Pobierz

Transkrypt

Pobierz
Przełożyła
Hanna Odziemkowska
Warszawa 2007
Copyright © Fischer Taschenbuch Verlag in der S. Fischer Verlag GmbH,
Frankfurt am Main, 2004.
Copyright © for the polish edition by Powergraph Sp. z o.o., 2007.
Wszelkie prawa zastrze¿one.
All rights reserved.
Redakcja: Katarzyna Sienkiewicz-Kosik, Alicja Bobrowicz
Korekta: Anita Karwowska
Ilustracja na ok³adce: Tomasz Bieniek
Projekt ok³adki: Rafa³ Kosik, Magda Dukielska
Sk³ad i ³amanie: Powergraph
Ksi¹¿ka zosta³a wydana dziêki pomocy finansowej Goethe-Institut.
Wydanie pierwsze
Dystrybucja:
Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk
Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa
tel./fax (22) 631 48 32, (22) 632 91 55, (22) 535 05 57
www.olesiejuk.pl / www.oramus.pl
Wydawca:
Powergraph Sp. z o.o.
ul. Ceg³owska 16/2, 01-803 Warszawa
tel./fax: (22) 834 18 25, (22) 834 18 26
www.powergraph.pl
e-mail: [email protected]
Druk i oprawa:
Opolgraf S.A.
ISBN 83-921466-6-2
Printed in Poland
Dla Barbary i Hermanna Pitzerów
na ich dziewięćdziesiątkę
1
Poniedziałek.
Tramwaj Jakoba spóźnia się. Jak zwykle. Pada
deszcz. Zimno mi. Boli mnie ząb. Nieważne.
Patrzę na zegarek. Sekundnik właśnie zaczyna nowe okrążenie. Dziesięć sekund. Dwadzieścia. Trzydzieści. Czterdzieści. Pięćdziesiąt.
— No jak?
Przede mną stoi Ulf, ręce zagłębione w kieszeniach
kurtki, zaciśnięte wargi. Od kiedy ma szare oczy?
Marszcząc brwi, pyta:
— Wszystko okay, Marvin?
Nie, nic nie jest okay. Do najbliższego Układu Słonecznego jest około 40 850 000 000 000 kilometrów.
A średnica naszej galaktyki – Drogi Mlecznej – wynosi 100 000 lat świetlnych. Jeden rok świetlny to 9,46
bilionów kilometrów. W porównaniu z tymi niepojętymi odległościami planeta, na której żyję, jest abso-
7
lutnie niczym. A czym dopiero mam być ja? W każdym razie na pewno nie jest okay.
— Obkuty na klasówkę z matmy?
Potrząsam przecząco głową.
— Dlaczego nie? — dopytuje się Ulf.
Co mam mu odpowiedzieć?
Znowu spoglądam na zegarek. Ulf jeszcze chwilę
stoi obok mnie, po czym odchodzi w swoją stronę.
Nie odrywając wzroku od sekundnika, biorę głęboki oddech.
Deszcz się wzmaga. Nieważne. Tramwaj nie przyjeżdża. Nieważne. Jakiś chłopczyk nadeptuje mi na stopę. Nieważne. Słyszę ochrypły śmiech Vivien. To nie
jest nieważne. Wciąż jednak patrzę na zegarek. Mija
mnie Vivien, ze swoją przyjaciółką Melissą.
Jeszcze dwa okrążenia sekundnika i podjeżdża
tramwaj.
— Cześć! — wita mnie Jakob, jak zwykle w dobrym humorze. Ma na sobie swój ulubiony płaszcz,
z którego już dawno wyrósł. — Coś taki blady, Marvin?
Ruszamy. Jakob opowiada mi wyczerpująco o ostatniej mandze z Mizutamą. Nawet nie staram się udawać, że go słucham.
Dlaczego codziennie rano czekam na niego na
przystanku? Jego gadanina już od dawna mnie nie interesuje. Ten Mizutama to podobno niesamowicie zły
demon, ale wygląda jak mój dziadek Wolfgang, gdyby dziadek miał łysinę i skośne oczy. Jakob ma na
punkcie Mizutamy prawdziwego fioła. Ma ręcznik
8
z Mizutamą, poduszkę z Mizutamą i trzy pary bokserek z Mizutamą.
— Od kiedy jesteśmy w tej samej klasie z Ulfem?
— przerywam mu ostro.
— Od czterech lat.
— Jakiego koloru ma oczy?
Jakob zastanawia się przez chwilę.
