego skandalu. Wcześniej ziemie nadane konwentowi w Pogódkach należały do klasztoru oliwskiego,
przekazane Wartysławowym testamentem. Sambor wprawdzie początkowo potwierdził te nadania, nie traktując tego jednak dożywotnio. Klasztor oliwski był
tak bogaty, że mógł sobie darować tę awanturę. Chodziło przecież o sprowadzenie tych samych braci cystersów. Fundacja w Pogódkach została zrealizowana lecz cystersi w Oliwie rozpoczęli proces w kurii papieskiej. Watykan kazał wszystko zwrócić klasztorowi oliwskiemu, ale Sambor II nie zmienił swego
stanowiska. Na księcia rzucono klątwę, a kiedy ta nie skutkowała, wówczas
Wolimir, biskup włocławski całą dzielnicę tczewską objął interdyktem. Dlatego Sambor musiał uchodzić ze swego księstwa, ekskomunikowany, przeklęty
i pozbawiony czci. To było w 1266 roku i nikt wówczas Samborowi nie pomógł.
Owszem, pomogły córki – Małgorzata z Danii, mająca wprawę w procesowaniu się z papieskimi hierarchami, a później Salomea. Zniewag tych nie przeżyła
Mechtylda; małżonka księcia zmarła mniej więcej w tym samym czasie.
Dzięki pogódkowskiej fundacji utrwalona została scena, w jakiś przybliżony choćby sposób ukazująca fizyczne oblicze Sambora II. Na południowej
ścianie transeptu katedry w Pelplinie, nad wejściem do zakrystii, znajduje się
il. 166
Obraz Andrzeja Stecha „Fundacja klasztoru w Pogódkach w 1258 roku”,
w południowym skrzydle poprzecznej nawy katedry w Pelplinie
Fot. W. Krysiński i T. Prażmowski z albumu J. St. Pasierba „Pelplin i jego zabytki”, 1995
287
LUDZIE I ZDARZENIA
jeden z najlepszych obrazów Andrzeja Stecha, powstały w 1675 roku, przedstawiający moment wręczenia przez Sambora II aktu nadania w 1258 roku dóbr
pogódkowskich opatowi Konradowi. Scena została umiejscowiona w nowo
wzniesionym kościele w Pogódkach, podczas pierwszej mszy pontyfikalnej.
Książę Sambor II został przedstawiony w płaszczu gronostajowym, a jego
małżonka Mechtylda, cztery córeczki i towarzyszący dworzanie zostali przez
malarza ubrani również według mody obowiązującej w czasie powstania
obrazu (druga poł. XVII w.). Dziełem sztuki są także ramy wykonane przez
Andrzeja Schlütera z Gdańska.
W innych przedstawieniach przylgnęły do tczewskiego Sambora elementy waleczności. Na medalu z 1860 roku, wybitym na pruskie uroczystości
600-lecia miasta Tczewa, książę w pełnej zbroi dzierży proporzec i tarczę.
Nawet na współczesnym medalionie Wawrzyńca Sampa artysta przedstawił
Sambora z mieczem. Nie ma już tych wojennych atrybutów na medalu „Pro
Domo Trsoviensi”. Tutaj artystka Regina Jeszke-Golicka zaprojektowała wizerunek księcia spokojnego, choć stanowczego, z twarzą skupioną a nie zaciętą.
Opinia o Samborze budowana była przeważnie nie według jego rzeczywistych dokonań, a sympatii poszczególnych historyków i to przede wszystkim
na podstawie relacji Sambora z jego bratem, Świętopełkiem i synem tegoż,
Mściwojem II, uchodzących – i to słusznie – za twórców zjednoczenia Pomorza Gdańskiego. Sama idea zjednoczenia jakby przysłania i usprawiedliwia
inne czyny tychże gdańskich książąt. Nie jest tajemnicą, że ich postępowanie
często było ani rycerskie, ani szlachetne. Niektóre konflikty były wywołane
złamaniem przez Samborowych krewniaków wcześniej przyjętych układów.
Wówczas tczewski książę uciekał się do pomocy Zakonu. Ostatecznie czynił
tak nie tylko Sambor. Ufał Krzyżakom, a to było jego słabością, niestety,
brzemienną w skutkach. Sympatia do Krzyżaków pozbawiła Sambora poparcia własnego rycerstwa pomorskiego.
Objęty ekskomuniką schronił się Sambor w Toruniu u Krzyżaków. Przyjęli go, ponieważ wiele mu zawdzięczali, a jeszcze więcej go wykorzystali. Nie
czuł się jednak bezpiecznym pod opieką Zakonu. Do dzisiaj nie wiadomo, co
było powodem, że książę zapisał Krzyżakom ziemię gniewską. Ta darowizna została podobno wymuszona. Kroiła się chyba większa tragedia, skoro
potajemnie powiadomiona w Inowrocławiu córka Salomea wysłała – równie potajemnie – po ojca konie. Pod osłoną nocy, zmyliwszy straże Sambor
przeprawił się przez Wisłę i cwałem pognał na Kujawy. Po prostu uciekł od
Krzyżaków i ukrył się u córki. Zmarł u niej 30 grudnia 1278 roku.
Za wcześnie oceniać „występki” Sambora. Był władcą nader ambitnym,
zabiegającym o samodzielność swojego księstwa, która z taką pasją była
przez Świętopełka krępowana.
Dla mieszkańców Tczewa pozostanie Sambor II postacią numer 1. Założył
to miasto i uruchomił w nim najstarszy dziś w Polsce samorząd gminny. Au288
KSIĄŻĘ PAN I JEGO RODZINA
il. 167
„Wojowniczy” Sambor II na medalu 600-lecia Tczewa z 1860 roku (z lewej)
i na medalionie Wawrzyńca Sampa
tokratyczny władca nigdy by tego nie zrobił. Podzielić się w średniowieczu
władzą i odstąpić ją zbiorowej radzie mógł tylko człowiek o wręcz wrodzonym na owe czasy poczuciu demokracji – wierzący, że zespołowe rządzenie
jest wartością zapewniającą rozwój miejskiej społeczności. Ciągle konkurujący Gdańsk prawa miejskie posiadał od 1236 roku – też według przywilejów
lubeckich – ale o radzie w okresie książęcym brak wiadomości. Nie zdecydował się na nią ani Świętopełk, ani jego syn, Mściwoj II. Prawdopodobnie nie
chcieli sobie komplikować życia jakimś obywatelskim przedstawicielstwem.
Miał jednak Sambor mało szczęścia i zbyt ufny stosunek do wrogów. Opuszczony, oszukany, zniesławiony stanął pod koniec życia twarzą w twarz z niepowodzeniami swoich starań. Ale nawet do dzisiaj imponuje konsekwencją.
Początkowo przyjazny stosunek Sambora II do Zakonu nie przysporzył mu
sympatii u polskich interpretatorów dziejów średniowiecza, w tym głównie
ze starej szkoły historycznej, oceniającej na zasadzie „czarne lub białe”, bez
uwzględnienia szarości. Natomiast historiografia niemiecka fakt ten mocno
naginała w swoją stronę, czyniąc z Sambora krzewiciela niemieckiego ducha na Pomorzu. Skręca człowieka, gdy we współczesnych opracowaniach
niemieckich przeczytać można, że Sambor był przyjacielem Niemców albo
protektorem niemieckości. Takie stwierdzenia figurują w tytułach poszczególnych rozdziałów. Użyto przy tym argumentu niebagatelnego: książę sprowadził niemieckich cystersów do Pogódek! Tak naprawdę zakon był francuski,
zakonnicy sprowadzeni do Pogódek pochodzili z Doberanu w Meklemburgii,
a ta kraina wówczas jeszcze nie należała do Rzeszy Niemieckiej lub – jak
kto woli – do Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. To tak tylko na
marginesie, ale ten, kto bzdur takich się naczyta, ma później kłopoty z odnaj289
LUDZIE I ZDARZENIA
il. 168
Sambor II na medalu „Pro Domo Trsoviensi” wykonanym według szkiców
art. plast. Reginy Jeszke-Golickiej
dywaniem własnej tożsamości. Nie należy się dziwić, że byli w Tczewie przeciwnicy umieszczenia imienia Sambora na medalu miasta. Medal ma piękną
nazwę „Pro Domo Trsoviensi” (Dla Tczewskiego Domu). Na jego odwrocie
figuruje portretowa sylwetka tczewskiego księcia. Zacny patron dla współczesnych zasług! Oby każdy z kawalerów tego medalu zrobił dla Tczewa tyle,
ile dokonał Sambor II.
Powiedział ktoś kiedyś: że dopóki współcześni nie nauczą się czytać z historii mądrości dla siebie ważnych, dopóty traktować ją będą jak religię pełną
dogmatów ustanowionych przez obcych.
290
Więzień inkwizycji
G
dy na początku lat siedemdziesiątych ówczesna dyrekcja Miejskiej
Biblioteki Publicznej w Tczewie przygotowywała się do jubileuszu
trzydziestolecia swojej czytelniczej służby, rozpoczęto poszukiwania kandydata na patrona. Wiedziano, że winien to być ktoś, kto w fizyczny
sposób związany był z Tczewem, a jednocześnie pozostawił po sobie bardzo
konkretny ślad w umysłowości swoich współczesnych jak i w dziejach nauki.
W końcu miał to być patron instytucji służącej rozwojowi intelektu, a taką
przecież jest biblioteka, wykraczająca daleko poza formę placówki usługowej, obdarzającej banalną sieczką z gatunku dzisiejszych „Harlekinów”.
Wybór wówczas padł na Aleksandra Skulteta, wybitnego przedstawiciela
polskiego Odrodzenia, który urodził się w Tczewie. Coś o nim wiedziano, ale
żeby wiedzieć wszystko, rozpisano się do wszystkich polskich czołowych bibliotek – od Narodowej i Jagiellońskiej po regionalne – z prośbą o przekazanie
ewentualnej ikonografii i uzupełnienie szczegółów biograficznych wielkiego
tczewianina. Biblioteka w Tczewie otrzymała cenne wykazy bibliograficzne
o zawartości najczęściej powtarzającej się, odbitki notek biograficznych, co
w sumie pozwoliło na wypełnienie sylwetki Aleksandra Skulteta. Odpowiedzi
były w miarę wyczerpujące i życzliwe, ale jedna, z Torunia, zawierała uwagę
o tym, że postać Aleksandra Skulteta nie jest właściwie wybrana na patrona
tczewskiej biblioteki. Nie napisano jednak dlaczego.
Według obowiązującej w tamtych latach procedury imię patrona nadawał
minister kultury, drogą służbową na wniosek lokalnych władz, ale koniecznie po akceptacji wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego. Bez pozytywnej
opinii urzędnika z województwa oficjalny papier tracił znaczenie, natomiast
przesłany bezpośrednio do Warszawy, wracał do nadawcy bądź służbowo
313
LUDZIE I ZDARZENIA
trafiał do Urzędu Wojewódzkiego według kompetencji. Odpowiedź z województwa nigdy nie nadeszła. Właściwy urzędnik, indagowany telefonicznie,
odpowiedział krótko i stanowczo, iż taki człowiek, jak Aleksander Skultet, nie
może być patronem żadnej instytucji.
Wyjaśnić to sobie można we własnym zakresie. Aleksander Skultet był
osobą duchowną, wprawdzie pozostającą w trwałym konflikcie z hierarchami,
co ostatecznie spowodowało, że opuścił wspólnotę katolicką przechodząc do
kościoła ewangelickiego, ale zawsze to ksiądz! Nie sądzę, by wojewódzki
urzędnik przejął się wtenczas tym, że był to „zły” ksiądz. Natomiast dzisiaj
taki kandydat na patrona też nie miałby łatwej rekomendacji, gdyby opinię
wydać miała władza kościelna. Był to przecież ksiądz heretyk!
Żeby uniknąć nieporozumień przypomnieć warto, że Miejska Biblioteka
Publiczna w Tczewie była i jest instytucją kultury świecką, a z walorów patrona wybrano te, które stanowią ogólnoludzkie wartości oraz udowodniony
wkład do nauki światowej.
Wówczas, w 1975 roku, problem sam się rozwiązał, bowiem biblioteki
miejskie straciły samodzielność, z mocy zarządzenia wojewody wchodząc
w układ eksperymentalnego systemu oddziałów Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Gdańsku i nikt się nie martwił jakimś patronem dla Tczewa. Ponieważ eksperyment miał krótkie nóżki, a więc i krótki żywot, na długi jednak
czas niszcząc dawne tradycje i struktury biblioteczne, po kilku latach biblioteki
terenowe odzyskały swoją autonomię. Przy okazji ponownego powołania Miejskiej Biblioteki Publicznej, w styczniu 1979 roku ówczesny prezydent Tczewa,
mgr Czesław Glinkowski, zarządzeniem nr 3 zatwierdził tej instytucji własny
statut i nadał imię Aleksandra Skulteta, nie oglądając się na żadne procedury.
Ta odważna decyzja spowodowała, że odtąd wybitny tczewianin, światły renesansowy umysł z powodzeniem patronuje tczewskiej książnicy. W ten sposób
ocalono tę postać przed całkowitym zapomnieniem. Nazwisko Skulteta trafiło
do pieczątek, ekslibrisów i na szyldy biblioteki i jej filii, poszerzając świadomość mieszkańców o kolejnego współziomka, którego wstydzić się nie trzeba.
Nim nadejdzie kolej na życie i twórczość doktora Aleksandra, warto jeszcze wyjaśnić pisownię jego nazwiska. Byli tacy, którzy uparcie twierdzili, że
nazwisko brzmi i pisze się Scultetis, Scultetus lub Scultetius. Tak, to prawda,
pod tymi hasłami można w starych encyklopediach znaleźć biogramy o naukowcu z Tczewa. Przyjęto jednak, zgodnie z powszechnie stosowaną zasadą, spolszczoną wersję nazwiska, jak uczyniono to już dawniej wobec innych
przedstawicieli renesansu. Przecież o Koperniku nie mówimy Copernicus,
czy o Gizem – Gisevius albo o Dantyszku – Dantiscius. Jest to tylko spolszczenie brzmienia nazwiska, a nie jego semantyczny przekład. To przecież
już zupełnie inna sprawa, bowiem copernicus = miedziany, dantiscius = gdański, a scultetis = sołtys itp. Polskie brzmienie Skultet (Szkultet) podaje już
„Encyklopedia Powszechna” Orgelbranda (1875).
314
WIĘZIEŃ INKWIZYCJI
Jak należałoby zacząć? Aleksander Skultet urodził się w Tczewie w końcu
XV wieku. Tak podają wszystkie opracowania i biogramy słownikowo-encyklopedyczne. Dokładna data urodzin nie jest bowiem znana. Wszystkiemu
winien znowu pożar miasta w 1577 roku, który strawił dokumenty, co po
raz któryś z rzędu przypomina o nie powetowanych stratach w miejskich archiwaliach. Można przypuszczać, że przyszły kanonik i naukowiec urodził
się około 1485 roku, ponieważ w niektórych publikacjach powtarzana jest
obiegowa opinia, że był od Mikołaja Kopernika młodszy o kilkanaście lat
i rówieśnikiem Jana Dantyszka, a tenże poeta, dyplomata i biskup urodził się
w 1485 roku. Są to jednak tylko domniemania, chociaż bardzo prawdopodobne, ponieważ metryki urodzenia Skulteta lub zapisu w księdze metrykalnej
nikt dotąd nie widział.
Przyszedł na świat w rodzinie mieszczańskiej, pochodzącej ze Śląska, bardzo tam popularnej w XV wieku. Według „Starożytności historycznych polskich” t. 2 (Kraków 1840) Ambrożego Grabowskiego przypuszczać należy,
że Aleksander był synem Abrahama Skulteta: od takich to przesiedleńców
pochodził Aleksander Skultet, którego przodek przeniósł się ze Śląska na Pomorze, konkretnie do Tczewa.
Śląski ród Skultetów osiadł w Zgorzelcu i tam dwaj młodsi krewniacy
Aleksandra zrobili kariery naukowe. Zachariasz (1530-1569), syn Marcina,
po studiach w Wittenberdze, stał się znanym filologiem i specjalistą od zegarów słonecznych. Jego młodszy brat, Bartłomiej (1532-1614) był sławnym astronomem. Po studiach w Lipsku wykładał w Wittenberdze, potem wrócił do
Zgorzelca i podobnie jak brat uczył w miejscowym gimnazjum. Zasłynął również jako kartograf: opracował mapę górnych Łużyc i ziemi miśnieńskiej.
Aleksander, ów tczewski Skultet, ukończył w swoim mieście powszechną
szkołę parafialną, która mieściła się gdzieś „pod murem”. Dalsze nauki musiał
pobierać w jakimś pomorskim gimnazjum – może w Gdańsku, Toruniu czy
Chełmnie. Pewne tropy prowadzą aż do Wrocławia, ale niektórzy twierdzą,
że było to gimnazjum biskupie we Włocławku. Biorąc pod uwagę kontakty
rodzinne mógł to być z powodzeniem Wrocław, ponieważ tam, na Śląsku
przebywali jego stryjowie. Najprościej było ojcu oddać Aleksandra pod opiekę swoich braci, a wrocławskie gimnazjum cieszyło się wielkim uznaniem.
Pewnym jest natomiast to, że w 1503 roku Aleksander został immatrykulowany, a więc wpisany w poczet słuchaczy Akademii Krakowskiej, gdzie
studiował prawo i teologię. Tam też uzyskał święcenia kapłańskie. Następnie krótko przebywał na uniwersytetach niemieckich i włoskich. Studiował
w Bolonii, a w Rzymie zdobył tytuł doktora praw. Jako w pełni wykształcony
prawnik pozostał Aleksander w Rzymie, pełniąc przez dziesięć lat obowiązki
notariusza kurii papieskiej. W uzyskaniu tego stanowiska pomogli mu zapewne jego wpływowi stryjowie: dwaj kanonicy – Jan Skultet, członek kapituły
we Fromborku oraz Bernard, w latach 1513-1517 osobisty sekretarz papieża
315
LUDZIE I ZDARZENIA
Leona X (Jana de Medici z Florencji). Papież był hojnym opiekunem uczonych i artystów, mniej zajmował się Kościołem, bardziej dbał o swoje prywatne dobra materialne. Różne wpływy, w tym również podjęte przez krewniaków, niewątpliwie ułatwiły Aleksandrowi Skultetowi rozpoczęcie kariery.
