Przestroga... (A.Barzyk)
Transkrypt
Przestroga... (A.Barzyk)
PRZESTROGA Odkrycie uroków polowania na dziki na dojrzewającym owsie lub pszenicy zawdzięczam przede wszystkim Włodkowi. Młodszy ode mnie o dziesięć lat, bez przesady był mistrzem w tropieniu, podchodzeniu i przechytrzaniu czarnego zwierza. O Włodku mawiano, że - rozebrany do kąpielówek i boso, aby zminimalizować szelest ubrania - potrafił podejść dzika w łanie zboża na odległość kilku metrów. Najczęściej jednak nie wykorzystywał swoich umiejętności i nie strzelał w zbyt łatwych sytuacjach. Pochodził przecież z rodziny o wielkich myśliwskich tradycjach. Taki myśliwy, jak on, zasad etyki łowieckiej nie musiał się uczyć. Miał je we krwi. Pamiętam przypadki, kiedy kładł rękę na mojej broni, by nie dopuścić do strzału, jeśli zwierz miał zbyt mało szans, lub gdy nie było stuprocentowej pewności, czy odstrzał będzie prawidłowy. Spośród dwóch możliwości polowania indywidualnego, tj. o świcie lub zmierzchu, osobiście zawsze najchętniej wybierałem polowania poranne. Już sam urok rozpoczynającego się dnia, budzącej się ze snu przyrody, majaczących obrazów pól, zarośli czy bagienek, dostarczał mi silnych estetycznych i emocjonalnych wrażeń. Nie miałem też nigdy problemów z porannym wstawaniem. W młodym wieku moja myśliwska pasja była silniejsza, niż fizjologiczna potrzeba snu. W dodatku bliska odległość łowiska od miejsca zamieszkania pozwalała zapolować nie tylko w niedzielę (mowa tu o czasie, gdy nie było jeszcze wolnych sobót), ale także w normalnym roboczym dniu, bez zwalniania się z pracy. Po prostu wyjeżdżało się z domu o takiej porze, by przybyć przed świtem do łowiska i po spacerze lub czatach, powrócić do domu przed ósmą. Nie pamiętam, abym po takim porannym polowaniu kiedykolwiek spóźnił się do pracy nawet wówczas, gdy trzeba było po drodze wstępować do punktu skupu dziczyzny. Nie każde polowanie kończyło się jednak szczęśliwie. Kiedyś, dość dawno temu, przeżyliśmy z Włodkiem przygodę, którą dla przestrogi nierozważnych myśliwych warto opowiedzieć. Pewnego lipcowego poranka wyjechaliśmy samochodem z Olsztyna, do łowiska, w okolice Prejłowa. Zaplanowaliśmy zasiadkę na skraju dojrzewających zbóż 1 w miejscach, gdzie powracały do lasu z nocnych żerowisk dziki. Pola graniczyły z lasem, jedynie gdzieniegdzie dzielił je od niego wąski pas łąk i liczne bagienka, w których dziki zażywały porannej kąpieli. W głębi lasu znajdowały się dwa jeziorka z mocno porośniętymi, bagnistymi brzegami oraz liczne torfowiska. Mało kto znał ten teren. Zapuszczając się nieostrożnie w las, łatwo można było zabłądzić. Nic dziwnego, że miejsca te wybierały na legowiska najgrubsze dziki. Trudnodostępny teren dawał im bowiem znakomite warunki dziennego wypoczynku i niczym nie zakłócany spokój. Przyjechaliśmy do łowiska jak zwykle przed świtem. Pozostawiliśmy samochód na skraju lasu, na starej, nieuczęszczanej drodze, z dala od wioski i najbliższych zabudowań. Ostrożnie i cicho zamknęliśmy drzwi pojazdu, starając się nie czynić zbędnego hałasu. Z pastorałami w ręku i sztucerami na ramionach, powędrowaliśmy skrajem lasu na znane nam dzicze przesmyki. W samochodzie na tylnym siedzeniu pozostała owinięta w koc małokalibrowa broń, którą Włodek woził ze sobą na wypadek spotkania ze szkodnikami. Żadnemu z