Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Copyright © Marcin Grygier, 2016
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcie na okładce
© Mark Owen/Arcangel
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Katarzyna Kusojć
Agnieszka Ujma
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-8069-234-3
Warszawa 2016
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Drukarnia POZKAL Spółka z o.o.
88-100 Inowrocław, ul. Cegielna 10-12
Krysi
Prolog
O
cknęła się. Była odrętwiała. Mimo wszechobecnego śniegu nie było jej zimno. Czuła tylko tysiące igieł powbijanych w każdy centymetr ciała.
Spróbowała się ruszyć. Nic z tego. Jakby nagle przygniótł ją jakiś potężny ciężar. Dusiła się. Desperacko
otwierała usta, aby wciągnąć do płuc ożywcze powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg.
Gdzie ja jestem? Co się stało? Dlaczego nie mogę
się poruszyć? Dlaczego nie mogę oddychać? Co jest,
kurwa, grane...?
Dziesiątki pytań. I żadnej sensownej odpowiedzi.
Nie czuła, że drży. Nie czuła nic poza zapachem
i tym przeklętym mrowieniem, potęgującym trwogę.
Próbowała w myślach odtworzyć ostatnie wydarzenia,
ubrać je w jakiś obraz, który mogłaby zidentyfikować.
Jedyne, co pamiętała, to właśnie zapachy. Pierwszy był
podobny do czegoś sztucznego, nienaturalnego. To była
chyba guma. Jej woń mieszała się z nutą czegoś, co
7
kojarzyła ze stacją benzynową lub warsztatem samochodowym. Olej lub inny smar wykorzystywany w pojazdach mechanicznych. Zaraz potem był odór spalin.
Wcześniejsze, nieprzyjemne zapachy zastąpiło coś innego. Coś świeżego i zimnego. Tę ostatnią woń znała
doskonale. Kojarzyła się jej z miejscem, które znała
i kochała. Las. Zapach ośnieżonych sosen, metaliczne,
przyjemnie drażniące nozdrza powietrze.
Z nieludzkim wysiłkiem uniosła głowę na tyle, aby
stwierdzić, że rzeczywiście jest w lesie. To miejsce nie
było jej obce. Rozpoznała je od razu. Znała je bardzo
dobrze. Chwilę później przyszedł strach. Paniczny lęk.
Przerażenie zwierzęcia złapanego w sidła. Wola przetrwania. Wyrwać się! Uciec stąd! Wrócić do domu.
Instynktownie wyczuła, że nie jest sama. Pierwszy
odruch przyniósł ulgę. Sekundę później uzmysłowiła
sobie, jak bardzo się myliła. Wydarzenia z ostatnich godzin klatka po klatce, jak w zwolnionym filmie, zaczęły
wyświetlać się przed jej oczami. Po policzkach popłynęły łzy, by zmieszać się z brudnym śniegiem. Spod jej
ciała zaczęła wypełzać żółta, parująca plama. Chwilę
później nie było już ani strachu, ani buntu. Nie było nic.
Rozdział 1
L
asecki był poukładanym człowiekiem. Takim z zasadami. Czarne to czarne, a białe to białe. Przez
całe życie twierdził, że ustalony harmonogram
dnia, tygodnia, miesiąca trzyma człowieka w ryzach
i chroni od złego. Lasecki był przyzwoity. Lubił spacery.
Długie, samotne wycieczki. Zabierał na nie psa.
Lasecki miał żonę. Od trzydziestu pięciu lat tę samą. Podczas nocy poślubnej, po hucznym weselisku,
mocno zakrapianym pędzonym w okolicy bimbrem,
kiedy nastała chwila skonsumowania świeżo przypieczętowanego związku, Lasecki zaniemógł. Pani Lasecka wczesnym rankiem wyraźnie i zdecydowanie
przedstawiła mężowi swoją wizję ich pożycia. Pierwszym i najważniejszym punktem na liście zasad był
alkohol, a konkretnie jego wyeliminowanie. Lasecki
stroszył pióra przez jakiś czas, bezskutecznie usiłując
udowodnić, że to on tu rządzi. Koniec końców, pogodził
się ze swym losem, który, jak sam w duchu stwierdził,
9
nie był taki zły. Lasecki żył pod pantoflem pani Lasec­
kiej. Wraz z upływem lat pantofel stawał się coraz
cięższy. Ich wspólne życie z roku na rok upodabniało
się do piekła. Lasecka nie mogła się pozbyć uczucia
zawodu. Powoli zaczynała sobie zdawać sprawę, że
nienawidzi swojego małżonka. Nie spłodził syna ani
córki. Nie mieli wnuków. Byli sami. Lasecka obwiniała
go za wszelkie zło i nieszczęścia tego świata. Lasecki
powinien był odejść lata temu. Zrobiłby to, gdyby miał
jaja. Niestety był tchórzem. Nie odszedł. Zamiast tego
po prostu wychodził. Brał psa i godzinami włóczył się
po lesie. A las był ogromny. Rósł niedaleko domu Laseckich. W zasadzie to tuż za płotem.
