odręcz nie w czte rech eg zem pla rzach, pod kal kę. Ma szy ny do pi
Transkrypt
odręcz nie w czte rech eg zem pla rzach, pod kal kę. Ma szy ny do pi
Szer_ksiazka:Szer_ksiazka 2013-10-21 11:14 Strona 225 DO NASZYCH DZIECI . W SPOMNIENIA odręcznie w czterech egzemplarzach, pod kalkę. Maszyny do pisania dostępne były tylko w urzędach, w publicznej sprzedaży nie było tego niebezpiecznego instrumentu: przecież mógł być wykorzystany do uprawiania i kolportowania wrogiej propagandy! Oryginał podania był adresowany do towarzysza Stalina, kopie do prezydenta Związku Sowieckiego Kalinina (taki sobie mało ważny figurant), do ministra spraw wewnętrznych Berii (bardzo ważny zaufany Stalina, wręcz wszechmocny szef NKWD, też Gruzin) i do naczelnika Gułagu; nazwisko tego ostatniego nie było znane publicznie. Początkowo wysyłałem podania dwa razy do roku, później raz. Nic tym nie wskórałem – takich podań były zapewne nieskończone ilości – i nigdy nie dostałem na nie żadnej odpowiedzi, jednak po latach okazało się, że nie były one całkiem bez pożytku. Kiedy Tatę zwolnili ze zsyłki pod koniec 1955 roku, naczelnik miejscowego NKWD na Syberii wręczył mu gruby plik mojej pisaniny – ze wszystkich lat! W ten sposób Tata dowiedział się, gdzie mieszkamy, i mógł się od razu ze mną skontaktować. Gdyby nie podania, musiałby nas szukać po całym Bożym świecie. A z wioszczyny zarzuconej gdzieś na końcu świata w dalekiej Syberii wcale by to nie było dla niego łatwe. Dziwne to wszystko; był, jak widać, porządek w NKWD, szczególny rodzaj „ich” porządku. W styczniu 1950 roku rozpocząłem pracę jako wykładowca na Kursie Oficerów Służby Technicznej (KOST), czytaj Chemicznej, w Rembertowie pod Warszawą; duża litera „T” w nazwie była kamuflażem. W taki sposób znalazłem się w Służbie Chemicznej wojska i przepracowałem w Rembertowie przeszło sześć lat. Początki były szczególnie ciężkie, bo nie było dla nas mieszkania. Ja zamieszkałem w niewielkim hotelowym pokoju, a Felusia z małą zostały w Łodzi. Dojeżdżałem do Łodzi pociągiem – z przesiadką w Warszawie na innym dworcu – kiedy tylko mogłem, przeważnie co 225 Szer_ksiazka:Szer_ksiazka 2013-10-21 11:14 Strona 226 W ŁODZIMIERZ S ZER tydzień na niedzielę. Dwudniowe weekendy nie były jeszcze praktykowane. Na wiosnę udało mi się urządzić przy moim laboratorium pokój z kuchnią na parterze i sprowadzić obie do Rembertowa. Do późnej jesieni byliśmy razem. Felusia nazywała to miejsce mieszkaniem ogrodnika. Rzeczywiście wojskowy poligon, na którym mieszkaliśmy, był jakby parkiem. Karusia bawiła się koło domu na trawie – jak na letnisku. Lokum było prymitywne i nie nadawało się do przezimowania. Kiedy zaczęły się chłody, musiały wrócić na Bandurskiego. A ja do obrzydliwego hotelowego pokoiku i dojazdów do Łodzi. Dopiero w 1951 roku wojsko zainstalowało mnie w bloku mieszkalnym na poligonie i wyprowadziliśmy się na dobre z Łodzi. Nasze pierwsze samodzielne mieszkanie było obszerne, trzy duże pokoje, spora kuchnia z wnęką na łóżko i łazienka. Mieszkanie na Bandurskiego było nowoczesne, rembertowskie nie miało ani centralnego ogrzewania, ani gazu. Paliliśmy węglem w kaflowych piecach i pod kuchnią, jak przed wojną na Karmelickiej; w łazience też był węglowy piecyk do grzania wody na kąpiel. Zimą opalaliśmy dwa pokoje, jeden dla nas i jeden dla dzieci, w trzecim była „lodownia”, jak powiadała Felusia; na korytarzu, w łazience i w ubikacji też było zimno. W Rembertowie nastąpił koniec naszych komunałek; to było najważniejsze, odetchnęliśmy. Już