— Piwne.
— Szare.
— Hm.
Jakob drapie się po brodzie i dalej gada o Mizutamie.
Myślę o Ulfie. Ile razy patrzyłem mu w oczy? I co
przy tym widziałem? Czy ma po pięć palców u każdej
dłoni? Czy siedem? A może trzy? Kim w ogóle jest
Ulf? Czy bardzo bym się smucił, gdyby jutro umarł?
Śmierć. Moje hobby.
Uważam, że o wiele straszniejsze niż miliony kilometrów pomiędzy planetami we wszechświecie są trzy
metry dzielące trumnę pana Matuschka od powierzchni ziemi. Głupio zrobiłem, że poszedłem na jego pogrzeb! A tydzień później w żadnym wypadku nie powinienem był spędzać całej nocy na naszym balkonie.
Od tamtej pory minęło już pięć miesięcy, a ja wciąż
nie mogę dojść do siebie.
Prawie nie znałem starego pana Matuschka. Był
jednym z naszych sąsiadów. Niewysoki, chudy człowieczek z siwą brodą i łysiną, który nigdy nie był wobec mnie szczególnie miły. Raz nawet spuścił mi powietrze z opon, bo zostawiłem w korytarzu rower
oparty o skrzynki pocztowe.
9
Właśnie tam umarł. Na zawał serca, kiedy wyjmował pocztę ze skrzynki. List od siostry, rachunek za
telefon i reklamy chińskiego baru. Może ostatnim
słowem, jakie pan Matuschek przeczytał w swoim życiu, było „sajgonka”.
„Nie!” – powinienem był powiedzieć głośno i wyraźnie, kiedy rodzice poprosili mnie, żebym poszedł
z nimi na pogrzeb. Ale nie miałem ochoty na dwie
matmy, dwa wuefy i fizykę. Tylko dlatego pojechałem
z rodzicami na cmentarz. Pewnego zbyt upalnego popołudnia w połowie maja. W rażąco czarnym garniturze, który dostałem na ślub cioci Isabel. Na szczęście
nie chciało mi się ryczeć, bo wtedy byłby jeszcze
większy obciach.
Popłakałem się dopiero tydzień później. Na dole
w piwnicy, kiedy szukałem starej deskorolki, na której kiedyś wpakowałem się na wózek z dzieckiem.
Wózek przeżył zderzenie. Dziecko też.
Gdy tylko odnalazłem deskorolkę, łzy napłynęły
mi do oczu. Dlaczego? Ten stary przedmiot nie miał
nic wspólnego z panem Matuschkiem.
Ze wściekłością rzuciłem deskorolką o ścianę, trafiając przy tym w lampę.
W ciemności płacz nie wydawał się już taki okropny.
Znowu wpatruję się w zegarek.
— Nie bój się — mówi Jakob. — Nie spóźnimy się.
Punktualność to ostatnia rzecz, do której potrzebny byłby mi zegarek. Ale Jakob oczywiście o tym nie
wie. Zresztą, jak miałbym mu to wytłumaczyć?
W każdym razie: odkąd odkryłem zegarek, nie potrzebuję już PlayStation. Ani DVD. Ani seansów w ki-
10
nie. Czy jest coś bardziej pasjonującego niż czas, który przemija? Trzy małe wskazówki, których nic i nikt
nie może zatrzymać. Niepowstrzymanie obracają się
w kółko. A przy tym posuwają się coraz bardziej ku
wieczności.
Marnować czas, obserwując go. Co innego można
z nim robić?
— Pożyczyć ci? — pyta nagle Jakob.
— Co?
— Nową mangę z Mizutamą.
— Nie.
— Dlaczego nie? Wierz mi, jeszcze nigdy nie był
tak okrutny! — zachwyca się Jakob z błyskiem w oku.
— Tę kaleką kobietę, którą przeklął, zadźgało jej własne odbicie w lustrze. Czy to nie obłęd?
— Nie. Obłęd to zupełnie co innego.
— Na przykład co?
— Nieważne!
Nie mogę dogadać się z Jakobem. Jesteśmy oddaleni od siebie o lata świetlne. Nie, to nieprawda. Dzielą nas tylko trzy metry.
Znowu mam przed oczami trumnę pana Matuschka spuszczaną do grobu. Naprawdę leżał tam w środku w ciemnobrązowej, drewnianej skrzyni? Pięć dni
wcześniej spotkałem go jeszcze na klatce schodowej,
z dwiema pełnymi plastikowymi reklamówkami w lewej i pękiem kluczy w prawej ręce. A teraz miał zostać zakopany.
