darmowa publikacja

Transkrypt

darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.
CZŁOWIEK
KTÓRY
WKRADŁ SIĘ
DO
AUSCHWITZ
DENIS AVEY
i ROB BROOMBY
PRZEKŁAD
ROMAN PALEWICZ
Tytuł oryginału
The Man Who Broke into Auschwitz
Copyright © 2011 Denis Avey. All rights reserved.
Hodder & Stoughton Ltd
338 Euston Road,
London NW1 3BH
www.hodder.co.uk
First published in Great Britiain by Hodder &
Stoughton 2010
An Hachette UK company
Przedmowa: Copyright © 2011 Martin Gilbert
Przekład
Roman Palewicz
Redakcja
Anna Gabryś
Redakcja i korekta
Piotr Mocniak
Maria Brzozowska
Dominika Pycińska
Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków
2011. Wszelkie prawa zastrzeżone.
4/32
ISBN: 978-83-61428-83-1
Insignis Media, ul. Sereno Fenna 6/10, 31-143 Kraków,
telefon/fax +48 12 636 01 90
www.insignis.pl, e-mail: [email protected], Facebook:
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
Konwersja
NetPress Digital
Pamięci Erniego Lobeta oraz człowieka,
którego znałem tylko jako Hansa
Przedmowa
T
o książka niezwykle ważna, w samą porę przypominająca o zagrożeniach, wobec których staje każde
społeczeństwo skażone nietolerancją i rasizmem. Denis
Avey, liczący obecnie dziewięćdziesiąt trzy lata, chce,
by jego książka nie pozwoliła zapomnieć, że faszyzm
i ludobójstwo nie zniknęły. Powiedział: „to mogłoby
zdarzyć się tutaj”. Rzeczywiście, to mogłoby zdarzyć się
wszędzie tam, gdzie pozwoli się na całkowite odrzucenie pozorów cywilizacji, bądź zedrze się je przez złą wolę
i pragnienie destrukcji.
Dobrze, że Denis Avey znalazł w końcu siłę, żeby
opowiedzieć swoją historię. Wielu mających za sobą
koszmar wojny, łącznie z Żydami ocalałymi z Holokaustu, podobnie jak on stwierdza, że w 1945 roku
„nikt nie chciał słuchać”. Sześćdziesiąt pięć lat później
premier Gordon Brown wita Denisa Aveya przy Downing Street 10. Chce wysłuchać jego historii, pochwalić
odwagę i odznaczyć go medalem, na którym wyryto
napis: „W służbie ludzkości”.
Potrzeba odwagi, żeby być świadkiem. Do dziś, z tylu
innych okropnych wspomnień, Denis Avey ze zgrozą
przywołuje obraz żydowskiego chłopca, który „spływając krwią, stoi na baczność i znosi zadawane w głowę
razy”. Tę książkę powinni przeczytać ci, którzy chcą
poznać relację naocznego świadka koszmaru, jaki
7/32
rozgrywał się w znajdującym się obok Auschwitz obozie
niewolniczej pracy Monowitz, gdzie więźniów, szczególnie żydowskich, traktowano w nadzwyczaj surowy
sposób i zabijano, kiedy byli już zbyt słabi, żeby dalej
pracować dla oprawców z SS.
Snute przez Denisa Aveya wspomnienia o traktowaniu
Żydów przez nazistów są przerażające – i uczucie przerażenia powinny wywoływać, bo ludzkiemu umysłowi
trudno jest wejść w świat zdominowany przez okrucieństwo, świat, w którym drobny gest Denisa Aveya
wobec żydowskiego więźnia pochodzącego z Holandii
jest niespotykanym snopem światła i otuchy. Avey
opowiada nam również o okresie poprzedzającym
chwilę, w której został jeńcem wojennym – o walkach
w Afryce Północnej. To opowieść równie przejmująca.
Autor nie uchyla się przed pokazaniem okropności,
przed opisem śmierci swojego przyjaciela Lesa, który
odszedł na tamten świat tuż obok niego. „Les był facetem o pełnych blasku oczach. Przemierzyłem z nim
całą drogę z Liverpoolu, tańczyłem z jego siostrą Marjorie, siedziałem przy kuchennym stole z jego
staruszkami, śmiałem się z ich żartów, jadłem z nimi”.
A jednak jego pierwszą reakcją, gdy znalazł „na sobie
połowę biednego Lesa”, było stwierdzenie: „Bogu dzięki, to nie ja”. Do dziś go to przytłacza.
Szczerość tej książki stanowi jej siłę. Opis obozu
Monowitz jest surowy i prawdziwy. Zamieniając
brytyjski mundur wojskowy na pasiaste łachmany żydowskiego więźnia i udając się do żydowskiego sektora
ogromnego obozu pracy niewolniczej, Denis Avey stał
się świadkiem. „Sam musiałem zobaczyć, co się tam
dzieje” – pisze. Dzięki temu nasza wiedza o jednym
8/32
z najgorszych zakątków państwa SS jest pełniejsza.
