Jerzy Regulski, senator pierwszej kadencji Panie senatorze
Transkrypt
Jerzy Regulski, senator pierwszej kadencji Panie senatorze
1 Jerzy Regulski, senator pierwszej kadencji Panie senatorze, chciałabym, żebyśmy zaczęli od tego, co działo się przed rokiem 1989. Od najważniejszych zdarzeń w Pańskim życiu, Pańskiej działalności społecznej, które doprowadziły do tego, że w 1989 roku stał się Pan kandydatem do Senatu. Trudno zacząć, bo życie było długie. 1989 rok to był moment, w którym powinienem przejść na emeryturę, właśnie skończyłem sześćdziesiąt pięć lat i zamiast spokoju zacząłem najaktywniejszy okres w moim życiu. No więc trudno określić, kiedy się konkretnie zaczęło, bo cały nurt życia mnie w tym kierunku prowadził. Ale właściwie kluczowym momentem był rok 1981, kiedy na forum konwersatorium „Doświadczenie i przyszłość" przedstawiłem założenia odbudowy samorządu terytorialnego w Polsce. Te założenia były oczywiście wynikiem moich przemyśleń, pracy nad sposobem zarządzania rozwojem miast. Kryzys rozwoju miast w Polsce był tak ewidentny w końcu lat siedemdziesiątych, że musieliśmy szukać wyjścia. Było oczywiste, że nie można zarządzać rozwojem poszczególnych miast ze szczebla centralnego ani przez układy partyjne, że trzeba stworzyć instytucję zdolną do prowadzenia lokalnej polityki rozwoju poszczególnego miasta czy gminy, a więc samorząd. I na tej podstawie razem z moimi młodszymi kolegami z Zakładu Uniwersytetu Łódzkiego żeśmy przedstawili założenia 12 czerwca 1981 roku, pierwsze założenia reformy samorządowej Polski. No i to się stało później już moim osobistym hobby, a nie tylko zainteresowaniem ściśle naukowym czy społecznym. Zbudowanie zespołu, poszukanie ludzi, którzy by rozumieli istotę samorządu nie było łatwe. Pokolenie, które działało w samorządzie Polski przedwojennej już przeminęło, a wówczas ludzie zapomnieli, co to jest, jak to powinno funkcjonować i tego po prostu nie rozumieli, poza tym nie było szansy, żeby to realizować. Niemniej my jednak w latach osiemdziesiątych pracowaliśmy nad tym założeniem. W oparciu o Zakład Gospodarki Regionalnej, który prowadziłem, w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN, drugi zakład na Uniwersytecie Łódzkim, który również działał pod moim kierownictwem, i zespół Michała Kuleszy z Uniwersytetu Warszawskiego przez te lata żeśmy prowadzili studia, badania, utrzymywaliśmy bardzo rozbudowane kontakty zagraniczne, które żeśmy sami budowali po to, żeby nie podpaść pod kontrolę tematyczną poszczególnych organów. No, nie mówię tu o jakiś służbach bezpieczeństwa, ale po prostu o pokoleniu naukowców z Polskiej Akademii Nauk, z uniwersytetów, którzy mieli własne układy i nie bardzo chcieli reformować Polskę. Udało się. Myśmy mieli rozbudowane kontakty z trzynastoma krajami, budując wspólne studia porównawcze, do których w Polsce nie mieliśmy dostępu do praktyki. Musieliśmy się opierać na praktyce zagranicznej. W książce „Droga do samorządu", którą napisałem z Michałem Kuleszą, przedstawiliśmy właśnie naszą drogę do samorządu, opisując to, co żeśmy robili w latach osiemdziesiątych. Ale również odegrało tu bardzo istotną rolę takie nieformalne konwersatorium, które żeśmy nazwali od imienia zmarłego inicjatora, mojego wielkiego przyjaciela Bogdana Kotowskiego. On umiał spowodować, że ludzie o różnych poglądach potrafili się spotykać i dyskutować. Myśmy się spotykali w gronie kilkunastu osób od roku 1982 czy 1983 aż do końca i w takim zespole żeśmy się spotykali co miesiąc, co dwa miesiące, co trzy, w zależności od sytuacji. No, był Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Stanisław Stomma, Edmund Osmańczyk, Andrzej Siciński, Janek Strzelecki, tak różna grupa, Stefan Bratkowski, Andrzej Wielowieyski. Myśmy się tak cały czas spotykali i dyskutowali. Ja cały czas mówiłem o tym samorządzie, właściwie nie bardzo rozumiałem, co to jest, o co to chodzi. Traktowano mnie troszkę jak takiego zwariowanego oszołoma 2 hobbystę. Niemniej stałą się rzecz podstawowa: nabraliśmy do siebie zaufania, poznaliśmy się. A później zaufanie Tadeusza Mazowieckiego miało wagę złota i brylantów. I w końcu 1988 roku, kiedy właściwie zaczęły się pierwsze dyskusje o spotkaniu z rządem, okrągłym stole, o tworzeniu Komitetu Obywatelskiego, ustalaliśmy roboczo na spotkaniu listę komisji Komitetu Obywatelskiego, który właśnie powoływał Lech Wałęsa. No i właśnie tam z Andrzejem Wielowieyskim i Stefanem Bratkowskim żeśmy wstawili Komisję Samorządu Terytorialnego. Nie bardzo wiedziano, co to jest. Najlepszym tego dowodem było to, że na pierwszym zebraniu komitetu z ponad stu osób na sali nikt się nie zgłosił. Właściwie zgłosił się tylko Andrzej Celiński, powiedział: „Wiesz, to mnie zainteresowało, bo jak tyś zaczął o tym mówić, wszyscy poszli na kawę, to ja pomyślałem: to może coś w tym jest". I zapisał się do naszej Komisji. Dość, że Komisję żeśmy stworzyli z ludzi spoza Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. No i potem była rozgrywka o wprowadzenie tematu do obrad okrągłego stołu. Wbrew pozorom to nie było oczywiste. Tak się złożyło, że ja akurat byłem na wykładach w Rzymie i wróciłem w końcu stycznia do Warszawy. I widzę, że skład był już upubliczniony, struktura tych spotkań ustalona i znowu nie ma tematu samorządu. Natomiast jest zespół, nazywał się „do wolności stowarzyszeń". I już poprzednio Bronek Geremek pytał, czy ja się do tego zespołu zapiszę. Ja mówię, że przecież to jest bzdura, mówimy o władzy publicznej, a nie o