Było niedzielne styczniowe południe. Niezbyt zimne, przynajmniej według wskazania termometru, ale
wilgoć w powietrzu robiła swoje. Wysłuchawszy po raz
setny litanii żalów żony, Lasecki założył ciepłą kurtkę
i solidne, wodoszczelne buty, a później zawołał psa
i wyszedł do lasu. Niebo miało brudnoszary odcień.
Przy dodatniej temperaturze pierwszy w tym roku śnieg
powoli się topił, przechodząc w mokrą bryję. Pogoda
nie miała znaczenia. Ważne były cisza i samotność. Te
dwie rzeczy las mu zapewniał.
Dwuletni posokowiec bawarski był psem wszędobylskim i pełnym wigoru. Podczas spaceru pokonywał
kilkukrotnie większy dystans niż jego pan. Nierzadko
zdarzało mu się też pognać za sarną i zniknąć z oczu
swojego pana na kilkanaście minut. Tym razem jednak nie było ani sarny, ani innego leśnego zwierzęcia,
10
a mimo to pies pognał na lewo od ścieżki. Nagle stanął,
ujadając na coś zawzięcie.
Lasecki ruszył w jego stronę. Ciekawość przeważyła
niechęć do brodzenia w głębokim śniegu. Odgarniając
rękami gałęzie i nie bacząc na wpadający do butów
śnieg, z mozołem szedł w kierunku szczekającego psa.
Przez chwilę nie wiedział, na co patrzy. Gdy w końcu się zorientował, na jego butach wylądowała cała
zawartość żołądka.
adkomisarz Roman Walter spał. Dochodziła
czternasta. W niedzielę mógł sobie na to pozwolić. Poprzedniego dnia był „na resecie”.
Jak w prawie każdą sobotę przez ostatnie dwa lata.
Mieszanka piwa, wódki, a czasem też paru kresek
na kilkanaście godzin skutecznie kasowała wszystko
to, o czym desperacko pragnął zapomnieć. Przez dziesiątki weekendowych nocy ponad czterdziestoletni organizm Waltera był częstowany zabójczymi dawkami
przeróżnych używek. Już dawno powinien się poddać,
ale jakby na przekór swojemu właścicielowi kurczowo
trzymał się życia. Mimo wszystko.
–Roman! Romek! Obudź się! – Ktoś uparcie próbował się wedrzeć do jego głowy. Podkomisarz Alicja
Danysz, jeden z członków zespołu Waltera, a prywatnie
jego przyjaciółka, od kilku minut z mizernym skutkiem
próbowała przywrócić swojego szefa do świata żywych.
– Roman, wstańże, kurwa!
Kawalerka Waltera na warszawskim Powiślu urządzona była skromnie, choć ze smakiem. Jedyny pokój
był umeblowany sprzętami zabranymi z poprzedniego
mieszkania – ładnego, jasnego apartamentu, który był
już tylko wspomnieniem wcześniejszego, innego życia. W kuchni, wyposażonej w prosty zestaw z Ikei,
walały się sterty brudnych naczyń i kartonów po pizzy. Pudła po zakupach spożywczych zamawianych
w sklepach internetowych pełniły rolę dodatkowych
koszy na śmieci.
–Ja pierniczę, ale masz tu syf!
Pod tym względem Alicja diametralnie różniła się
od Waltera. Jej sterylnie czyste mieszkanie, w którym
każda rzecz była zawsze na swoim miejscu, wprawiało
w osłupienie niejedną perfekcyjną panią domu.
–Romuś, no proszę cię! – weszła na błagalne tony.
– Ocknij się, na Boga!
Była bliska rezygnacji. W ostatnim akcie desperacji energicznym ruchem zerwała z Waltera kołdrę.
Mogła sobie na to pozwolić, mimo iż formalnie był jej
zwierzchnikiem. Znali się od lat. Niejedno wspólnie
przeżyli – i w pracy, i poza nią. Nigdy jednak nie była to
relacja damsko-męska. Byli dla siebie jak brat i siostra
albo raczej jak dwóch braci. Mimo tej specyficznej zażyłości na gruncie służbowym obowiązywał ich, według
niepisanej, aczkolwiek restrykcyjnie przestrzeganej
umowy, profesjonalny zawodowy dystans.
Jak ona tu weszła? – zaczął się zastanawiać. Czy
dałem jej klucze?
12
13
Rozdział 2
N
–Nie pamiętam, żebyśmy się umawiali na śniadanie
– powiedział, czując, jak przez jego gardło przedziera
się drut kolczasty.
Alkoholowo-tytoniowy kac bezlitośnie przeganiał
resztki snu. Pulsujący w skroniach ból i suchość w ustach na dobre rozbudziły komisarza. Weteran sobotnich nocy nie zapomniał o szklance wody oraz dwóch
aspirynach przygotowanych zawczasu na szafce nocnej. Nawyk ten był tak mocno utrwalony, że nawet
gdy Walterowi zdarzało się nie pamiętać, gdzie kończył
imprezowanie i jakim cudem docierał do własnego łóżka, szklanka wody i aspiryna zawsze były na swoim
miejscu.