nikt nigdy nam nie powiedział, że jakiś ratlerek ma piękniejsze oczy od naszej córeczki. Zajęć miałem dużo, bo oprócz wykładów pracowałem w laboratorium. Wkrótce dołączył do mnie kolega ze studiów i dobry kumpel Edmund (Mundzio) Kuczys. Znaliśmy się dobrze, bo byliśmy na tym samym roku na chemii w Łodzi. Razem było raźniej, Mundzio był miły i dowcipny. Szkoda, że nie zabawił długo w Rembertowie; przeniósł się do Krakowa, o ile się nie mylę, ze względów rodzinnych. Wykładaliśmy chemię ogólną i organiczną, w szczególności istotne dla wojska materiały zapalające, środki zadymiające 226 Szer_ksiazka:Szer_ksiazka 2013-10-21 11:14 Strona 227 DO NASZYCH DZIECI . W SPOMNIENIA i gazy bojowe. Naszymi elewami byli na ogół młodzi oficerowie, niektórzy z wojennym doświadczeniem, których wojsko przygotowywało do pracy w Służbie Chemicznej. Nie było porządnych podręczników, więc napisałem wówczas skrypt z wykładów na kursie. Początkowo nasze laboratorium nie miało określonego profilu, robiliśmy to, co nam doraźnie zlecano, np. zidentyfikowaliśmy składniki napalmu, który przekazano nam z Korei. Dopiero co zaczęła się wojna koreańska. Na niewielkim kawałku gałęzi było trochę jakby brązowego żelu – to był napalm. Nie wątpię, że próbki napalmu, który był wtedy nowym środkiem zapalającym, wysłano nie tylko do naszego laboratorium. Istotnym składnikiem napalmu okazał się glin (Al) w postaci soli kwasów tłuszczowych zawieszonych w ropie czy też benzynie, szczegółów nie pamiętam. Przypuszczam, że skrypt i napalm – szczerze mówiąc, nic poważnego – wyrobiły mi opinię „speca” u szefów. Trochę później byłem jednym z współautorów (było nas dwóch albo trzech) podstawowego podręcznika Służby Chemicznej. Było to częściowo tłumaczenie z rosyjskiego, częściowo własne opracowanie. Podręcznik wydany został porządnie, w twardej oprawie, ale bez naszych nazwisk – widocznie tak w wojsku musi być. Za to autorzy dostali spore honoraria. To były pierwsze większe pieniądze – w ówczesnej skali – jakie wasz tata w życiu zarobił. Za tę sumę postanowiliśmy z Mamą kupić nowe meble – stołowy pokój. Mieliśmy trochę byle jakiej zbieraniny z Piotrkowskiej i parę lepszych mebelków, które zostawiła nam babcia Lutka, np. dużą i ładną szafę biblioteczną, a to miał być pierwszy komplet mebli, a nie zbieranina. Wszystkie na „wysoki połysk”. Nie było wtedy żadnego wyboru, kupowało się to, co można było znaleźć, i to z trudem. Ustawione zostały w „lodowni”, a parę dni po zakupie Felusia obudziła się przerażona w środku nocy i z krzykiem pobiegła do „lodowni” sprawdzić, czy meble są na miejscu. Śniło 227 Szer_ksiazka:Szer_ksiazka 2013-10-21 11:14 Strona 228 W ŁODZIMIERZ S ZER jej się, że złodzieje ukradli nasz nowy nabytek. Takie to było poważne wydarzenie. Na poligonie w Rembertowie już przed wojną istniała Wyższa Szkoła Piechoty i tradycję tę kontynuowano po wojnie. Była to wielka jednostka, nasz KOST miał się do niej jak mysz do słonia. Ta szkoła zapewniała nam wszelkiego rodzaju zaplecze, np. bibliotekę, hotel, kasyno, przedszkole, salę filmową itd. W kadrze KOST-u było nas w sumie chyba około dziesięciu oficerów, sami młodzi ludzie, na ogół bardzo sympatyczni, i stosunki układały się przyjaźnie. Trochę za dużo wszyscy pili, szczególnie kawalerowie. Tylko komendant kursu w ogóle nie pił. Pułkownik, później, jako Szef Służby Chemicznej, generał brygady Leonard Szymański, był sporo starszy od nas wszystkich. Człowiek wszechstronnie wykształcony, doświadczony, niezwykle pracowity