wolności stowarzyszeń. „No tak, ale to tak musi być, bo inaczej to nie będzie" - padła odpowiedź. No, ja po powrocie w końcu stycznia dzwonię i mówię: „To znowu jesteśmy w tym zespole". Jeszcześmy wtedy jeszcze byli na „pan". On tak spoważniał i mówi: „Panie Jurku , ale samorządu terytorialnego to w ogóle nie będzie przy okrągłym stole. Tam będziemy mówili o samorządzie pracowniczym, czyli o zarządzaniu fabrykami przez robotników". No, mi opadły ręce. Już nie pamiętam w tej chwili, ile telefonów wykonałem, ile spotkań w ciągu najbliższych dni odbyłem, ale decyzja zapadła dopiero 4 lutego na spotkaniu u Lecha Wałęsy. To było w kościele św. Brygidy. Tam było spotkanie przewodniczących komisji, ja byłem przewodniczącym Komisji Samorządowej w Komitecie Obywatelskim, więc byłem zaproszony i wtedy żeśmy ustalali organizację i reprezentację przy okrągłym stole. I wtedy sprawę wprowadzenia tego tematu załatwił telefonicznie Tadeusz Mazowiecki z Cioskiem, który się opierał bardzo. W końcu zawarł takie kompromisowe porozumienie, że samorządem terytorialnym nie będzie się zajmował tworzony odrębnie zespół, ale temat będzie włączony do tematu wolności stowarzyszeń i dopiero później będzie wydzielona grupa robocza do tej sprawy. Rzeczywiście było dosyć zabawnie, bo na pierwszym roboczym spotkaniu całego zespołu siedziałem pomiędzy skautami lekarzami, bo chodziło o Izby Lekarskie, Związek Dziennikarzy i tego typu zespoły. I między tymi ludźmi ja siedziałem jako przedstawiciel Zespołu Terytorialnego. No, ale siedziałem. I potem powstała grupa robocza, która miała oczywiście tę zaletę, że istniała, a jej wadą było to, że w tej hierarchii byliśmy na najniższym stopniu, na jakim to było możliwe. To owocowało na przykład bardzo ograniczoną możliwością wystąpień telewizyjnych. Mnie na ogół dawano 45 sekund na sprawozdanie. Nauczyłem się wtedy mówić dokładnie 45 sekund, bo nie wolno było mówić dłużej, ponieważ wtedy oni wypowiedź wycinali, skracali i dawali tylko to, co chcieli. Więc trzeba było powiedzieć to, co się chce, w 45 sekund. Dobre ćwiczenie. Myśmy podpisali protokół rozbieżności po trzech spotkaniach, ponieważ nie było o czym mówić. Mieliśmy bardzo dokładny program i bardzo dokładnie wiedzieliśmy, czego chcemy. Niewiele zespołów było tak przygotowanych. Myśmy przygotowali sobie nawet 3 przedtem tezy negocjacyjne na piśmie, na półtorej strony, co chcemy wynegocjować. Ponieważ to było niemożliwe, no, to napisaliśmy protokół rozbieżności, co spowodowało, że potem mieliśmy jakąkolwiek swobodę, ponieważ żeśmy zawsze mówili, czego chcemy, i nigdy nie podjęliśmy żadnych zobowiązań ograniczających naszą swobodę myślenia. Skończył się okrągły stół i tu miałem rzeczywiście przykrość, ponieważ tak się złożyło, że akurat miałem wyjazd również do Danii (z Duńczykami pracowaliśmy bardzo blisko i tam trzeba było coś załatwić). Ja wyjechałem, a w tym czasie było zakończenie okrągłego stołu, no i Bronek Geremek dzwonił do mnie, żebym zastąpił Klemensa Szaniawskiego, który wyjechał do Stanów, przy tym okrągłym stole podsumowującym. No, nie było mnie w Polsce, więc straciłem historyczną okazję być na tym historycznym zdjęciu, no, tak to się brzydko złożyło. Potem powołano Komitet Wyborczy. Były wielkie dyskusje, czym ma być, jak występować, jak przedstawiać kandydatów. Ja bardzo ostro popierałem Geremka w założeniu, że powinien być jeden kandydat na jedno miejsce, wbrew opinii wielu ówczesnych polityków, którzy uważali, że powinno się dawać społeczeństwu możliwość wyboru pomiędzy różnymi orientacjami politycznymi. Po pierwsze, ludzie tego nie rozumieli, partie w Polsce istniały na kanapach, kanapowe partie, które w ogóle się nie przebijały do świadomości społecznej. Mówienie ludziom, czy masz wybierać liberała czy konserwatystę było bez sensu, a rozbicie głosów spowodowałoby, że byśmy nie wygrali wyborów. Bardzo ostro tutaj byłem zaangażowany i potem zostałem powołany do komitetu redagującego program wyborczy, co znowu było takim wesołym doświadczeniem, ponieważ cała sześcio- czy siedmioosobowa grupa składała się z ludzi pióra. Mnie z sali zgłoszono do tej komisji i właściwie byłem taki jeden, ja właściwie byłem cały czas w tym całym środowisku troszeczkę obcy, bo ja jednak wyszedłem z innego środowiska naukowego. Nie byłem zaangażowany w te ruchy opozycyjne w sensie działań opozycyjnych, natomiast my żeśmy pracowali naukowo na temat reformy państwa. Wobec tego ja w tym środowisku byłem troszeczkę z zewnątrz, obcy. No i wtedy była dyskusja o odezwie do narodu. Jak pani rozumie, jak wielu ludzi pióra się zbierze, to trudno ustalić wspólny tekst. Więc było jedno zebranie, bardzo była ciekawa dyskusja, potem było drugie zebranie, dyskusja się pogłębiała, trzecie zebranie^ Ale w pewnym momencie ja widzę, że już się skończył czas, że my mamy za tydzień mieć gotowy program, natomiast o programie w ogóle jeszcze mowy nie było. Więc zasygnalizowałem tę sprawę. No i jak zawsze w takiej sytuacji jest odpowiedź: chcesz, to zrób. I mówią mi: „No, dobrze, to jest dzisiaj środa, to na poniedziałek przygotujesz program wyborczy?". Cha, cha to była dosyć dziwna relacja. Powiedziałem: „Przygotuję". No i przyszedłem do domu resztki włosów wyrywać z głowy, bo co. Wpadłem na pomysł, który mi się bardzo udało zrealizować . ja sobie założyłem, że w programie powinno się znaleźć to, co nie zostało załatwione przy okrągłym stole. W związku z tym obtelefonowałem przewodniczących wszystkich komisji, mówiąc: „Proszę natychmiast, w