Najpierw został członkiem kapituły w Dorpacie, gdzie przebywał w latach
1514-1515. Po powrocie do Rzymu papież nadał mu tę samą godność w kapitule warmińskiej we Fromborku. Po czterech latach zamieszkał tu na stałe.
Odtąd datuje się wierna współpraca naukowa Skulteta i serdeczna przyjaźń
z Mikołajem Kopernikiem, który w najtrudniejszych nawet chwilach miał
odwagę powiedzieć o Aleksandrze, że on jeden przewyższa we wszystkim naszych prałatów i kanoników razem wziętych.
Gdy wybuchła kolejna wojna z Zakonem, Aleksander Skultet razem z Kopernikiem przenieśli się w 1520 roku do Elbląga. W tymże samym roku obaj
weszli w skład królewskiej komisji monetarnej. W latach 1521-1524 Skultet
odbył podróż po Inflantach, w czasie której zrodził się zamysł sporządzenia
mapy tego obszaru. Wówczas też (1521) Aleksander otrzymał probostwo
w Pieniężnie i godność członka kapituły w Rewlu.
Na krótki czas Skultet przerwał pobyt w Inflantach, by 21 października 1522
roku wziąć udział, wspólnie z Kopernikiem, w Zjeździe Stanów Pruskich, który
obradował w Tczewie. Głównym tematem była analiza sytuacji na rynku walutowym, przedstawiona osobiście przez doktora Kopernika. Tak sądzą niektórzy
autorzy opracowań historycznych, chociaż brak personalnego potwierdzenia
obecności w Tczewie obu zaprzyjaźnionych kanoników. Trudno także odmówić racji domniemaniom przekonującym, że Aleksander chciał koniecznie
uczestniczyć w rodzinnym mieście w roli człowieka już coś znaczącego.
Jeżeli nawet tak było, to drogi obu doktorów z konieczności rychło znowu
się rozeszły. Aleksander udał się z powrotem do Inflant, by zająć się dalszymi
pomiarami, a Mikołaj we Fromborku przygotowywał swoje obserwatorium
do obejrzenia całkowitego zaćmienia księżyca, które miało miejsce 25 sierpnia 1523 roku.
Po powrocie z Inflant przez pięć lat pracował Aleksander nad przywiezionymi rysunkami, szkicami, pomiarami i obliczeniami. W 1529 roku
mapa była gotowa. Zawierała pierwsze w dziejach opracowanie kartograficzne tych ziem. Twierdzą niektórzy autorzy, że na mapie tej wzorowali
się później Retyk, Hennenberger, a przede wszystkim Bernard Wapowski
(1470-1535), zwany ojcem polskiej kartografii, wówczas dziejopis nadworny króla Zygmunta Starego. Jeden egzemplarz tej „sive descriptis terrae
Livoniensis” Skultet przekazał biskupowi warmińskiemu, Maurycemu Ferberowi. Mapa ta zaginęła w dość zagadkowych okolicznościach. Ze względu
na jej strategiczne znaczenie stała się przedmiotem zainteresowań wywiadu
państw zachodnich. Są też podejrzenia, że została wykradziona przez szpiegów dawnego państwa zakonnego.
316
WIĘZIEŃ INKWIZYCJI
Biskup Maurycy Ferber nazwał mapę „dobrą robotą” i 10 lipca 1529 roku
przesłał z Lidzbarka Warmińskiego list do Aleksandra Skulteta. Potwierdził
w nim odbiór przesłanej „mapy czyli opisu ziemi inflanckiej”, prosząc jednocześnie, by autor porozumiał się z doktorem Mikołajem Kopernikiem i połączył z nim wysiłki, celem sporządzenia mapy ziem pruskich.
Równolegle w tym okresie, pełniąc w latach 1530-1539 obowiązki kanclerza kapituły fromborskiej, Aleksander Skultet opracował i zredagował katalogi kanoników warmińskich od najodleglejszych czasów, będące początkiem
„Kroniki Prus i Warmii”. Jednocześnie przez cały czas kontynuował prace
nad swoim największym dziełem życia, którym była powszechnie dziś zwana
„Chronografia Świata”.
Dziesięć lat trwające prace nad mapą Prus, prowadzone wspólnie
z Kopernikiem, zostały ukończone w 1539 roku. Mapa ta również zaginęła, choć później powoływał się na nią znakomity Joachim Retyk. Z opisów XVI-wiecznych wiadomo, że był to obszerny opis kartograficzny Prus
i Pomorza, obejmujący duży obszar – od rzeki Pregoły aż po Wierzycę na
zachodzie. Stąd wniosek, iż wybitny tczewianin pierwszy sporządził kartografię obecnego Kociewia.
il. 178
Frombork od strony Zalewu Wiślanego według miedziorytu z J. K. Hartknocha
(Stare i Nowe Prusy, 1684 roku)
317
LUDZIE I ZDARZENIA
il. 179
Wiarygodna podobizna
Mikołaja Kopernika
na drzeworycie T. Stimmera,
wzorowanym na portrecie
sztrasburskim z około 1584 roku
il. 180
Wizerunek Jana Dantyszka
318
WIĘZIEŃ INKWIZYCJI
W 1537 roku zaostrzył się trwający od pewnego czasu konflikt między
Aleksandrem Skultetem a Janem Dantyszkiem. Wokół tczewianina zaciskała
się sieć intryg, wywołanych jego sympatią do idei reformatorskich. Rzeczywistą przyczyną konfliktu była odmienna opinia Skulteta – i nie tylko jego
– co do powołania Dantyszka na tron biskupi. W całym tym zdarzeniu ważnym faktem było i to, iż w 1529 roku doktor Aleksander uzyskał papieski
przywilej oficjała diecezjalnego kurii rzymskiej, co miało ogromne znaczenie
dla obrony jego postaw. Duchowni obdarzeni tą godnością byli wyjęci spod
jurysdykcji swoich biskupów, bowiem podlegali bezpośrednio Stolicy Apostolskiej.
Co tkwiło u podstaw konfliktu? Różnie to niegdyś interpretowano, dziś
już bezsprzecznie wiadomo, iż powodem antagonizmu była sama postać Dantyszka i styl jego życia. Nie było to tajemnicą – wszyscy o tym wiedzieli – co
wyprawiał kandydat na biskupa na wielu dworach Europy w okresie swojej
służby dyplomatycznej.
Po studiach, które ukończył we Włoszech dzięki królewskiemu stypendium, Jan Dantyszek zaczął służbę sekretarza na dworze Zygmunta Starego.
Stanowiskami świeckimi i kościelnymi obdarzano się wówczas w sposób dość
dowolny. Chyba tylko sam król wiedział, dlaczego tak czynił. Nie posiadając
święceń kapłańskich, Dantyszek otrzymał w roku 1514 probostwo w Gołębiu pod Krakowem, które zapewniało sekretarzowi JKM intratne dochody.
W tym samym roku z woli i na życzenie Zygmunta Starego został koadiutorem
czyli pomocnikiem kanonika Andrzeja Kopernika, starszego brata Mikołaja,
co w przyszłości miało mu zapewnić miejsce w kapitule warmińskiej. Stało
się jednak inaczej. To miejsce przyznane zostało doktorowi Aleksandrowi.
Grono konfratrów kapituły nie składało się z samych świętych, ale kandydatura Dantyszka była propozycją zbyt rażącą. Drugie jego podejście też się nie
powiodło: zostało przez Skulteta utrącone.
Czasy były wówczas obyczajowo ciekawe, zbyt głośnych birbantów i hulaków kapituła jednak nie chciała akceptować, w dodatku bez formalnych
uprawnień. Należy przypomnieć, że wtedy Dantyszek nie był osobą duchowną. Aleksander, w przeciwieństwie do swego przyjaciela Mikołaja Kopernika, zwanego przecież „samotnikiem fromborskim”, był człowiekiem ruchliwym. Jeździł często do stolicy, śledził polityczne wydarzenia, a jako człowiek
wszechstronnie wykształcony i przy tym odważny, potrafił w wielu sprawach
wyrazić własne zdanie. Wypowiadanie w tamtych czasach swoich opinii nie
zawsze było bezpieczne.
Istniało w Krakowie, o czym też wszyscy wiedzieli, tak zwane stowarzyszenie pań i panów swawolnych, założone przez Korybuta Koszyrskiego, trochę lekarza, prawnika, filozofa, poety, muzyka, ale głównie wielkiego opilca.
Poprzednio, jeszcze w czasach studenckich Dantyszka, bractwo to nazywało
się klubem opilców i obżarców. Wielkimi i cenionymi członkami tej feraj319
LUDZIE I ZDARZENIA
ny, miłującymi trunki i kobietki, byli: Jan Zambocki, pisarz królewski i dworzanin oraz Jan Dantyszek, sekretarz dworski, odgrywający w tym bractwie
szczególną rolę.
Przyznać trzeba, że był Dantyszek wziętym poetą, przez niektórych uważany za czołowego – po Janie Kochanowskim – przedstawiciela polskiej literatury renesansowej łacińskojęzycznej. Dla Zygmunta Starego był przede
wszystkim posłem królewskim, reprezentującym jego interesy w dyplomacji. Bywał Dantiscius w Wiedniu, Wenecji, Augsburgu na dworze cesarza
Maksymiliana, który zabierał go ze sobą w bardzo liczne podróże. Obowiązki posła pełnił w Hiszpanii, Niderlandach, Anglii, Italii. Dantyszka ceniono
wszędzie jako wesołego kompana biesiad – i to nie tylko literackich – skorego
do trunków i miłostek.
Podczas tych podróży nawiązał bliskie znajomości z wieloma znanymi
postaciami tamtej epoki, m.in. z Fernandem Cortezem, największym konkwistadorem, królem najeźdźców wszechczasów, Martinem Lutrem i jego teoretykiem, Filipem Melanchtonem.
Poza autentycznymi sukcesami literackimi (jako pierwszy Polak otrzymał
poetycki wawrzyn „poeta laureatus” cesarza Maksymiliana) miał dużo większe powodzenie osobiste u kobiet. Okrył się sławą „Casanovy znad Wisły”,
który kosztował dziewic wszystkich krajów, co jednak nie przeszkodziło mu
w uzyskaniu beneficjum z probostwa NMP w Gdańsku i wreszcie upragnionego kanonikatu we Fromborku. Wraz z kobietami snuły się za nim afery
towarzyskie i obyczajowe. Wśród wielu jawnych tylko kochanek literatura
przekazała kilka ich imion i zdrobnień, m.in.: Perła, Dorota, Prospera, Lyncken, Grynea. Niektóre z nich obdarzył potomstwem. Najtrwalej związał się
Dantyszek z ognistą Hiszpanką Ysopa (Izabella) de Galda, z którą miał syna
i córkę Juanitę. Wezwany przez króla do Polski – a trudno Dantyszkowi było
się rozstać z kochanką – tak pisał w jednym ze swoich utworów poetyckich:
Och, wyrwać się jej z ramion, tych liliowych oków,
Rzucić tyle całunków, igraszek, uroków!
Czy podobna bez bólu, komuś, co ma duszę,
Pisać się dobrowolnie na takie katusze!
To nie było dobrowolne, ale potem w kraju kariera potoczyła się według
określonego wzorca. 3 sierpnia 1530 roku Dantyszek został prekonizowany
na biskupa chełmińskiego, chociaż nie był jeszcze księdzem. Święcenia kapłańskie przyjął trzy lata później, po powrocie z misji dyplomatycznej u cesarza i papieża, a więc w marcu 1533 roku, a sakrę biskupią otrzymał po sześciu
miesiącach, we wrześniu.
Biskupstwo warmińskie było terytorium bardziej niezależnym i administracyjnie ważniejszym. Obok trzech województw (pomorskiego, chełmińskiego i malborskiego) należało do Prus Królewskich w randze biskupiego
księstwa warmińskiego. Biskup, oprócz władzy kościelnej, będąc poddanym
320
WIĘZIEŃ INKWIZYCJI
króla pełnił na tym obszarze również władzę państwową. Był to tron bardziej
reprezentacyjny niż zwykła diecezja. Ważnym było również to, że biskup
warmiński w jurysdykcji kościelnej podlegał bezpośrednio Watykanowi.
Aleksander Skultet, mimo iż Dantyszek już zajmował godność biskupa
chełmińskiego, wraz z innymi światłymi kanonikami nadal sprzeciwiał się objęciu przez niego biskupstwa na Warmii. Kapituła miała swojego kandydata,
mądrego i rozsądnego kanonika, kustosza Tydemana Gizego. Ale nie wszyscy
członkowie kapituły tak uważali. Skoro nie było już szans na przeprowadzenie kandydatury Gizego i sprzeciwienie się wyborowi Dantyszka, zgodzono
się na „krakowski targ”, zaproponowany przez króla Zygmunta Starego: Dantyszek zostanie biskupem księciem Warmii, w zamian Gize obejmie diecezję
chełmińską, co w przyszłości zapewni mu wejście do Lidzbarka.
Stopniowanie foteli biskupich i kupczenie nimi było zwyczajem dość powszechnym. Ze stolicy biskupiej mniej posażnej król przenosił na bogatszą
i ważniejszą – w zależności od zasług. Biskup z Włocławka chętnie przechodził do Krakowa, a stamtąd do Gniezna. Nagminną praktyką było także
przechodzenie do kariery kościelnej wprost z kancelarii królewskiej. Tacy
kandydaci czuli się wobec dworu zobowiązani, a w przypadku okazanego posłuszeństwa liczyć mogli zawsze na królewskie poparcie. Trzeba przyznać,
że obsadzanie tronów biskupich i kanonii było powodem licznych sporów ze
Stolicą Apostolską. Szczególnie konfliktowa była diecezja warmińska.
W sporach tych uczestniczył też Aleksander Skultet, po którego stronie
pozostawała zawsze racja. Wiedział, że formalnie konflikt załatwiony został
w 1512 roku tak zwanym układem piotrkowskim, zatwierdzonym przez papieża Leona X. Zgodnie z tym porozumieniem, król spośród kapituły katedralnej we Fromborku wyznaczał czterech kandydatów, a kapituła wybierała
jednego z nich na biskupa. W latach 30-tych tamtego wieku niektórzy próbowali zapomnieć o tej zasadzie. Ważna była każda ze stron – król i kapituła.
Propozycje szły z kapituły, zatwierdzał je król lub niekiedy nie zatwierdzał,
jeżeli na liście nie figurował jego pupil.
Wybory we Fromborku odbyły się 20 września 1537 roku. W posiedzeniu uczestniczyło dziewięciu kanoników. Zgodnie z procedurą głosowano
w określonej kolejności – najpierw kustosz Tydeman Gize, następnie proboszcz kapituły Paweł Płotowski, potem kandydaci: Jan Dantyszek, kantor
Jan Tymmerman, kanonik Mikołaj Kopernik, kanonik Achacy Trenk oraz
jeszcze trzech członków kapituły – kanclerz Aleksander Skultet, kanonik Feliks Reich i dziekan Leonard Niderhoff. Wszyscy oddali swoje głosy na Jana
Dantyszka, w tym również Skultet.
Zwolniony przez Dantyszka kanonikat król upatrzył sobie dla Stanisława
Hozjusza, przyjaciela Dantyszka i aktualnego sekretarza królewskiego dworu.
W tej sytuacji zaprotestował znowu Aleksander Skultet. Sprzeciwił się także
Zjazd Stanów Prus Królewskich, ponieważ kanonie na obszarze Warmii i Po321
LUDZIE I ZDARZENIA
morza przeznaczone były zawsze dla przedstawicieli tych ziem, a Hozjusz był
przecież krakowianinem. W ten oto sposób Skultet wyhodował sobie drugiego wroga, późniejszego biskupa, kardynała, przywódcy kontrreformacji i inkwizycji na terytorium Polski. Nazywano go „Młotem na kacerzy” i „Śmiercią Lutra”. Sama królowa Bona z niekłamanym zdziwieniem wyrażała się
o nim w sposób przewrotny. Dziwiła się, że potrafił w sobie łączyć naiwność
i łagodność gołębia z przebiegłością i jadowitością węża. Otwartym umysłom
pozwolił się zapisać raczej z tej drugiej pozycji.
Już znacznie później, jako kardynał w 1572 roku przesłał do Rzymu papieżowi Grzegorzowi XIII (Ugo Boncompagni z Bolonii) wyjątkowe gratulacje
– z okazji zwycięstwa odniesionego w noc św. Bartłomieja we Francji. Dzisiaj
taka informacja wzbudza nieco mieszane uczucia. Jak powszechnie wiadomo,
noc św. Bartłomieja z 23 na 24 sierpnia 1572 roku była jedną z najpodlejszych
kart podstępnego działania w czasie wojen religijnych. To jedna z najciemniejszych plam Kościoła. Ta noc była zwykłą rzezią, zaplanowaną przez francuski dwór katolicki, wielką masakrą hugonotów, w wyniku której zginęło
w całej Francji ponad 30 tysięcy ludzi. Dla obrony czegoś każda metoda była
wówczas dobra, nawet masowe mordy, ale w przypadku Stanisława Hozjusza
wyrażona z tej okazji euforia świadczyła tylko o szalonej bezwzględności.
Takich to nieprzyjaciół miał Aleksander Skultet, równie wybitnych jak
i fanatycznych, zmierzających do celu każdą dostępną drogą.
Protest doktora Aleksandra przeciw nadaniu Hozjuszowi kanonii warmińskiej dolał tylko oliwy do rozpalonego już ognia nienawiści Dantyszka. Po
wyborze na biskupa warmińskiego pisał do osiadłego w Lubawie Gizego,
biskupa chełmińskiego, niezbyt przebierając w słowach: Ten krokodyl gubi
mnie w umyśle królowej. Szukajmy sposobów jak zapobiec tym jadom. Obawy
te były chyba zbędne, ponieważ bez oceny Skulteta królowa Bona wcześniej
już Dantyszka bardziej widziała jako hulakę niż posła, czy obecnie biskupa,
mimo iż został nim przy wyłącznym udziale królewskiej protekcji.