Książka ta jest hołdem zarówno dla Denisa Aveya, jak
i tych, których historię postanowił opowiedzieć, narażając własne życie.
Sir Martin Gilbert
8 lutego 2011
Prolog
22 stycznia 2010
L
edwie wysiadłem z taksówki przy pilnie strzeżonej
bramie Downing Street, a już przed moimi ustami pojawił się mikrofon. Cóż mogłem powiedzieć? Znalazłem
się tam z powodu moich dokonań w czasie wojny. I nie
chodziło ani o moją walkę w Afryce Północnej, ani że
zostałem schwytany przez Niemców, ale o to, co zdarzyło się w Auschwitz.
W 1945 roku nikt nie chciał słuchać, więc przestałem
o tym mówić na niemal sześćdziesiąt lat. W najgorszej
sytuacji była moja pierwsza żona. Budziłem się zlany potem, w przemoczonej pościeli, nękany przez ten sam
sen. Do dziś widzę tego biednego chłopaka, jak spływając krwią, stoi na baczność i znosi zadawane w głowę
razy. Przeżywam to każdego dnia, nawet teraz, po
niemal siedemdziesięciu latach. Kiedy poznałem moją
drugą żonę, Audrey zorientowała się, że coś jest nie tak
i że wiąże się to z Auschwitz, ale nie potrafiłem z nią na
ten temat rozmawiać przez całe dziesięciolecia. Teraz
nie mogę przestać o tym mówić. A Audrey myśli, że
przeszłość mnie pochłonęła; uważa, że powinienem się
od niej uwolnić i iść dalej, iść do przodu. W moim wieku
to nie takie proste.
10/32
Błyszczące drzwi budynku przy Downing Street 10,
które tak często widywałem w wiadomościach poświęconych władzom państwowym, otworzyły się i wszedłem
do środka. W holu oddałem płaszcz. Skierowano mnie
na górę, schodami, wzdłuż których rozwieszono
oprawione w ramy portrety byłych premierów. Przystanąłem przed podobizną Churchilla. Pomyślałem sobie,
że fotografia jest zaskakująco mała, jak na tak wielkiego
przywódcę. Musiałem zaczerpnąć tchu, oparłem się na
mojej metalowej lasce, po czym ruszyłem dalej, mijając
powojennych premierów – najwyżej znaleźli się Thatcher, Major i Blair.
Na
górze
opadłem
na
krzesło.
Miałem
dziewięćdziesiąt jeden lat, potrzebowałem trochę czasu,
żeby dojść do siebie po takiej wspinaczce. Spojrzałem
z podziwem na wspaniałą Salę Terakotową, na jej wysoki sufit i żyrandole. Wiedziałem, że tego ranka premier
Gordon Brown ogłosił, iż będzie zeznawał w sprawie
wojny w Iraku, zbliżały się wybory, zastanawiałem się
więc, czy znajdzie czas, by mnie przyjąć.
Panująca w pokoju atmosfera zmieniła się błyskawicznie, kiedy wszedł premier. Od razu skierował się
w moją stronę i uścisnął mi dłoń. Mówił bardzo cicho,
prawie szeptem. Salę wypełniali ludzie, lecz mimo to
wydawało mi się, że spotkanie jest prywatne.
– Jesteśmy z pana dumni, bardzo dumni. To zaszczyt
móc pana tutaj gościć – powiedział. Poruszyły mnie te
słowa.
Jego żona, Sarah, także podeszła i przedstawiła się.
Nie wiedziałem, co robić, więc pocałowałem ją w rękę
i powiedziałem, że jest piękniejsza niż w telewizji. To
była prawda, ale chyba nie powinienem tego mówić. Na
11/32
szczęście dziewięćdziesięciolatkowi można wybaczyć
taki
nietakt.
Szybko
zmieniłem
temat
na
bezpieczniejszy:
– Podobało mi się pani niedawne przemówienie.
Uśmiechnęła się i podziękowała.
Ekipy telewizyjne i fotografowie prasowi chcieli
uwiecznić nas obu. Premier przeżywał w tym czasie
polityczne trudne chwile. Powiedziałem mu więc, że nie
podoba mi się, jak koledzy wbijają mu nóż w plecy
i gdyby potrzebował ochroniarza, to jestem do dyspozycji. Słysząc te słowa, uśmiechnął się i obiecał, że
będzie o tym pamiętał.
– Nie chciałbym pańskiej posady za żadne skarby świata – dodałem. Choć na niego nie głosowałem, wiedziałem, że jest porządnym człowiekiem, i podziwiałem
jego szczerość.
Gordon Brown poświęcił mi całą uwagę i przez chwilę
miałem wrażenie, że nie interesują go inni obecni. Jedno
moje oko jest szklane – to kolejna spuścizna po
Auschwitz – starałem się zatem patrzeć na niego tym
prawdziwym. Premier też widzi tylko na jedno oko.