godzinę, dać mi to, czegoście nie załatwili". Niektóre zespoły były bardzo zaskoczone, bo w ogóle nie bardzo wiedziały, czego chciały przy okrągłym stole, więc nie wiedziały, czego nie załatwiły. Ale niemniej każdy to dał i jakoś to zlepiłem i jakoś przedstawiłem ten program i został przyjęty. Wszyscy byli zadowoleni. A potem ta odezwa się tak skracała, ponieważ były kolejne uzgodnienia, ale tam było coś napisane, bardzo ładnie parę słów i to się stało w ten sposób programem. No, a potem były wybory. Ja na zasadzie spadochroniarza zostałem zrzucony w województwie jeleniogórskim. Mnie to nawet odpowiadało, bo ja tam trochę jeździłem i miałem trochę znajomych, bo z tamtą szkołą pracowaliśmy wspólnie. Ale sama w sobie opowieść o wyborach jest duża, ja napisałem taki tekst, zapis wrażeń, taki dziennik wyborczy. 4 No i pojechałem na trzy dni, a siedziałem tam pięć tygodni, nie wracałem do domu, tylko żona mi dowoziła czyste koszule z Warszawy. To są różne opowieści. Ale w każdym razie to było przeżycie nieprawdopodobne. Najgłębsze przeżycie chyba w życiu, jeżdżenie po małych wioskach i publiczne mówienie, że mi się ustrój nie podoba. Bo dawniej, prawda, a komuś się socjalizm nie podobał, to było wiadomo, jakie były skutki, no a tutaj trzeba było publicznie mówić. Przemawiałem pod ołtarzem, z ambony, na cmentarzach, na dworcu kolejowym, gdzieś w jakiś fabrykach, no w różnych miejscach, bo przecież my nie mieliśmy żadnej siły przekazu. To było poczucie budzenia społeczeństwa. Jak ludzie na to reagowali? Bardzo różnie. Jak mówiłem publicznie pod kościołem, że mi się ustrój nie podoba, to jedni szybko uciekali, bo byli pewni, że za chwilę przyjdzie milicja. To było oczywiste, prawda. Po co mają go bić pałami, no. Inni byli zafascynowani. Dla innych to było jakieś oświecenie z nieba, odpadały jakieś łuski z oczu. No, to było tak zróżnicowane, jak różne jest społeczeństwo - każdy inaczej reagował. Ale to było niewyobrażalne przeżycie ludzi, którzy nagle się budzili. To było takie typowe budzenie ludzi, którzy obudzeni ze snu, bardzo różnie reagują. To było bardzo silne przeżycie. Pamiętam, akurat w maju jest tam tradycyjna pielgrzymka do Krzeszowa, która była zakazana i milicja normalnie rozganiała tych wszystkich pielgrzymów. Tym razem myśmy szli w ramach kampanii wyborczej, milicja opiekowała się nami, nas prowadziła, tę całą pielgrzymkę. I taki bardzo miły milicjant szedł i moja żona, która też szła, dziękując, przypięła mu później znaczek „Solidarności". Facet się popłakał. To były naprawdę momenty wielkiego przeżycia, że trudno sobie nawet w tej chwili bez jakiegoś wzruszenia wspominać. A potem była jeszcze taka zabawna sytuacja. Wracając do Warszawy, wracaliśmy razem z moimi młodymi przyjaciółmi, którzy byli takimi moimi sekretarzami, takimi adiunktami, opiekowali się mną w czasie całej kampanii i przedtem, i zatrzymała nas milicja drogowa, bośmy przekroczyli dozwoloną prędkość. No i właśnie Iwo Byczewski, późniejszy wiceminister, który później był moim alter ego i, że tak powiem, prawą ręką tej całej operacji, prowadził samochód. No i milicji mówi: „No, panie, my tutaj wieziemy senatora". Pokazał świeże zaświadczenie, że wybrany, policjant puścił oczywiście, podziękował, ale mówi: „Proszę pana, jedźcie ostrożnie, bo na waszej drodze jest jeszcze bardzo dużo zakrętów, które musicie pokonać". To było ładne powiedzenie. No i potem zaczęło się - po wyborach Senat. Jeszcze chwileczkę. Startował Pan w wyborach do Senatu, nie Sejmu. Jakie były pańskie oczekiwania w stosunku do Senatu, który reaktywowano? Nikt nie miał oczekiwań dotyczących Senatu, bo nikt nie wiedział, co to jest. Nikt nie wiedział, jak to w ogóle będzie funkcjonować. Myśmy startowali do Senatu, no, to się stało w sposób dosyć przypadkowy. Mnie nikt nie pytał, czy ja chcę być senatorem, po prostu mnie wyznaczono tutaj. W efekcie to się okazało dużo lepsze. Ponieważ w Senacie mieliśmy tak ogromną większość, że można było robić, co się chce, i że można było inicjatywę ustawodawczą wprowadzić, której bym w Sejmie nie przeprowadził. No, ja startowałem bardzo wyraźnie po to, żeby wprowadzić samorząd. Miałem bardzo jasne oczekiwania, zamierzenia i cel. Cel był zupełnie jasny. I potem była kwestia organizowania i ustawienia 5 samorządu, organizowania Senatu. Właściwie to było dość oczywiste, że ja będę przewodniczącym komisji senackiej. Ja nie chciałem startować na żadne wyższe stanowiska w prezydium czy coś w tym rodzaju. Ja chciałem być tylko przewodniczącym komisji senackiej, bo po to tam byłem, od sprawy samorządu. Jeszcze bardzo szczęśliwie się złożyło, że również mandat senatorski dostał Jerzy Stępień, z którym też żeśmy się poznali przy okrągłym stole - on do nas dołączył do komisji samorządowej przy okrągłym stole. Miał w tej sprawie również i wiedzę, i zapał, a więc bardzo szybko, żeśmy, że tak powiem, stworzyli właściwy team. On był zastępcą przewodniczącego, pierwszym na początku. No i potem euforia. Euforia, proszę pani, że mamy mandat, mamy możliwość, mamy szansę dokonania zmian. Z takich też wzruszających momentów pamiętam 1 sierpnia, rocznica powstania. Pojechaliśmy z Senatem, wywieźli nas, cały Obywatelski Klub Parlamentarny, na Cmentarz Powązkowski, na ten komunalny. I wtedy cała ekipa przeszła przez te wszystkie groby, przez ten cmentarz. To było niesamowite wrażenie, ponieważ myśmy szli, a tłum, który widział nas, no, to było to straszne poczucie oczekiwań społecznych w stosunku do nas, że my ten