nas nie przyszło do głowy, by o tak wczesnej porze i w tak odludnym miejscu, ktokolwiek postronny mógł znaleźć się w pobliżu samochodu. Jakie było nasze zdziwienie, gdy w powrotnej drodze, już za jasnego dnia, zobaczyliśmy szeroko otwarte drzwi pojazdu. Nie było przecież żadnej wątpliwości, że przed godziną zamykaliśmy je starannie na klucz. Przyspieszyliśmy mimowolnie kroku. Obejrzeliśmy samochód i jego wnętrze. Z przerażeniem stwierdziliśmy, że małokalibrówka zniknęła bez śladu. Nie było na co czekać. Po gorączkowej naradzie popędziliśmy co tchu do Olsztyna, by zgłosić kradzież w komendzie milicji. Decyzja okazała się trafna. Sprowadzony na miejsce pies tropiący popędził leśnymi ścieżkami, a my wraz z przewodnikiem, za nim. Dobrze wyszkolony owczarek alzacki nie tracił na szczęście ani na moment tropu. Po kilku kilometrach zawiódł nas na skraj polany, wprost do jednego z rozbitych tam małych, turystycznych namiotów. Bez namysłu zajrzeliśmy do środka. Pod naszym kocem, w który wcześniej owinięta była broń, spał młody chłopak, a obok niego dziewczyna. W powietrzu unosiła się woń alkoholu. Pod materacem bez trudu odnaleźliśmy ukrytą broń. Finał tej sprawy rozegrał się w kilka miesięcy później przed wojskowym sądem (sprawcą kradzieży był żołnierz w czynnej służbie, przebywający na kilkudniowej 2 przepustce). Proces odbywał się na terenie jednostki wojskowej. Nadano mu, zapewne z powodów wychowawczych charakter pokazowy, z dużym udziałem „mundurowej” publiczności. Wraz z Włodkiem zostaliśmy powołani na świadków w sprawie. Złożyliśmy zeznania, opowiedzieliśmy jak było. Wszystko wydawało się jasne aż do wystąpienia obrońcy, jedynego zresztą oprócz nas, cywila. Jednak już po pierwszych jego słowach, skóra ścierpła mi na całym ciele. Adwokat stanowczym tonem stwierdził, że oskarżenie żołnierza o kradzież z włamaniem jest całkowitym nieporozumieniem, a ława oskarżonych powinna zostać zamieniona z ławą dla świadków. Jego zdaniem samochód był otwarty, a myśliwi albo zapomnieli, albo też celowo nie zatrzasnęli jego drzwi, aby nie psuć sobie polowania i nie płoszyć zwierzyny. Przechodzący nad ranem żołnierz (oboje z dziewczyną powracali z dyskoteki) widząc otwarty samochód i pozostawioną broń, spełnił tylko swój żołnierski obowiązek, zabezpieczając ją przed dostaniem się w niepowołane ręce. Dzielny młody żołnierz powinien za taki czyn otrzymać nagrodę, zamiast stawać przed sądem. Na ławie oskarżonych powinni zasiąść dwaj myśliwi, którzy lekkomyślnie pozostawili broń w otwartym samochodzie ! Na szczęście sąd nie dał wiary wywodom zręcznego adwokata. Zbyt wiele faktów przeczyło skonstruowanej przez niego teorii. Sam sprawca nie umiał przekonywująco odpowiedzieć na pytania sędziego i prokuratora. Na szybie samochodu znalazły się wyraźne ślady jego palców, pozostawione w miejscach za które chwytał, by opuścić ją w dół. Wyrok skazujący musiał więc zapaść, choć nie był, jak pamiętam, zbyt surowy. Dziś, po wielu latach, wspominam to zdarzenie z zażenowaniem i nie bez poczucia winy. Obudziły go we mnie ówczesne słowa adwokata, które co prawda rozmijały się - jeśli idzie o fakty - z prawdą, jednak nie były pozbawione słuszności, jeśli idzie o ocenę naszego, dość beztroskiego obchodzenia się z bronią. Nauka pozostała na całe życie. Andrzej Barzyk 3