Pomyślałem o swoich dziadkach i babciach.
I o swoich rodzicach. A przede wszystkim o sobie samym. Tak mamy kiedyś wszyscy skończyć? W skrzyni? W dole wykopanym w ziemi? A mimo to, mam
11
jeszcze coś uważać za ważne? Na przykład kolejne
świadectwo, na którym grozi mi jedynka z matmy?
Z tego powodu denerwowali się moi rodzice? Nie
mieli innych zmartwień?
Chodzi o życie i o śmierć, i o nic więcej. Kogo obchodzi matma? Albo fizyka? Albo języki obce? Do
wypowiedzenia ostatnich słów na pewno nie będą mi
potrzebne angielskie zwroty.
Okay, skłamałem. Nie chodzi tylko o życie
i o śmierć. Chodzi też o Vivien.
Spotkałem ją przypadkiem tuż po feriach wielkanocnych. Pewnego popołudnia. Wychodziła akurat
z apteki na Rethelstrasse, kiedy przejeżdżałem tamtędy na rowerze. Dlaczego zahamowałem? Nie mam
pojęcia.
Do tego dnia raczej nie zwracałem na nią uwagi.
Prawdziwa jędza, której przynajmniej raz w tygodniu
kompletnie odbija. Zupełnie nie w moim typie. Odstające uszy, wąskie usta i stanowczo za mocny makijaż.
Przeszliśmy razem przez most. A potem na ukos
przez Derendorf i starówkę w dół nad Ren. Jasnobłękitne niebo. Silny, zimny wiatr. Cały czas gadaliśmy.
Głównie o szkole i o filmie, który zamierzała obejrzeć
w przyszły weekend. To, że jeszcze nigdy nie słyszałem o aktorze grającym główną rolę, wolałem zachować dla siebie.
Kiedy się z nią żegnałem przy wieży zamkowej,
nie wiedziałem, co powiedzieć. Ale Vivien wiedziała.
Powiedziała: „Do jutra!” Potem odwróciła się do mnie
plecami i poszła w stronę ratusza.
12
Motyle w brzuchu? Skąd! Nie zadurzyłem się w Vivien. Ani trochę. Tylko tam stałem i patrzyłem, jak
odchodzi. Miała białe pumy, niebieskie dżinsy i czarną kurtkę z kolorowym smokiem na plecach.
W drodze powrotnej na różne sposoby rozmyślałem
o Vivien. W domu siedziałem przy komputerze, aż zaczęły mi się zamykać oczy. W eBay-u zauważyłem
kurtkę ze smokiem i o mało nie dołączyłem się do licytacji.
Następnego dnia w szkole unikałem Vivien. I do
dzisiaj to się nie zmieniło. Mimo to, prawie każdego
popołudnia jeżdżę na rowerze po Rethelstrasse. Po
co? Gdybym znów zobaczył, że Vivien wychodzi z apteki, i tak bym się nie zatrzymał.
Nieważne.
Spacer.
Pogrzeb.
Noc na balkonie.
Wszystko okay, Marvin?
Tak, wszystko okay. Tyle tylko, że zwariowałem.
Kiedy wychodzimy z Jakobem na szkolny dziedziniec, przestaje padać. Podchodzi do nas Ulf i rozmawia z Jakobem o klasówce z matmy. Ma szare oczy.
Ma po pięć palców u każdej ręki. Panikuje z powodu
klasówki i wciąż nerwowo przejeżdża dłonią po mokrych włosach. Są ciemnoblond. Jeszcze. Ale wkrótce to się zmieni. Tak jak wszystko inne. Za kilka lat
Ulf nie będzie się bał złych ocen. Będzie się jeszcze
tylko obawiał ostatniej przeprowadzki. Przede
wszystkim skrzyni do przeprowadzki.
13
Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści,
pięćdziesiąt, sześćdziesiąt. Za dwie minuty rozlegnie
się dzwonek.
Vivien stoi pod salą gimnastyczną, razem z Melissą
i Nadine. I Lobo. Właściwie nazywa się Ludger
Lobowski. Powtarza rok, akurat w naszej klasie. Nosi
czarną, skórzaną kurtkę narzuconą na tiszert z napisem „Nirvana”. Gdybym z nim rozmawiał, mówiłbym
na niego Ludger.
— Jak myślisz? — pyta mnie Jakob.