kraj zmienimy. To było tak silne, właściwie kolosalne poczucie odpowiedzialności wtedy. Ja miałem poczucie, no, poczucie, że ci ludzie czekają, że my musimy zrobić coś. To takie bardzo silne wspomnienie, które mi się bardzo utrwaliło. A obawy? Nie było takiego strachu, że to długo nie potrwa? Nie, nie, nie. Ja nie brałem tego zupełnie pod uwagę. Zresztą jestem optymistą z urodzenia i, proszę pani, ja wierzyłem i nie miałem żadnej wątpliwości, że tutaj nie może być jakiegoś cofnięcia, jakiejś zmiany, nie, już nie. Jakoś nawet w okresie wyborów i kampanii w Jeleniej Górze, kiedy jednak mówili, że ciągle, lada chwila, mogą być prowokacje milicyjne, mogą nas p o b i ć ^ No, tylko tyle, że nigdy nie byłem sam. Zawsze był ktoś, jakiś świadek ze mną. Nie po to, żeby ratować czy coś, ale po to, żeby być. A więc to była zasada. Ale właściwie to żeśmy się nie obawiali. Ja nie miałem poczucia strachu ani przez chwilę. A potem była inauguracja Senatu, wybranie marszałka, wybranie prezydium. No i zaraz potem wybory prezydenta Jaruzelskiego. No właśnie. Ten pierwszy Senat to też mnóstwo takich wydarzeń historycznych, ważnych dla całego kraju. Na początek wybór Jaruzelskiego na prezydenta. Pamięta Pan swoją reakcję? Ja głosowałem absolutnie przeciwko. Tu były te dyskusje kuluarowe, że jednak należy, że trzeba^ Liczono głosy ile trzeba, ile ma się wstrzymać, coś w tym rodzaju, ż e b y ^ Ale ja w pewnych rzeczach jestem pryncypialny po prostu. Niech inni robią, ja nie jestem politykiem, niech inni robią taktykę polityczną. Ja uważałem, że moim obowiązkiem jest reprezentować swoje poglądy, a moje poglądy były tu oczywiste. Ja nie miałem tu żadnych wątpliwości. Oczywiście, z punktu widzenia szansy na reformę być może ten wybór był konieczny. Może politycznie był potrzebny. Ja później uczestnicząc w posiedzeniach Rady Ministrów przy rządzie Mazowieckiego wielokrotnie obserwowałem, no, brak narzędzi rządu do rządzenia i właściwie zawieszenie tego rządu w jakiejś próżni, która była poparta poparciem społecznym jednocześnie przy braku narzędzi, które były ciągle w obcych rękach. Czyli być może, gdyby wtedy Jaruzelskiego nie wybrano, to może całe towarzystwo ówczesnej Wrony, tych rad wszystkich, by zareagowało w sposób inny, bardziej siłowy. Być może, to umożliwiło bardziej płynne przejęcie władzy, ale trudno pewne rzeczy^ Ma człowiek zasady i ja nie 6 mogłem inaczej. Ja nie jestem pewien, czy to z punktu widzenia historycznego nie było rozwiązanie lepsze, bo wbrew temu, co tam dzisiaj mówią, że ten komunizm się rozpadał, to on się nie rozpadał. Tam ten aparat siłowy funkcjonował całkowicie sprawnie i wobec tego to nie było tak, że by się sam rozleciał, nie, nie. Musiał być czas, żeby to się jakoś rozmywało, rozmiękczało, zmieniały się ludzkie stanowiska, żeby ludzie szukali innych opcji. To musiało trwać i za szybko nie można pewnych rzeczy pokonywać. Komunizm nie był słaby jeszcze wtedy tak, żeby to się rozleciało. No i potem był koniec lipca. To były pierwsze zebrania merytoryczne, gdzie marszałek Stelmachowski zaproponował, żeby zastanowić się nad tematami, którymi Senat może się zająć, no i jeden z nich to był samorząd terytorialny. To był samorząd, było rolnictwo i wieś oraz służba zdrowia. I po prostu problem polegał na tym, że myśmy w wyniku tych dziesięciu lat pracy bardzo dokładnie wiedzieli, czego chcemy. Istniał program, opracowany w szczegółach, żeśmy wiedzieli, dokładnie co trzeba zrobić. Wobec tego chodziło o realizację programu. Natomiast w pozostałych tematach było wiadomo, że trzeba coś zrobić, tylko jeszcze nie bardzo było wiadomo co. Czyli trzeba było zacząć dyskusję o programie. Proszę pani, teraz, jak patrzymy historycznie, to myśmy wykorzystali w dziedzinie samorządu dokładnie historyczne pięć minut, które były. Myśmy mieli na początku, no, bo historycznie to był potem dalszy ciąg sprawy, po uchwale senackiej. Potem była sprawa powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego, która się przeciągnęła w czasie. Mazowiecki już w expose wybił samorząd terytorialny, co było oczywiste, bo była już inicjatywa senacka, już było wiadomo, że to trzeba zrobić. Potem był problem powołania jakiegoś organu rządowego do tej sprawy. Powołano pełnomocnika rządu opartego o Urząd Rady Ministrów, który zapewniał biuro. Było oczywiste, na dziś jest oczywiste i wtedy było oczywiste, że ranga tego urzędu była zdecydowanie za niska. I właściwie ja mogłem zrobić to, co się udało zrobić, tylko dzięki zaufaniu Mazowieckiego. Dzięki temu, że Mazowiecki włączał zielone światło i tworzył jakiś parasol polityczny. Bo w normalnych warunkach z pozycji podsekretarza stanu nie można było tego załatwić. Tadeusz Mazowiecki już po tym w krótkim czasie zaprosił stałego uczestnika posiedzeń Rady Ministrów, co było raczej wyjątkowe. Ja byłem jedynym podsekretarzem stanu, który stale uczestniczył w posiedzeniach, i później nawet przy pożegnalnej gwiazdce rządu Tadeusza Mazowieckiego ja też byłem jako jedyny spośród ministrów zaproszony. No, ale to z tej pozycji było bardzo trudno zrobić, ponieważ w ramach rządu były bardzo silne punkty sprzeciwu. To nie jest tak że wszyscy chcieli samorządu. Odwrotnie, nikt go nie chciał. Były opory bardzo silne w administracji państwowej. Były bardzo silne opory w resortach, w tym się zawierało mnóstwo rzeczy. I miałem bardzo poważne kłopoty z realizacją, sypano mi piach w szprychy, gdzie tylko było możliwe. A wsparcie Senatu? To, że to była inicjatywa senacka, że