Dzieci polskie na wojennej tułaczce

Transkrypt

Dzieci polskie na wojennej tułaczce
Dzieci polskie na wojennej tułaczce
sobota, 23 maja 2009 13:30
Wśród setek tysięcy ludzi wywożonych w głąb Związku Sowieckiego były dzieci, których los
szczególnie nas porusza i wyciska łzy nawet po tylu latach.
Dzieci polskie na wojennej tułaczce
Zbrodnie sowieckich deportacji dotknęły tysiące polskich rodzin. W nędzy, głodzie i poniewierce
na bezkresach "nieludzkiej ziemi" umierali mężczyźni, umierały kobiety i dzieci. Z licznych
relacji deportowanych dowiadujemy się, że najszybciej odchodzili ludzie starzy i konały
niemowlęta. Umierali już podczas wiele tygodni trwającej drogi do Tobolska czy pod Irkuck. Dla
starych ludzi pragnących spokojnie dożyć wśród najbliższych i spocząć na rodzinnym
cmentarzu poranek 10 lutego 1940 r. był początkiem tragedii i wielkiej destrukcji całego ich
dotychczasowego życia.
Umierali w drodze nie tylko dlatego, że byli starzy i przez to słabsi. Zabijały ich zgryzota, lęk
przed nieszczęściami, które czyhały na ich dzieci i wnuki, złe przeczucia i doświadczenie
życiowe, które kazało im nie wierzyć sowieciarzom, zapewniającym obłudnie, że muszą się
"ewakuować" ze "strefy przyfrontowej", ale wrócą tu jeszcze. Wtedy, na początku 1940 r., nie
było frontu niemiecko-sowieckiego ani nikt o nim nawet nie myślał. Trwała przyjaźń między
zbrodniczymi państwami, które prowadziły wobec Polaków identyczną politykę wynaradawiania
i mordowania "elementów przywódczych", do których zaliczano nie tylko znanych działaczy
państwowych, ale i prostego wiejskiego nauczyciela czy księdza.
Wśród setek tysięcy ludzi wywożonych w głąb Związku Sowieckiego były dzieci, których los
szczególnie nas porusza i wyciska łzy nawet po tylu latach. Nic dziwnego, że na setkach tablic
fundowanych w całym kraju dla ocalenia pamięci o deportowanych pojawiają się nieustannie
nieśmiertelne słowa Adama Mickiewicza z III części "Dziadów" - przysięga i zapewnienie o
wiecznej pamięci: "Jeśli zapomnę o nich - Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie". Bohater
Mickiewicza wypowiadał te słowa, patrząc na znikającą rękę i głowę nieletniego chłopca
wywożonego w latach dwudziestych XIX w. rosyjską kibitką na Sybir.
W zbiorku wierszy "Na wędrownym szlaku", wydanym w roku 1943 w Teheranie przez polską
gazetę "Polak w Iranie", jest utwór "Polskie dzieci w ZSSR". Oddaje on może zbyt patetycznie,
ale prawdziwie ówczesne tęsknoty: "Znad książek i szkolnych pulpitów, ze Lwowa, Krakowa,
Warszawy oderwał nas cień messerschmitów od zabaw i boisk sportowych. Nielitościwa dłoń
wojny rzuciła nas po świecie (...). Chcemy, by nasi ojcowie, walczący w polskich szeregach,
mogli nas z dumą uścisnąć jak swoich młodszych kolegów. I chcemy wrócić do domu, do
naszej Polski miłej". Niestety, do Polski miłej wróciło po wojnie niewiele dzieci z sybirskiego
szlaku, których z sowieckiej niewoli wydostał generał Władysław Anders, a które potem
rozpierzchły się na cały świat niczym zagubione pisklęta - do Iranu (Ahwaz, Isfahan -
1/7
Dzieci polskie na wojennej tułaczce
sobota, 23 maja 2009 13:30
"miasteczko polskich dzieci", Pahlevi, Teheran), do południowej Afryki (Abercorn, Bwana
Mkubwa, Fort Jameson, Livingstone, Lusaka, Marandellas, Oudtshoorn, Rusape), Afryki
Wschodniej (Ifunda, Kidugala, Koja, Kondoa, Masindi, Tengeru, Rongai), Indii (Balachadi,
Bandra, Karachi, Valivade), Meksyku (Santa Rosa) i Nowej Zelandii (Pahiatua). Zastanawia
ogromna wśród nich liczba sierot. Z uratowanych przez polskie wojsko dzieci ponad 40 proc.
