Rozmowa z Maciejem Gilem Nisza przede wszystkim O

Transkrypt

Rozmowa z Maciejem Gilem Nisza przede wszystkim O
Rozmowa z Maciejem Gilem
Nisza przede wszystkim
O małych festiwalach filmowych, entuzjazmie organizatorów i pasji widzów oraz
zmieniających się trendach i zwyczajach życia festiwalowego w Polsce opowiada RAFAŁOWI
PAWŁOWSKIEMU dyrektor programowy Kina na Granicy – Maciej Gil.
Rafał
Pawłowski:
Przez
ostatnie
kilkanaście
lat
byliśmy
świadkami
licznych
przewartościowań pośród polskich festiwali. Niektóre imprezy z tradycjami, takie jak np.
Lubuskie Lato Filmowe w Łagowie, straciły na znaczeniu. Inne zyskały wręcz miano
kultowych.
Maciej Gil: Lubuskie Lato Filmowe ma już zdaje się znaczenie jedynie towarzyskie, i to wąskie.
Szkoda, bo to nadzwyczajnie zasłużona impreza, jeszcze niedawno z potencjałem, jak sądzę.
Chciałbym, żeby się odrodziła. Podobnie jak chciałbym, by bardziej doceniano, moim zdaniem
jeden z najbardziej kompetentnie programowanych festiwali, czyli Międzynarodowy Festiwal
Filmowy Etiuda & Anima. To on, obok żywotnego nestora, czyli Krakowskiego Festiwalu
Filmowego, i słabnącego ostatnio Ogólnopolskiego Festiwalu Autorskich Filmów Animowanych,
czyni z Krakowa stolicę krótkich form filmowych. Wymieniam te trzy wydarzenia już na początku,
bo od nich zaczęło się moje spotykanie ze sztuką filmową – sporadycznie obecną w regularnym
repertuarze kin – i ze zjawiskiem, któremu na imię festiwal filmowy.
Ale moja szalona przygoda z festiwalami rozpoczęła się na przełomie wieków poza
Krakowem. Sanok 1, który potem ewoluował w Era i T-Mobile Nowe Horyzonty, Lato Filmów
jeszcze w Kazimierzu Dolnym, pierwsze edycje Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu czy
Kina na Granicy w Cieszynie i Czeskim Cieszynie to moje najlepsze uniwersytety. To był inny czas,
inne priorytety dla organizatorów imprez. Kino na Granicy, Letnią Akademię Filmową i Nowe
Horyzonty tworzyli ludzie, którzy naprawdę kochali i kochają kino, często mający swe korzenie w
ruchu dyskusyjnych klubów filmowych. Chcieli zrobić coś fajnego, nie myśleli – przynajmniej
początkowo i niektórym to zostało – w kategoriach biznesowych. Początki były bardzo skromne:
parę dni, kilkanaście tytułów, kilku gości. Zastanawiam się, czy dziś taka impreza wyrastająca z
potrzeby serca miałaby szansę się przebić. Wydaje się, że nie. Gdy teraz ktoś próbuje zrobić nową
imprezę filmową, zaczyna od razu z innego pułapu. Zanim impreza powstanie, odbywają się
konsultacje dotyczące budżetu – bo jak nie będzie pieniędzy, to nie będzie imprezy. Kiedyś to było
jednak trochę szlachetniejsze.
– Ale teoretycznie powinno być łatwiej. Jest wiele możliwości finansowania, których kiedyś nie
było – PISF, fundusze unijne itp.
– Możliwości jest wiele, ale i koszty wyższe, i standardy inne, i konkurencja szalona, a w dodatku
nad wszystkim wisi słowo wytrych, czyli kryzys. Polityka naszego głównego urzędu centralnego,
czyli Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, bywa dość specyficzna, co wynika z analizy wysokości
przyznawanych rokrocznie dotacji. Wielkie imprezy są bardzo mocno wspierane. Te mniejsze, ale z
tradycjami, są dotowane, choć wydaje się, że w stopniu niedostatecznym, biorąc pod uwagę ich
zasługi i charakter. A te zupełnie lokalne, albo chcące dopiero pojawić się na rynku, w ogóle nie
dostają dofinansowania. Ale żeby nie było wątpliwości, ja nie uważam, że PISF coś musi; wiem, że
środki są skromne w porównaniu z liczbą wniosków, wydaje mi się jednak, że nie do końca
przejrzysty jest sam system przyznawania dotacji. To moja opinia, choć sam jestem ze współpracy z
PISF-em raczej zadowolony. I nie zapominam, co dość często się zdarza, że PISF to zaledwie jedno
z wielu potencjalnych źródeł.
– Dziś większą rolę na pewno odgrywa lobbing, który w latach 90. nie istniał.