marszałek uznał te sprawy za priorytetowe, to było ważne? To było podstawowo ważne. Proszę pani, wtedy powstał niejako triumwirat, właściwie cztery osoby były. Ja byłem jako pełnomocnik rządu, Jerzy Stępień jako pełnomocnik komisji senackiej wsparty przez Mirosława Kuleszę, który nie był w Senacie, był ekspertem, no, ale 7 on ze mną pracował kilkanaście lat wcześniej, i Walerian Pańko z komisji nadzwyczajnej sejmowej. Mieliśmy oparcie z jednej strony w Tadeuszu Mazowieckim, z drugiej w panu Andrzeju Stelmachowskim, marszałku, który miał bardzo pozytywną rolę. To, że to się toczyło wielopłaszczyznowo, to było z jednej strony o wiele łatwiej, bo myśmy bardzo ściśle z sobą pracowali, na bieżąco, prawda, każda rzecz była uzgadniana szybko. Natomiast w sensie administracyjnym ja musiałem zrobić cały aparat wykonawczy, czyli podział kompetencji, wszystkie te ustawy wdrożeniowe poza ustrojowymi, to one były w rządzie. A tutaj były straszliwe opory właśnie w szczegółach, żeby popsuć to wszystko i to wymagało uzgodnień, przepychania. Jedne rzeczy się udawały, inne się nie udawały. Myśmy na jednych rzeczach wygrali, na drugich rzeczach przegrali. Myśmy przegrali dużo spraw, które dzisiaj wychodzą jako problemy, jako kłopoty. Ale udało się wprowadzić wtedy dwie rzeczy kluczowe. Pierwsza to była sprawa kolejności operacji, że najpierw trzeba zmienić prawo, a potem zrobić wolne wybory, czy najpierw zrobić wybory, a potem z nowymi ludźmi zmieniać prawo. Myśmy się oparli przeciwko naciskowi, żeby natychmiast zrobić wybory, mówiąc, że nowych ludzi trzeba wprowadzić w nowe struktury prawne. Jeżeli nowych ludzi, bez doświadczenia, wprowadzimy w stare struktury prawne, to reformę sobie możemy odłożyć na półkę i nigdy jej nie przeprowadzimy, bo ludzie mający mandat społeczny będą przeciwni. Zmiana ustroju narusza interesy milionów ludzi. Cała administracja rządowa dawniejsza przecież była przeciwna. Oni blokowali wszystko, wobec tego, mówiąc, że to są wszystko wrogowie z natury rzeczy, z definicji mogliśmy przeprowadzić reformę wbrew ich opinii. Gdyby to byli nasi ludzie, to byśmy już nie mogli tego zrobić. Stopień, proszę pani, oporu odczułem kiedyś nawet na własnej skórze. Ponieważ generał Jaruzelski jako prezydent przejął uprawnienia Rady Państwa i w związku z tym był zwierzchnikiem rad narodowych, bo wtedy jeszcze podlegała hierarchiczna zależność i on robił odprawy co kwartał z przewodniczącymi wojewódzkich rad narodowych. Ja byłem zapraszany jako przedstawiciel rządu i brałem w nich udział. Pamiętam ostatnią pożegnalną odprawę, to było w kwietniu 1990 roku, gdzie ja mówiłem, jak to będzie wszystko fajnie, jaki to będzie śliczny ten ustrój, jak wy sobie pójdziecie. Cha, cha, a stopień nienawiści w tych oczach tych czterdziestu dziewięciu ludzi był tak wielki, że ja się tylko cieszyłem, że była ta straż prezydencka, że ona by mnie uratowała od linczu, a oni by mnie pokrajali na kawałki zupełnie. To były opory. Więc myśmy powiedzieli „najpierw prawo, potem wybory", co oznaczało konieczność przesunięcia wyborów w czasie i narażenie się na ogromne oskarżenie, że ja popieram ustrój komunistyczny, że ja chcę przechować ludzi i tak dalej, i tak dalej. To było bardzo trudne oskarżenie. Ono były masowe. „Ty jesteś ten, który komuchów chcesz ratować!". Myśmy powiedzieli „nie" twardo, przesuwamy i wobec tego te ustawy były zrobione w tempie, no, nieprawdopodobnym. A polegało to na tym, że my mieliśmy te dziesięć lat pracy za sobą. Właściwie od mojego powołania te roboty się zaczęły, 1 października. A w marcu była zmiana konstytucji, wszystkie podstawowe ustawy. I potem była, proszę pani, kwestia wyborów i myśmy oczywiście w takim tempie nie mogli zrobić wszystkiego. Cały szereg rzeczy, no, niestety musieliśmy odłożyć. Bo ważne było , żeby to wprowadzić jako trzon, a potem będzie się uzupełniać. I tu wykorzystaliśmy te pięć minut, bo wybory były w końcu maja i wszedł nowy system. Bo to nie chodziło tylko o wybory, ale w tym dniu sto tysięcy ludzi zostało przesuniętych z administracji rządowej do samorządowej, w tym dniu półtora tysiąca przedsiębiorstw państwowych stało się przedsiębiorstwami komunalnymi i kilka milionów nieruchomości przeszło na własność gmin. To jest fundamentalna reforma państwa. 8 Złamanie monopolu państwa w wielu dziedzinach. Złamanie monopolu politycznego, gospodarczego, monopolu władzy, finansowego, administracyjnego. Pięć monopoli państwa podstawowych złamane i ja mam pełną świadomość, że gdybyśmy się spóźnili z tym o miesiąc, dwa, to by reformy albo nie było, albo by była zupełnie inna. Myśmy wchodzili już wtedy w wojnę na górze. Już na jesieni ja praktycznie nie mogłem już nic zrobić, bo był opór. Podział Mazowiecki kontra Wałęsa był tak głęboki, że ja, reprezentując rząd Mazowieckiego, napotykałem wszędzie na generalny opór ludzi, którzy popierali Wałęsę. Już na jesieni nie można było nic zrobić. No, a potem upadek rządu Mazowieckiego spowodował to, że premier Bielecki mnie natychmiast zdymisjonował i zdymisjonował cały zespół, który tę reformę robił. Reforma nie została dokończona i w rezultacie, gdyby te wybory nie były w maju, a byśmy je odłożyli na sierpień czy wrzesień, to już reforma byłaby zupełnie inna. Więc z jednej strony udało się zmieścić to wszystko w tych dosłownie pięciu minutach, które dawała historia, a jednocześnie to, że ta reforma dawała to, że nowi ludzie weszli w nowy system, co oczywiście miało wielkie koszty społeczne, ponieważ ten system musiał się