Rozmawiając, siedzieliśmy tak blisko, że prawie
dotykaliśmy się czołami.
Premier mówił o „odwadze” i „męstwie”, a ja zacząłem mu opowiadać o Auschwitz, IG Farben, SS,
o wszystkich tych rzeczach, podając dość chaotycznie
różne szczegóły. W pewnym momencie nie mogłem
znaleźć odpowiedniego określenia i posłużyłem się
niemieckim słowem Häftling, oznaczającym więźnia.
– Mnie też się to zdarza, kiedy wspominam tamte dni
– powiedział jeden z obecnych, który przeżył obóz
koncentracyjny.
12/32
Wkrótce potem uhonorowano mnie jako jednego
z dwudziestu siedmiu brytyjskich „bohaterów Holokaustu”, co nauczyło mnie pokory, gdyż większość
odznaczono pośmiertnie. Żyło jeszcze tylko dwóch; tym
drugim był Sir Nicholas Winton, który na terenie okupowanej Czechosłowacji uratował ponad sześćset
dzieci. Otrzymałem medal z litego srebra, z wyrytymi
słowami: „W służbie ludzkości”. Po drodze wyznałem
jakiemuś dziennikarzowi, że teraz umrę jako szczęśliwy
człowiek. Musiało minąć niemal siedemdziesiąt lat,
żebym mógł to powiedzieć.
Potrafię już mówić o tych strasznych czasach, czuję,
że przygniatający mnie ciężar powoli staje się lżejszy.
Sięgam pamięcią do sedna tych wydarzeń, do momentu
wymiany.
Połowa roku 1944
Wiedziałem, że musimy się śpieszyć. Czekałem, ukryty
w małej szopie. Nie mogłem mieć pewności, czy
przyjdzie. A jednak się zjawił. Wsunął się do środka, a ja
zdjąłem bluzę. Zamknął drzwi, odcinając nas od jazgotu
panującego na tym przerażającym placu budowy. Wyśliznął się ze swojego brudnego pasiaka i rzucił go w moją stronę. Założyłem szmaty bez wahania. Patrzyłem, jak
ubiera mój mundur polowy, spoglądając przez ramię na
drzwi.
Był holenderskim Żydem i wiedziałem o nim tylko
tyle, że ma na imię Hans. Ta, wydawałoby się, prosta
wymiana sprawiła, że oddałem innemu człowiekowi
ochronę, którą zapewniała mi konwencja genewska.
13/32
Pozbyłem się munduru, ostatniej deski ratunku, szansy
na przetrwanie w tym potwornym miejscu. Od tej pory,
nosząc jego ubranie, miałem być traktowany tak, jak
traktowano jego. Gdyby mnie złapano, jako oszust
zostałbym natychmiast zastrzelony. Nie miałem co do
tego żadnych złudzeń.
Do
Auschwitz
III
wszedłem
z własnej
i nieprzymuszonej woli w połowie 1944 roku.
Rozdział 1
N
ie wstąpiłem do armii po to, żeby walczyć za króla
i ojczyznę, choć przecież wystarczająco kochałem mój
kraj. Nie, zaciągnąłem się po prostu dla piekła, dla przygody. Ale nie miałem pojęcia, jak straszne będzie to
piekło.
Mój wyjazd na wojnę nie miał w sobie nic bohaterskiego. Wypłynęliśmy z Liverpoolu transportowcem
„Otranto” w pogodny sierpniowy poranek 1940 roku,
nie wiedząc, dokąd zmierzamy.
Patrzyłem na Royal Liver Building, wznoszący się za
coraz szerszym pasem brązowych wód rzeki Mersey,
i zastanawiałem się, czy jeszcze kiedyś zobaczę zielone
ptaki na jego szczycie. Wtedy jeszcze Liverpool nie
doświadczył zbyt wielu bombardowań. Bomby przeznaczone dla tego miasta spadły miesiąc po moim
wyjeździe. Jak dotąd, było dość spokojnie. Ja zaś miałem
dwadzieścia jeden lat i wydawało mi się, że jestem
niezniszczalny. Obiecałem sobie, że jeśli stracę rękę lub
nogę, nie wrócę do domu. Rudy żołnierz o temperamencie równie ognistym, jak jego włosy – to miało
przysporzyć mi wielu kłopotów. Taki byłem.
Za bardzo mi się śpieszyło, nie chciałem więc tracić
czasu na formalności, potrzebne by iść do RAF-u.
15/32
Wstąpiłem do armii. Dzięki temu, po raz pierwszy
o włos uniknąłem nieszczęścia, choć patrząc na Spitfire’y przebijające chmury nad moją głową, nadal
chciałem latać. Jednak w tym czasie wstąpienie do RAFu oznaczało niemal pewną śmierć. Piloci wojskowi byli
rycerzami przestworzy, lecz po rozpoczęciu bitwy
o Anglię nie wróżono tym biedakom długiego życia. Miałem szczęście, że nie trafiłem do lotnictwa.
