Aura roztaczana przez książki
Transkrypt
Aura roztaczana przez książki
Sobota, 16 października 2010 www.dziennikpolski24.pl pejzaż rodzinny | księgarnia c3 Aura roztaczana przez książki ANDRZEJ KOZIOŁ A Jesteśmy dobrzy – mówi Wojciech Koranowicz FOT. ANNA KACZMARZ mity fachowy personel (...) Drugą wielką księgarnią była na przeciwnej stronie Rynku, naprzeciw wieży Ratuszowej położona firma H. Gebethner i Spółka, filia warszawskiego wielkiego wydawnictwa Gebethner i Wolff, zasobna w wydawnictwa warszawskie, dbająca o posiadanie pełnego asortymentu beletrystycznego i naukowego, będąca równocześnie dystrybucją na Galicję i Austrię popularnego „Tygodnika Ilustrowanego”. Arystokracja, uniwersytet i konserwa krakowska stanowiły klientelę „Spółki wydawniczej polskiej” w pałacu Spiskim (tam gdzie dziś mieści się księgarnia Domu Książki), powiązanej z koncernem „Czasu”, tj. z rodziną Potockich spod Baranów, i będącej centralą sprzedaży wydawnictw Akademii Umiejętności. U wylotu ulicy Grodzkiej była czwarta z wielkich księgarń – księgarnia D. E. Friedleina, ówczesnego prezydenta Krakowa, prowadzona przez siostrzeńców jego, dwóch młodych braci Münnichów. (...) To była elita księgarska. Były to przybytki odwiedzane przez wyższe sfery, lokale tchnące powagą i majestatem...” Tyle Aleksander Słapa, znany niegdyś krakowski księgarz, wiele lat kierujący księgarnią Genethnera. Od siebie dodajmy tylko, że księgarnia w pałacu Spiskim działa do dziś, chociaż oczywiście nie pod szyldem Domu Książki. Do niedawna nosiła nazwę „Camena”. Później – na szczęście na krótko! – znikła, aby szybko odrodzić się jako księgarnia „Pałac Spiski”. Przede wszystkim jednak istnieje księgarnia Gebethnera i Wolffa, mówiąc zaś dokładniej – księgarnia „Matras”... Tutaj nieodzowna wydaje się dygresja na temat krakowskiego językowego konserwatyzmu. Krakowianie ciągle umawiali się pod „Świtem”, w Podgórzu, kiedy tramwaje zmieniały trasę, konduktorzy wykrzykiwali: „Tylko pod «Kryształ», jedziemy tylko pod «Kryształ»!, na Zwierzyńcu pito piwo u Dawidsona, starzy taksówkarze pytali: „Na Wielopole, to pewnie pod «Kurierka»”? Nie inaczej jest z księgarnią w Rynku Głównym 23. Kierujący nią pan Wojciech Koranowicz mówi, że często, gdy dzwoni, na- Dajmy jednak spokój historycznej dygresji, odsyłając zainteresowanych nią do wydanej niedawno książki „Rynek Główny 23”, my zajmijmy się księgarnią w jej dzisiejszym kształcie. Jak się rzekło – księgarnia przecina na wskroś kamienicę. Na 225 metrach kwadratowych mieści się 60 tysięcy tomów, 25 tysięcy tytułów. Dziennie po schod- 60 000 Na 225 metrach kwadratowych mieści się 60 tysięcy tomów, 25 tysięcy tytułów. Dziennie po schodkach wchodzi około 1000 osób. Przypadkowych klientów i wytrawnych znawców książki, a wśród tych ostatnich najczęściej pojawia się chyba prof. Aleksander Krawczuk. wet na drugi koniec Polski, z informacją, że właśnie odnalazł zamówioną książkę (w Matrasie, jak każe dobra księgarska tradycja, można zamawiać książki, których nie ma na półkach), często słyszy: „Kto mówi? Matras? Ach tak, Gebethner...” Księgarnia, do której wchodzi się po kilku schodach (stąd inna jej nazwa – „Po schodkach”) przebiega na wskroś przez całą kamienicę. W tym miejscu aż chciałoby się wejść w historyczną dygresję – o kamienicy, o jej właścicielach i przede wszystkim o książkach, bo w Kamienicy