tworzyć. Nie było to wszystko dobrze, ale ci ludzie tworzyli nowy system już w nowych warunkach od samego początku. Także uważam, że zrobiliśmy to, co było możliwe. No, oczywiście, nie jestem w pełni usatysfakcjonowany, to jest normalne. Ale to jest tak, proszę pani, wiadomo, to jest stary żydowski dobry dowcip, że jeżeli kupiec dostaje tyle, ile żąda, to znaczy, że żądał za mało, tak samo wiadomo z góry, że nie można osiągnąć wszystkiego, trzeba żądać zawsze więcej, bo coś nie wyjdzie, to jest jasne. Mówił pan o tym, na jakie niezrozumienie napotykał sam pomysł, że ten samorząd jest tak istotny. I rozumiem, że to przygotowanie, te kilkanaście lat pracy, to wszystko sprawiło, że te pomysły znalazły zrozumienie, że ludzie się w to zaangażowali, te sto osób zadecydowało, że jednak samorząd zaistniał. Tak, proszę pani, oczywiście. To jest zawsze sytuacja dziwna. I pierwsze, zaangażowano się głównie dlatego, że ludzie chcieli zmiany, społeczeństwo oczekiwało zmian i trzeba było je wprowadzić, a tu był gotowy program. I program był jasny, czytelny, zrozumiały, wiadomo było, że uzyska poparcie społeczne i ludzi to przekonywało. A my byliśmy małą grupą ludzi do tego jako tarany czy lokomotywy, które, prawda, ciągnęły sprawę i to pociągnęło ludzi. Pociągnął konkret, jasny cel, jasne znaczenie. Oczywiście, proszę pani, idea samorządu, odbudowy samorządu narastała w różnych środowiskach. To nie jest tak, że myśmy ją wymyślili. Pewne potrzeby uczestniczenia ludzi narastały. Myśmy im dali propozycję konkretnego rozwiązania tego tematu, prawda, tej sprawy. Ale na przykład wielką rolę odegrali ludzie ze wsi, senatorowie, szczególnie Janusz Stępniak, zmarł, niestety. On był przewodniczącym gminnej rady w Fajsławicach pod Lublinem. On chciał zrobić samorząd już w PRL-u. Oni przeprowadzili pierwszy i jedyny w Polsce proces, który unieważnił pewne wybory, wykazując fałszerstwa wyborcze. On w swojej wsi był tym, który to budował, te samorządy lokalne, tę praktykę. Z tych środowisk wiejskich było paru senatorów, właśnie ze wsi, którzy na wsiach to robili, byli tym zainteresowani, zaangażowani w tę sprawę i oni też robili praktykę, no, trzeba tak zrobić, bo to jest potrzebne i w związku z tym to. No, potrzebne to było,, natomiast wiele osób, no, po prostu nie rozumiało sprawy. Spotykam się cały czas z niezrozumieniem, wielokrotnie, no. Bo widzi pani, ówczesna opozycja składała się właściwie z dwóch środowisk. Jedno to byli intelektualiści, którzy walczyli o wielkie sprawy wolności stowarzyszeń, wolności słowa, wolności obywatelskie, prawa człowieka i tak dalej, ale to środowiska wielkomiejskie, które nie mają nic wspólnego z 9 samorządem lokalnym. I oni bardzo mili, brak nawet zaufania, co tam wójt potrafi?! Oczywiście, że nie. Społeczeństwo musi dorosnąć, społeczeństwo najpierw trzeba wychować, a potem umożliwiać im działanie. I drugie środowisko to jest Związek Zawodowy „Solidarność", robotnicze, które walczyło o samorząd pracowniczy, robotniczy, o podniesienie jakości gospodarki. Przecież pierwszy dokument „Rzeczpospolita Samorządna" pierwszego zjazdu „Solidarności" nie mówi o samorządzie terytorialnym. My dzisiaj to utożsamiamy, bo powinniśmy, bo pojęcie samorządu pracowniczego zginęło, na szczęście, cha, bo prowadzenie fabryk przez robotników wiadomo do czego prowadzi, proszę pani. Ale oni myśleli o samorządzie pracowniczym. A samorząd terytorialny to była jedna z tez poświęcona jemu jako pewnemu tłu, na którym samorząd pracowniczy ma działać. Ale w związku z tym też nie rozumieli samorządu. A odwrotnie środowiska „Solidarności" - były bardzo przecież przeciwne rozwojowi Komitetów Obywatelskich. Nie przypadkiem Lech Wałęsa rozwiązał Komitety Obywatelskie. I już wtedy uwidoczniło się to, co dziś jest ewidentne, to znaczy sprzeczność pomiędzy organizacją państwa i społeczeństwa terytorialną a sektorową, branżową. Związki zawodowe są częścią układu branżowego i dlatego związki zawodowe przez całe lat dwadzieścia, od ich początku, są przeciwne decentralizacji i stanowią jedną z największych sił oporu przeciwko układowi terytorialnemu, przeciwko decentralizacji państwa. Ja ich na liście wrogów samorządności terytorialnej ustawiam bardzo wysoko. Więc to są problemy. Ale uważam, że wtedy ten Senat spełnił wielką rolę. To było wiele bardzo poważnych osób bardzo aktywnie zaangażowanych. I ja osobiście nie wszedłem w to życie parlamentarne tak jak inni, ponieważ ja bardzo szybko wszedłem w struktury rządowe i tak, że tak powiem, z doskoku tylko funkcjonowałem. Zajmowałem się właściwie tylko sprawami samorządowymi. A rolę marszałka Stelmachowskiego i w sprawach samorządowych i w ogóle jako marszałka jak pan ocenia? Proszę pani, ja uważam, że Stelmachowski to był genialny człowiek. Na ten czas, na te umiejętności, umiejętność otwartego współdziałania z ludźmi - to było tak ważne w tym okresie, że my wszyscy działaliśmy na zasadzie przyjaźni, kontaktów osobistych, zaufania osobistego On spełniał ogromną rolę, ogromną rolę. Zresztą, proszę pani, on popierał wszelkiego rodzaju działania i przecież Fundacja Rozwoju i Demokracji Lokalnej, którąśmy założyli, akt podpisania był właśnie u niego w gabinecie. Takie dziecko Senatu ta Fundacja? Dziecko Senatu dlatego, bo wśród pięciu założycieli jest czterech senatorów i jeden poseł. No, właśnie założyliśmy to w układzie parlamentarnym jako partnera społecznego dla rządu i parlamentu. Bo Parlament może zmienić prawo, rząd może zmienić instytucję, natomiast ludzką mentalność może zmienić tylko organizacja pozarządowa. Organizacja, która jest niezależna, a ma poczucie pewnej misji i pewnego etosu działania. To jednak trzeba się oprzeć na ludziach, którzy nie są w jakiś sposób związani z istniejącym układem, z istniejącym układem myślowym, tylko chcą, inaczej patrzą na te sprawy. Przecież przeszkolić w nowoczesnym systemie zarządzania opartym o samorządność dawna administracja rządowa by nie mogła, bo oni by dążyli do utrwalenia istniejących mentalności. To musiałoby iść z zewnątrz. I ten układ, proszę pani, ten trójkąt parlament-rząd-organizacja pozarządowa jako partner społeczny spełnił swoje zadanie. 