Ale stało się tak, jak to sobie władca Warmii obmyślił. A obmyślił jak
opisał to Mieczysław Smolarski w końcowym fragmencie 39 rozdziału swojej
powieści „Pierścień z Apollinem”. Dantyszek tak właśnie postanowił: Czas
byłby mi już zrobić wojnę ze Skultetem. No i zrobił.
Sytuacja była dla biskupa nader łatwa, ponieważ kanonik Aleksander sprzyjał reformatorskim „nowinkom”, czego się wcale nie wypierał. Podrażnienie
Dantyszka było podwójne, bo w tym samym czasie jego piękna córka, Joasia
Dantisca wychodziła za mąż, co wymagało dodatkowego nadwyrężenia biskupiej kasy. Mama Joanny, wspominana już Izabella de Galda, potrafiła się zabezpieczyć na przyszłość. Za milczenie i odstąpienie od skandalu Ysopa wymusiła
od przyszłego biskupa dożywotnie wsparcie finansowe na rzecz córki.
Znając reformatorskie skłonności doktora Aleksandra Skulteta, biskup
pod nieobecność kanonika zarządził rewizję jego prywatnego księgozbioru,
322
WIĘZIEŃ INKWIZYCJI
co było działaniem usankcjonowanym edyktem królewskim. Uniwersał Zygmunta Starego z 27 marca 1523 roku upoważniał każdego biskupa iżby skoro mu się wyda potrzebnem, wysyłał śledzce swoje ze strażą na dochodzenia
ksiąg heretyckich. Aby wobec urzędu miejskiego, który ma mu dawać pomoc,
obeszli domy i przerzucali pilnie sklepy i skrzynie. U kogo znalazłyby się zakazane księgi, takich aby zawołali do sądu na ukaranie.
Już wcześniejszy edykt królewski z 20 lipca 1520 roku zakazywał sprowadzania i przywożenia do Polski pism Lutra. Groziła za to kara wygnania
i konfiskata posiadanego majątku. Edykt z 1523 roku obostrzył karę za te czyny – do kary śmierci. Sprawami tymi zajęła się także władza kościelna. Synod
prowincjalny w Piotrkowie w 1525 roku dotyczył reformy życia kościelnego,
ale dwa lata później na synodzie w Łęczycy uchwalono wznowienie działalności Świętej Inkwizycji w Polsce. O reformowaniu Kościoła w Polsce mówiono na kolejnym synodzie piotrkowskim w 1530 roku. Żądano częstszych
wizytacji biskupich w parafiach, przyznawania uprawnień kaznodziejskich
tylko duchownym wykształconym i usunięcia nadużyć sądów kościelnych.
Za rozpowszechnianie luterskich nowinek obwiniano głównie młodych
duchownych, wracających z zagranicznych studiów. Potem zarzut ten rozszerzono na młodzież świecką. Edykt królewski z 1534 roku wzywał do kraju tę
młodzież wszelkiego stanu, która studiowała na uniwersytetach sprzyjających
reformatorskim prądom (Wittenberga, Marburg, Drezno, Genewa, Bazylea,
Strasburg, Praga i in.). Kto się temu sprzeciwiał, za karę nie był dopuszczony
po ukończeniu studiów do publicznych urzędów w kraju. Skuteczność tego
edyktu w praktyce była żadna. Dlatego w 1540 roku w kolejnym edykcie zagrożono, że na tych studentów, którzy nie przerwą nauki, czeka w kraju kara
śmierci. Jak należy przypuszczać, wielu po ukończeniu studiów pozostawało
zagranicą.
Zarządzona w 1539 roku przez biskupa Jana Dantyszka rewizja w mieszkaniu Skulteta – pod jego nieobecność – dostarczyła dostatecznych dowodów.
Przeszukanie skrzyni z książkami ujawniło posiadanie przez doktora Alek-
il. 181
Zamek Świętego Anioła
w Rzymie
323
LUDZIE I ZDARZENIA
sandra dzieła Henryka Bullingera, szwajcarskiego reformatora. To wówczas
w zupełności wystarczyło.
Bullinger, wyznawca Ulrycha Zwingliego, był ważnym rzecznikiem tolerancji religijnej, działającym w Bazylei wspólnie z Martinem Butzerem. Henryk Bullinger (1504-1575) należał niegdyś do zakonu cystersów i był profesorem teologii w Zurychu. Po śmierci Zwingliego stanął na czele szwajcarskiego
kościoła protestanckiego. Potem ruch swój połączył z ideą kalwinizmu.
Na podstawie powyższych odkryć, Jan Dantyszek zwrócił się do króla
o uznanie Skulteta heretykiem. Przy tej okazji wymienił szereg zarzutów rzeczywistych i zupełnie zmyślonych. Już 6 maja tego samego 1539 roku Zygmunt I Stary wystosował skargę do Rzymu. Na skutek ponagleń Dantyszka
i Hozjusza, król 24 maja 1540 roku proskrybował Skulteta jako heretyka. Kanonik Aleksander wyjechał wówczas do Rzymu i złożył sprzeciw u audytora kamery apostolskiej, bowiem jako urzędnik papieski nie podlegał sądom
krajowym. Uniewinnienie uzyskał 7 kwietnia 1541 roku. Na tę wiadomość
biskup Dantyszek i sekretarz królewski Hozjusz przeprowadzili wszelkie zabiegi, by król skargę ponowił.
Zygmunt I Stary wystosował wówczas list do papieża, którego treść wyraźnie wskazuje na to, że napisał go sekretarz Hozjusz:
Minął już rok, gdy napisałem do Waszej Świątobliwości o tym nieczystym
człowieku (...). Ale nie widziałem, aby sprawa postąpiła naprzód, jego zaś zuchwałość nie tylko się nie zmniejszyła, lecz nawet wzrosła, gdyż tymczasem ku
wielkiemu wszystkich zgorszeniu wydał swoje córki za mąż, dom kanonicki miał
w posagu i tak się prowadził, że z powodu jego obrzydliwości całe Kolegium
Warmińskie stało się wszystkim nienawistne. To mnie skłoniło, że kazałem go
niezwłocznie zawezwać z urzędu. Gdy on tak odważny i zuchwały, bynajmniej
się nie stawił (...) skazałem go jako buntownika i zatroszczyłem się, by go jak
zarazę wyrzucono i eksterminowano z granic Królestwa i podwładnych mi krajów i odsądziłem go od wody i ognia jako proskrybowanego.
W tej sytuacji komisja papieska musiała w jakiś sposób zareagować. Obecnego w Rzymie doktora Aleksandra pojmano i postawiono przed sądem inkwizycyjnym, a w Polsce ogłoszono go banitą.
Niebawem w kraju humory niektórych się poprawiły, bo Aleksander Skultet został skazany na uwięzienie w Zamku św. Anioła. W więzieniu Aleksander przebywał od 1541 do 1544 roku. Zwolniono go na skutek wstawiennictwa jednego z wpływowych kardynałów. Dobroczyńca ten wyraźnie działał
za wiedzą samego papieża Pawła III (Aleksander Farnese), u którego przed
trzydziestoma laty – gdy był jeszcze kardynałem – obowiązki osobistego sekretarza pełnił właśnie Aleksander Skultet.
Kardynał Aleksander Farnese był człowiekiem światowego formatu.
Wszechstronnie wykształcony cenił sobie podobnych partnerów. Był zwolennikiem, podobnie jak wielu innych ówczesnych dostojników watykań324
WIĘZIEŃ INKWIZYCJI
il. 182
Wizerunek papieża Pawła III
według miedziorytu z XVI wieku
skich, renesansowego epikureizmu. Żył w tym stylu, to znaczy że m.in. dbał
o własne dobra doczesne i swoich najbliższych. Etyka tegoż sposobu życia
za najwyższy cel uznawała szczęście człowieka, za które on sam był odpowiedzialny. W tym dążeniu do niczym nie skrępowanego używania życia,
osobom duchownym zdarzały się często dowody zupełnie nie licujące z ich
stanem. Aleksander Farnese miał dwoje „nielegalnych” dzieci, potem liczne
wnuczęta, które bardzo wcześnie obdarzył kardynalskimi kapeluszami. Był
osobą bardzo zamożną, a kardynałem i papieżem został nie posiadając wyższych święceń kapłańskich. Z lektury dziejów papiestwa, historii księstw italskich i kulisów możnych rodów włoskich wynika, że drogę do kardynalskiej
kariery utorowała mu własna siostra, Giulia Farnese, która była namiętnością
Aleksandra VI (1492-1503), Rodrigo Borgia, papieża szczególnie rozwiązłego. Miał Rodrigo dziesięcioro dzieci, w tym połowę z nieznanymi kobietami.
Czwórka potomstwa, łącznie z osławioną Lukrecją, zdarzyła się z Vannozzą
Cattanei. Giulia Farnese obdarzyła papieża córką Laurą. Przy okazji jednak
zadbała o przyszłe interesy brata.
Obok ludzkich słabości miał Aleksander Farnese liczne zalety. Szanował
ludzi światłych, których efekty pracy wnosiły do skarbnicy myśli naukowe
zdobycze. W tym względzie miał Skultet u papieża duże uznanie, a jednocześnie również pecha. 21 lipca 1542 roku ukazała się bulla Pawła III w sprawie
inkwizycji. Instytucja ta, utworzona dla zwalczania heretyków, wprawdzie
istniała już oficjalnie od 1184 roku, ale wymagała reorganizacji. Głównym
inicjatorem zaostrzenia tolerancji religijnej był kardynał Caraffa, autor tekstu
bulli, którą papież w końcu zdecydował się jednak podpisać.
325
LUDZIE I ZDARZENIA
Paweł III w ramach tych zmian powołał Kardynalską Kongregację Inkwizycji, inaczej zwaną Sacrum Officium. Stanowiło je sześciu kardynałów pod przewodnictwem papieża, m.in. Giampietro Caraffa, późniejszy
papież Paweł IV, Marcello Cervini, od 1555 roku króciutko panujący papież Marceli II, Antonio M. Ghisleri, też papież późniejszy – Pius V, a zarazem jeszcze późniejszy święty oraz Francisco de Toledo, jezuicki teolog
z gregoriańskiego kolegium rzymskiego. Członkowie tego Świętego Oficjum
byli naczelnymi rzecznikami w sprawach wiary. Inaczej zwani komisarze
Stolicy Apostolskiej mieli prawo delegowania duchownych – wyposażonych
w taką samą jak oni władzę – wszędzie i zawsze, gdy uznali to za stosowne.
Ich sędziowskim decyzjom podporządkowany był każdy bez względu na stan
i godność. Choćby tylko podejrzanych mogli uwięzić, a winnych ukarać śmiercią. Prawem łaski rozporządzał wyłącznie papież, pod warunkiem nawrócenia się winnego. Urząd Officium mieścił się w specjalnie wynajętym domu,
w którym pomieszczenia dla „urzędników” zostały przez Caraffę specjalnie
urządzone. Wyposażono je w cele więzienne, dyby, łańcuchy, izby tortur itp.
Jednocześnie wyznaczeni zostali inkwizytorzy generalni dla poszczególnych
krajów. Dla Rzymu takim komisarzem mianowany był Teofilo de Tropea,
teolog znany ze swej szczególnej surowości.
Zaczęły się srogie prześladowania tych wszystkich, którzy próbowali pomyśleć nieco inaczej niż narzucały to ustalone doktryny i dogmaty. Każde
odstępstwo było herezją. Zaczęto od sławnych kaznodziei zakonnych, którzy publicznie piętnowali rozwiązłość duchownych i niemoralność hierarchów kościelnych. Generalny wikariusz zakonu kapucynów, Bernard Ochino
musiał uciekać przez Alpy do Szwajcarii. Przed prześladowaniem uchodzić
musiał także augustianin z Florencji, Piotr Vermigli. Inny zakonnik, Caelis
Curiose, nim dosiadł konia by uciec do Szwajcarii, z nożem w ręku bronił się
przed szpiegami inkwizycji. Prawie cały zakon franciszkanów złożyć musiał
swoje kaznodziejskie funkcje.
W takim to świecie obracał się Aleksander Skultet. Swoje wiekopomne dzieło tczewianin zdążył oddać do druku w 1545 roku. Przygotowania redakcyjne
zajęły mu prawie cały poprzedni rok. Po Rzymie Skultet poruszał się niepewnie, bowiem nadal z Polski kierowane żale i intrygi utrudniały życie. Hozjusz
z Dantyszkiem maksymalnie wykorzystali znalezioną podczas rewizji książkę Bullingera. Przesłano ją do Rzymu wraz z oskarżeniem przeciw Skultetowi
o zaprzeczenie przez niego obecności Chrystusa w eucharystii. Dowodem były
osobiste uwagi i notatki doktora Aleksandra, poczynione na marginesie książki
szwajcarskiego reformatora. Tczewianin własnoręcznie podkreślił zdanie: Chrystusa nie ma tam w inny sposób, jak tylko symbolicznie i na pamiątkę.
To było poważne odstępstwo od zasad wiary, więc niedługo cieszył się
Skultet wolnością. W 1545 roku znowu trafił do lochów Zamku św. Anioła,
więzienia równie sławnego jak i jego więźniowie.
326
WIĘZIEŃ INKWIZYCJI
il. 183
Usytuowanie Zamku Świętego Anioła
Castel San Angelo powstał w II wieku za czasów cesarza Hadriana, ukończony przez cesarza Antonina Piusa. Zwał się wówczas Mauzoleum Hadriana.
Twórca budowli przeznaczył ją na swój grobowiec i swoich następców. Tak
pierwotnie się stało: spoczęło tu ośmiu cesarzy. Potem mauzoleum zamieniono na twierdzę, w której szukano schronienia przed zdobywcami Rzymu. Dla
dziejów tego obronnego obiektu ważne jest zdarzenie, które miało miejsce
w 590 roku. Szalała wówczas zaraza cholery i papież Grzegorz I, później kanonizowany oraz nazwany Wielkim i Konsulem Boga, idąc w błagalnej procesji ulicami Rzymu, ujrzał nad bryłą mauzoleum postać Archanioła Michała,
który w tym momencie chował miecz do pochwy. Oznaczało to odwrót zarazy,
o czym niebawem Rzymianie mogli się przekonać.
Odtąd Mauzoleum Hadriana zastąpiono nazwą Zamek Świętego Anioła.
Jeden z kolejnych papieży, Bonifacy IV, też święty, w 608 roku na szczycie
zamku wniósł kaplicę pod wezwaniem Świętego Anioła w Niebie. Od średniowiecza zamek i jego podziemia zasłynęły jako więzienie. Papież Urban VI kazał tę fortecę nawet zburzyć, co częściowo się stało, ale Bonifacy IX rozkazał
ją z kolei w 1389 roku odbudować. Od tego czasu zamek był związany zawsze
z losami papieży, watykańskich hierarchów i ich przeciwników. Twierdza odtąd stała się więzieniem dla podsądnych inkwizycji, miejscem odsiadywania
kary przez heretyków, tych rzeczywistych i domniemanych.
327
LUDZIE I ZDARZENIA
Dzisiaj turyści z Tczewa lub jego okolic, zwiedzający tę część Rzymu nad
Tybrem, wskazując na zamek mówią:
– Tutaj siedział patron naszej biblioteki miejskiej!
Po raz drugi siedział nieco krócej...
W tym czasie, gdy Skultet odbywał wyrok inkwizycji, w oficynie drukarskiej Hieronima Cartilarisa (Kartylariusza) przy ulicy Parionis w Rzymie,
odbito nakład jego wielkiego dla nauki dzieła. Było to w październiku 1545
roku. Ta data jest umieszczona w kolofonie książki. Był to miesiąc ukończenia druku. Kilka miesięcy trwały jeszcze czynności introligatorskie, dlatego
w tytulariach dzieła figuruje rok 1546, zgodnie z faktycznym stanem ukończenia wszystkich prac i zdolnością wprowadzenia dzieła do obiegu publicznego.
Pełny tytuł pracy historyka rodem z Tczewa brzmi: Chronographia sive
Annales omnium, fere regum, principum et potentatuum ab orbe condito usque ad hunc annum Domini M.D.XLV, co w przekładzie znaczy Chronografia czyli Kroniki niemal wszystkich królów, cesarzy i władców od początku
świata aż do roku Pańskiego 1545. Równie długi podtytuł informował dalej:
Cum aliquali ratione temporum, ac indice duplici in communem studioforum
omnium utilitate nunc primum edita et evulgata. Stąd wiadomo, że niektóre
wykazy ruchome i poszerzone tabele, opracowane według własnych badań na
pożytek ogólny, zostały wydane i rozpowszechnione po raz pierwszy.
Dzieło było wybitne i nikt w to nie wątpił. Nie mogli temu zaprzeczyć
nawet najwięksi wrogowie Skulteta.
Co to za książka? Pierwsza część zawiera niepaginowane 34 karty (17 arkuszy), czyli 68 stron z wykazami prawie wszystkich władców świata. Autor
wymienił tam w porządku chronologicznym 38 królów asyryjskich, potem
babilońskich, perskich, faraonów egipskich i innych rządców starożytności.
Od ósmej karty Skultet zamieścił uporządkowany poczet 229 papieży: do Pawła III. Przy okazji nasuwa się podejrzenie, że w numeracji Skulteta uczestniczą
chyba niektórzy antypapieże, ponieważ współczesna kolejność następców Chrystusa umieszcza Aleksandra Farnese na 220 miejscu lub 218, gdyby nie wliczać
potrójnego wyboru Benedykta IX. Potem następuje wykaz 106 królów szkockich,
39 angielskich, 36 węgierskich, a także 26 królów i książąt polskich.