Kromerowskiej książkami handluje się od czterystu lat, od roku 1610, kiedy to działał tutaj Franciszek Jakub Mercenich. A to oznacza, że przyrynkową księgarnię należy uznać za najstarszą w Europie, co w tym roku zostało uroczyście podkreślone wmurowaną przed wejściem tablicą. kach wchodzi około 1000 osób. Przypadkowych klientów i wytrawnych znawców książki, a wśród tych ostatnich najczęściej pojawia się chyba prof. Aleksander Krawczuk, związany, wręcz zaprzyjaźniony, z księgarnią od 80 lat. Oto jak we wspomnianej już książce pisał o swoje przyjaźni z Gebethnerem i Wolffem i Matrasem: „Ogarniam pamięcią lat ponad osiemdziesiąt, czyli piątą część istnienia tej księgarni w tym samym miejscu. Widok jej wystawy, schodów ku niej wiodących, poważnego, a zarazem obszernego i jasnego jej wnętrza, towarzyszą m wiernie od wczesnego dzieciństwa”. I wspomina, jak w dzieciństwie usiłował kupić jakąś poważną, historyczną książkę i usłyszał: „Ale to troszkę drogie i dość trudne, musiałbyś przyjść z rodzicami”. Jak podczas okupacji wchodził do mieszczącej się tam Deutche Buchhandlung – z duszą na ramieniu! – aby poszukiwać swoich ukochanych klasyków, jak odwiedzał księgarnię Domu Książki, wreszcie Matrasa. „Jednakże związki mojej rodziny z tą księgarnią są jeszcze starsze – napisał profesor. – Oto materialny dowód. Leży przede mną ulubiona książka mojego dzieciństwa: Rudyard Kipling Księga puszczy, przełożył Józef Czekalski. A wydał Gebethner i Wolff, Warszawa–Kraków 1917. Na pewno kupił ją ojciec w latach I wojny światowej, a ja odkryłem w domowej biblioteczce jako uczeń szkoły powszechnej zafascynowany tytułem (w późniejszych przekładach jest to Księga dżungli) i przeczytałem wielokrotnie. (...) To oczywiście nie jedyna książka kupiona i „Gebethnera” przez moich rodziców lub dziadków, kiedy jeszcze nie było mnie na świecie. Spośród jednak tych wciąż jeszcze znajdujących się w naszym domu ta pozostała dla mnie najważniejsza.” Chwała Bogu, że ciągle jeszcze trwają w Krakowie takie miejsca jak księgarnia przy południowej pierzei Rynku! Zmienia się wszystko, nawet Rynek przez pewien czas nie był Rynkiem, ale placem Adolfa Hitlera, padają ustroje, odmieniają się mody, odmieniają się obyczaje, zniknął przyratuszowy odwach, już podkrakowscy chłopi nie wjeżdżają do Rynku, aby handlować jarzynami, już pod ratuszową wieżą nie handlują w grudniu choinkami – a księgarnia trwa. I miewa się dobrze. Dlaczego? „Bo jesteśmy dobrzy” – mówi Wojciech Koranowicz. Jego zdaniem księgarnia zaczyna się na ulicy. I dlatego na wystawie u Matrasa nie zobaczy się książek poukładanych w przypadkowy sposób. Księgarnia słynie w Krakowie ze starannie przygotowanych, przemyślanych, atrakcyjnych ekspozycji w witrynach. Księgarnia zaczyna się na ulicy, a później, kiedy po schodkach wejdzie się do jej wnętrza, zaczyna się cudowny świat książek. W dwóch pierwszych salach ciągle trwają stare – jeszcze z okupacyjnych czasów – regały. Wysokie – co jest zgodne ze starymi księgarskimi regułami, ale niezgodne ze współczesnymi zasadami, które każą umieszczać książki na wysokości wzroku, przede wszystkim jednak umieszczać je w ten sposób, aby widoczne były nie grzbiety, ale całe okładki. Zgodne z najnowszymi trendami jest jednak coś innego – aktywna sprzedaż, dlatego każdy z pracowników księgarni Matrasa jest przewodnikiem po labiryncie tysięcy