— O czym?
— Co będzie na klasówce z matmy?
— Przypuszczam, że jakieś cyferki.
— Bardzo śmieszne! — mówi Ulf. — Masz w repertuarze więcej takich mocnych tekstów, Marvin?
— Wiecie, dlaczego mam na imię Marvin? To od
Marvina Gaye’a, ulubionego piosenkarza moich rodziców. Został zastrzelony. Przez własnego ojca. Na dzień
przed swoimi czterdziestymi piątymi urodzinami.
— Moje gratulacje! — mruczy pod nosem Jakob.
— Dlaczego mówisz nam o tym akurat teraz?
— Dlaczego nie?
— Mój ojciec też chce mnie zastrzelić — twierdzi
Ulf. — Bo nigdy nie sprzątam swojego pokoju.
— A wolałbyś umrzeć na jakąś ciężką chorobę?
— pytam.
Ulf i Jakob zaczynają się śmiać. Słychać dzwonek.
Obaj schylają się po torby i idą w stronę wejścia.
— Hej, dlaczego mi nie odpowiesz? — wołam za
Ulfem. — Wolałbyś umrzeć na ciężką chorobę?
Odwraca się i wrzeszczy:
14
— Ja w ogóle nie chcę umrzeć, głupku!
— Sajgonka! — odwrzaskuję. — Sajgonka!
Ulf się śmieje. Z czego?
15
2
Siedzę przy oknie, dwie ławki za Vivien.
Wiatr stał się silniejszy, zmiata liście z drzew. Nasz
woźny w szarym fartuchu, ze skrzynką na narzędzia
w ręku, człapie po dziedzińcu i znika w sali gimnastycznej. Nienawidzę sportu. Nawet w telewizji. Kiedyś grałem w tenisa stołowego. Rakietka wciąż jeszcze poniewiera się na moim regale.
— Wszystko w porządku, Marvin?
Przede mną stoi nasza nauczycielka matmy. Pani
Hannenberg.
Przygląda mi się zatroskana, jakbym właśnie miał
wbitą w ramię strzykawkę z heroiną.
— Nie rozumiesz zadania?
— Rozumiem — ściemniam.
— To zacznij wreszcie. Nie masz na to wieczności.
Wraca do biurka.
16
Lobowski, który siedzi wprost przede mną, odwraca się z uśmieszkiem. Ma zielone oczy i czoło obsypane krostami. Przedwczoraj śniły mi się jego usta.
Spoglądam w górę na niebo.
Lata świetlne. Lata szkolne.
Pan Matuschek miał 78 lat.
„Nie masz na to wieczności.”
Już nie pamiętam, co mówił ksiądz na nabożeństwie w kaplicy. Ale jeszcze czuję zapach kadzidła.
I wody po goleniu mojego ojca, który stał tak blisko
mnie, że mogłem policzyć włoski w jego uchu.
Jak teraz wyglądają uszy pana Matuschka? Czy robaki zostawiły z nich jakieś szczątki? Czy te paskudy
są jeszcze zajęte przegryzaniem się przez drewno? Miłośnicy zwierząt powinni kazać się grzebać w podziurawionych trumnach. To ułatwiałoby robotę robalom.
Jakob trąca mnie i szepcze:
— Na co czekasz?
Znowu pytanie, na które nie umiem odpowiedzieć.
Nie zrozumiałby mnie. Opowiedziałem mu o nocy na
balkonie, ale nie skapował ani słowa. Na koniec zapytał tylko:
— Nie było ci niewygodnie na leżaku?
Biorę długopis i pochylam się nad klasówką. Moje
obliczenia zdziwią panią Hannenberg. Mają niewiele
wspólnego z zadaniami. Nieważne.
40 850 000 000 000.
78.
Robię obliczenia z obiema liczbami, aż wreszcie
rozlega się dzwonek.
17
Lobowski i Vivien. Ona je jabłko. On gada i gada.
Za chwilę ona wsunie sobie kosmyk włosów za lewe
ucho. Małym palcem.
— Wcale nie była taka trudna — uważa Jakob i starannie rozwija z folii aluminiowej kanapkę z ciemnego chleba. — Jak myślisz, co dostaniesz?
— Trzy.
— Serio?
Kiwam głową.
— Trzy metry pod ziemią. Takie jest rozwiązanie.
Jakob wbija zęby w razowy chleb. Czekam na pytanie, ale nie pojawia się. Żując chleb, Jakob rozgląda się na wszystkie strony.