Druga część dzieła to 166 numerowanych już stronic, stanowiących tę
właściwą „Chronografię”. Następuje opis dziejów świata w układzie tabelarycznym według kolejności lat. W rubrykach pionowych autor umieścił
konkretne zagadnienia, po około dwadzieścia tematów historycznych w poszczególnych epokach. Pozycje zaś poziome są wyszczególnieniem czasu:
jedna linia działowa obejmuje dziesięć lat. Na tak porubrykowanych wykazach, które mieszczą ponad 10.000 kratek „czasowych”, Skultet uwzględnił dzieje z przestrzeni 5.504 lat. Pierwszy zapis sięga dokładnie 3959 roku
przed Chrystusem, określającego początki kultury sumeryjskiej, czyli narodziny cywilizacji świata.
328
WIĘZIEŃ INKWIZYCJI
il. 184
Strona tytułowa pracy Aleksandra Skulteta pt: Chronographia sive Annales omnium,
fere regum, principum et potentatuum ab orbe condito usque
ad hunc annum Domini M.D.XLV
329
LUDZIE I ZDARZENIA
il. 185
Portret Tidemana Gizego
Rozdział dotyczący Polski (Polonorum) pojawia się na 140 stronie i w „Chronografii” zajmuje kolejne 14 stron. Za najważniejsze wydarzenie w dziejach Polski do 1545 roku Skultet uznał zwycięstwo pod Grunwaldem w 1410 roku.
Najciekawsza jest rubryka poświęcona wybitnym postaciom z dziejów
cywilizacji. Dobór nazwisk w poszczególnych dziesiątkach lat i kolejność
ich umieszczenia stanowią coś w rodzaju samooceny tczewianina. O kolejności decydowała wartość renesansowej umysłowości. Dla Skulteta miarą tej
wartości było nowatorstwo myśli, ludzki geniusz w społecznie pożytecznym
działaniu. Dlatego doktor Aleksander tak wysoko cenił Kopernika, Morusa,
Boccacio, Erazma z Rotterdamu, Savonarolę.
Dzieło liczące ponad 230 stron tczewianin zadedykował swemu pierwszemu wybawcy, kardynałowi Farnese, wówczas już papieżowi Pawłowi III. Adnotacja tej formuły została przez autora dokonana z więzienia 6 grudnia 1545
roku, a więc już w czasie druku książki, a raczej po jej ukończeniu. Arkusz
tytułowy z wszelkimi dedykacjami, mottami itp. dodatkami drukowano wówczas jako ostatni i dlatego w kolofonie występuje wcześniejsza data ukończenia całego dzieła. Jedno jest pewne: zamieścił w tej pracy Skultet wynik
i wysiłek swoich dwadzieścia lat trwających badań i analiz historycznych.
Było to w dziejach nauki pierwsze tego rodzaju opracowanie. Nikt przed
Skultetem tego nie dokonał. Mimo iż autor przebywał w więzieniu, na skutek
jego starań i wcześniej wydanych poleceń, jeden egzemplarz „Chronografii”
dostarczono królowej Bonie z dołączoną prośbą o pomoc. Drugiej małżonce
Zygmunta Starego różne można przypisać wady, ale wśród zalet Bony Sforza,
energicznej księżniczki Barii, znajdowała się jedna, istotna dla rozwoju nauki
i kultury polskiej – dostrzeganie ludzi światłych, zdolnych i wybitnych. Sprawowała nad nimi mecenat i pomagała im, jeżeli pomocy takiej wymagali.
330
WIĘZIEŃ INKWIZYCJI
Po zapoznaniu się z zawartością i treścią dzieła Aleksandra Skulteta,
królowa odniosła się do autora z wielką życzliwością. W liście, wysłanym
26 maja 1546 roku, pochwaliła tczewianina z powodu sławy jego umysłu oraz
postępów, jakie uczynił w naukach, o czym świadczy przesłana jej i bardzo
życzliwie przyjęta książka. List pisała trzecia osoba – sekretarz królowej na jej
polecenie. Świadczy o tym forma i użyte zwroty.
Nadeszła również pomoc. Interwencja królowej, jej wpływy u watykańskich hierarchów okazały się skuteczne. Kardynałami byli dalsi członkowie
jej rodziny, a także uczestnicy dawnych układów towarzyskich. Już 24 października 1546 roku Skultet wyszedł z celi Zamku Anioła, po wcześniejszym
odprzysiężeniu herezji.
Pozostając po raz drugi na wolności doktor Aleksander kończył pracę nad
drugim swoim dziełem – „Chronicon vel Catalogus rerum Pruthenicarum et
praesertim Varminiensum”, którego nie zdołał już ogłosić drukiem. Rękopis
owej „Kroniki czyli Opisu dziejów Prus w szczególności Warmii” jeszcze
w XVIII wieku znajdował się w Bibliotece Józefa Andrzeja Załuskiego. Po
rozbiorze Polski, kiedy zbiory pierwszej polskiej książnicy publicznej zostały zagrabione przez rosyjskiego zaborcę i na polecenie carycy Katarzyny
przewiezione do Petersburga, rękopis ów zaginął. Wcześniej posłużył wielu
pokoleniom historyków. Korzystali z niego m.in. w XVII wieku Christofer
Hartknoch. Było bowiem podstawowym źródłem do dziejów Prus i Pomorza.
Tylko nieliczni zdają sobie dzisiaj sprawę z tego, jak uboga byłaby wiedza
o Pomorzu bez „Kronik” Skulteta. Wystarczy prześledzić przypisy i wykazy
bibliografii współczesnych historyków tego regionu. Kolejność była następująca: Skultet – Hartknoch – Kujot – Labuda.
Słynna „Kronika Prus” została przez tczewianina ukończona w lutym 1549
roku. Jej wydanie drukiem początkowo było opóźnione przez zabiegi o powrót
autora do Polski, a potem przeszkodziły kolejne intrygi. Sprzyjający moment nastąpił po śmierci Jana Dantyszka, gdy na Warmii zasiadł wreszcie Tydeman Gize.
Włoscy i polscy przyjaciele od pewnego już czasu czynili starania o zwrócenie
Skultetowi wszystkich pozbawionych stanowisk i kościelnych przywilejów. Szlachetny Tydeman Gize wydelegował do królowej Jakuba z Allexwange, celem
uzyskania dla Skulteta żelaznego listu, który miał mu zapewnić bezpieczny pobyt
w Polsce. Misja tego zdolnego dyplomaty zapowiadała pozytywne zakończenie
długotrwałego konfliktu. 14 września 1548 roku Jakub z Allexwange listownie
poinformował Gizego, że już wkrótce będzie można przyjaciołom Skulteta i całej
ojczyźnie pogratulować odzyskania tego dzielnego uczonego i zacnego męża.
Królowa Bona w następnym roku osobiście uspokajała Skulteta, pisząc
w liście, że niestawieniem się twojem byłeś przyczyną, że jako przekonanego
o maksymy heretyckie wywołano cię z kraju. Jednakże król do przejrzenia
twej sprawy nowych sędziów przeznacza. Jest w tym liście zapowiedź zmiany
oceny zdarzeń, jakby też coś w rodzaju usprawiedliwienia za pochopne pro331
LUDZIE I ZDARZENIA
skrybowanie, lecz również nuta pretensji o to, że przed laty zamiast stawić się
przed obliczem króla, Skultet wyjechał do Rzymu i uzyskał unieważnienie
oskarżenia.
Już w 1550 roku znowu wszystko się zepsuło. Po niespełna dwuletnim
władaniu na Warmii zmarł Tydeman Gize. Jego miejsce zajął Stanisław Hozjusz, który przybył na Warmię, podobnie jak jego poprzednicy, z diecezji
chełmińskiej. Nowy biskup Skultetowi nie darował. Zemsta była tym słodsza
im rosła sława tczewianina jako naukowca. Pośrednio sprzyjała tej sytuacji
postawa nowego króla Zygmunta Augusta, który podobnie jak jego ojciec,
Zygmunt Stary, w wieńcu różanych rad chodził, nie przejmując się zbytnio
tym, co działo się za wewnętrznymi kulisami kraju. Natomiast bezpośrednio wolne ręce dawał Hozjuszowi surowy edykt królewski z 12 grudnia 1550
roku, który walkę z herezją przekazywał wprost biskupom.
Papież Paweł III, cichy obrońca Skulteta też już nie żył. Jego następca,
Juliusz III (Jan Maria Ciocchi del Monte z Rzymu), wprawdzie również uprawiał styl renesansowego epikuryzmu, ale osobiście nie był zainteresowany
rozwiązywaniem kłopotów „nowinkarzy”. Praktycznie ani w Krakowie ani
w Rzymie Skultet nie miał już przyjaciół. Od ośmiu lat nie żył też Mikołaj
Kopernik (zm. 1543).
Korzystając z nowych „przepisów antyheretyckich” Stanisław Hozjusz
intrygował nadal, aż spowodował wytoczenie tczewianinowi kolejnego procesu, w wyniku którego po raz trzeci stanął przed sądem inkwizycyjnym,
i znowu trafił do Zamku Anioła. Absurdem tego konfliktu było to, że oskarżenia dotyczyły zawsze tego samego zarzutu: adnotacji na marginesie książki
Bullingera. Równolegle Skultet, który przecież był prawnikiem z wykształcenia, doprowadził do ogłoszenia w Rzymie klątwy na kapitułę fromborską.
Złożyły się nań wszystkie przeszłe przekroczenia prawne, a przede wszystkim
nie uwzględnienie raz unieważnionego oskarżenia. Było to w 1551 roku. Obie
strony dołożyły sobie nawzajem do „skłóconych ogródków”. Był niby remis,
ale Skultet dalszej walki już nie podjął.
Trzeba teraz uczciwie stwierdzić, że dalsze losy Aleksandra Skulteta
z Tczewa nie są jednoznacznie poprowadzone do końca. W niektórych opracowaniach spotkać można wersję mówiącą, że prześladowany kanonik do końca
życia przesiedział w Zamku Anioła, gdzie zmarł w roku 1564. Druga, bardziej
prawdopodobna wersja mówi, że po ponownym odprzysiężeniu herezji, Skultet został ostatecznie zwolniony z więzienia inkwizycji i pozostał pod kuratelą Świętego Oficjum. Następnie zmienił wyznanie i jako pastor protestancki
osiadł na Prusach Książęcych. Tam sprowadził swoją konkubinę, zawarł z nią
związek małżeński i dokończył swój żywot w 1564 roku. Wspólnym faktem
obu wersji jest ta sama data roczna śmierci.
Pora więc zająć się tym atrakcyjniejszym elementem życiorysu Skulteta.
Jak to więc było z tą „kobietką” – jak mawiał Dantyszek – którą wspominano
332
WIĘZIEŃ INKWIZYCJI
przy każdym donosie w sposób dość obrzydliwy? Jest prawdą, że Aleksander
Skultet, podobnie jak wielu duchownych tamtych czasów, miał swoją towarzyszkę życia, z którą żył w konkubinacie, a potem ją poślubił. W XVI wieku
związki takie nie były niczym nadzwyczajnym. W każdym podręczniku historii Kościoła – jeśli jest rzetelnie i obiektywnie napisany – przeczytać można
obszerne uzasadnienia łamania celibatu przez ówczesnych kapłanów.
W tym miejscu znowu trzeba sięgnąć po odpowiednie wyjaśnienie. Celibat (łac. bezżenność) duchownych wprowadzony został do całego kleru
(poprzednio obowiązywał tylko zakonników) przez papieża Grzegorza VII
w 1074 roku. Forma tej ascezy płciowej przyjmowała się bardzo opornie.
Ogromne trudności w tej mierze występowały także w Polsce. Zakaz ten do
naszego kraju przywiózł w 1279 roku legat papieski Filip. Dotyczył wspólnego zamieszkiwania duchownych z żonami i zabraniał zawierania małżeństw.
Jednak o konkubinach nie było w nim mowy. Dopiero synod uniejowski
z 1326 roku zakazał duchownym zamieszkiwać pod wspólnym dachem „z kobietami podejrzanymi”. Taki zapis też nie regulował jeszcze wszystkich możliwości. Zarówno te przepisy, jak i późniejsze z 1402 roku, nie zakazywały
przebywania w jednym mieszkaniu z duchownymi kobietom – nawet młodym
– jeśli były krewnymi. Każdy ksiądz jakąś gospodynię mieć musiał. Sprawa
więc z grubsza biorąc polegała tylko na tym, by była krewną. Statut kaliski
z 1420 roku zabronił dokonywania zapisów testamentowych na rzecz takich
krewniaczek-konkubin, a późniejszy synod warmiński z 1577 roku zakazał
wychowywania pod wspólnym dachem dzieci urodzonych z tych związków
i dzieci te nigdy nie mogły się poświęcić służbie kościelnej.
Duchowni na niższych szczeblach hierarchii mieli wystarczającą ilość przykładów płynących z góry. Jawne nie przestrzeganie celibatu przez kardynałów,
biskupów, nie zachęcało do trwania w ascezie. Ponadto liczne pod wpływem
reformacji dyskusje o bezcelowości celibatu i nadzieje na rychłe jego zniesienie wprowadzały jakby stan „zasiedzenia” i praktykę nieformalnych związków
awansem przyszłych małżeństw. Dyskusje o celibacie wlokły się praktycznie
do XX wieku. Przecięte zostały przez papieża Pawła VI, który w swojej encyklice z 24 czerwca 1967 roku Sacerdotalis caelibatus podtrzymał rygoryzm tej
ascezy. Tak więc dawne nadzieje nie spełniły się do dzisiaj.
Takimi nadziejami żył również doktor Aleksander. Kobietą jego życia była
bardzo daleka „kuzynka” ze spowinowaconego rodu Suchtenów.
Skultetowie z gdańskimi Suchtenami byli powiązani poprzez małżeństwo
siostry tczewianina, Eufemii Skultetówny z bratem Krzysztofa Suchtena,
kanonika-propozyta kapituły warmińskiej sprzed 1515 roku. Siostrzeńcem
doktora Skulteta był Aleksander Suchten i jemu tczewianin wyjednał w 1538
roku kanonikat we Fromborku po Pawle Snopku. Ten ostatni w wyniku interwencji Skulteta musiał zrezygnować z nadanej mu kanonii, bowiem znowu nie pozostawały w zgodzie jakieś przepisy. Doktor Aleksander potrafił
333
LUDZIE I ZDARZENIA
tego przypilnować. Poza tym Snopek był przyjacielem Wilhelma Gnapheusa
z Hagi, a przebywającego w Elblągu, autora głośnej komedii pt. „Marosophus”,
w której wykpiwał Mikołaja Kopernika i jego astronomiczne teorie. Skultet,
jak wiadomo, był z kolei przyjacielem astronoma i wielkim orędownikiem
jego nauki. Siostrzeńcowi jednak się nie powiodło. Kiedy Skultet przebywał
w więzieniu, biskup Jan Dantyszek w drugiej kolejności dobrał się do Suchtena. W roku 1545 oskarżono go też o herezję. Pozbawiony kanonikatu uciekł
do Królewca i tam praktykował jako lekarz, a następnie korzystał ze stypendium księcia Albrechta. Paweł Snopek oczywiście kanonię odzyskał.
Związek Skulteta w konkubinacie z Suchtenówną był przez Dantyszka
z wielką przesadą eksponowany w wiadomych celach. Znając przeszłość tego
króla pijaków i kobieciarzy, jak go nazywał poseł angielski na dworze Maksymiliana – można by rzec, posługując się ludowym przysłowiem, iż „kocioł
przygadywał garnkowi”.
Jan Dantyszek korzystał z przeróżnych donosów, nie sprawdzając ich wiarygodności. Wiele było pomówień, wyolbrzymień i zwykłych złośliwości
denuncjatorów. Głównym informatorem na usługach Dantyszka był kanonik
Paweł Płotowski, dziekan kapituły warmińskiej, który godność tę otrzymał
za protekcją Krzysztofa Szydłowieckiego, kanclerza wielkiego koronnego,
zapiekłego przeciwnika królowej Bony, pozostając na dworze krakowskim
w opozycji przeciw niej. Słynął z tego, że interesy prywatne przedkładał ponad narodowe. W imię tych samych interesów Płotowski zajmował się donosicielstwem. Informował biskupa w Lidzbarku o wszystkim, co działo się we
Fromborku. Odnośnie śledzenia Suchtenówny otrzymał specjalne polecenia.
Wykonywał je w sposób wybitnie nienawistny. Suchtenównę w najgrzeczniejszej formie nazywał „fromborską kobietką”, podobnie jak i Annę Szyling,
daleką krewną i gospodynię Kopernika. Ale o towarzyszce Skulteta potrafił
napisać: z wyglądu przypomina kelnerkę z piwiarni splugawioną wszelkimi
nieprawościami. Świadczy to jedynie o poziomie preparowanej intrygi i jej
twórcach. Potwierdza także to, że ksiądz Paweł Płotowski przebywał w piwiarniach, skoro wiedział jak w nich wyglądają kelnerki.
Aleksander Skultet miał z Suchtenówną ponoć dwoje dzieci. Pewny jest
syn Juliusz, o którym później było wiadomo w Gdańsku. Drugi potomek, jeśli
miało ich być dwóch, też chyba był męski, bowiem w jakimś liście donosiciele wspominali o synach. Wcześniej w donosach kancelarii królewskiej
wspominane córki były chyba wymysłem Dantyszka.
W oskarżeniu, kierowanym do Rzymu, Zygmunt Stary mówił o wydanych
za mąż córkach, którym ponoć Skultet w posagu dał domy kanoniczne. Był
to rok 1539. Gdy natrętny Paweł Płotowski pod nieobecność Skulteta męczył
Suchtenównę nieustannymi „przesłuchaniami”, kobieta ta po prostu zamknęła
się w domu i zastraszona nikogo nie wpuszczała. Paweł Płotowski usłużnie
wówczas donosił, iż obiecała, że wraz ze swoim synkiem stąd wyjedzie. I to
334
WIĘZIEŃ INKWIZYCJI
il. 186
Królowa Bona
(M. Bogucka, „Bona Sforza”,
Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 1989)
il. 187
Krzysztof Szydłowiecki,
kanclerz wielki koronny
(M. Bogucka, „Bona Sforza”,
Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 1989)
335
LUDZIE I ZDARZENIA
też był rok 1539, dokładnie 23 marca. Coś się więc nie zgadza z wiekiem tych
wszystkich dzieci. Jeśli wydane za mąż domniemane córki mogły mieć 16 lat,
to musiały się urodzić w 1523 roku. Ale Skultet przebywał wówczas w Inflantach i dopiero po powrocie pojawia się w jego życiu Suchtenówna.