i, jak widać z perspektywy lat, nietuzinkowy. Rozumiał, że Służba Chemiczna powinna mieć zaplecze badawcze i niewątpliwie do niego należała inicjatywa stworzenia pierwszej po wojnie odpowiedniej placówki naukowej. Myślę, że zbliżyliśmy się z nim wtedy i przegadaliśmy wiele wieczorów, szczególnie w pierwszym okresie, kiedy Felusia z małą mieszkała w Łodzi. Polak, mówił zupełnie nieźle po polsku z lwowskim akcentem, syn kolejarza, który został ewakuowany z Białegostoku na wschód w czasie pierwszej wojny światowej i znalazł się z rodziną „za kordonem”, jak wtedy mówiono, czyli w sowieckiej Rosji. Po skończeniu politechniki i wojskowej szkoły chemicznej służył w Armii Czerwonej, podobnie jak jego brat, który był w lotnictwie. W późnych latach 30. brat został uwięziony w którejś z kolejnych „czystek” kadry Armii Czerwonej, które szczególnie ciężko dotknęły Polaków (Rokossowski trafił w tym czasie do więzienia na Syberii), a Leonard dosłownie spał w szynelu, bo spodziewał się w każdej chwili nocnej wizyty NKWD. Jego żona, Rosjanka, opowiadała, że podróżny worek załadowa228 Szer_ksiazka:Szer_ksiazka 2013-10-21 11:14 Strona 229 DO NASZYCH DZIECI . W SPOMNIENIA ny ciepłą bielizną i sucharami zawsze był gotowy do drogi. A mimo wszystko Szymański był oddanym członkiem partii, o Stalinie mówił z namaszczeniem „choziain”, tzn. gospodarz, i wszystko, co z góry przychodziło, było święte; nauczyli go, „jak kochać wolność”. Chyba nie należy się temu dziwić, przeżył dużo, widział masowy terror, rozstrzelania i wywózki na Sybir, tego się nie zapomina. Kiedyś, z okazji rozmowy o jego bracie, opowiedziałem o ojcu. Był powściągliwy i dał mi do zrozumienia, że to nie jest dla niego nowina. Informacja Wojskowa, czyli bezpieka w wojsku, nie spała. W Polsce Szymański nosił polski generalski mundur, a kiedy jechał na urlop do Rosji, gdzie miał dorosłą córkę, wkładał mundur generała Armii Czerwonej. Wkrótce Szymański został szefem Służby Chemicznej i w niedługim czasie powierzył mi zadanie zorganizowania ośrodka badawczego. Decyzja dotycząca mnie była trudna i w owym czasie wymagała od niego niemało cywilnej odwagi. Przecież ja byłem tzw. potencjalnym wrogiem, bo, jak wiadomo, „niedaleko pada jabłko od jabłoni”, a Tata został skazany w Rosji za antysowiecką działalność. Poza tym, bądźmy szczerzy, ja po prostu nie miałem dosyć doświadczenia, żeby objąć to stanowisko. Starałem się nadrobić swoje braki, konsultując się z wieloma kompetentnymi osobami, m.in. Anną Chrząszczewską, która sugerowała zaangażowanie prof. dr. Andrzeja Orszagha, jej studenta sprzed wojny, jako konsultanta naukowego. Andrzej przepracował w Rembertowie wiele lat i do końca życia związany był z Instytutem; wielkiej wiedzy, skromny, zasłużony dla Instytutu i piękny człowiek. Sądzę, że z Andrzejem powstała i utrwaliła się tradycja doradców naukowych w Ośrodku. Zwiedzałem wówczas nowe laboratoria w Warszawie i starałem się wprowadzić w planowanym budynku wszelkie dostępne wtedy udogodnienia techniczne. Blisko współpracowałem z architektami i sprawowałem nadzór nad budową. A budynek na poligonie rósł jak 229 Szer_ksiazka:Szer_ksiazka 2013-10-21 11:14 Strona 230 W ŁODZIMIERZ S ZER na drożdżach. Zająłem się wtedy doborem wojskowej i cywilnej kadry naukowej i, jak się wydaje, przyjąłem do pracy wielu bardzo zdolnych, młodych ludzi. Przekonałem się o tym już w III Rzeczypospolitej w latach 90., kiedy odwiedziłem Rembertów, od którego byłem całkowicie odcięty przez wiele lat pobytu w Ameryce. W