Teraz. Vivien unosi lewą rękę, prostując mały palec. Kosmyk włosów znika za uchem. Vivien opuszcza rękę. Bardzo powoli.
Lobowski wciąż gada. Czy Vivien go słucha? Jej
twarz ani drgnie. W zwolnionym tempie żuje jabłko.
Kurt Cobain wali gitarą o ścianę. Na tiszercie Lobowskiego. Cobainowi nie był potrzebny ojciec, który by
go zastrzelił. Załatwił to sam. Śrutówką. Nirvana. Genialna nazwa dla zespołu z martwym liderem.
Znowu zaczyna padać deszcz. Jakob zakłada na
głowę kaptur. Kanapkę z razowego chleba zrobiła mu
matka. Kiedy wreszcie zauważy, że Jakob nie chodzi
już do pierwszej klasy?
Idzie Ulf.
— Gdzie Nadine? — pyta Jakoba.
— Może w kiblu. Kiedy była bitwa pod Kunersdorfem?
— W 1759.
— Na pewno?
18
— Na sto procent. Historia to łatwizna — uważa
Ulf. — Tylko parę nazwisk i dat. Każdy może zapamiętać.
Odchodzi powolnym krokiem.
— 1759. 1759. 1759 — wciąż powtarza Jakob.
— Kto wygrał tę bitwę?
Wzruszam ramionami. Nowy nauczyciel historii
mnie nie lubi. Nieważne.
— I co? — pytam Jakoba. — Widziałeś?
— Co?
— Że Ulf ma szare oczy. Czego on chce od Nadine?
Nadine jest jedną z dwóch dziewczyn, z którymi
się do tej pory całowałem. Potem nie mogła sobie tego przypomnieć, bo była wtedy za bardzo wstawiona.
To się stało w styczniu na imprezce urodzinowej
Yannicka. Stałem w korytarzu i czekałem, aż się
zwolni toaleta. Jeszcze nigdy nie wypiłem tyle piwa.
Chichocząc, podpierałem ścianę i zastanawiałem się,
czy nie nasikać do stojaka na parasole.
Otworzyły się drzwi. Nadine podeszła do mnie
chwiejnym krokiem i uwiesiła mi się na szyi. Przycisnąłem wargi do jej ust. Zadziwiające, ale nie uciekła
z krzykiem. Pocałowałem ją jeszcze dwa razy, potem
mnie puściła i zataczając się, wróciła do pokoju Yannicka.
Kilka dni później przypomniałem Nadine o tym
pocałunku. Najpierw zrobiła pełną niedowierzania
minę, potem energicznie potrząsnęła głową.
— To ci się tylko śniło! — rzuciła zuchwale i poszła
do dziewczyn.
19
Przy drugim pocałunku byłem trzeźwy. To był pocałunek pożegnalny. Na wyspie Rugii. W zeszłym roku, w czasie wakacji.
Miała na imię Iris i przyjechała ze Szwajcarii. Podczas pocałunku omal nie eksplodowałem ze złości.
Przez dwa tygodnie Iris traktowała mnie jak ostatniego idiotę. Na plaży, w wodzie, w hotelu – wszędzie,
gdziekolwiek się spotkaliśmy, albo mnie olewała, albo spławiała jakimś głupim tekstem.
A potem ten pocałunek. W holu hotelowym.
Kiedy wysiadłem z windy, jej rodzice płacili właśnie
rachunek. Iris siedziała na różowej walizce. Chciałem
ją minąć, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi.
Nie udało się. Iris spojrzała na mnie tak dziwnie, że
się zatrzymałem.
— Cześć — powiedziała cicho.
— Cześć — odpowiedziałem.
A ona zerwała się, zarzuciła mi ręce na ramiona
i całowała. Nasze języki prowadziły prawdziwą walkę. Byłem wściekły. Po co zmarnowaliśmy dwa tygodnie na pływaniu i opalaniu się? Nie mogła mnie pocałować już na samym początku? Wtedy miałbym za
sobą najpiękniejsze wakacje życia.
Mój pierwszy pocałunek z języczkiem — a ja byłem wściekły.
Poprosiłem Iris o adres mailowy. Godzinę później
napisałem jej złośliwy e-mail, który wrócił. Podała mi
zły adres. Nieważne.
Nie, to nie jest nieważne.
Pan Weber nosi czerwoną bluzę dresową i bojówki.
Niedbale chodzi po klasie w tę i z powrotem. Mówi
20