Gdy Skultet pierwszy raz siedział w Zamku Anioła, Suchtenówna razem
z dzieckiem – wypędzona z Fromborka – ukryła się u rodziców w Gdańsku. Biskup nawet tam nie dawał jej spokoju. W liście, wystosowanym 20 lipca 1541
roku do Gdańska, żądał zastosowania przez radę miasta edyktu królewskiego
wobec niej, jej synkowi i wszystkim krewnym, którzy udzielali pomocy.
Dantyszek utrudniał życie również Mikołajowi Kopernikowi z powodu Anny Szyling, córki znanego medaliera Macieja Szylinga, działającego
w Krakowie, Toruniu, ostatnio w Gdańsku. Jako wytrawny znawca kobiecych wdzięków, Dantyszek nie krył zachwytu dla jej urody. Pisał o tym
w listach. W jednym określił ją „niebezpiecznie piękną”. Ale już we wrześniu
1543 roku, trzy miesiące po śmierci Kopernika, pisał biskup do kapituły warmińskiej w sposób dość nieelegancki: Czcigodni bracia, szczerze umiłowani.
Że ta, którą wydaliliśmy z naszego kraju, udała się znowu do waszych Wielebności, z jakichkolwiek bądź przyczyn, niezbyt pochwalamy. Trzeba się bowiem
obawiać, aby nie owładnęła którymkolwiek innym z Was, bracia, sposobami,
którymi opętała tego, co niedawno zszedł ze świata. Chociaż zależy od woli
Waszej, bracia, pozwolić jej na przebywanie u Was, uważalibyśmy jednak za
potrzebne raczej powstrzymać, niż dopuścić zetknięcia z tego rodzaju zarazą.
Wiadomo, ile ona szkody przyniosła naszemu Kościołowi.
il. 188
Kostium i wyimaginowana
sylwetka Aleksandra Skulteta według projektu Kazimierza Herza do dramatu Józefa Brudkiewicza „Kopernik
i Dantyszek”
336
WIĘZIEŃ INKWIZYCJI
Tego listu nie trzeba komentować, sam mówi o autorze, jego chorobliwej
wręcz podejrzliwości. Było to jakieś „sprzężenie zwrotne”. Dantyszka gniewała wzajemna przyjaźń Skulteta i Kopernika. Pięć lat wcześniej dał temu
wyraz pisząc do Gizego: Wasza Przewielebność spełniłaby czyn wielkiej poczciwości, gdyby napomniała człowieka (tzn. Kopernika – R. L.) sekretnie
i w najprzyjaźniejszych słowach, ażeby nie pozwolił się dłużej zwodzić Aleksandrowi, o którym mówi, że on jeden przewyższa we wszystkim naszych braci
Prałatów i Kanoników.
Ta opinia Kopernika strasznie ubodła Dantyszka. Astronom wyraził się
tak publicznie w chwili największych ataków na Skulteta. Doktor Aleksander
z kolei przy każdej okazji, gdzie tylko mógł – nawet w Rzymie u papieża Klemensa VII (1523-1534) – przekonywał o słuszności teorii Copernicusa-Polonusa z Fromborka głoszącej, że Ziemia jest kulą krążącą wokół Słońca wraz
z innymi planetami. Wiedziano, że doktor Alessandro Sculteti – też Polonus
– pisze „Chronografię Świata”, więc jest człowiekiem mądrym, i jego słowo
trochę chociaż się liczyło. Tłumaczył tczewianin papieżowi, że o kulistości
Ziemi świadczyć mogą podróże Vespucciego, Kolumba czy Magellana.
Nie było żadnej przesady w tym, co wyraził Kopernik o Skultecie. Kanonik Aleksander rzeczywiście przewyższał wszystkich. W kapitule warmińskiej
jeszcze długo wierzono, że Ziemia jest płaska i stanowi centrum Wszechświata. Największe odkrycie wszechczasów, wyrażone w dziele „De revolutionibus
orbium coelestium”, uznane wprawdzie przez cały świat naukowy, inkwizycja
w 1616 roku uznała za szkodliwe i heretyckie, wpisując dzieło na indeks ksiąg
zakazanych. Wszystko to zdarzyło się za sprawą dominikanina Giordano Bruno,
który za głoszenie kopernikańskiej teorii został spalony na stosie, bo nie chciał
odwołać tej prawdy (1600 r.) oraz z powodu Galileo Galileusza, który szesnaście
lat później z oskarżenia innego dominikanina, niejakiego Loriniego, papieskiego
kaznodziei, też stanął przed obliczem inkwizycji. Papież Paweł V na audiencji
obiecał Galileuszowi pomoc i opiekę, a mimo to trafił do więzienia.
Najprościej było zmienić kaznodzieję, a ludziom mądrym pozwolić głosić
prawdę, ale ta oczywistość nie jest przestrzegana do dzisiaj. Może dlatego dzieło Kopernika z indeksu watykańskiego zdjęte zostało dopiero w 1828 roku.
Po śmierci Kopernika o Annie Szyling zaginął wszelki słuch. Suchtenówna
zaś, jeżeli wierzyć drugiej wersji ostatnich lat życia Skulteta, została przez niego sprowadzona do Prus. Tam w małżeństwie spędzili ostatnie wspólne lata.
Skultet miał w życiu jedną kobietę i tym różnił się np. od Jana Dantyszka.
Nie jest znany fizyczny wizerunek Skulteta. Nikt go nie portretował,
w przeciwieństwie do jego współczesnych. Zachowało się natomiast bardzo
wyraziste oblicze psychiczno-moralne Skulteta, pozostawione w licznych
opracowaniach i dość bogatej literaturze. Najczęściej jest wymieniany przy
Koperniku i Dantyszku – jak w życiu – pozostając pomiędzy przyjaciółmi
i wrogami.
337
LUDZIE I ZDARZENIA
Znaczną ilość informacji o tczewianinie można znaleźć w publikacjach
kopernikańskich Henryka Barycza, Ludwika Antoniego Birkenmajera, Jana
Drewnowskiego, Karola Górskiego, Stanisława Grzybowskiego, Józefa
Hurwicza, Hermana Kestena, Bogusława Leśnodorskiego, Jerzego Sikorskiego, Ludwika Morstina, Eugeniusza i Przemysława Rybki i innych, mniej wybitnych historyków.
Poza publikacjami o charakterze historycznym, naukowym czy popularnonaukowym sylwetka doktora Aleksandra Skulteta jest obecna w utworach
beletrystycznych, głównie w powieściach biograficznych o Koperniku, np.:
Jerzego Cepika „Rozedrzeć tajemnicę sfer”, Jerzego Centkowskiego „Samotnik fromborski”, Jana Piaseckiego „Portret z konwalią”, Mieczysława Smolarskiego „Pierścień z Apollinem” czy Leonarda Turkowskiego „Ziemia i niebo”. Zawsze przewija się tam jako bohater Kopernikowi życzliwy, odważny,
o wielkiej wiedzy i wszechstronnie wykształcony. Doktor Aleksander, bo tak
go najczęściej nazywają inne osoby tych powieści, zjednywał sobie szacunek
i uznanie ludzi mądrych i światłych. Błyskotliwy i inteligentny walczył z fałszem i obłudą.
Brak jakiejkolwiek podobizny fizycznej sprawia, że nie wiemy, jak Skultet
wyglądał. Na kartach powieści Turkowskiego „Ziemia i niebo” autor przekazuje, że Aleksander był chudy, wysoki, o młodej, szlachetnej twarzy i mądrym
spojrzeniu. Jak w każdej beletrystyce może to być tylko literacka fikcja.
Aleksander Skultet jest również czołową postacią kilku utworów dramatycznych. Wincenty Rapacki (1840-1924), aktor, reżyser i dramaturg,
po udanej premierze własnego „Wita Stwosza” (1875) w tym samym roku
napisał dramat historyczny „Mikołaj Kopernik”, drukiem wydany w roku
1876. Na wystawienie teatralne trzeba było jednak długo poczekać. Kilka
było tego powodów. O jednym pisał sam autor w liście z 22 lutego 1892
roku do Heleny Modrzejewskiej: Dramat ten puściła cenzura rządowa, ale
nasza cenzura zaściankowa go zabroniła. Królikowski (Jan Walery, aktor
i reżyser, który sztukę tę przygotowywał – przyp. R. L.) przeląkł się roli
Kopernika; bał się, że księża nie dadzą mu rozgrzeszenia... i sztuka spoczęła
na półkach.
Inny powód był bardziej prozaiczny. Krytyka literacka na podstawie drukowanego tekstu zaliczyła dramat do raczej przeciętnych. Przedstawiono go
dopiero z okazji 60-lecia pracy scenicznej i literackiej Wincentego Rapackiego – dnia 3 lipca 1921 roku – i to w obecności wielkich gości: Naczelnika
Państwa, ministrów i przedstawicieli świata kultury. Na scenie Teatru Wielkiego przedstawienie reżyserował sam Juliusz Osterwa, a główne role zagrało
trzech wielkich Józefów. Kopernika kreował Śliwicki, Dantyszka – Kotarbiński, a w postać doktora Aleksandra wcielił się najwybitniejszy z tej trójki
– Józef Węgrzyn. Po spektaklu pisano, że Węgrzyn jako Aleksander Skultet
miał swoją godzinę wielkiego talentu.
338
WIĘZIEŃ INKWIZYCJI
Spośród innych współczesnych dokonań dramaturgicznych na wyróżnienie niewątpliwie zasługuje pięcioaktowy dramat Józefa Brudkiewicza „Kopernik i Dantyszek”, wydany w 1960 roku w opracowaniu inscenizacyjnym
Kazimierza Herza. Rola Skulteta została w nim nakreślona w sposób szczery
i bezpośredni, wiernie odpowiada rzeczywistym cechom charakteru tczewianina. Aleksander nie znosi intryg, obnaża obłudę i dwoistość oblicza moralnego Dantyszka. Z dużą łatwością demaskuje każde kłamstwo.
Czy Aleksander Skultet z Tczewa rzeczywiście był heretykiem albo ateistą? Pytanie jest bardzo ważne i na tyle istotne, by wiedzieć, o kim jest mowa
i kto w końcu patronuje Miejskiej Bibliotece Publicznej. Z całą pewnością
można odrzec: nie, nie był! Był tylko o to podejrzany. O reformatorskie poglądy można było wówczas podejrzewać każdego, ponieważ wszyscy interesowali się tym, w jaki sposób zostanie zakończony spór między luteranizmem
i wewnątrz osłabionym Kościołem katolickim. Skulteta reformatorskie nowiny obchodziły o tyle, na ile wpływały one na zmianę stosunków społecznych.
W sumie był ofiarą tamtych czasów, w których eliminowano niewygodne
osoby oskarżeniami o herezję. Ktoś powiedział, że inkwizycja była dobra na
wszystko. Skultet był prawnikiem, kartografem, geografem i głównie historykiem. Tymi dziedzinami interesował się najbardziej, pozostawiając po sobie
wybitne dowody tych zainteresowań. Nigdy nie zajmował się czynnie problemami reformacji. Nie pisał na ten temat, nie wygłaszał teorii. Natomiast niewątpliwa jest wobec Skulteta nienawiść przedstawicieli polskiej kontrreformacji. Jej przyczyny tkwią jednak nie w problemach wiary lecz w konflikcie
interesów. Sam siebie nie oszczędzając, tczewianin wprost rugował ukrywane
zło i niesprawiedliwość tamtej epoki. Dlatego nie był lubiany przez rządzących hierarchów. Dzisiaj też nie byłby lubiany. I żeby go zniszczyć najłatwiej było wmanewrować w odstępstwa od prawd wiary. Kiedy nienawiść dochodziła szczytu, a trudności religijne zaczęto rozwiązywać przy użyciu siły
i zastraszania, argumenty intelektualne przestały się liczyć. Ludzie honorowi
schodzili wówczas z placu boju, tłumacząc sobie, że czcić Boga i Jemu służyć
można również w innym kościele.
Żeby rozwiać ewentualne podejrzenia i wątpliwości stwierdzić trzeba, że
nie o krytykę Kościoła chodziło – ani Skultetowi ani w zamiarze prezentacji
jego sylwetki. Kto sądzi mimo wszystko inaczej, rozumem wraca do tamtych
czasów z XVI wieku, w których rzeczowe osądy z trudem zajmowały naczelne miejsce, a obowiązywały tylko dwa krańcowe kolory – czarny i biały.
A tak naprawdę to nie wiadomo, w jakim stopniu wina Skulteta zasługiwała na karę i co było wówczas prawdą lub kłamstwem. Watykańskie archiwa
Świętego Oficjum były, są i pozostaną tajne, a wiele ludzkich tajemnic nie
zostanie już rozwiązanych. Na Aleksandra Skulteta rodem z Tczewa trzeba
patrzeć jak na wybitnego humanistę, przedstawiciela polskiego Renesansu.
Ten duchowny, bliski przyjaciel Mikołaja Kopernika, a cóż to komu szkodzi
339
LUDZIE I ZDARZENIA
jeśli także „nowinkarz”, godnie patronuje tczewskiej książnicy. Należy wierzyć, że postać ta dostojnie czuwa nad ciszą bibliotecznych pomieszczeń, odwiedzanych przez przychodzących po wiedzę i nie muszą towarzyszyć temu
żadne estetyczne przeżycia.
Skultet wierzył młodości, ale był przy tym rozważny. W ostatnim akcie
dramatu Józefa Brudkiewicza mówi do Joachima Retyka, który nie miał jeszcze trzydziestu lat, a kierował katedrą matematyki na uniwersytecie w Wittenberdze:
– Jesteś młody, przyjacielu! Na usługi swojej wyobraźni masz skrzydła,
których życie jeszcze nie oskubało z piór. Ja trzymam się ziemi i muszę widzieć wszystkie różnice między ludźmi. Bo są tacy, dzięki którym nasza planeta zda się być jeszcze niewygasłą gwiazdą: pali się nam pod nogami. Trzeba
dobrze przyjrzeć się tym podpalaczom...
– To prawda – odpowiedział mu na to Retyk – Ale, szczerze mówiąc,
zgorzkniali jesteście.
– Ja już za życia byłem w piekle, zacny młodzieńcze.
340
LUDZIE I ZDARZENIA
Bitwy nad jeziorem
R
okitki to już niemal Tczew. W granicach miasta wprawdzie jeszcze się
nie znajdują, ale praktycznie żadna to różnica. Przecież to zaledwie
kilka kroków za granicą. Wystarczy wsiąść do autobusu miejskiego,
który zawiezie na miejsce. Nieco z boku pozostawi Suchostrzygi, dawny podmiejski folwark, a dziś duże osiedle mieszkaniowe, minie kościół NMP Matki
Kościoła, wielką budowlę w kształcie skoczni narciarskiej, co według projektanta miało być arką, potem autobus minie ogródki działkowe im. Księcia
Sambora II, jeszcze cmentarz komunalny, ciepłownię i wjedzie do Rokitek.
Trzeba jeszcze przejść kilka minut pieszo, za wieś, żeby osiągnąć Jeziora Rokickie. Tutaj z bliska można się przyjrzeć historii, dotknąć jej dłonią, albo
latem na łące bosą stopą.
Wcześniej czy później Rokitki razem ze swoimi jeziorami znajdą się
w mieście. I wtedy żeby obejrzeć bitewne pola pod Rokitkami trzeba będzie pojechać do Tczewa. Podobnie stało się z Psim Polem. Żeby zwiedzić miejsce chwały
Bolesława Krzywoustego, który w 1109 roku pobił wojska Henryka V, trzeba
jechać do Wrocławia. Po prostu dawna wieś stała się częścią dużego miasta.
Rokitki nad Psim Polem mają jednak pewną przewagę. Tutaj miały miejsce aż trzy bitwy. Dlaczego aż trzy i dlaczego w tym miejscu? Tu historia
dokonywała swoje rozliczenia związane nie tylko z Tczewem. Pod Rokitkami
toczyły się bitwy dotyczące głównie Gdańska, natomiast Tczew ze swoją okolicą, a konkretnie te jeziora były progiem na północ. Komu udało się pokonać
przeprawę między jeziorami miał z Rokitek i Lubiszewa otwartą drogę do
Gdańska.
Przez setki lat było to jedyne przejście ku północy. Jedna z najważniejszych
dróg komunikacyjnych dawnej Europy prowadziła właśnie tędy, umiejętnie
341
LUDZIE I ZDARZENIA
omijając Tczew i jego okolice pełne rozlewisk i bagien Motławy i Szpęgawy.
Między Wisłą a jeziorami ciągnęły się wtedy szerokie moczary z nielicznymi kępkami zamieszkałych wzniesień. Miejscowym starczały tajemne ścieżki
i drożyny, tabory wojskowe przeprawić się nimi jednak nie mogły. Dopiero
w 1780 roku, dla celów wytyczonego traktu pocztowego, umocniono pod
Szpęgawą (wsią) starą groblę, co skróciło i ułatwiło drogę do Gdańska. Przejeżdżano odtąd przez Tczew, Szpęgawę i Dąbrówkę do Miłobądza. Melioracja i osuszenie terenu spowodowało, że stało się to, co dzisiaj oglądamy.
Wszystko, co działo się wcześniej, a było związane z Gdańskiem, musiało
szukać szczęścia na przesmyku między Jeziorami Rokickimi – Małym i Wielkim. Tam mieścił się klucz do powodzenia. Tak posadowiony niegdyś Tczew
mógł się czuć bezpieczny, ale z tego też powodu często miasto zamieniane
było na wojskową bazę.