tytułów, służy klientom radą, prowadzi ich do książek, które chcą kupić. Księgarnia słynnie nie tylko z witryn, ale także ze spotkań z autorami, wśród których bywają tacy, którzy potrafią zgromadzić prawdziwe tłumy i zdarzało się, że przed Matrasem stały długie kolejki, jak niegdyś po szynkę przed Wielkanocą... I jeszcze coś – stolik, na którym leżą książki z autografami autorów, atrakcja, przynęta dla kolekcjonerów. Jednym słowem – księgarnia, tak jak powiedział pan Wojciech Koranowicz, jest dobra. No i trwa niezmiennie, co w Krakowie, mieście rozmiłowanym w tradycji, też jest ważne... REKLAMA 758810 ch, te krakowskie księgarnie, krakowskie antykwariaty... Niby sklepy, bo przecież w gruncie rzeczy były nimi, ale sklepy specyficzne, o własnej atmosferze, własnym, niepowtarzalnym zapachu (nic nie pachniało tak pięknie jak nowa książka!) no i handlujące najszlachetniejszym z towarów – książkami. Antykwariaty znalazły dla siebie miejsce przy ulicy Szpitalnej. Piękną książeczkę „Pod znakiem starych foliantów” poświęcił im Ryszard Löw, pisarz, krytyk literacki, historyk literatury, którego los rzucił do Izraela. Ciepło wspominał krakowskie antykwariat w „Nie od razy Kraków zbudowano” Karol Estreicher. Przy Szpitalnej handlowali książkami przede wszystkim Żydzi, najpierw zajmowali się tym procederem przed kościołem św. Wojciecha, kiedy w 1936 roku usunięto ich z Rynku, przenieśli się na plac św. Krzyża, a później była Szpitalna. Jeszcze pamiętam ostatniego z nich, Szaję Taffeta – z t y c h Taffetów, zasłużonych ogromnie dla książkowej sprawy. Krzywił się, gdy my, smarkacze, przynosiliśmy jakieś książczyny: „Co mi kawaler tu daje? To nie jest nic warte...” Kiedy jednak wypatrzyło się na półkach coś interesujące, Taffet ożywiał się: „To jest rzadka, droga książka!” Wyjechał do Izraela. Jak pisał Löw: „Taffet nie potrafił żyć bez książek, aury, jaką roztaczają. Specyficznej atmosfery, jaką daje ich obecność. Antykwariatu własnego w Tel–Awiwie już nie otworzył, przebywał jednak bezustannie w klitce swojego starego kolegi – Jana Foka (...) Kręcił się, podpatrywał, słuchał, przystawał na schodach, usiłował sprzedać na boku coś niewielkich zasobów książkowych, które przywiózł z Krakowa. Wywóz ich – mówił – umożliwiła mu interwencja starego klienta, od którego niegdyś był zużyte podręczniki: Józefa Cyrankiewicza. Obchodził także z dwiema, trzema książkami zawiniętymi w papier gazetowy polskie księgarnie i proponował kupno przyniesionych rzeczy. Tak to, po niemal dwustu latach, zakańczał antykwarstwo Taffetów ostatni z rodu, uprawiając je w Tel– Awiwie na sposób, jaki w dalekim Krakowie przełomu XVIII i XIX wieku rozpoczynał jego protoplasta: jako wędrowny bukinista.” Jednak antykwariaty to sprawa osobna. Nieco inna atmosfera, podniecenie nieodmiennie towarzyszące polowaniu na książkowe rarytasy, zapach też inny, także książkowy, ale doprawiony nutą kurzu, wonią starego papieru. Antykwariaty mają się do księgarń jak pchle targi do sklepów z nowymi towarowi. A gdzie w Krakowie mieściły się najlepsze księgarnie? Oczywiście usadowiły się w samym centrum miasta, w jego sercu – wokół Rynku. „Poważne polskie księgarnie zgrupowane był w Rynku – pisał w „Kopcu wspomnień” Aleksander Słapa. – Królowała księgarnia i skład nut S. A. Krzyżanowskiego przy linii A–B. Cieszyła się wielkim powodzenie, miała znako-