Zaciągnąłem się 16 października 1939 roku. Ponieważ
dobrze strzelałem, przydzielono mnie do 2. Batalionu
Brygady Strzelców i tak oto strzelec Denis George Avey,
nr 6914761, został wysłany na szkolenie do koszar
w Winchester.
Trening był dość surowy, nie oglądano się na pogodę.
Dostawaliśmy szczególny wycisk – nękanie młodych
należało do tradycji. Każdego wieczoru przez intensywną musztrę, ćwiczenia fizyczne i niekończące się tory
przeszkód padaliśmy na łóżka zupełnie wyczerpani, lecz
dzięki temu pod koniec mogliśmy wykazać się całkiem
niezłą sprawnością. Uczono nas posługiwania się
każdym rodzajem broni dostępnym w brytyjskiej armii
– ja z bronią palną byłem obeznany od dzieciństwa. Gdy
miałem
osiem
lat
ojciec
kupił
mi
pierwszą,
dwunastomilimetrową śrutówkę. Miała specjalnie skróconą kolbę, abym mógł objąć ją ramieniem. Do dziś wisi
u mnie na ścianie.
Gdy chodziło o broń, mój ojciec był bezwzględnie
surowy. Na wsi nie znano żadnych wykrętów, wszystko
było albo czarne, albo białe. Dorastałem w świecie moralnych pewników i oczekiwano, że stanę po stronie
tego, co słuszne. Ojciec nauczył mnie szanować ludzi
i zwierzęta. Ptaki zabijało się z myślą o spiżarni, a nie
16/32
dla sportu. Uczyłem się strzelać do rzutków i po dość
krótkim czasie potrafiłem samodzielnie cisnąć w górę
gliniany krążek, złapać strzelbę i rozwalić go, nim spadł
na ziemię.
Zupełnie czym innym było strzelanie z wojskowego
karabinu, jednak szybko to rozgryzłem i wkrótce trafiałem w dziesiątkę z każdej odległości do pół kilometra.
Pod koniec pewnego wyjątkowo długiego, wypełnionego ćwiczeniami fizycznymi dnia trenowaliśmy na strzelnicy w Winchester. Nacisnąłem spust Lee-Enfielda .303,
poczułem kopnięcie kolby i bez trudu trafiłem
w dziesiątkę.
Chłopcy obsługujący tarcze chowali się za wałem
z ziemi. Wskazywali trafienia za pomocą długiej tyczki,
na końcu której znajdował się biały krążek o średnicy
trzydziestu centymetrów. Gdy jeden z nich niepewnie
podniósł ją, żeby pokazać moje trafienie, odciągnąłem
zamek i strzeliłem w biały krążek, wytrącając mu tyczkę
z dłoni.
Chłopakowi od tarcz nic nie groziło, ale ze wstydem
przyznaję, że się popisywałem. Choć spotkała mnie
surowa reprymenda, zyskałem popularność wśród
żołnierzy. Wyróżniono moje umiejętności strzeleckie
i w dowód na to nosiłem odpowiedni znaczek na
mundurze.
Natomiast dość nieprzyjemna była nauka walki na
bagnety. W Brygadzie Strzelców bagnety zawsze nazywano mieczami. Uczono nas zabijać ludzi z tak bliska,
że można było poczuć oddech przeciwnika; zobaczyć,
czy tego ranka się ogolił. Uczono nas, jak szarżując
z wrzaskiem i wyciem, biec trzydzieści metrów w stronę
kukły. Bagnet wbijało się w bebechy, potem wyciągało
17/32
się go i obracało karabin, aby móc błyskawicznie
uderzyć kolbą w głowę.
Obserwował nas, patrząc z ukosa, krępy i niski
prawdziwy twardziel. Sierżant Bendle.
– Głośniej, głośniej! – wrzeszczał, aż czerwieniała mu
twarz. Zadowolony dopiero wtedy, gdy wydzieraliśmy
się tak samo jak on.
To była broń psychologiczna, krzyk pomagał też przetrwać. By nabrać wprawy, ćwiczenie musieliśmy
powtarzać bez końca. Wiedziałem, że gdy dojdzie do
sytuacji „ja albo on”, to nie ja będę wił się
w męczarniach.
Szermierka na bagnety była lepsza, bo przynajmniej
miała w sobie coś z męskiego sportu. Do karabinów
przymocowywano sprężynowe bagnety z ochronną
kulką na szpicu. Jeśli nie udało się zablokować otrzymanego pchnięcia, ostrze powinno się cofnąć. Jednak
zawodowi po zatrzymaniu ostrza pchali jeszcze trochę,
co było diabelnie bolesne. Przypominało, czym może
grozić opuszczenie gardy.