Jeziora, leżące w długiej rynnie między Zwierzynkiem a Rokitkami, zwane niekiedy na mapach i lokalnie określane również jako Jeziora Lubiszewskie, obejmowały i obejmują chyba nadal około 38 ha (Małe –10 ha, Wielkie
– 28 ha), a ich głębokość nie przekraczała 5-6 m. Obie nazwy pochodzą od
miejscowości, jednakowo odległych (ok. 2 km) od jezior. Rokitki (1304)
młodsze od Lubiszewa (1198) leżą od wschodniej strony jezior, zaś dawna
siedziba księcia Sambora II i baliwatu joannitów – na północy. Większe
jezioro jest zbiornikiem odbierającym wody kończącej tutaj bieg Szpęgawy,
a z północnego zwężenia wypływa Motława. Dziwną funkcję pełni to jezioro: jest ujściem i źródłem dwóch różnych rzek, chociaż na niektórych
mapach Motława swoje źródło wykazuje wyżej – na lubiszewskich łąkach.
Z małego jeziora początek bierze zbudowany w XVI wieku przez Krzyżaków dziewięciokilometrowy Kanał Młyński, uchodzący w Tczewie do Wisły.
Dzisiaj jeziora regulowane są między sobą przepustem i nie sprawiają już
nikomu kłopotów.
Pierwsze bitewne odgłosy znad Lubiszewskich lub Rokickich Jezior dochodzą z początków XIV wieku i były wynikiem wcześniejszych knowań
brandenburskich. Trzeba się więc cofnąć do 1231 roku.
W bulli z 17 czerwca tegoż roku papież Grzegorz IX (Hugolin Segni
z Anagni) objął oficjalną opieką Świętopełka, broniąc gdańsko-pomorskiego
księcia przed książętami polskimi (jednak nie nazwanymi z imienia), podżegającymi Prusów przeciw Pomorzu. Taka protekcja była wówczas ochroną
bardzo skuteczną, bowiem złamanie jej przez strony trzecie groziło papieskim interdyktem lub ostrzegawczą klątwą. Natomiast Fryderyk II (wnuk
Barbarosy), cesarz Niemiec z papieżem poróżniony, w tym samym 1231
roku wystawił przywilej, prawem kaduka nadający Pomorze margrabiom
brandenburskim, co jakoś uszło mu płazem. Od połowy XII stulecia istniejąca Marchia Brandenburska była bardzo zainteresowana podbojami w kierunku wschodnim. Podporządkowała sobie Pomorze Zachodnie, a właśnie
342
BITWY NAD JEZIOREM
w 1231 roku askańscy władcy Brandenburgii przyjęli lenne zwierzchnictwo
nad tym krajem, sąsiadującym z księstwem Świętopełka. Były to lata tworzenia wielkich państw, jakby mody na jednoczenie ziem, ale także były to
pierwsze osiągnięcia niemieckiego parcia na wschód, owego niesławnego
„Drang nach Osten”.
Kiedy z kolei Mściwoj II toczył spór z Barnimem I szczecińskim (na marginesie: synem Mirosławy, siostry tczewskiego Sambora II) o ziemię sławieńską i słupską, sprowadził na pomoc Brandenburczyków. Chyba bardzo im to
odpowiadało! Sytuację wszak opanował sam Mściwoj we własnym zakresie,
pomoc jednak nadeszła i Brandenburczycy mimo ostrzeżeń, łamiąc porozumienie opanowali w 1271 roku Tczew i Gdańsk. Przy zbrojnej pomocy Bolesława Pobożnego, księcia wielkopolskiego, Mściwoj II w następnym roku
wypędził Brandenburczyków z Gdańska i z całego Pomorza, ale odchodząc
umocnili się na zajętej przez siebie ziemi sławieńskiej.
Dawne księstwo sławieńskie Mściwoj II odzyskał dopiero w 1283 roku,
a więc rok po zawarciu z Przemysłem II układu kępińskiego. Jak już wiemy,
po śmierci w końcu 1294 roku Mściwoja II, zgodnie z postanowieniem tegoż
układu Przemysł II połączył Pomorze unią z Wielkopolską, a w następnym
roku – gdy został koronowany królem Polski – obie te dzielnice włączył do
państwa polskiego. Margrabiowie brandenburscy jednak tak łatwo nie rezygnowali. Zajęcie Pomorza było ich wieloletnim celem. Działając wspólnie
z miejscowymi przeciwnikami Przemysła, wysłali do Wielkopolski swoich
oprawców celem porwania polskiego króla, żeby siłą wymusić na nim zrzeczenia praw do Pomorza. 8 lutego 1296 roku w Rogoźnie, gdy król obchodził
huczne zapusty, brandenburski oddział napadł na jego namiot. Przemysł bronił się lecz został ciężko raniony. Uprowadzono go nieprzytomnego, a kiedy porywacze doszli do wniosku, że żywego nie dowiozą do granic Marchii
Brandenburskiej, dobili go, a ciało w drodze porzucili.
Śmierć Przemysła stała się powodem nowych wewnętrznych walk o wpływy. Odezwał się Władysław Łokietek, podejmując próby kontynuacji zjednoczenia kraju. Miał jednak też swoich przeciwników, przede wszystkim silne
rody Zarembów i Nałęczów. Na Wielkopolskę miał chęć czeski Wacław II, na
Pomorze zaś w dalszym ciągu Brandenburczycy. Gdy Wacław wbrew Bogu
i sprawiedliwości – jak głosi „Kronika Świętokrzyska” – koronował się na
króla Polski, a biskup Andrzej Zaremba rzucił klątwę na Łokietka, tenże musiał uciekać. Wacław II jednak dość szybko zmarł i wówczas jego następca,
syn Wacław III, 8 sierpnia 1305 roku obiecał Pomorze margrabiom brandenburskim, Ottonowi ze Strzałą, Hermanowi i Waldemarowi, w zamian za Miśnię zastawioną im przez ojca, Wacława II.
Gdy w 1306 roku zginął podstępnie zamordowany Wacław III, z wygnania
powrócił Łokietek, co jednak nie ostudziło apetytów Brandenburgii do Pomorza. Trzeba przyznać, że w dużym stopniu pomagali jej Święcowie, rządzący
343
LUDZIE I ZDARZENIA
Pomorzem z woli Wacławów, a także już wcześniej za zgodą Łokietka. Nie
odpowiadała temu rodowi polityka zjednoczeniowa Łokietka. Obawiając się
utraty wpływów w tej dzielnicy, knuli wspólnie z brandenburskimi margrabiami przeciw księciu Władysławowi.
Teraz akcję zdarzeń pora przybliżyć do okolic Jezior Rokickich. Margrabiowie, po przejściu z wojskiem granicy Pomorza, jesienią 1306 roku pojawili się pod Tczewem, docelowo planując opanowanie Gdańska. Musieli
jednak pokonać to jedno przejście między jeziorami. Oddziały stanęły tu między dniem 27 października a 17 grudnia 1306 roku, to znaczy między pobytem Łokietka w Świeciu i Gdańsku. Dokładna data tej bitwy, jej przebieg
i szczegóły nie są znane. Lubiszewskie (czy Rokickie) zmagania nie zostały
dokładnie opisane w kronikach. Wiadomo tylko, że nad jeziorami w marszu
na Gdańsk przeszkodziły Brandenburczykom wojska Władysława Łokietka
i jego pomorscy sprzymierzeńcy.
W bitwie zginął Jan Zwadejewicz, rycerz ze Swarożyna. Tamtejsze dobra
otrzymał razem z bratem Henrykiem jeszcze od księcia Mściwoja II. Książę dał im tę wieś po Beyzenborgach, którzy zdradzili Mściwoja przechodząc
w 1282 roku na stronę Brandenburgii.
Najazd brandenburski nie powiódł się, napastnicy zostali odparci. Natomiast zbrojny bunt niemieckich mieszczan Tczewa został stłumiony przez
Jakuba, wiernego Łokietkowi kasztelana tczewskiego. Ten akt nieposłuszeństwa wywołany był przez najnowszych osadników zachodnich, sprowadzonych do pomorskich miast przez obu Wacławów.
Sytuacja na Pomorzu nie wskazywała na jednoznaczne poparcie Łokietka.
Święcowie nie odzyskali zaufania księcia, więc dla bezpieczeństwa wyznaczył on nowych namiestników. Zostali nimi bratankowie Władysława – Przemysław w Świeciu i Kazimierz, wnuk Sambora II, w Tczewie. Widoczne się
stało, że Święcowie nie będą wspierać zjednoczeniowych zamiarów Łokietka.
Miał książę jeszcze drugiego wroga – Muskata, biskupa krakowskiego, który
dla odmiany był zwolennikiem królów czeskich. Gdy Łokietek w Małopolsce
poskramiał zapędy Jana Muskaty, na północy podnosił głowę Piotr Święca,
opowiadający się wyraźnie za inwazją Brandenburczyków. Łokietek dwoił
się i troił, rozjeżdżał między Krakowem a Gdańskiem, żeby ratować dziedzictwo poprzednich włodarzy.
Brandenburczycy chętnie skorzystali z „zaproszenia” Święców. Była to
jawna zdrada potężnego rodu pomorskiego, którego przedstawiciele liczyli
nawet na samodzielne księstwo rodowe.
Latem 1308 roku magrabiowie brandenburscy: Otto IV ze Strzałą i Waldemar Askańczyk – ci sami, którym przed trzema laty Pomorze obiecał Wacław
III – stanęli na czele wojsk z Marchii Brandenburskiej, wsparci poplecznikami
Święców z ziemi lubuskiej i kamieńskiej. Przez dzielnicę sławieńską dotarli
do okolic Kartuz. Tam, po kilkudniowym rozłożeniu obozu i zjednoczeniu
344
BITWY NAD JEZIOREM
dalszych sił, 23 sierpnia znowu ruszyli na Gdańsk. Najpierw musieli przejść
przesmyk między Jeziorami Lubiszewskimi.
Najazdowi próbował zapobiec książę Kazimierz, namiestnik Łokietka rezydujący wówczas w Tczewie. Nad jeziorem stoczył krótką i przegraną potyczkę z prawym skrzydłem wojsk z Nowej Marchii. Na nic zdała się pomoc
wiernych oddziałów wojewody gdańskiego, Boguszy, tczewskiego wojewody, Świętosława oraz kasztelana Tczewa, Jakuba. Nieliczne wojsko po stronie
Łokietka nie zdołało przeszkodzić najazdowi. Brandenburczycy w odwet za
stawiany opór zniszczyli joannicki gród w Lubiszewie i stamtąd nie zagrożeni
przez nikogo ruszyli dalej na północ. Po dwóch dniach zdobyli Gdańsk.
Władysław Łokietek, zajęty rozstrzyganiem kwestii w Małopolsce, polecił
zwrócić się o pomoc do Krzyżaków. Przybyli chętnie i – jak powszechnie
wiadomo – wyparli Brandenburczyków z Gdańska, ale sami z niego się już
nie ruszyli. Dalsze losy Pomorza są nam znane. Przez prawie 160 lat trwał
krzyżacki zabór.
Więcej szczegółów dostarczyła historia i jej dziejopisowie na temat drugiej bitwy znad Jezior Lubiszewskich, a miała ona miejsce prawie 270 lat po
marszu Brandenburczyków.
Znowu poszło o Gdańsk, ale tym razem miasto to stanęło po przeciwnej
stronie. Zbuntowało się przeciw polskiemu królowi, wypowiadając mu posłuszeństwo.
Nim odtworzymy przebieg bitewnych zdarzeń nad jeziorami pod Tczewem, wyjaśnić znowu trzeba ich tło, przywołać powody, które obie strony
tam sprowadziły.
W 1576 roku korona Polski przypadła Annie Jagiellonce, siostrze Zygmunta Augusta, a na jej męża wybrano Stefana Batorego, księcia Siedmiogrodu. Kontrkandydatem do tronu był Habsburg, Maksymilian II. Dążący
do samodzielności Gdańsk od pewnego czasu wykazywał nieposłuszeństwo
wobec władzy królewskiej i nie uznał nowego króla z węgierskiej krainy,
jawnie opowiadając się za kandydatem habsburskim. Rada miasta odmówiła Batoremu złożenia hołdu. Taka obraza majestatu pociągnęła za sobą
blokadę handlową Gdańska. Edykt królewski głosił, by nikt od tego czasu
zboża i wszelkich innych rzeczy dalej Tczewa Wisłą spuszczać nie śmiał,
a ziemią także do Gdańska nie woził pod srogim karaniem. Na 20 września
1576 roku wyznaczono sąd nad miastem. Gdańszczanie wyraźnie zlekceważyli królewskie wezwanie. Na sąd delegacja nie przybyła, blokady zaś nie
przestrzegano.
Równocześnie wydarzeniom tym towarzyszyły wyraźne antypolskie wystąpienia. W Gdańsku palono katolickie kościoły, zniszczono nawet obiekty klasztoru oliwskiego. W tej sytuacji Batory postanowił siłą stłumić bunt
i zmusić Gdańsk do posłuszeństwa. W końcu września podjął przeciwko miastu działania zbrojne. Zgromadzone w Malborku wojska królewskie wyruszy345
LUDZIE I ZDARZENIA
ły do Tczewa, przepędzając pod miastem rozłożony obóz oddziałów gdańskich. Tczew znowu stał się główną bazą wypadową sił polskich, na czele
których król postawił kasztelana gnieźnieńskiego, Jana Zborowskiego.
12 października 1576 roku zmarł Maksymilian II. Jego śmierć formalnie
kończyła powód sporu gdańszczan. Batory zażądał złożenia przysięgi wierności, zwolnienia zaciężnych wojsk i zburzenia nowych fortyfikacji wzniesionych specjalnie na tę wojnę. Gdańsk znowu odmówił złożenia hołdu. Król
czekał całą zimę, potem cierpliwość jego została wyczerpana. Postanowił
przykładnie ukarać krnąbrne miasto.
Jan Zborowski dysponował zaledwie 1.800 żołnierzami stojącymi pod
Tczewem. Była to głównie jazda: polska husaria i kozacy. Węgierscy hajducy, których było około 600, przeważali wśród piechurów. Polskie wojsko nie
dysponowło ciężką artylerią, która wówczas znajdowała się w Rukocinie nad
Narwią, bowiem Batory równolegle przygotowywał się już do wyprawy przeciw Moskwie. Pomocy oczekiwano jeszcze ze strony Stanów Pruskich, a więc
dawnego związku miast pomorskich, którego rycerstwo miało się zebrać pod
Starogardem. W początku kwietnia oczekiwano 650 ochotników, 400 piechurów i 250 konnicy. Przybyło ich jednak mniej. Razem pod dowództwem
Zborowskiego było około 2.400 ludzi. Druga grupa uformowana koło Pucka,
a dowodzona przez wojewodę Ernesta Wejhera, była o wiele słabsza.
Armia Gdańska jednoczyła się od marca. Jej dowództwo powierzono specjalnie najętemu Hansowi Wilckenbruchowi von Köln. Zwano go po prostu
Janem z Kolonii. Armia jego liczyła ponad 11.000 żołnierzy, w tym 8.000
ludzi milicji miejskiej z ochotniczego zaciągu, bardzo różnie wyszkolonego,
pięć najętych chorągwi landsknechtów (3.100), 800 rajtarów. Zaciężnych żołnierzy z Rzeszy mógł Gdańsk zatrudnić dzięki pożyczce otrzymanej z Danii.
Rada wojenna Gdańska, znając liczebnie niższy stan armii polskiej, postanowiła uderzyć zanim Zborowskiemu udałoby się skoncentrować większe
siły. Pośpiech był uzasadniony także tym, że wcześniej, 16 lutego nie powiodło się wysadzenie w okolicach Miłobądza armat i 210 wyborowych strzelców,
którzy mieli uderzyć przez zaskoczenie. Stale wówczas patrolujące ten obszar kozackie podjazdy zoczyły cztery gdańskie statki i nie pozwoliły na ich
zacumowanie do brzegu, udaremniając desant. Gdańszczanom także później
nie udało się wysadzić swoich wojsk na brzeg. 14 kwietnia te same podjazdy doniosły Janowi Zborowskiemu o ruchu wojsk gdańskich wychodzących
z miasta.
Jan z Kolonii wyraźnie lekceważył polskiego przeciwnika. Wiedział, że
jego armia jest co najmniej czterokrotnie silniejsza. Gdańszczanie oprócz
uzbrojenia zabrali ze sobą duże ilości sznurów, którymi zamierzali powiązać
wszystkich żołnierzy Zborowskiego. Gdańskie tabory, złożone ze 150 wozów, 16 kwietnia znalazły się w okolicach Łęgowa, a więc gdzieś w połowie
drogi do Tczewa. Tam postanowiono przeczekać do następnego dnia.
346
BITWY NAD JEZIOREM
Jan Zborowski początkowo zamierzał przeprowadzić nocne uderzenie na
gdański obóz. Jednak ze względu na zdecydowanie mniejszą siłę, zrezygnował ze starcia w otwartym polu, nawet pod osłoną nocy nie podjął ryzyka.
Jego taktyczny plan mógł zakończyć się powodzeniem tylko w specyficznym
terenie. Zborowski przedstawił go w Tczewie na naradzie wojennej w obecności wszystkich kapitanów i rotmistrzów.
W Tczewie i jego okolicach zostawił Zborowski małe oddziały dla obrony miasta. Otoczone murami, silniejsze ataki musiało odeprzeć dodatkowymi siłami uzbrojonych mieszczan. W samym Tczewie zostało stu piechurów
i cztery działa. Zborowski przypomniał burmistrzowi o złożonej niedawno
przysiędze wierności i zalecił pilną obronę miasta. Ponadto do pełnienia wywiadu i stałej obserwacji ruchu wojsk gdańskich, polski dowódca pozostawił
dwudziestu Kozaków ze szwadronu rotmistrza Strusia. Natomiast dość silny
oddział 60 ludzi z lekkiej jazdy, złożony w połowie z Tatarów, dowodzony
przez rotmistrza Andrzeja Karchowskiego, pozostał dla celów patrolowych.