było pełnymi sierotami. Jak wytłumaczyć śmierć ich matek i ojców - ludzi w sile wieku, więc
najsilniejszych spośród deportowanych? Odpowiedzią na to pytanie jest z jednej strony ciężka,
wyniszczająca praca, z drugiej zaś odejmowanie sobie od ust, by nakarmić dzieci. Mama
13-letniej Janeczki przepadła na zawsze, gdy pociąg zagrzebany w zaspach niespodziewanie
ruszył. Patrzyła z rozpaczą na oddalające się światła, stojąc po pas w śniegu niedaleko wsi, w
której miała nadzieję znaleźć pożywienie dla swych dzieci. Umierająca mama 6-letniego Gienia
Grabskiego karmiła piersią do ostatniego tchnienia swą maleńką córeczkę. Po latach Eugeniusz
nauczy się rysować, by pokazać światu tę rozdzierającą serce scenę. On i siostrzyczka przeżyli,
rodzice zostali na zawsze w "nieludzkiej ziemi", ale bez ich poświęcenia dzieci też by się
zatraciły.
"Sam w sobie i za siebie"
Wicekonsul polski w Bombaju, Tadeusz Lisiecki, ratował dzieci polskie ze Związku
Sowieckiego, przewożąc je ciężarówkami do Iranu. Jeszcze wiele lat po wojnie nie potrafił
znaleźć słów, by opisać to, co zobaczył na "nieludzkiej ziemi". W liście z lipca 1962 r.
wspominał: "Dziwi mnie nieraz, żeśmy nie ulegli jakiemuś szokowi. Każdy z tych zesłańców
cierpiał "sam w sobie i za siebie lub najbliższych". Mnie wypadło przeżywać smutki i cierpienia,
tragedię tysięcy ludzi. Wobec tego ogromu nieszczęścia czułem się jak bezradny widz,
przyglądający się ofiarom żywcem płonącym na stosie i próbujący wiaderkiem wody przytłumić
płomienie! Czy może konającemu podać kubek zimnej wody? Tak się czułem, gdy objąwszy
ogrom problemu zdałem sobie sprawę, że tych kilkaset skrzyń żywności, ubrań, lekarstw i
wyposażenia dla szpitala polowego to kropla wody w oceanie...".
Pochwała od zbrodniarza
Mała Halinka Szpilewska, zesłana z matką i bratem do Kazachstanu, ucieszyła się z
"pochwalnej gramoty", jaką otrzymała na zakończenie roku szkolnego 1942/1943 w sowieckiej
szkole. Na "gramocie" widniał wizerunek Stalina, który w marcu 1940 r. kazał zabić jej ojca w
Katyniu! Dziewczynka jeszcze tego nie rozumiała. Matka nie miała serca, by smucić dziecko
żądne pochwały, ale w swoich zapiskach zanotowała:
"20 maja - Halusia przeszła do trzeciej klasy, dostała odznaczenie 'pochwalną hramotę'. Tak mi
ciężko. Płakałam. Dlaczego my nie w Polsce?! Hala słabo czyta po polsku. Choruje na malarię,
2/7
Dzieci polskie na wojennej tułaczce
sobota, 23 maja 2009 13:30
żółta jak wosk, trzeba by ją odżywić. Czym i za co? Serce się kraje, gdy patrzę na dzieci.
Dlaczego nie umarliśmy w Polsce, póki ten Sybir...
8 czerwca - Dziś moja Haluśka zapracowała 50 dkg chleba, chodziła na step pielić pszenicę,
przyszli po nią, gdy jeszcze spała. Jak ciężko, moja malutka... Bóg pozwoli, zapracuję jeszcze
na nią.
25 lipca - 'Nada sowiecku właść lubić', odezwał się predsiedatiel kołchozu, gdy przyszłam
upomnieć się o przydział pszenicy. Za dumna jestem, żeby przy takiej osobistości płakać.
Biedne dzieci ledwie nogami plączą. Kiedy nadejdzie dzień wolności, kiedy zaświeci dla nas
słonko w Polsce?".
Hala była w tej szkole i w tej klasie jedyną Polką. Jej starszy brat Waldek już nie mógł się uczyć.