–Mamy sprawę. – Alicja była niewzruszona.
– W Puszczy Kampinoskiej znaleziono ciało. Zbieraj
się, musimy tam jechać. – Walter usiadł na skraju łóżka.
Odchrząknął. Dźwięk, jaki dobył się z jego tchawicy,
przypominał plask mokrej szmaty spadającej na posadzkę. Sięgnął po szklankę i duszkiem wypił wodę
z aspiryną. – Stary chce, żebyś się tym zajął – Ala kontynuowała monolog. – To chyba nie jest pospolite morderstwo. Podobno trzeba było cucić dwóch mundurowych
po tym, co zobaczyli.
–Niech to szlag... Dobra, najpierw muszę się wykąpać – mruknął Walter, klnąc w duchu na naczelnika
Rymarskiego i bar, w którym spędził sobotni wieczór
i większą część nocy. – Daj mi dziesięć minut. A co
z Maćkiem?
–Jest już na miejscu.
–Zrobisz kawę? Myślę, że nam się przyda – rzucił,
zanim zamknął za sobą drzwi łazienki.
–Jasne – odparła Alicja. Nie dodała, że szczególnie
jemu potrzebna jest kofeina.
Podeszła do okna i rozsunęła żaluzje. Trochę dziennego światła nie zaszkodzi. Za oknem rozpościerał się
mało ciekawy widok na blok i niewielki skwer. Na ławeczce siedziało dwóch mężczyzn, sądząc po przygarbionych sylwetkach i staromodnych płaszczach – emerytów. Staruszkowie musieli być nieźle zahartowani,
skoro znosili chłód styczniowego ranka. Jakby to było
móc znaleźć się na ich miejscu? – zastanawiała się. Nie
myśleć o tych wszystkich kłopotach, o tym, że za chwilę
znów zobaczę śmierć, o tym, dlaczego mimo już dawno
skreślonych trzech krzyżyków nie ma przy mnie nikogo na stałe… Ich zmartwienia są takie… mało ważne.
Pewnie będąc u schyłku drogi, człowiek nie martwi
się już o to, jak będzie wyglądała druga połowa jego
życia. U schyłku drogi? Przecież to bez sensu! Co ja
wymyślam?! Alicja otrząsnęła się, jakby zrzucała z siebie niewidzialne pająki.
Z zamyślenia wyrwał ją odgłos otwierających
się łazienkowych drzwi. Walterowi, tak jak zapowiedział, wystarczyło dziesięć minut. Zimny prysznic,
golenie, krople do oczu i krem nawilżający. Obowiązkowy poranny zestaw łazienkowy sprawił, że przed
Alicją stanął zupełnie inny mężczyzna niż ten, którego kilkanaście minut temu niemalże siłą wyciągnęła
z łóżka. Żaden kosmetyk jednak, nawet napakowany
14
15
enzymami, lipidami czy Bóg wie czym jeszcze, nie
był w stanie zamaskować pogłębiających się worów
pod głęboko osadzonymi oczami mężczyzny ani wielkich bruzd zaczynających się u nasady nosa, a kończących w okolicach podbródka. Uwagi Alicji nie uszło
także, że Walter ostatnio przytył. Co prawda, nigdy
nie był typem macho z kaloryferem na brzuchu i bicepsami, na których opinały się rękawy koszuli, lecz
daleko mu było do typu faceta siedzącego w fotelu
z pilotem od telewizora w jednej ręce i puszką piwa
w drugiej. Teraz wyraźnie widziała, jak niepokojący
fałd wypływa znad paska jego spodni. Tylko włosy były
jak dawniej. Gęste, lekko falujące, zaczesane do góry,
w ciepłym, wpadającym w brąz odcieniu, które w zestawieniu z zielonymi, wręcz szafirowymi oczami niejedną kobietę potrafiły przyprawić o dreszcz emocji.
Alicja przyznała w duchu, że mimo wielu wysiłków
podejmowanych przez Waltera w celu zrujnowania
zdrowia i urody nadal jest on całkiem przystojnym
facetem. Mogła mu wiele wybaczyć, gdyż od lat była w nim beznadziejnie zakochana. Poza nią nikt nie
wiedział, jak głębokim uczuciem darzyła Waltera. Niezłomnie, z żelazną konsekwencją tłumiła te emocje,
przekonana, że nie ma wyboru.
Walter wypił duszkiem kawę i ruszyli w stronę
wyjścia.
–Nie widziałaś gdzieś mojej komórki? – zapytał,
obmacując nerwowo kieszenie kurtki.
16
–Szafka pod lustrem. – Alicja kiwnęła głową
w stronę mebla.
Podniósł telefon i zauważył, że ma nieodebraną
wiadomość. Na ekranie telefonu pojawił się link do
strony internetowej wraz z nic mu niemówiącym tekstem. W polu „nadawca” zamiast imienia wyświetlał się
komunikat „numer niezidentyfikowany”.
–Pieprzony spam – zaklął pod nosem.
Usunął wiadomość i zamknął za sobą drzwi.