– Nie jestem lobbystą i nie potrafię tego robić. Nie rozumiem sytuacji, kiedy delegacje festiwali
pielgrzymują do dyrektorskich gabinetów, by się dowiedzieć, czy dostaną pieniądze. PISF
faworyzuje niektóre imprezy, chyba prowadząc w ten sposób jakąś politykę. Nie mam osobistych
doświadczeń w tym względzie, opieram się jedynie na komunikatach o przyznanych dotacjach,
rozmowach z ludźmi z branży, porównaniach z innymi krajami – notabene nigdzie nie jest
szczególnie kolorowo – i swojej, być może donkiszoterskiej, naiwności.
– Bierzesz udział w tworzeniu dwóch imprez z tradycjami – Letniej Akademii Filmowej i Kina
na Granicy. Dwa lata temu słyszeliśmy, że czterej dyrektorzy czołowych festiwali w Polsce
zawarli porozumienie o współpracy. Może to jest droga, którą powinny pójść również
mniejsze imprezy?
– Z Letnią Akademią Filmową ostatnio moja współpraca jest dość skromna, ale dostrzegam, że i ta
impreza traci znaczenie, przegrywa wyścig z innymi wakacyjnymi wydarzeniami. Szkoda. Co
innego Kino na Granicy, tu angażuję się na całego i jestem dumny z tego, jak ta prawdziwie
międzynarodowa impreza wygląda. Nie wiem do końca, jak zafunkcjonowała ta „unia” czołowych
festiwali. Wiele wskazuje na to, że dyrektorów Camerimage, Krakowskiego Festiwalu Filmowego,
T-Mobile Nowych Horyzontów i Warszawskiego Festiwalu Filmowego do takich działań pchnęło
powstanie nowego festiwalu w Krakowie, czyli Off Plus Camera, który choć jeszcze nieopierzony,
od razu otrzymał niewiarygodne dotacje z miasta – swoją drogą cierpiącego na chroniczny brak
funduszy na cokolwiek – i wsparcie ze strony PISF-u. Mogło tu chodzić o obietnicę dotacji w
wysokości 1 miliona złotych dla kolejnego projektu reżysera zwycięskiego filmu, pod warunkiem
że projekt ten będzie realizowany choćby częściowo w Polsce. To mogło innych zaboleć.
W środowisku festiwali mniejszych, ale znaczących choćby ze względu na liczbę widzów,
powstał dość przewrotny pomysł powołania „unii” festiwali „tyłowych”. Bo skoro tamte są
„czołowe”, to my bądźmy „tyłowymi” – ale zawsze frontem do widza. Nic z tego nie wyszło, bo i
co miało wyjść? Mieliśmy się domagać, by przyznawano nam określoną pulę środków –
proporcjonalną do tego, co dostają duże imprezy? Nie wiem, czy to dobra droga ani w jaki sposób
jakikolwiek urząd powinien reagować na tego typu „zaczepki”. Podstawowa zasada jest jedna –
robić swoje. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi. Trzeba wiedzieć, że zabawa w filmowe imprezy to
niełatwa praca. Ale na satysfakcję liczyć można.
– Kino na Granicy jest finansowane przez obie strony. Macie wsparcie od czeskiego
odpowiednika PISF-u?
– Czesi nie mają swojego instytutu filmowego, a jedynie ministerialny Państwowy Fundusz
Wspierania i Rozwoju Czeskiej Kinematografii, który dotuje produkcję filmową i czasami imprezy,
ale niekoniecznie w wysokim stopniu. Pewien problem w Czechach jest taki, że są tam olbrzymie
festiwale, jak Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Karlowych Warach czy Letnia Szkoła
Filmowa w Uherské Hradiště. To one zbierają najwięcej dotacji i ogniskują zainteresowanie
sponsorów. Skądś to znamy. Liczba akredytacji idąca w grube tysiące robi swoje. Największe
polskie festiwale nie mogą się z nimi równać. My dostajemy wsparcie z urzędów województwa i
miasta. Czeski Cieszyn specjalnie na potrzeby Kina na Granicy uruchamia na tydzień kino, które na
co dzień niestety już nie działa. Dodatkowo mamy wsparcie z Funduszu Wyszehradzkiego, z Forum
Polsko-Czeskiego. Są mniejsi i więksi sponsorzy. Mocno wspiera nas miasto Cieszyn. Jesteśmy na
końcu Polski i końcu Czeskiej Republiki, mniej więcej w tej samej odległości od Pragi i Warszawy
– daleko dla wszystkich: urzędów, sponsorów, głównych mediów, niektórych gości. Ale nie
narzekamy, co nie zmienia faktu, że przy maksymalnej gimnastyce nasz budżet to kwota, która
największym polskim festiwalom pozwoliłaby zrobić pewnie pół dnia imprezy, a w niektórych
przypadkach – ze trzy bankiety. Nam wystarcza na 120 filmów, sześć dni w trzech kinach, imprezy
towarzyszące.
– Czy dziś wobec wspomnianej już hegemonii dużych festiwali organizatorom tych
mniejszych imprez ciężej jest konstruować program? Podbierają wam filmy?