10 Niestety, wielokrotnie zwracałem uwagę następnym reformatorom, podejmującym próbę reform, o konieczności budowania partnerów społecznych. Niestety, ciągle u nas przeważa sposób myślenia, że jak minister z posłem spotkają się w gabinecie i coś ustalą, to to ustalenie zmienia rzeczywistość. I to jest takie samookłamywanie się. To niczego nie zmienia. Dopiero na podstawie tego trzeba wykonać ciężką pracę, żeby tę rzeczywistość przebudować. A do tego jest potrzebne zaangażowanie tysięcy ludzi, bo parlament tworzy prawo, natomiast to nie ma wpływu na realizację prawa. Realizację robią ludzie, którym trzeba pokazać, zachęcić i przekonać do tego, bo w inny sposób będą realizować tak, żeby nic im się nie zmieniło. Mamy wiele takich przykładów, w których brak poparcia społecznego powoduje, że właściwie nic się nie zmienia, mimo że się zmieniło prawo. A jak wspomina Pan współpracę z innymi senatorami pierwszej kadencji? Rozumiem, że głównym polem pańskiej działalności bardzo szybko stał się samorząd, ale mimo wszystko te kontakty senackie cały czas istniały. One istniały, one istniały, proszę pani, one istniały, dopóki ja nie wszedłem w to życie parlamentarne. Natomiast istniało, no, oczywiście, z grupą osób, które się zajmowały samorządem, właśnie Stępień, Rokicki, Stanowski, który potem zmarł, Stępniak. Było paru senatorów, z którymi żeśmy pracowali bardzo blisko właśnie w tym temacie. A z drugiej strony właśnie kontakty z marszałkiem, z prezydium, które organizowało pewne działania, Andrzej Wielowieyski czy inni, z którymi żeśmy pracowali bardzo blisko. No, ale była większość senatorów, z którymi ja nie wszedłem w te c a ł e ^ Teoretycznie byłem członkiem, potem byłem członkiem komisji właśnie od spraw samorządowych, byłem chyba członkiem komisji od spraw Polaków zagranicą, ale przyznam się, że już w tamtej dziedzinie to miałem tylko jakieś dorywcze kontakty, właściwie nic, nic tam nie zrobiłem, bo to już nie było siły, po prostu, po prostu nie było siły. Także później, już po upadku rządu Mazowieckiego, kiedy już wyszedłem z tego, to już właściwie już na okres tego ostatniego półrocza działania Senatu, już właściwie dużo nie zrobiłem. Wtedy to już było tak troszeczkę wytrącone na boczny tor, na innej orbicie. Miałem problemy, czy kandydować po raz drugi czy nie i zdecydowałem się, że nie będę, bo jednak uważałem to za wersję sztuczną, że ja mam reprezentować województwo jeleniogórskie. Natomiast ja bym chętnie uczestniczył w Senacie w sytuacji, gdzie mogę reprezentować pewien interes, pewną dziedzinę, ale nie pewien obszar ludzi, z którym mnie mało co łączy, to by było nie fair w stosunku do tych ludzi. Wydawało mi się, że w Senacie brakowało i nadal brakuje właśnie formy uczestnictwa ludzi reprezentujących problemy i wiedzę w pewnych dziedzinach, w której byłby interes ogólnopolski, wiedzę na temat ogólnopolski, a nie interes poszczególnego okręgu wyborczego. To jest problem, który należy przedyskutować w ogóle na temat reformy Senatu. Bo jest oczywiste, że reformę Senatu trzeba przeprowadzić. W takim razie także reforma ordynacji? Proszę pani, koncepcja Senatu, która jest, była bardzo logiczna w sytuacji Sejmu kontraktowego i to było bardzo trafnie zrobione. Ona zupełnie nie pasuje do potrzeb dnia dzisiejszego. Trzeba rozpocząć dyskusję, czym Senat ma być, jakie są jego zadania. W tej chwili ja nie wiem, bo to się mówi „izba refleksji", ale to nie jest izba refleksji, bo nie spełnia elementarnych wymogów. Senat, w moim oczywiście przekonaniu, powinien gwarantować ciągłość państwa, ciągłość prawa, a nie być tylko przyczepką do Sejmu. Wobec tego po pierwsze, oczywiście, należy oderwać ten zupełnie niezrozumiały przepis, że jak Sejm się 11 rozwiązuje, to i Senat ma się rozwiązać, bo niby dlaczego? Po drugie, trzeba oderwać kadencję Sejmu od Senatu. Ja uważam, że Senat powinien być właśnie izbą refleksji, właśnie zastanawiać się nad ciągłością, powinien mieć dłuższą kadencję niż Sejm. Bardzo mi odpowiada wersja Senatu amerykańskiego, który się sukcesywnie wymienia po to, żeby zachować ciągłość. Dalej, proszę pani, ważne jest, kim są senatorowie. Niestety, w wielu przypadkach, ja nie kwestionuję całości, wielu ludzi naprawdę wysokiej klasy, z najwyższej półki, ale znajdują się też ludzie tacy, którzy nie dostali się do Sejmu, to ich kierują do Senatu. Nieporozumienie. Senatorowie powinni odpowiadać tym kryteriom właśnie stabilności i odpowiedzialności za państwo, a więc ja uważam, że powinni być inaczej wybierani. Oczywiście, muszą być wybierani w swoich okręgach, takich czy innych, ale, oczywiście, powinni być wybierani tak, jak są teraz - imiennie większościowo. Natomiast kandydatury powinny podlegać innym kryteriom. Mnie się na przykład bardzo podoba wersja francuska. Czy pani wie, ile prezydent Francji ma zebrać podpisów, żeby