Po szkoleniu w Winchester pojechaliśmy do Tidworth,
leżącego na Salisbury Plain. Pewien oficer cieszył się
szczególną popularnością wśród tamtejszych rekrutów.
Był
wytworny,
elegancki,
z ciemnym
wąsikiem
i starannym uczesaniem. Wtedy miał chyba stopień podporucznika i choć znano go jako świetnego oficera, to
my nazywaliśmy go „Raffles”, złodziej dżentelmen. Tuż
przed wybuchem wojny na ekrany kin wszedł film pod
tym tytułem i wciąż jeszcze w wielu miejscach wisiały
reklamujące go plakaty. A oficerem tym był znakomity
gwiazdor filmowy David Niven.
18/32
Po którymś ćwiczeniu zebraliśmy się wokół Nivena
w celu omówienia wyników, jednak wszyscy chcieliśmy
słuchać przede wszystkim plotek z filmowego światka.
Aktor czuł się dobrze wśród wielbicieli, ale przed wojną
ukończył także szkołę wojskową w Sandhurst i teraz
ponownie próbował przywyknąć do wojskowego trybu
życia. Dopiero co partnerował Olivii de Havilland
w Raffles, ale najwięcej mówił o Ginger, gwieździe filmu
Bachelor Mother – wszyscy wiedzieliśmy, o kogo chodzi.
Dużo żartowaliśmy, aż w końcu jeden z chłopaków
bąknął:
– Założę się, że wolałby pan być wszędzie, tylko nie
tutaj, sir?
Zapadła cisza, po czym Niven oświadczył:
– Powiedzmy, że wolałbym pieścić cycki Ginger
Rogers.
Rzeczywistość dopadła nas w ostatnim tygodniu maja,
kiedy bez podania powodu wybrano stu z naszej grupy
i poprowadzono na stację kolejową w Tidworth.
Wiedzieliśmy, że sprawy we Francji mają się źle. Mnie
powierzono około dwudziestu ludzi i kazano rozdzielić
między nich moździerze, karabiny maszynowe Bren oraz
zwykłe karabiny.
Po około godzinie z chmur pary i dymu wyłonił się
nadjeżdżający pociąg. Wraz z cywilami wsiedliśmy do
wagonów i rozpoczęliśmy powolną podróż w kierunku
wybrzeża.
Brytyjskie Siły Ekspedycyjne były w poważnych kłopotach. Calais było oblężone, niemiecka pętla się zaciskała. Naszą jednostkę, wyłonioną z 2. Batalionu
19/32
Brygady Strzelców, postawiono w stan gotowości, żeby
pomóc przygwożdżonemu 1. Batalionowi.
Utknęliśmy po niewłaściwej stronie Kanału. Patrząc
na jaskrawe światła na wybrzeżach bezpiecznej Anglii,
trudno było sobie wyobrazić katastrofę rozgrywającą się
za tym wąskim pasem wody, ale słyszeliśmy huk
wielkich dział – upiorny, melancholijny odgłos.
We Francji 1. Batalion był dopiero od dwóch lub
trzech dni. Wysłano go tam, by utrzymał port w Calais
i pomógł w ewakuacji naszej armii. Stawiał twardy opór,
walcząc, dopóki nie zabrakło amunicji. Garstkę ocalonych przywiozła do kraju Królewska Marynarka Wojenna; reszta zginęła lub trafiła do niewoli. Dziękował
im później Winston Churchill. Powiedział, że ich działania unieruchomiły co najmniej dwie niemieckie dywizje pancerne, podczas gdy „stateczki” zabierały
z Dunkierki wielu ludzi.
Włączenie się w tę walkę byłoby samobójstwem
– zginęlibyśmy jeszcze na wodzie. Na szczęście
uświadomił nam to huk wystrzałów. Plan porzucono.
Jeżeli miałem anioła stróża, to właśnie po raz kolejny
objawił swoją obecność. Wliczając fakt, że nie
wstąpiłem do RAF-u, drugi raz wywinąłem się śmierci.
W końcu miałem trafić na kontynent europejski, ale
jako jeniec.
Przeniesiono nas następnie na północ, do Liverpoolu.
Mieliśmy obozować na Aintree Racecourse, czyli torze
wyścigów konnych, na którym odbywa się gonitwa
Wielka Liverpoolska. Teraz rozpościerał się tam ocean
żołnierzy, czekających na wysłanie Bóg raczy wiedzieć
gdzie.
20/32
Spaliśmy pod gołym niebem i choć zaczynało się już
lato, to człowiek budził się obolały, w posłaniu wilgotnym od rosy. Spanie obok Canal Turn, przeszkody ze
słynnym skrętem pod kątem dziewięćdziesięciu stopni,
było gratką dla chłopaka wychowanego na farmie
pośród koni.
Po trzech tygodniach takich rozkoszy przeniesiono
nas do wielkiego budynku w mieście i nareszcie
uwolniliśmy się od wilgoci.