Miał "już" 12 lat i pracował na stepie w kołchozie. Hala nosiła bratu do pracy, gdy był bliżej (na
przykład "tylko" 10 km od miejsca osiedlenia) to, co mamie udało się zdobyć i ugotować:
zacierkę, kaszę jaglaną... Nieraz kusiło ją, by trochę skosztować, bo ciągle była głodna, ale to
przecież dla Waldka... Miała 10 lat, bała się wilków na stepie, a jeszcze bardziej duchów ludzi
pomordowanych przez bolszewików, o czym po cichutku mówiono w kołchozie. Żegnała się sto
razy i krzyżem znaczyła wszystkie strony świata, ale nie przyznawała się mamie do tych lęków,
bo miłość do brata przezwyciężała wszystko. Kto zna słowa, które wyrażą cierpienia polskiego
dziecka w Sowietach - zwłaszcza tego, któremu nie była pisana kwarantanna i troskliwa opieka
w Pahlevi, Teheranie, w Pahiatui, w Santa Rosa i wszędzie tam, gdzie trafiały dzieci
wywiezione cudem ze Związku Sowieckiego?
Ojciec przyjechał...
Wandzia Jarosławska miała 11 lat, gdy wybuchła wojna. Dziewczynka napisała wtedy swój
pierwszy wierszyk: "Dzisiaj noc gwiaździsta, jasno księżyc świeci, a my śpimy w domu:
przyszłość Polski - dzieci. Ale tam na froncie krew się tak przelewa, jasno księżyc świeci,
strasznie szumią drzewa. A przez nasze okno jasny księżyc świeci, a my śnimy sobie
przyszłość Polski - dzieci...".
Ojciec Wandzi aresztowany przez NKWD zginął w Katyniu. 13 kwietnia 1940 r. Wandzia z
mamą i bratem zostali deportowani do Kazachstanu. Jechali 17 dni bez jedzenia i bez wody w
przepełnionych wagonach. Mogli liczyć tylko na to, co zabrali z domu. Było bardzo zimno.
Jednak Wandzia zapamiętała najbardziej z tej podróży utratę ukochanej lalki. Posadziła ją na
poprzecznej desce wagonu niedaleko okna. Lalka wypadła na drugą stronę, a dziewczynka
zalała się łzami. "Polska lalka nie chce na Sybir..." - westchnęła jakaś kobieta.
Trafili do kołchozu "Krasnyj Kazachstan". Przymierali tam głodem. Po umowie Sikorski - Stalin
14-letni Jerzyk Jarosławski został kadetem w armii gen. Władysława Andersa. Matka była
szczęśliwa, że przynajmniej jedno z dzieci uratuje się z sowieckiego piekła. Wandzia dostała się
do polsko-sowieckiej szkoły w Semipałatyńsku. W roku 1946 wróciła z matką do Polski. O ojcu
rzadko rozmawiały. Za bardzo bolało. Nigdy też nie rozpamiętywały swoich sybirskich ran.
Uważały, że to byłby grzech. Przecież los obszedł się z nimi łaskawie. Matka ze zgrozą
wspominała rodzinę swego męża. Michał Jarosławski został wywieziony przez NKWD razem z
żoną i sześciorgiem dzieci, z których najstarsze miało dziewięć lat. Wszyscy umarli w Związku
3/7
Dzieci polskie na wojennej tułaczce
sobota, 23 maja 2009 13:30
Sowieckim z głodu...
Po wojnie Wandzia uczyła się w Liceum Pedagogicznym w Częstochowie. Prześladowało ją
natrętne, bolesne, nigdy niespełnione marzenie. Siedząc w ławce szkolnej, przymykała powieki
i wyobrażała sobie, że do klasy wchodzi woźny i woła: "Jarosławska, ojciec przyjechał".
Łzy ojca
Halinka Juszczyk miała 8 lat, gdy wybuchła wojna. Mieszkała z rodziną w Niechniewiczach koło
Nowogródka i była bardzo dumna z ojca legionisty. Wojnę witała bardziej z zaciekawieniem niż
lękiem. Pierwszy niepokój wzbudzili w niej Żydzi pozdrawiający 17 września 1939 r. sowieckie
czołgi w Niechniewiczach, wymachujący czerwonymi szmatami. Dziecko wychowane w
patriotycznej rodzinie nic z tego nie rozumiało. Wieczorem NKWD aresztowało ojca i innych
osadników wojskowych. Po raz pierwszy i ostatni widziała w oczach ojca łzy na pożegnanie.