– Jeśli chodzi o Cieszyn i Czeski Cieszyn, to chcąc promować nowe filmy, nie musimy przewozić
ich przez granicę. Nie ma więc mowy o pokazach zagranicznych, nie ma obawy o międzynarodowe
premiery. To zdecydowanie ułatwia nam działalność, bo wielu producentów rezerwuje sobie opcję
premiery zagranicznej na duże festiwale i to jest całkiem zrozumiałe. Tam są nagrody, mnóstwo
mediów, czerwone dywany i reflektory. Szkoda, że czasem też festiwale rezerwują sobie niektóre
tytuły, co powoduje, że przez wiele miesięcy są one niedostępne dla innych imprez i, co za tym
idzie, dla widzów. To takie filmy, które są, ale ich nie ma. Niektórzy nazywają to promocją kina czy
upowszechnianiem sztuki filmowej – dość zaskakująca sprawa. Program Kina na Granicy
częściowo, a Letniej Akademii Filmowej w zasadzie całościowo opiera się na produkcjach
starszych – retrospektywach, archiwaliach. Nie mamy ambicji, by w zapowiedziach festiwalu było
napisane, ile jest premier światowych, międzynarodowych i innych, bo tych odmian premier się
namnożyło. Jednak ograniczony dostęp do nowych filmów, a szczególnie nowych polskich filmów,
to bolączka wielu festiwali, nie tylko małych. Jakiś rok temu pisał o tym w „Gazecie Wyborczej”
Roman Gutek. Jeśli jemu, z całą niezwykłą nowohoryzontową machiną promocyjną i
międzynarodową renomą, jest trudno zdobyć nowe filmy, to co mamy powiedzieć my, małe
festiwalowe żuczki?
– Mam wrażenie, że wynika to też trochę z tego, że kalendarz imprez jest dziś przepełniony
różnej maści festiwalami i przeglądami, które konkurują z sobą.
– Z jednej strony jest przesyt. Za dużo jest imprez takich samych, czyli nijakich. Na pewno nie ma
sensu robić kolejnego przeglądu filmów amatorskich czy offowych, albo kolejnego wielkiego
festiwalu filmowego, który będzie konkurował z imprezami istniejącymi już u nas czy za granicą.
Obecnie mam wrażenie, że oryginalność próbuje się zdobywać tym, że daje się jak największe
nagrody. Jak ktoś słusznie powiedział – jak nie można dać prestiżu, to trzeba go kupić. Ale z drugiej
strony cały czas jest miejsce na imprezy, które mają pomysł na siebie i znajdą sobie jakąś niszę.
Nieduże, profesjonalne i mocno sprofilowane. Parę kilometrów od granicy z Polską, w czeskim
Karniowie, wiosną odbywa się np. Krrr!, czyli festiwal filmów na taśmie 70 mm. Trudno sobie
wyobrazić bardziej sprofilowaną imprezę, skoro determinantem jest nośnik, na którym film się
znajduje. To festiwal dla absolutnych filmowych świrów, którzy najczęściej wszystkie pokazywane
w programie filmy doskonale znają i przyjeżdżają je obejrzeć znowu tylko dlatego, że jest wielki
ekran i ten magiczny nośnik. Kto wie, może za kilka lat ktoś stworzy festiwal, gdzie filmy będą
pokazywane wyłącznie na taśmie 35 mm i to również będzie rarytas?
Drugą imprezą, którą bardzo cenię, jest Festiwal Kultury i Sztuki dla Osób Niewidomych w
Płocku. Niezwykle cicha impreza, mało kto o niej słyszał. Przyjeżdża kilkadziesiąt osób
niewidomych z całej Polski i oglądają filmy z audiodeskrypcją. W programie są też spektakle,
wieczory poetyckie, koncerty, warsztaty. Trwa chyba ze dwa tygodnie i można się przekonać, że
kino to przede wszystkim sztuka emocji, a nie obrazu. Z Pawłem Orabczukiem, jednym z
niewidomych kinomanów, był już wywiad na łamach „EKRANów”. Mam wrażenie, że wszyscy
filmowcy, którzy przyjeżdżają tam w charakterze gości, są dosyć niepewni tego, co zastaną na
miejscu, a wyjeżdżając, stają się ambasadorami tej imprezy. Mają świadomość tego, że warto
otwierać drogę do obcowania z kinem osobom, które w powszechnej opinii nie mają na to szans.
Widzę potencjał w tego typu imprezach. Kibicuję im i wspieram, jak tylko mogę. Nisza przede
wszystkim.
Maciej Gil (ur. 1981 w Krakowie) – animator kultury filmowej, dyrektor programowy Przeglądu
Filmowego Kino na Granicy, współtwórca wielu imprez filmowych, w tym Letniej Akademii
Filmowej w Zwierzyńcu. W latach 2006–2012 przewodniczący, a obecnie wiceprzewodniczący
Rady Polskiej Federacji DKF; prowadzi w Krakowie DKF Rozpięci.