Właśnie tutaj po raz pierwszy spotkałem Eddiego
Richardsona. Miły gość. Pochodził z rodziny o tradycjach wojskowych, więc nazywaliśmy go „Regimental Eddie” – „Pułkowym Eddiem” – albo w skrócie „Reggie”.
Był wygadany, może nieco snobistyczny – przynajmniej
w porównaniu z resztą. Mieszkałem z nim w jednym
pokoju. Kilka miesięcy później miał się wpakować w tarapaty na pustyni, tego samego dnia, którego i mnie opuściło szczęście.
Szkolenie w Liverpoolu obejmowało inny zakres.
Szykowano nas do walk ulicznych w mieście, którego
zabudowa miała zostać zniszczona. Opanowywaliśmy
niełatwą sztukę przygotowywania koktajli Mołotowa
– szklanych butelek wypełnionych benzyną – i rzucania
nimi. Nauczyliśmy się posługiwać bombami Millsa
– ręcznymi granatami ze stalową skorupą podzieloną na
sekcje, przypominającymi małe ananasy. Miałem je
bardzo dobrze poznać w nadchodzących miesiącach.
Były wredne, a zarazem proste. Można było zmieniać
długość lontu, tak by do wybuchu zostały trzy, siedem
albo dziewięć sekund, ale czas trzeba było dobrze obliczyć. Ostatnia rzecz, jakiej sobie życzyłeś, to odrzucenie takiego granatu przez przeciwnika. Wyciągałeś
21/32
zawleczkę, podbiegałeś i rzucałeś wyprostowaną ręką,
padając na brzuch. Zgodnie z planem granat miał wylądować w jakimś wielkim leju – o ile nie wysadziłeś się
od razu na tamten świat – gdzie siła eksplozji była
stosunkowo ograniczona. Jako szesnastolatek potrafiłem
rzucić piłkę do krykieta na jakieś sto metrów. I tu wciąż
była ta sama zabawa.
Wypływając z Liverpoolu na „Otranto”, wiedzieliśmy, że
zostawiamy Wielką Brytanię w opłakanym stanie.
W czerwcu Francja poddała się Niemcom, Włochy
wypowiedziały wojnę aliantom, nad południową częścią
naszej wyspy dochodziło do prawdziwych walk
powietrznych między myśliwcami Luftwaffe i RAF-u,
a sama bitwa o Anglię właśnie się zaczynała.
Gdy wchodziłem na pokład, dwa okopcone kominy
statku buchały nade mną dymem. Pośród lekkiego wiatru dochodziły do mnie bezładne głosy mężczyzn,
usiłujących znaleźć koje. Jedni z workami z ekwipunkiem szukali kabin, inni nawoływali kumpli,
próbując się odnaleźć na statku. Pod pokładem, na
samym dnie, umieszczono pojazdy i ciężki sprzęt.
Les Jackson, zawodowy żołnierz, wtedy jeszcze
kapral, znajdował się tam od samego początku. Chociaż
był starszy od większości z nas (przekroczył trzydziestkę), to od razu czuło się, że ten pierwszorzędny facet
z błyskiem w oku i szelmowskim poczuciem humoru ma
z nami wiele wspólnego. To, co nas połączyło, sprawiło,
że byliśmy razem aż do końca. Osiemnaście miesięcy
później jechałem z nim ramię w ramię, wprost na ścianę
ognia z broni maszynowej.
22/32
W Liverpoolu Les przedstawił mnie swojej rodzinie.
Od razu polubiłem jego siostrę Marjorie, miłą, atrakcyjną, jasnowłosą dziewczynę z lekkim liverpoolskim akcentem. Świetnie tańczyła; spotkałem się z nią kilka
razy, ale oboje byliśmy uosobieniem niewinności.
W tamtych czasach można było odprowadzać dziewczynę wiele kilometrów, a potem liczyć co najwyżej na
buziaka w policzek. A jednak było w tym coś szczególnego. Rodzina Lesa okazała mi wielką gościnność. Jego ojciec lubił się czasem napić, ale zanim znowu
przestąpiłem próg jego domu i zabrałem go na piwo,
musiało minąć aż pięć lat. I nie miało to być radosne
spotkanie.
Zdjęcie Marjorie przykleiłem na ścianie maleńkiej,
dusznej kabiny, którą dzieliłem z czterema innymi
żołnierzami kilka pięter pod pokładem. Jej zdjęcie nie
było jedyne – zawsze znałem mnóstwo dziewczyn
i zdążyłem już zebrać sporą kolekcję podobizn.
Spałem na górnej koi, nad Billem Chipperfieldem.
Pochodził z ubogiej rodziny z południa. Szczery do bólu,
twardo stąpał po ziemi, ale zawsze był świetnym kompanem. Mieszkało z nami jeszcze dwóch innych chłopaków. Musieli, biedaczyska, spać na podłodze.