Oddział miał obowiązek stałego kontrolowania brzegu Wisły i nie dopuścić
do ewentualnego wysadzenia desantu ze statków. Wiedziano bowiem, że cztery jednostki gdańskie znowu pojawiły się na Wiśle, by w dogodnym miejscu
zdesantować dwustu strzelców wyborowych.
Resztę wojska Jan Zborowski wyprowadził pod Rokitki. Wiedział co robi.
Z rozstawionymi tam oddziałami zamierzał czekać na Jana z Kolonii. Z przedpola Tczewa wojska usunęły się 16 kwietnia, by nad jeziorami przenocować.
Jan Zborowski znał tę okolicę. Wiedział, że zaledwie trzy kilometry od murów Tczewa rozciągała się błotnista dolina Motławy, gdzie bezpiecznie czuły
się tylko lekkie wojska. Dla ciężkiej kawalerii i dział możliwe były tylko dwa
przejścia – pod Rokitkami grobla na Dąbrówkę i boczna przeprawa między
jeziorami. Główne siły Zborowski ustawił pod Rokitkami przy grobli.
Gdańszczanie po noclegu, 17 kwietnia 1577 roku rano, ruszyli z Łęgowa
ku Lubiszewu, bo była to jedyna trasa możliwa do przemarszu. Po przeciwnej
stronie jezior i Motławy gdańska rajtaria pojawiła się koło godziny 10.00,
a było jej mnóstwo. Jak pisał kronikarz tej bitwy, Bartłomiej Paprocki,
w pół mili poczęło się wojsko Kolnowe sypać jako czarny las. Jan z Kolonii ze
wzgórza widział gotowych do obrony grobli Polaków. A ponieważ stali przy
drodze do Rokitek, gdański dowódca postanowił ją obejść i przeprowadzić
swoje wojsko przez przeprawę między jeziorami, żeby otoczyć Zborowskiego. W tym momencie polski dowódca zapewne uśmiechnął się i zatarł dłonie,
ponieważ bez względu na dalszy przebieg zdarzeń przejście między jeziorami
było dla gdańszczan samobójcze.
Walkę sprowokowały lekkie oddziały hajduków węgierskich, wciągając
landsknechtów coraz bliżej przejścia. Po celowym zniszczeniu przez Polaków
mostu przez Motławę, większość wojska gdańskiego ruszyła na przeprawę
między jeziorami. Widząc to Zborowski znowu się uśmiechnął.
347
LUDZIE I ZDARZENIA
Gdańszczanie w tym czasie na usypanych szańcach koło Lubiszewa ustawiali swoje armaty, za którymi do natarcia gotowali się ochotnicy gdańskiej
milicji. A było ich około osiem tysięcy ludzi. Mijała trzecia godzina lekkich
utarczek, gdy Zborowski dał rozkaz do ostatecznego ataku. Część gdańszczan
była zajęta naprawą zniszczonego mostu przez Motławę, część trudziła się
uwikłana w potyczki z Kozakami. Nie wszyscy nawet dostrzegli ten nagły
impet polskich i węgierskich hajduków, którzy lewym skrzydłem rzucili się
na artylerię nieprzyjaciela. Po wycięciu puszkarzy odwrócili zdobyte działa
il. 189
Bitwa po Lubiszewem 17 kwietnia 1577 roku
348
BITWY NAD JEZIOREM
i otworzyli z nich ogień na landsknechtów. Żeby odbić stracone armaty, na
Polaków rzucili się zaciężni pikinierzy.
Zaczęła się walka wręcz. Niemcy w zwartych grupach byli zupełnie bezradni ze swymi pięciometrowymi pikami. Hajducy krótką białą bronią i siekierami ścinali im te piki, wytrącali z rąk, a potem zgotowali prawdziwą rzeź.
Hajducy oburącz siekli siekierami Niemców, jakby pnie w lasach karpackich
– pisze kronikarz. Z ośmiuset najemnych pikinierów przy życiu niewielu zostało. Natomiast prawe skrzydło zbuntowanych gdańszczan zaskoczyły cztery
szwadrony husarii i dwa szwadrony jazdy kozackiej. Gwałtowny atak spowodował, że cofający się w popłochu rajtarzy wpadli na własną piechotę, tratując
ją doszczętnie. Po bitwie, w czasie przeglądu pola, u zabitych znaleziono niemal wszystkie nabite muszkiety. Szybki atak Polaków po prostu nie pozwolił
na ich odpalenie.
Reszta wojska i milicja miejska, stojący między Dąbrówką i Zajączkowem,
nie zdołali nawet włączyć się do walki. Widząc własny pogrom zaczęli panicznie uciekać. W szykach gdańskich wielki popłoch spowodował niekiedy takie
same straty jak i podczas bitwy. Klęska wojsk Jana z Kolonii była ogromna.
Polacy, żeby przejść przez groblę, najpierw musieli oczyścić ją z trupów.
Rzeczywista bitwa, która rozpoczęła się około godziny 13.00, trwała
kwadrans. Potem zaczęła się już formalna rzeź. Zborowski rozkazał odtrąbić
odwrót ku Tczewowi, ale większość oddziałów nie słyszała sygnału i gnała,
rżnęła nieprzyjaciela aż do Pruszcza. W czasie pogoni nie brano jeńców. Ciała
leżały usłane na polach aż do Miłobądza. Dopiero o zmroku zwycięska jazda
wróciła do Tczewa.
Następnego dnia Jan Zborowski wysłał patrole, które miały pozbierać
i przyprowadzić rozpierzchłych jeńców. Znaleziono ich tylko kilku, pozostałych uciekinierów dobiła miejscowa ludność.
Gdańszczanie stracili w tej bitwie 4.416 poległych na polu podczas walki.
Uważa się, tak podaje literatura, że około 1.000 wzięto do niewoli. Ponad 500
żołnierzy zginęło lub zbiegło, nie powracając do macierzystych oddziałów.
Łączne straty wynosiły około 6.000 ludzi, czyli śmiało połowa stanu, który
wyruszył z Gdańska na pewne zwycięstwo – jak obiecywał Jan z Kolonii.
Straty gdańszczan niektóre niemieckie opracowania i źródła przedstawiają
w mniejszych liczbach. Niemiecki kronikarz, Georg Knoff, pisał o tylko ponad 2.500 poległych, ale samych gdańszczan zapisanych w parafialnych księgach zgonów. Obcych zaciężnych księgi kościelne nie notowały. Wiadomo
jednak, że z pięciu chorągwi jazdy po bitwie złożono zaledwie jedną.
Po stronie polskiej straty były nieznaczne. Śmierć poniosło 58 żołnierzy,
w tym 14 Polaków, 44 Węgrów. Rany odniosło 130 ludzi (45 Polaków i 85
Węgrów). Pod jeźdźcami padło 38 koni, a z pola bitwy pozbierano 65 poranionych zwierząt. Strata koni dotyczyła trzech pierwszych szwadronów,
a więc pierwszego szeregu natarcia, który dosłownie nabił się na piki.
349
LUDZIE I ZDARZENIA
Te dokładne informacje pochodzą z raportu Jana Zborowskiego do króla
Stefana Batorego. W tym samym raporcie polski dowódca meldował o stanie
uczestniczących w bitwie oddziałów.
Pod Lubiszewem i Rokitkami biło się 1.446 polskich jeźdźców. Na tę
ilość składało się 10 polskich szwadronów husarii po 100 jeźdźców każdy,
dowodzone przez Zborowskiego, Firleja, Krzeszowskiego, Kazanowskiego,
Leśniowskiego, Gniewosza i Jordana. Pod dowództwem Strusia i Spytka
uczestniczyło 150 Kozaków oraz 115 Tatarów dowodzonych przez Themruka
i Karchowskiego. Było jeszcze 62 ochotników jazdy z Pomorza i 119 rycerzy
węgierskich. W bitwie wzięło także udział 1.000 piechurów, w tym 600 węgierskich hajduków. Razem miał Zborowski 2.446 ludzi.
Z zeznań jeńców można było uściślić wcześniej znane siły piechurów
gdańskich. Najęte chorągwie liczebnie nie były równe. Dwie, dowodzone
przez kapitanów Kleinera i Ranzana, liczyły po 500 żołnierzy, dwie – pod
dowództwem kapitanów Lemckego i Estreichera – po 600 ludzi, a jedna, dowodzona przez kapitana Weltzsteina, złożona była tylko z 300 piechurów.
Ośmiuset rajtarów stanowiło dwie nierówne siłą chorągwie: 200 jeźdźców
gdańskich i aż 600 zaciężnych Niemców.
Zwycięstwo znacznie mniejszej armii polskiej było dowodem znakomicie
przeprowadzonej taktyki na polu walki. Strona polska początkowo przyjęła
postawę wyczekującą, po sprowokowaniu walki zmieniając ją we właściwym
momencie w działania zaczepne. Zasadzka Zborowskiego powiodła się zgodnie z jego życzeniami. Przeważające siły gdańszczan, podzielone na dwie części, zostały osaczone w mokradłach. Jedną część wojska polskie skutecznie
zablokowały, druga zaś musiała przyjąć walkę mając za sobą jeziora, a powrót
prowadził tylko przez wąską groblę.
Dowódca gdańszczan, specjalnie sprowadzony z Niemiec doświadczony
kondotier, Hans Wilkenbruch von Köln, uratował się przed śmiercią zupełnie
przypadkowo. Jeden z rajtarów oddał mu własnego konia. Byłoby dla niego
może lepiej gdyby zginął, ponieważ w Gdańsku gromady kobiet chciały go
ukamienować.
– Oddaj nam mężów i synów – krzyczały gdańskie matki i żony. – Na
zgubę ich wywiodłeś.
Po tym zwycięstwie polskie wojsko rozpoczęło przygotowania do zdobycia Gdańska. Od czerwca do sierpnia 1577 roku trwało oblężenie miasta.
Ostatecznie 6 września wojska królewskie odstąpiły od Gdańska. Rezygnacja
ta różnie jest przez historyków oceniana. Niektórzy, zwłaszcza przedstawiciele historiografii niemieckiej, mówią o klęsce Batorego. Duża w tym sformułowaniu przesada. Przecież król miał inne kłopoty, szykował się na Moskwę
przeciw Iwanowi Groźnemu, bowiem car zajął Inflanty.
Obie strony – Gdańsk i Korona – zdecydowały się na rokowania, które
wyznaczono w Malborku. I znowu pojawili się Brandenburczycy, tym razem
350
BITWY NAD JEZIOREM
w charakterze rozjemców. Pośrednikiem ugody był margrabia brandenburski
Jan Jerzy. Batory dla własnej gwarancji we wszystkich ważniejszych ośrodkach komunikacyjnych rozmieścił oddziały wojskowe, natomiast w większych miejscowościach usadowił silne garnizony, gdzie stacjonowały chorągwie piesze i konne. Takie garnizony powstały m.in. w Pruszczu, Starogardzie,
Sobowidzu i Tczewie. To właśnie w Tczewie rozlokowani zostali hajducy
i węgierska jazda, które stały się przyczyną bodajże największej tragedii
w dziejach miasta.
4 października 1577 roku przez miasto przejeżdżał oddział Brandenburczyków z rozjemcami. Spieszyli do Malborka, bowiem tam w swojej królewskiej rezydencji, a dawnej siedzibie wielkiego mistrza Zakonu, oczekiwał ich
Stefan Batory. Przejazd rozjemców z Zachodu wzbudził zrozumiałe zainteresowanie. Wszyscy wylegli na ulice, by obejrzeć niecodziennych gości.
Za murami Tczewa, mniej więcej w miejscu, gdzie obecnie mieści się Centrum Kultury i Sztuki, stacjonował oddział hajduków. Żołnierze ci w stodole
na stojaku piekli sobie podobno wieprza. Jak wszyscy inni ciekawscy wybiegli przez księżą furtę na rynek, żeby popatrzeć na konno przejeżdżających
rozjemców. W tym czasie od pozostawionego paleniska płomieniem zajęła
się cała stodoła, a od niej miasto. Tragedii sprzyjał silny północny wiatr, który
gnał ogień śladem pożaru z 1433 roku. Najpierw zajęły się domy zachodniej
pierzei obecnej ulicy Kardynała Wyszyńskiego, a stamtąd dachami płomienie
przeszły na pozostałą część miasta. Jak podali kronikarze tamtych lat, pożar
w ciągu trzech godzin zamienił miasto w zwalisko zgliszcz i popiołów.
Dość ścisłe fakty o tym dramatycznym wydarzeniu przekazał pastor Jan
Henryk Schneider (1693-1740) w swoich kronikach, posługując się relacjami
naocznego świadka. Tym świadkiem był ówczesny burmistrz Tczewa, Abraham Hensel, który pożar dokładnie opisał w prowadzonych przez siebie rocznikach miejskich. Opis najgroźniejszego w dziejach miasta żywiołu przekazał
też pastor Henryk Richter w ogłoszonych drukiem kazaniach. Ani roczniki
Hensela ani kazania Richtera nie dotrwały do naszych czasów. Po prostu zaginęły. Skorzystał z nich jeszcze Schneider.
Pożar był wielki, najtragiczniejszy w skutkach. Miasto spłonęło niemal
doszczętnie. Z pożogi ocalały tylko trzy domy mieszczańskie w północnej
pierzei rynku i jeden dom w rynkowym narożu z ulicą Podgórną. Z pożaru
cało wyszły mury miejskie i stojące przy nich trzy spichlerze – starościński, joannicki i angielski. Nietknięty pozostał klasztor dominikanów wraz
z kościołem, oddalone wówczas od pozostałej zabudowy i oddzielone murem
i placem. Spłonął natomiast ratusz, bardzo ucierpiał też kościół farny, o czym
była już mowa w pierwszej części tych szkiców.
Największą stratą dla miasta było zniszczenie przez pożar wszystkich
dokumentów i przywilejów, zarówno indywidualnych jak i miejskich. Przechowywano je w wieży Kleszej, zwanej też basztą Księżą, gdzie rada miasta
351
LUDZIE I ZDARZENIA
umieściła swoje archiwum. W tamtych latach raz nabyte prawo w koniecznej
sytuacji można było udowodnić tylko poprzez okazanie pisemnego przywileju. Dlatego wszystkie przywileje musiały być ponowione, a więc wystawione powtórnie. Ani rada miejska ani poszczególni obywatele nie mieli
w tym względzie żadnych kłopotów. W kancelarii królewskiej nie czyniono trudności, ponieważ król Stefan Batory owego 4 października, czekając
w Malborku na posłów brandenburskich, osobiście widział płonący Tczew.
W końcu miasto spaliło się z winy królewskiego wojska. Stosunkowo szybko
zostały odnowione wszystkie prawa. Potwierdzono to na sejmie warszawskim
2 stycznia 1580 roku, po którym obecni na obradach delegaci Tczewa odebrali z kancelarii królewskiej odpowiednie dokumenty, odnawiające stan posiadania miasta i obywateli.
Nie można jednak odrobić strat wyrządzonych historii. Strawione przez
pożar archiwalia, roczniki i kroniki miejskie poczyniły w dziejach Tczewa
wyraźną lukę do tegoż 1577 roku. Miasto zaś do końca XVI stulecia nie potrafiło podnieść się ze zgliszcz.
A jak skończyła się wojna? 12 grudnia 1577 roku w końcu pojawili się
w Malborku posłowie dumnego i nieposłusznego Gdańska. W imieniu rady
i wszystkich obywateli miasta przeprosili króla. Batory hołd przyjął, ale odmówił odbycia uroczystego wjazdu do miasta. Do Gdańska wystał swoich
komisarzy. Rada Gdańska zapłaciła Koronie 200 tysięcy złotych i 20 tysięcy
odszkodowania klasztorowi w Oliwie za splądrowanie zabudowań. Zwolniono zaciężnych żołnierzy i zobowiązano się dostarczyć armat na wojnę przeciw Moskwie.
Bitwa nad jeziorami odsłoniła kilka ciekawostek toponomastycznych, to
znaczy takich, które mają związek z dziejami nazw miejscowości. Okazało
się, że podtczewskie wsie zwały się nieco inaczej niż obecnie. Na mapach
i w raportach Lubiszewo było Lubieszowem, Śliwiny zaś Śliwnem. Dzisiejszy Mieścin zwał się Mieszczyn. Główną bazą dla wojsk Jana Zborowskiego było Tczewo. Są to jednak nazwy XIX-wieczne, gdy bitwa nad jeziorami
doczekała się pierwszych solidnych opracowań historyczno-wojskowych.
Z czasów samej bitwy, tzn. w okresie końca XVI stulecia miejscowości te
zwały się jeszcze inaczej: Lebeszaw, Śliwino, Mieszczyno, Tczow.
Historia jeszcze raz upatrzyła sobie okolice Jezior Lubiszewskich. Pięćdziesiąt lat po bitwie z gdańszczanami ich brzegi stały się widownią kolejnych, trzecich już zmagań wojennych.
Znowu należy zaproponować krótką repetycję z historii, celem wprowadzenia na bitewne pola pod Rokitkami.
Po śmierci w 1586 roku Stefana Batorego i rocznym bezkrólewiu na tronie
zasiadł Zygmunt III Waza, zaproponowany przez wdowę po Batorym, Annę Jagiellonkę. Zygmunt w części był Jagiellonem, bo synem króla Szwecji, Jana III
i Katarzyny Jagiellonki, córki Zygmunta Starego i Bony Sforza. Koronacja
352
BITWY NAD JEZIOREM
odbyła się 27 grudnia 1587 roku. Już wówczas było wiadomym, że Zygmunta III czeka tron szwedzki, bowiem był w najprostszej linii spadkobiercą korony za Bałtykiem. Takie były uzgodnienia między parlamentami obu królestw
i zapowiadała się bardzo interesująca unia polsko-szwedzka, a więc dwóch silnych, liczących się w Europie państw. Po śmierci w 1592 roku Jana III, tron
szwedzki objął Zygmunt III. Jako wręcz fanatyczny katolik nie był chciany
w protestanckiej Szwecji. Sam też czuł się tam obco. Zygmunt chciał być królem
Szwecji nie przebywając w tym kraju. Ostatecznie został pozbawiony korony,
przyjął ją Karol IX. Te skrótowo zarysowane zdarzenia spowodowały wpędzenie
Polski w spory o odzyskanie korony szwedzkiej dla Zygmunta III Wazy oraz
odnowienie wojen o Inflanty. Zaczęli Szwedzi w 1600 roku.