Nigdy go już nie zobaczyła.
Gospodarstwo Juszczyków splądrowano i ograbiono. 10 lutego 1940 r. matka wraz z dziećmi
trafiła do sowieckiego transportu. Ze stacji Baranowicze dotarli oni aż pod Wołogdę.
Zakwaterowano ich w zapluskwionych barakach po 50-60 osób. Matka codziennie o godz. 6.00
wychodziła do przymusowej pracy w lesie. Wracała po 12 godzinach. Toporem odcinała gałęzie
ze ściętych drzew. Za morderczą pracę dostawała po tygodniu kupon, za który mogła kupić
kawałek chleba dla rodziny i trochę zupy.
Halinka poszła do sowieckiej szkoły. "W tej szkole, gdy zapytano nas, 'czy wierzycie w Boga', a
dzieci podniosły rękę do góry, nauczycielki biły nas po rękach. Po dwa cukierki dawały tym
dzieciom, które mówiły, że w domu się nie modlą. Jak się było głodnym, to taki cukierek znaczył
bardzo wiele. Nauczycielki mówiły, że te cukierki daje im towarzysz Stalin. To były bardzo
młode osoby, po 20 lat, Rosjanki. Biły nas często".
Hołd dla matki
Po "amnestii" związanej z umową Sikorski - Stalin rodzina ruszyła w upiorną, dwumiesięczną
podróż do Uzbekistanu. Czteroletnia Jadzia umarła w drodze, jej ciało pozostało na stacji w
Czelabińsku. Dwa dni później umarł sześcioletni Staś, ciało zostało na stacji w Kazłatach.
Halinka zapamiętała, że na każdej stacji leżały martwe ciała ludzi. Matka była zdruzgotana, ale
żyła dla pozostałych dzieci.
Po tej upiornej podróży dzieci trafiły do polskiego sierocińca wojskowego i z Krasnowodzka
razem z matką popłynęły do Pahlevi, potem trafiły do polskiego obozu w Teheranie.
Przez Indie i Afrykę Halinka z siostrą Krysią i z mamą dotarły w roku 1950 do Australii. Po
dwóch latach zamieszkały w Melbourne, gdzie Halina wyszła za mąż za Polaka. Dziś pani
Halina Kojder pisze: "Osobą, której pragnę poświęcić moje wspomnienia, a zwłaszcza te z
4/7
Dzieci polskie na wojennej tułaczce
sobota, 23 maja 2009 13:30
okresu pobytu w Rosji sowieckiej, jest moja Mama (...). Raczej nieśmiała, kochająca żona i
matka, za którą ważne decyzje podejmował mąż, znalazła się w sytuacji, w której nawet
odporny mężczyzna z silnym charakterem by nie wytrwał. Mimo to z ogromnym samozaparciem
walczyła, aby ratować dzieci. Rzadko widziałam uśmiech na Jej twarzy. Prawie nigdy nie
chciała mówić o swoich przeżyciach na nieludzkiej ziemi, o śmierci Stasia i Jadzi... Kiedy sama
zostałam żoną i matką, w pełni zrozumiałam, co przeszła, aby nas uratować. Składam cześć Jej
pamięci!".
Ostatnie wakacje
Ośmioletnia Zosia Ostrowska zakończyła rok szkolny 1938/1939 w Szkole Powszechnej im. ks.
Kordeckiego we Lwowie z samymi piątkami. Zaczynały się szczęśliwe wakacje, ostatnie takie
wakacje w życiu dziewczynki. Widzimy ją na zdjęciu uśmiechniętą ze starszym rodzeństwem i z
ukochanym misiem. Dwunastoletni Janek kończył już szkołę powszechną i po wakacjach chciał
się uczyć w Gimnazjum im. Stanisława Szczepanowskiego. Krysia miała przed sobą jeszcze
szóstą klasę powszechniaka. To był ostatni rok szczęśliwego dzieciństwa. W kwietniu 1940 r.
dzieci z mamą Wandą Ostrowską zostały deportowane do Kazachstanu. Zosia uczyła się tam w
polsko-sowieckiej szkole. Jako wzorowa uczennica pięknie wykaligrafowała podanie o Lechu,
Czechu i Rusie. "Szli przez lasy tam, gdzie znachodzi się Polska". Wypieściła życzenia
imieninowe dla starszej siostrzyczki, na których są kwiatki i "siostrzany pocałunek", czyli odcisk
ust i serdeczna dedykacja. Datowane w Ajaguzie, Semipałatyńskiej Obłasti, 13 marca 1941
roku.