Leżeliśmy ściśnięci jak sardynki w puszce i w ciemnościach nie dało się przejść bez zdeptania choć
jednego.
Przed zaokrętowaniem dostaliśmy dwudziestoczterogodzinną przepustkę. Większość tego czasu upłynęła mi
na podróży do domu, tam i z powrotem, bo moja rodzina
mieszkała daleko na południu, w wiosce North Weald
w Essex. Gospodarstwo nieźle prosperowało, więc nigdy
23/32
niczego nam nie brakowało. Przeżyłem spokojne
dzieciństwo na wsi.
Matka bardzo płakała, całując mnie na pożegnanie.
Pozowałem do fotografii z moją siostrą Winifred. Nadal
mam to zdjęcie – jej ciemne, falujące włosy powiewają
na wietrze. Ma sukienkę zrobioną na drutach i sznur
koralików na szyi. Ja jestem w mundurze – wysoko podciągnięte spodnie, krótka bluza ściągnięta mocno
w pasie i furażerka zawadiacko przekrzywiona na bakier. Żegnając się, nie przyszło mi do głowy, że mogę nie
wrócić. Czułem, że potrafię o siebie zadbać. Taka jest
młodość. Zaś Winifred głęboko skrywała swoje uczucia.
Nie wiedzieliśmy, co przyniesie wojna, więc po co było
się martwić?
Tym, który zdawał sobie ze wszystkiego sprawę, ale
milczał, był mój ojciec, George. Walczył w pierwszej wojnie światowej i wiedział, czym to pachnie: brudem, krwią i trudami. Uścisnął mi po prostu rękę i życzył powodzenia. Był wspaniałym, dumnym człowiekiem o gęstych, ciemnych włosach, wyznającym surowe zasady
chrześcijaninem, przy tym obdarzonym potężnymi
mięśniami, które pozwalały mu wprowadzać w życie
własne przekonania. Nigdy nie potrafił okazać mi dużo
ciepła, ale wiele z tego, co stało się później, zawdzięczam właśnie jemu – zadbał o to, bym wierzył, iż zasady są po to, by się nimi kierować. Pełnił funkcję
urzędnika w samorządzie w czasach, gdy takie stanowisko zapewniało szacunek i w wymiarze lokalnym
dawało ogromną władzę – ale w wiosce był popularny,
bo chętnie pomagał każdemu, kto znalazł się w opałach.
Później dowiedziałem się, że z własnej kieszeni płacił
podatki za kilku ubogich mieszkańców.
24/32
Miał trudności z okazywaniem uczuć w domu i oszczędnie obdarzał pochwałami. Kiedy jako dziecko
zdobyłem upragnioną nagrodę sportową, powiedział
tylko: „Dobra robota, chłopcze” i już nigdy więcej o tym
nie wspomniał. Dopiero po wojnie uświadomiłem sobie,
jak często o mnie myślał. Wkrótce po moim wypłynięciu
też się zaciągnął – chciał walczyć. Podając wiek,
skłamał. Powiedziano mi później, że wciąż pytał o mnie,
gdziekolwiek stacjonował. Próbował się dowiedzieć,
gdzie mogę być. Pewnie sobie wyobrażał, że mógłby się
o mnie zatroszczyć, ale oczywiście nigdy się nie
spotkaliśmy. Trafił do niewoli na Krecie i wysłano go do
Niemiec na ciężkie roboty przy budowie górskiej kolei,
choć chorował na zapalenie płuc. Przez większość czasu
nie przykładał się do pracy, żeby dowieść, że nie został
pokonany. Muszę przyznać, że potrafił być zrzędliwy.
Pewnie to po nim odziedziczyłem tę cechę.
Tymczasem, na pokładzie, obserwowałem załogę przygotowującą się na potencjalne zagrożenia – okręty podwodne i miny przyczajone pod powierzchnią morza,
tylko czekające na to, by przedziurawić burtę i posłać
nas na dno. Jedyną prawdziwą ochroną przed minami
był parawan, trał z pływakiem w kształcie torpedy
z ostrymi statecznikami. Przewieszony przez reling, obserwowałem, jak opuszczany jest za burtę i osiada na
wodzie.
Zetknąwszy się z falami, ten podobny do rekina przedmiot ożył – stateczniki ściągnęły go w morską głębię.
Grubą linę rozwijano do czasu, gdy trał oddalił się
i płynął równolegle do statku. Ta właśnie lina miała wyrwać minę z cum mocujących ją do dna, żeby, po wypłynięciu na powierzchnię, można ją było rozwalić z broni
25/32
maszynowej. Lina mogła również tak przesunąć ładunek, by uderzył w parawan, wzbijając w górę słup spienionej wody, ale nie czyniąc szkody statkowi. Stanowiło to dla nas pewną pociechę.
Fascynowały
mnie
takie
urządzenia.