początkowym okresie organizacji ośrodka dokładałem wszelkich starań, by stworzyć bibliotekę naukową i chyba stosunkowo szybko zebrało się trochę czasopism i książek. Nawet wytrzasnąłem Beilsteina, ówczesną „biblię” chemików organików. Z perspektywy ponad pół wieku – i internetu – ten Beilstein jest oczywiście staroświecki, trąci myszką. Cóż zrobić, po następnym półwieczu dzisiejszy internet też nie będzie tym co teraz; tak toczy się świat. Praca badawcza w ośrodku rozwijała się stopniowo, począwszy od roku 1953. Zbliżał się moment formalnego przekształcenia mojej nielicznej Grupy Przygotowawczej w Poligon Naukowo-Badawczy Służby Chemicznej i wyglądało na to, że będę kierował tą instytucją. Okazało się, że to nie jest proste. Szymański oświadczył mi bez ogródek, że tak, on sobie tego życzy, ale na tym stanowisku – w wojskowej gwarze dowódca samodzielnej jednostki – nie można być bezpartyjnym. Jest ono zastrzeżone dla członka partii; ergo, jeżeli chcę je objąć, muszę wstąpić do PZPR. Ta sytuacja ciągnęła się jakiś czas. Argumentowałem, że ze względu na Tatę nie powinienem być w partii, a z drugiej strony, skoro mam kwalifikacje, i to ja harowałem jak dziki koń, żeby tę instytucję stworzyć, to dlaczego nie... Przecież, w pewnym sensie, mnie się to stanowisko należy. Odpowiedź była prosta i idealnie przekonująca: „Lenin napisał”, że syn nie odpowiada za grzechy ojca, a w ogóle nie ma ludzi niezastąpionych. Ten ich Lenin był nie tylko świętym, był też absolutnie „genialny”: wszystko można było podeprzeć cytatem z jego „dzieł”. Gdyby mnie chcie230 Szer_ksiazka:Szer_ksiazka 2013-10-21 11:14 Strona 231 DO NASZYCH DZIECI . W SPOMNIENIA li wyrzucić na zbity pysk, też by się znalazł odpowiedni cytat u Lenina. Któregoś dnia Szymański – wiedział co robi, bo głupi nie był – zaczął na głos rozważać, kogo by tu można mianować zamiast mnie. Znałem tych ludzi, skłamałbym, gdybym powiedział, że przyjąłem to obojętnie. W domu rozmawialiśmy z Felusią o tych sprawach. Była mowa o tym, że tak, oczywiście, ustrój jest obrzydliwy, Tata i tylu innych siedzi za nic, a z drugiej strony... Bo zawsze jest druga strona, a człowiek bardzo lubi usprawiedliwiać się wobec bliźnich i, co jeszcze ważniejsze, wobec siebie samego. Proszę, czy nie ma bezpłatnej nauki, nawet na wyższych uczelniach? A ochrona zdrowia, czy nie jest bezpłatna, a wczasy dla robotników? Krótko mówiąc, dała się dziewica namówić. Tym bardziej że i uposażenie wyższe, i służbowy samochód do dyspozycji. Myślę, że głównie działały względy ambicjonalne. A oto jak się potoczyły moje dalsze partyjne dzieje. Po Październiku (w październiku 1956 roku do władzy wrócił Gomułka, skończył się masowy stalinowski terror i na krótki okres, rok czy dwa, zmieniła się radykalnie atmosfera w kraju) zwolniłem się z wojska i nie zarejestrowałem się, jak powinienem był, w podstawowej organizacji partyjnej (pop, tak się ta rzecz nazywała) w nowym miejscu pracy. Myślałem, że to będzie koniec z partią; byłem naiwny. Po jakimś czasie odezwał się telefon, któraś z instancji partyjnych przypominała, że „towarzysz powinien się zgłosić do pop”. Kiedy wyjaśniłem, jak najuprzejmiej i bez żadnych „zasadniczych” argumentów, że nie mam zamiaru tego zrobić, wezwano mnie na rozmowę. Znalazłem się, po raz pierwszy i ostatni w życiu, ni mniej ni więcej, w gmachu Komitetu Centralnego PZPR (teraz, ironia losu, tam jest giełda papierów wartościowych), w sekcji mniejszości narodowych. Rozmawiał ze mną człowiek, którego pamiętałem 231