Pani Wanda zaryzykowała. Wysłała starsze rodzeństwo do generała Andersa. Szczęśliwie
wydostali się ze Związku Sowieckiego. Janek pisał do mamy we wrześniu 1942 r.: "30 sierpnia
dostałem mundur, buty, spodnie, bluzę, pierożek, wełniane kalesony, trykotową koszulę i
sukienną, chlebak, manierkę, 2 koce, paski do koców, nóż, łyżkę, widelec, ręcznik, mydło, pas i
scyzoryk (...). Jesteśmy w Aszchabadzie. Podobno mamy jechać do Indii, do Bombaju".
Janek mieszka dziś w Londynie, Krysia w Warszawie. Zosia umarła w Rosji...
"Zmora ta sama"...
Środa 15 sierpnia 1945 r. była w Rodezji Południowej zwykłym dniem roboczym, jednak w
miasteczku Digglefold siedemnastoletnia Frania Sklepowicz z polskiego gimnazjum żeńskiego
zapisała w swoim zeszycie harcerskim: "W ciężkich i przełomowych czasach przychodzi nam
święcić jedną z najwspanialszych dat naszej historii - 25. rocznicę sierpniowego cudu nad
Wisłą. Na horyzoncie politycznym Polski pojawia się dziś ponownie zmora ta sama, tej samej
barwy i charakteru, jaka w roku 1920 groziła naszej stolicy, a poprzez nią całej Europie. W
większej bez porównania niż wówczas skali powtarzać się zaczyna pochód Azji na pożarcie
5/7
Dzieci polskie na wojennej tułaczce
sobota, 23 maja 2009 13:30
cywilizacji zachodniej, a czerwona pięść grozi dziś z brutalną wyrazistością całemu światu
naszego ducha i pojęć, sięga, by zdobyć i zniszczyć wielowiekowy dorobek Polski i Europy. I
znowu, jak wówczas w sierpniu, na przedpolach Warszawy dziejowe przeznaczenia stawiają
Polskę na pierwszym miejscu w poprzek płynącej nawale". Trudno powiedzieć, czy to były myśli
Frani, czy opinie wzięte z polskich gazet. Dziewczynka była mądra i dojrzała, na świadectwie
gimnazjalnym piątki od góry do dołu. Jedno nie ulega wątpliwości: dzieci polskie, które przeszły
deportację, głód i poniewierkę na "nieludzkiej ziemi", dobrze rozumiały, czym się różni
"czerwona pięść" od ducha cywilizacji zachodniej...
Frania napisała jeszcze w swoim harcerskim zeszycie, że najważniejszym dniem jej życia było
przyrzeczenie harcerskie, które odebrał od niej druh hm. Zdzisław Peszkowski ze Związku
Harcerstwa Polskiego na Wschodzie.
Dla Polski
Bracia Michalscy byli już nastolatkami, kiedy z mamą i młodszą siostrzyczką zostali
deportowani przez NKWD. Ewakuowani z Rosji obydwaj zgłosili się do Polskich Sił Zbrojnych
na Zachodzie. W roku 1942 Roman miał już 19 lat, Tadeusz 17. Starszy z braci zginął w maju
1944 r. pod Monte Cassino. Młodszy rok wcześniej na ORP "Orkan". Polski niszczyciel
zbudowany w roku 1942 w Anglii eskortował konwoje na Oceanie Atlantyckim i do Murmańska.
W sierpniu 1943 r. na jego pokładzie przewieziono z Gibraltaru do Anglii ciało generała
Władysława Sikorskiego. Marynarze na "Orkanie" mówili, że to zły znak. W październiku statek
został zatopiony przez niemiecki okręt podwodny, zginęła prawie cała załoga.
Z pamiętnika
Lektura wpisów do pamiętników tułaczych dzieci jest bardzo pouczająca. Pokazuje ich
dojrzałość i ogrom doświadczeń, które musiały udźwignąć. Rzadko pojawiają się tu "róże i
fiołki". Czesia Zającówna wpisała się Zuzi w Ahwazie przed Bożym Narodzeniem 1945 r.:
"Kochaj, o kochaj tę Polskę świętą, w żelazne pęta przez katów wziętą. Kochaj ją, kochaj, czcij
ją z zapałem i pomyśl zawsze w ciężkiej godzinie, że Polska nigdy, nigdy nie zginie!".