Zawsze
majstrowałem przy samochodach i motocyklach, już
w szkole myślałem o porządnym wykształceniu technicznym. Nawet wtedy byłem trudny do opanowania
– to ja chciałem być tym, który wydaje rozkazy. Zawsze
tak było. Będąc małym chłopcem, przewodziłem
złożonej z dzieciaków armii. Paradowaliśmy z prawdziwymi, choć bez amunicji, strzelbami na ramionach.
W szkole mianowano mnie przewodniczącym, bo miałem dość siły, by skutecznie podporządkować sobie
rozrabiaków. Później Audrey, moja żona, dokuczała mi,
że stałem się łobuzem. Podejrzewam, że w jej żartach
jest trochę prawdy. A z pewnością nie wiedziałem, co to
strach.
Poszedłem w końcu do Leyton Technical College we
wschodnim Londynie, gdzie radziłem sobie całkiem
nieźle. W 1933 roku, kiedy Hitler został kanclerzem
Niemiec, wkroczyłem na podium w ratuszu w Leyton
i od pana za biurkiem odebrałem nagrodę za wyniki
w nauce. Wprawdzie miałem wówczas zaledwie
czternaście lat, ale powinien był on wywrzeć na mnie
większe wrażenie. Był to Siegfried Sassoon, weteran
pierwszej wojny światowej i poeta. Miał czterdzieści
parę lat, ciemne włosy zaczesał na wysokie czoło. Pogratulował mi w kilku słowach i wręczył dwa bordowe
tomy ze złotymi tłoczeniami, przedstawiającymi tarczę
i miecz. Otrzymałem książki Roberta Louisa Stevensona
i Edgara Alana Poe.
26/32
Wydaje się, jakby wszystko to zdarzyło się tak dawno
temu. Stałem na pokładzie, a ląd znikał w przesiąkniętej
dymem mgle. Cywilizowany świat, który znałem, z jego
zasadami i zwyczajami, z poczuciem przyzwoitości, też
się powoli oddalał.
Źródła zdjęć
Zbiory autora: strony 1, 2, 4, 6. Za zgodą BBC News: 7 u dołu z lewej.
© Getty Images: 3 u góry z lewej. © Imperial War Museum w Londynie: 3 u góry z prawej (H23490), u dołu z lewej (E1383), u dołu
z prawej (E5512). © Dave Poole: 8 u dołu. Miejsce Pamięci i Muzeum
Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu: 4 pośrodku, 5. Za zgodą Susanne
Timms: 7 u góry z lewej i z prawej. © Yakir Zur: 8 u góry. Zdjęcie ze
sfilmowanego wywiadu z Ernstem Lobetem dostarczone przez Wizualne Archiwum Historii i Edukacji Instytutu Fundacji Shoah przy Uniwersytecie Południowej Kalifornii, www.college.usc.edu/vhi: 7 u dołu
z prawej.
Holocaust Educational Trust
Organizacja Holocaust Educational Trust (HET) została założona
w 1988 roku przez lorda Jannera z Braunstone oraz świętej pamięci
lorda Merlyn-Reesa. Członkowie brytyjskiego parlamentu stworzyli HET
w reakcji na zwiększone zainteresowanie Holokaustem i potrzebą pogłębiania wiedzy na jego temat, w trakcie prac nad ustawą o zbrodniach wojennych prowadzonych pod koniec lat osiemdziesiątych XX
wieku.
Naszym celem jest uświadamianie, czym był Holokaust i jakie ma znaczenie dzisiaj. Działalność prowadzimy w szkołach i w szerszych
kręgach społecznych. Uważamy, że Holokaust musi zająć stałe miejsce
w zbiorowej pamięci naszego narodu.
Jednym z pierwszych osiągnięć HET było wprowadzenie w roku 1991
Holokaustu do narodowego programu nauczania dla uczniów w wieku
11–14 lat. Toczyliśmy również skuteczną kampanię na rzecz zwrócenia
prawowitym właścicielom majątku ofiar oraz osób ocalonych
z Holokaustu.
Odegrawszy kluczową rolę w ustanowieniu Dnia Pamięci o Holokauście
w Wielkiej Brytanii, HET nadal aktywnie uczestniczy w organizowaniu
obchodów tego dnia.
Pracujemy w placówkach szkolnictwa średniego oraz wyższego, organizując warsztaty i wykłady dla nauczycieli, a także dostarczając
pomoce naukowe i materiały źródłowe.
Prowadzony przez Holocaust Educational Trust program „Nauka płynąca z Auschwitz”, przeznaczony dla uczniów powyżej 16. roku życia
oraz nauczycieli, trwa już trzynasty rok i ponad dwanaście tysięcy
29/32
uczniów oraz nauczycieli z Wielkiej Brytanii wyjechało dzięki niemu do
Auschwitz-Birkenau.
Więcej szczegółów na temat Holocaust Educational Trust
można znaleźć pod adresem:
www.het.org.uk
www.insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
@Created by PDF to ePub
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.