Inflanckie awantury przerodziły się w długotrwałe konflikty zbrojne, prowadzone przez obie strony ze zmiennym szczęściem. W 1621 roku Szwedzi
praktycznie kontrolowali całe Inflanty. Za morzem królował już Gustaw II
Adolf, syn Karola IX. Obie strony próbowały zbliżyć się do siebie, w końcu
zwaśnieni królowie byli kuzynami, ale do ugody nie doszło. Jedną z takich
prób było spotkanie w lipcu 1623 roku.
Miesiąc wcześniej pod Gdańskiem pojawiła się eskadra 21 okrętów
szwedzkich, a na pokładzie jednego z nich znajdował się osobiście król Gustaw Adolf. Na spotkanie z nim popłynął Wisłą niemal cały polski dwór.
Szwedzki monarcha pragnął się pilnie spotkać głównie z księciem Władysławem, synem polskiego króla. Całe to zdarzenie było o tyle ważne, że rzeczny
orszak kończył w Tczewie swoje żeglowanie, a król na krótko odwiedził miasto. Opis tego ważnego wydarzenia zachował się dzięki wymienianemu już
kronikarzowi, pastorowi J. H. Schneiderowi, który wykorzystał zapisy bezpośredniego świadka, ówczesnego burmistrza, Jerzego Schrötera.
Królewska wizyta miała miejsce 30 czerwca 1623 roku. Do tczewskiego
brzegu przybiły między godziną 16.00 a 17.00 dwa wiślane statki. Na pokładzie pierwszego płynął król Zygmunt III Waza wraz z małżonką, Konstancją Habsburżanką i liczną świtą. Drugi statek zajmował syn Zygmunta i jego
pierwszej żony Anny (siostry Konstancji) – książę Władysław, późniejszy król
Polski i Szwecji – Władysław IV Waza – oraz jego młodsze rodzeństwo.
Na zacnych gości czekali przy brzegu wszyscy rajcowie, na czele z burmistrzem, odświętnie ubrane bractwo strzeleckie, kapele miejskie i licznie
zebrani obywatele tczewscy. Kiedy statki zostały zacumowane, na brzeg wyszedł marszałek dworu, Łukasz Opaliński i poprosił delegację rady miasta do
królewskiej kajuty. Krótkim przemówieniem przywitał króla burmistrz Jerzy
Schröter, prosząc jednocześnie o zachowanie dotychczasowych przywilejów
dla miasta.
W tym miejscu odnotować należy pewną ciekawostkę, wprawdzie drobną
lecz istotną dla dziejów miasta czy charakterystyki jego władców. Przemówienie do króla wygłoszone zostało po łacinie, ponieważ ...niemiecki bur353
LUDZIE I ZDARZENIA
il. 190
Polska i Szwecja za panowania Zygmunta III Wazy
354
BITWY NAD JEZIOREM
mistrz Tczewa nie znał języka polskiego, a Zygmunt III Waza nie posługiwał się niemieckim. Niektórzy biografowie twierdzą, że król niemieckiego
w ogóle nie znał, chociaż częściej spotkać można opinię, iż język niemiecki
znał dobrze lecz go nie używał w Polsce, ponieważ w dworskim otoczeniu nie
było to mile widziane.
Po przemówieniu burmistrz wręczył Zygmuntowi III klucze do bram miasta. Delegacja Tczewa uzyskała od monarchy zapewnienie, że prawa zostaną
zachowane. Sekretarz królewski, Joachim Rudzicki, zwrócił klucze, przekazując życzenie króla, by rada miasta wraz z całym obywatelstwem pozostała
jak dotychczas wierna i posłuszna Koronie.
Żegnając tego dnia zebranych mieszkańców, król wyszedł na pokład
i wówczas bractwo strzeleckie oddało salut i wystrzał z moździerza. Kapela
zaś zaczęła muzykowanie na cześć monarchy. Obiadowano na statkach, spożywając posiłek zapewniony przez radę miasta.
Następnego dnia, a był to piątek, 1 lipca, Zygmunt III wraz z całą rodziną
i towarzyszącą mu świtą uczestniczył we mszy świętej, odprawianej w intencji monarchy i ojczyzny w kościele klasztornym oo. dominikanów. Wzdłuż
drogi z przystani do kościoła mieszczanie tczewscy utworzyli szpaler, owacyjnie pozdrawiając polskiego króla.
Do Gdańska wielcy goście udali się powozami, które czekały przed bramą Wysoką, zwaną później Gdańską (rozwidlenie dzisiejszych ulic Krótkiej
i Mickiewicza). Do tego miejsca, poprzez rynek, obywatele także odprowadzili gości w barwnym szpalerze.
Wszystkie starania i rozmowy, zarówno te prowadzone w Gdańsku, jak
i późniejsze, nie przyniosły rezultatów. Na początku lipca 1626 roku szwedzka armia Gustawa Adolfa wylądowała w Piławie u wschodniego cypla
Mierzei Wiślanej, w następnym etapie blokując Gdańsk i zajmując Elbląg
i Braniewo. Szybko weszła do innych miast nadbałtyckich, by w końcu miesiąca zająć Gniew i Tczew.
Szwedzi zajęli Tczew 29 lipca 1626 roku bez większego oporu. Wyprawą osobiście dowodził Gustaw Adolf. Jego wojsko zachowywało się dość
swobodnie, a szwedzcy gubernatorzy wymuszali wszędzie poddaństwo wierności. „Lew Północy” – bo tak zwano powszechnie szwedzkiego króla i wodza – do listopada przebywał w Tczewie, gdzie mieściła się jego wojenna
baza. Także w Tczewie, w baszcie więziennej, przetrzymywano stu polskich
jeńców, wziętych do niewoli na Żuławach. 21 września rada miasta złożona
w przewadze z rajców niemieckiego pochodzenia, złożyła przysięgę wierności
na ręce gubernatora Larsa Koggena i sekretarza królewskiego, Filipa Sattlera,
którzy zarządzali miastem i pracami fortyfikacyjnymi. Naprawiano miejskie
mury, pogłębiano fosy, burzono podmiejskie stodoły, a część obywateli wcielono do straży miejskiej. Przy tej okazji kościół farny ponownie został zajęty
przez gminę protestancką. Sympatia niemieckich mieszczan do okupanta była
355
LUDZIE I ZDARZENIA
il. 191
Król Zygmunt III Waza,
miedzioryt J. Suijderhofa
podyktowana przynależnością do wspólnego wyznania religijnego. Potwierdzała się późniejsza opinia, nie zawsze słuszna, że co polskie to katolickie,
a niemieckie bardziej ciąży ku luteranizmowi.
Polacy i organizujące się oddziały gdańskie kilkakrotnie próbowały odbić
Tczew, ale bez skutku. Prowadzona w ostatnim tygodniu września bitwa pod
Gniewem nie przyniosła polskiej stronie oczekiwanych rozstrzygnięć. Wycofanie się husarii z otwartego pola w dziejach wojskowości uznano po prostu
za klęskę Polaków.
Od pewnego czasu notowane powodzenia Szwedów zmobilizowały w końcu stronę polską. Na Pomorzu pojawił się hetman polny koronny Stanisław
il. 192
Król Gustaw II Adolf,
miedzioryt J. Delffa
356
BITWY NAD JEZIOREM
Koniecpolski, którego kunszt dowódczy znacznie przewyższał umiejętności
króla Zygmunta III Wazy. Wprawiony w walkach z Tatarami i Kozakami,
hetman wierzył, że ze Szwedami na Pomorzu też sobie poradzi.
„Lew Północy”, upewniwszy się, że Polacy nie stanowią dużej siły i nie
zamierzają podjąć ataku, przekazał dowództwo kanclerzowi Axelowi Oxenstiernie i w listopadzie opuścił Tczew, by zimę spędzić w Szwecji, a to głównie celem przeprowadzenia nowego werbunku do armii. Przyszli zaciężni
pochodzili przeważnie z Meklemburgii, która przecież od wieków nie była
Pomorzu przychylna.
Hetman Koniecpolski nie dysponował wielką armią. W takiej sytuacji
mógł wykorzystać tylko własny talent i pomysłowość stratega. Stanął obozem na linii Rokitki – Czarlin i małymi oddziałami jazdy prowadził działania
zaczepne, z rozmysłem wprowadzając w okolicach Tczewa i Gniewa zamęt
wśród szwedzkiego wojska. Utrudniał transport, dezorientował sztab nieprzyjaciela, robiąc wszystko, co należało do ówcześnie rozumianej partyzantki.
Kiedy jednak Oxenstierna się przekonał, że to tylko działania podjazdowe
i polska strona nie przedstawia tak wielkiej siły, jak przypuszczał, postanowił z Żuław sprowadzić swoje główne oddziały, by ostatecznie rozprawić się
z polskim hetmanem.
Koniecpolski przez dwa miesiące bronił linii Wisły i byłoby mu zapewne
coraz trudniej, gdyby z pomocą nie nadeszła... przyroda. Nagłe roztopy po połowie marca 1627 roku pokrzyżowały Szwedom plany. Powódź i gwałtowne
wylewy Wisły zupełnie dezorganizowały szyki ciężkiej rajtarii. Koniecpolski
skorzystał z tego naturalnego zabezpieczenia i wiosną dokończył oblężenie
Pucka i osaczył nieprzyjaciela w Czarnem.
14 maja 1627 roku Gustaw Adolf, z ośmiotysięcznym nowo zaciągniętym
wojskiem, pojawił się w Piławie i stamtąd rozpoczął marsz na Pomorze. Hetman Koniecpolski nie był jeszcze gotów podjąć walki. Podjazdy podkomorzego Stanisława Rewery Potockiego wiązały nową armię szwedzką, znacznie opóźniając jej przemieszczanie na tereny Pomorza. Hetman Stanisław
Koniecpolski w lipcu zdobył Gniew. Jego brawurowy i podstępny atak wzbudził respekt szwedzkiego króla, najznakomitszego wodza ówczesnej Europy.
A polski hetman zdobył się nawet na pewną złośliwość.
– Gdybym Gniewa nie wziął, to bym reputację dobrego wojownika u waszego Gustavusa utracił – powiedział do szwedzkich żołnierzy po zdobyciu
miasta.
Po tym powodzeniu hetman główne swoje oddziały ulokował pod Rokitkami koło Tczewa. Tam czekał na Szwedów, by w pierwszych dniach sierpnia
stoczyć nad jeziorami bitwę ważną dla całej wojny. Chcieli tej bitwy obaj
dowódcy. Bardziej spieszył się Gustaw Adolf, bowiem były już w drodze
habsburskie posiłki dla hetmana. Bez nich siły polskie stanowiły tylko 3/4
liczebności armii szwedzkiej.
357
LUDZIE I ZDARZENIA
I znowu zacząć trzeba od cyfr.
Wojska hetmana Koniecpolskiego liczyły razem 7.800 żołnierzy, w tym
2.500 jazdy husarskiej i rajtarów, 2.000 kozaków, 1.000 piechurów, 2.000
najemnych muszkieterów niemieckich i 300 artylerzystów-puszkarzy.
Król Szwedów prowadził 5.914 muszkieterów i pikinierów (9 regimentów
piechoty) i 4.169 rajtarów (42 kompanie jazdy). Razem miał 10.083 ludzi
i dużo silniejszą artylerię.
Warto jeszcze wspomnieć, że sytuacja terenowa nad Jeziorami Lubiszewskimi, w porównaniu sprzed pięćdziesięciu lat, gdy Jan Zborowski rozgromił
zbuntowanych gdańszczan, przedstawiała się nieco korzystniej – mianowicie czynna była już trzecia grobla. Zwana przejściem północnym, prowadziła
przez Motławę z Tczewa do Szpęgawy. Hetman Koniecpolski stanął ze swoim wojskiem właśnie w tym rejonie, po północnej stronie mokradeł. Armia
szwedzka została rozlokowana w części południowej tego terenu. Podzielona
na trzy grupy spoczęła pod dowództwem trzech wytrawnych wodzów. Prawą
grupą dowodził płk. Franz B. von Thurn, środkową osobiście główny dowódca
– król Gustaw II Adolf, a lewym skrzydłem feldmarszałek Herman Wrangel.
„Lew Północy” widząc, że pozycje Polaków i niedogodny teren nie pozwolą mu na pełne rozwinięcie sił i swobodne manewrowanie wojskami, postanowił użyć fortelu. Najpierw miała zaatakować rajtaria, żeby po pierwszym
il. 193
Muszkieterzy z czasów wojen szwedzkich
358
BITWY NAD JEZIOREM
kontrataku Koniecpolskiego zamarkować cofanie się. Chodziło Gustavusowi
o wyciągnięcie Polaków z szańców. Goniąc Szwedów polskie wojska musiałyby przeprawić się przez błotnistą rzekę, a wówczas Gustaw zamierzał
zamknąć kocioł i wpędzić polskie oddziały do bagien.
Z takim to zamiarem szwedzki król zaatakował pierwszy. Nim zaczął bitwę, rano wyruszył na rozpoznanie terenu. Zaskoczony przez polskich jeźdźców o mały włos wpadłby w ich ręce. Ratował się rozpaczliwą ucieczką pod
osłoną przerażonej eskorty. Przy odrobinie większego szczęścia ze strony
najbliżej położonej polskiej chorągwi, bitwa mogłaby się zakończyć przed jej
rzeczywistym rozpoczęciem.
Ale mimo to zaczęła się przed południem. Gustaw Adolf nie odstąpił od
swego podstępnego planu. Jego pierwszy etap jakby się udał, ponieważ hetman Koniecpolski rzeczywiście puścił swoją jazdę w pogoń za cofającym się
nieprzyjacielem. Jednak zawsze ostrożny, w porę zorientował się w zamiarach
Gustavusa i pośpiesznie wycofał przednie oddziały. Wówczas Szwedzi rzucili
się do ataku, ale ogień polskich muszkieterów, ukrytych w zaroślach, zmusił
ich do odwrotu. Tego dnia spod hetmana Koniecpolskiego uciekł ranny koń.
Schwytali go Szwedzi, sądząc, iż polski dowódca zginął.
Z takim to przeświadczeniem szwedzkie oddziały następnego dnia, 8 sierpnia, od samego świtu rozpoczęły atak. Artyleria rzuciła na polskie pozycje
il. 194
Armata w uzbrojeniu armii szwedzkiej, rycina według J. Schreibera
359
LUDZIE I ZDARZENIA
lawinę pocisków. Prawdą jest, że ogniowa przewaga nieprzyjaciela spowodowała panikę w polskich szykach. Najbardziej skorzy do ucieczki okazali się
zaciężni Niemcy. Hetman jednak szybko zaprowadził porządek, a za odparcie
wroga obiecał dodatkowy żołd.
Gustawowi zdawało się, że lada moment winien bitwę rozstrzygnąć na
swoją korzyść. Nieco zaniepokojony nadal trwającą obroną polską, podjechał
konno do grobli, by rozpoznać sytuację. Zauważył go dowódca roty, Samuel
Nadolski, późniejszy starosta tczewski, który akurat przez lunetę obserwował
pole bitwy. Wskazał szwedzkiego władcę dwóm wytrawnym muszkieterom,
a ci dokładnie wycelowali i huknęli. Pocisk z rusznicy zwalił z konia „Lwa
Północy”. Po polskich szeregach rozeszła się błyskawicznie wieść, że Gustaw
Adolf padł. U Sienkiewicza do czynu tego przyznaje się samochwała Imć Pan
Onufry Zagłoba. Kiedy wiadomość ta dotarła do hetmana Stanisława Koniecpolskiego, ten z wrażenia zaniemówił. W rzeczywistości szwedzki król został ciężko raniony. Zaniesiony przez swoich żołnierzy do obozu, kazał bitwę
przerwać i dać hasło do odwrotu. Na polu bitwy zachowywano się wówczas
honorowo. Przerwanie bitwy przez dowodzącego znaczyło wstrzymanie działań. Równie dobrze można było dopaść rannego Gustavusa, zadać mu śmierć
i raz na zawsze skończyłyby się polsko-szwedzkie długoletnie utarczki. Honorowa postawa hetmana pozwoliła wielkiemu Szwedowi żyć.
Przez długie miesiące król Szwedów leczył ranę obojczyka i szyi. Bitwę
pod Tczewem zapamiętał do końca życia, gdyż rana pozostawiła trwały ślad.
Kontuzja poraziła system nerwowy ramienia. Prawa ręka jednego z największych dowódców Europy już nigdy nie podjęła broni. Palce straciły chwytliwość, dłoń stała się niesprawna. Sroga nauczka spod Rokitek uczyniła go
kaleką.
Po wyzdrowieniu Gustaw jeszcze przez dwa lata wojował na Pomorzu. Powszechnie wiadomo, jak się zakończyły wojny ze Szwedami. Ostatecznie zostali z Polski przepędzeni. Nim to się stało, jeszcze w latach „potopu” bito się
nad jeziorami. W 1658 roku pod Rokitkami Polacy rozbili szwedzki obóz...
W XIX wieku, gdy osuszano rozległe bagna Motławy, wydobyto z ziemi wiele przeróżnego żelastwa, uzbrojenia i akcesoriów końskiej uprzęży.
Jeziora Lubiszewskie stały się w pewnym okresie lat już powojennych (po
1945 r.) atrakcyjnym zbiornikiem dla penetrujących płetwonurków. Z dna
wydobywano konkretne przedmioty, fragmenty zbroi, świadczące o wszystkich trzech odbytych bitwach.
Nad jeziorami i na przedpolach Godziszewa do dzisiaj widoczne są dziwne garby, zwane przez miejscowych „szwedzkimi okopami” albo „szwedzkimi szańcami”. Mogą one być zarówno szwedzkie jak i polskie. Muzealnicy
twierdzą, że gdyby je rozkopać, wiele ciekawych jeszcze dowodów odsłoniłaby ziemia.
360