Bronek Kudlicki wpisał się swojej koleżance w Iranie wiosną 1943 r.: "Szlak, którym my
kroczymy, jest krwawy i ciernisty, lecz tylko po nim dojdziemy do ziemi naszej ojczystej".
Jadzia Wilczkówna wpisała się Zuzi w Ahwazie: "Szczęśliwą będziesz zawsze i wszędzie, jeżeli
w paśmie zawiłych dróg przy boku Twoim Anioł Stróż będzie, a w sercu Twoim prawda i Bóg".
Nie unikały wpisów do dziecięcych pamiętniczków osoby znane i poważane. Generał Zygmunt
Bohusz-Szyszko, zastępca generała Andersa w Drugim Korpusie Polskim, bohater spod
Narwiku, napisał w Palestynie w pamiętniku Krysi starannie przemyślane słowa, zważywszy na
doświadczenia dziecka, które przeszło przez sowiecką gehennę: "Śmiej się Krysiu i płacz, bo
6/7
Dzieci polskie na wojennej tułaczce
sobota, 23 maja 2009 13:30
śmiech i łzy to ludzkie dzieje. Przez Ciebie tylko niechaj nikt nie płacze i z Ciebie niech się nikt
nie śmieje".
Druhna pdh Julia Masłoń, nauczycielka, członek Rady ZHP na Wschodzie, napisała swojemu
uczniowi: "Ojczyzno kochana, bądź pewna zwycięstwa, gdy walczą za wolność Twe syny. Nie
dziś to jutro przepadnie ciemiężca. Twa wolność to cel nasz jedyny".
"Polska się na Was nie zawiedzie..."
Jest taki film dokumentalny, zrealizowany w roku 1943 w Drugim Korpusie Polskim generała
Andersa, wyreżyserowany i zmontowany przez Michała Waszyńskiego, wybitnego polskiego
reżysera filmowego, znanego z tak popularnych przed wojną filmów jak "Dodek na froncie",
"Znachor", "Profesor Wilczur". W czasie wojny realizował znakomite kroniki filmowe dla Armii
Polskiej na Wschodzie, na przykład o Monte Cassino. W filmie "Dzieci", dokumencie
fabularyzowanym, pokazał polskich kadetów, 12- 15-letnich chłopców uratowanych ze Związku
Sowieckiego, w większości sierot lub półsierot. Narratorem jest chłopczyk ze Lwowa dumny z
tego, że podczas jego warty generał odwiedził obóz, że mógł mu się zameldować i powiedzieć
o swojej mamie... Narracja ma formę listu do mamy, która się później ewakuowała i jest jeszcze
w Iranie. W filmie pokazano młodość, radość i energię tych niedawnych cieni ludzkich. Jest też
ściskająca za serce krótka przemowa kochanego przez chłopców generała. Władysław Anders
mówi: "Pamiętajcie, chłopcy, że jesteście przyszłością Narodu Polskiego. Warszawa, Wilno,
Lwów, Kraków i Poznań patrzą na Was, tęsknią i czekają, jak każde małe miasteczko i wieś
polska. Każdy z Was ma w sobie kawałek godności i honoru Polaka. I da Bóg, że jak najprędzej
wrócimy do kraju. Polska się na Was nie zawiedzie."
Ani dla generała Andersa, ani dla tych chłopców nie było po wojnie miejsca w sowieckiej
Polsce. Nikomu nie był potrzebny ich zapał, energia i czyste polskie serca, hartowane w
sowieckiej otchłani. Byli dla władzy "ludowej" niebezpieczni, bo za dużo w życiu widzieli i dane
im było porównać sowiecki raj z wolnym światem. Więc niewielu wracało, a niektórzy tułają się
po świecie do dziś, bo ani Anglia, ani Nowa Zelandia nigdy nie były ich domem. Przemysław
Stojakowski, syn oficera 51. Pułku Piechoty z Brzeżan w Tarnopolskiem, wywieziony w roku
1940 jako sześciolatek z matką do Kazachstanu, ewakuowany do Pahlevi, zakończył swoją
tułaczkę dopiero po 63 latach. Latem 2002 r. wrócił ze swą żoną, także Polką, z Peterborough
do kraju.
Piotr Szubarczyk
Nasz Dziennik 10.02.2009r.
7/7