kandydował? U nas sto tysięcy, prawda, a on pięćset, pięćset, pięć zero zero - ale osób, które sprawują, które posiadają mandat z wyboru. Czyli on może zebrać podpisy wśród merów, wśród radnych, wśród przedstawicieli Izby Lekarskiej, bo oni są ustawową instytucją, no Rada Adwokacka, sędziowie, ci, którzy mają mandat z wyboru. I on ogłasza, kto go popiera, to nie jest bezimiennie i nikt w człowieka niewłaściwego nie zaangażuje swojego imienia, bo dobry burmistrz nie podpisze byle kogo, bo przecież wszyscy wyborcy mu potem to wytkną. A więc mamy od razu selekcję kandydatów na wysokim poziomie i spośród nich trzeba wybierać. Niech senator przedstawi sto podpisów osób posiadających mandat z wyboru. Do tego Senatu jeszcze dwa słowa. Mianowicie na przykład tak mi przychodzi do głowy, dlaczego senatorami z urzędu nie mogliby być przez jedną kadencję ustępujący prezesi Sądu Najwyższego, Trybunału Administracyjnego? Zawsze mieli ogromne doświadczenie. Nie dożywotnio, ale jedną kolejną kadencję po wyjściu z pozycji tak wysokich, władzy, prawda. No i takich w Polsce przypuszczam można by wybrać kilkanaście pozycji i tych kilkunastu senatorów z urzędu by wchodziło na jedną kadencję, żeby przez pewien czas przekazać swoje najświeższe doświadczenia. No, można się zastanawiać, jak to ma być, ale trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, jaki to ma cel i wszystkie inne sprawy podporządkować temu celowi. Dopóki się nie określi jasno i nie będzie woli politycznej, to będzie t a k a ^ A to szkoda Senatu. Muszę pani powiedzieć, że w tej chwili szkoda Senatu, szkoda tych ludzi. Prowadzenie w takiej sytuacji, w której się znajdują i w której muszą głosować poprawki ustaw sejmowych na przestrzeni paru godzin czy coś tam takiego, to nie tak. Senatorów mogłoby być mniej na przykład, ale ja kiedyś składałem wizyty na Kapitolu w Waszyngtonie - senator stanowy, prawda, no to on ma biuro swoje kilkudziesięcioosobowe, które na niego pracuje, tylko senator reprezentuje własne stanowisko. Koordynuje je z partią, oczywiście, ale to nie jest maszynka do głosowania. Więc nasz parlament też powinien ulec pewnym modyfikacjom i zmianom, ale rozumiem, że te rzeczy przyjdą z biegiem czasu. Wróćmy jeszcze do Senatu pierwszej kadencji. To było sto wyjątkowych osób, niezwykle dużo osobistości. Tak Kogo szczególnie Pan wspomina? Proszę pani, no, to byli ludzie z różnych środowisk, których jednak dobierano pod kątem szansy na wybranie. To byli ludzie symbole. A jednak wybory 4 czerwca 1989 roku były formą jakiegoś referendum: za czy przeciw. W związku z tym ci ludzie musieli tam wejść. 12 No, jedni odgrywali pewną rolę, a inni wcale. Pamiętam, już nieżyjący senator Szczypiorski, który z rozbrajającą szczerością zabrał głos ostatniego dnia senackiej dyskusji w sprawie redakcyjnej, ustawienia jakiegoś przecinka w jakimś momencie. I on powiedział, że on chciał zabrać głos, bo to było jego jedyne wystąpienie w ciągu całej kadencji, cha, cha. Ale on odegrał rolę. To nie jest tak, że w kategoriach prawotwórstwa ci ludzie nie odgrywali roli lub odgrywali małą. W sensie społecznym odegrali wielką, a wtedy było jednak konieczne, nie tylko wybrani ludzie, którzy potrafią zmieniać prawo, ale również ci, którzy zachęcą obywateli do udziału w głosowaniu, w wyborach, w tym procesie przemian, którzy będą żyrantami niejako tych przemian. I oni odegrali tą rolę. Wajda. Z jednej strony te osoby publicznie, znane ze środowiska artystycznego Wajda, Szczypiorski, Holoubek, ale z drugiej strony też ludzie, którzy mieli zaufanie w swoich środowiskach. Oczywiście, no oczywiście, no to były lokomotywy. Wiadomo było, że ci ludzie specjalnie w sensie tworzenia prawa dużego wkładu nie będą mieli, jakkolwiek mogą mieć pewne idee, pewne określenie celów, co trzeba zrobić, natomiast nie wiedzą, jak to zrobić, prawda. Mają ograniczoną wiedzę. Natomiast, no, w sensie stworzenia obrazu tego pierwszego Senatu to były kluczowe postaci, oni musieli tam być. Sejm ani Senat nie mógłby się oprzeć na ludziach czysto operacyjnych. To musiał być ten silny wyraz woli narodu dokonania zmian i potem oni odegrali ogromną rolę. A jakiego kolorytu nadawali całej senackiej? Wie pani, ja tutaj znowu czuje się niekompetentny. Muszę pani powiedzieć, cha, cha, cha, ja miałem bardzo różne sytuacje, ja jednak siedziałem na Ujazdowskich i doskakiwałem tam i ja nie miałem czasu na koloryt. Więc ja miałem, proszę pani, kiedyś taką sytuację, pamiętam, jak ktoś jest u mnie z wizytą, już nie pamiętam, z jakąś wizytą zagraniczną, bo do mnie bardzo dużo ludzi przyjeżdżało. I ja wiem, że jest transmisja obrad Sejmu i tam będą interpretacje i ja mam odpowiedzieć na te pytania. I patrzę, mam włączony telewizor z bezpośrednią transmisją, i w pewnym momencie mówię: „Bardzo pana przepraszam, ja teraz muszę polecieć samochodem do Sejmu". Tam musiałem zabrać głos i za dwadzieścia minut byłem z powrotem. Cha, cha, cha. I on był zdziwiony. Mówił: „Jak to?!". Bo patrzył na telewizor. Widzi pani, ja, niestety, pracowałem pod straszliwym napięciem czasu, straszliwym napięciem czasu. Zaczynałem, jeździłem sobie na dziewiątą i wracałem normalnie po północy dzień w dzień. To było straszne napięcie. Jeszcze, proszę pani, z takich rzeczy śmiesznych: myśmy przyszli do rządu z takim pewnym etosem, że my jesteśmy niezależni, że my nie wykorzystujemy struktur państwa i tak dalej. I na początku było dla mnie rzeczą normalną, że jeżdżę do urzędu własnym samochodem, kierowca po mnie nie przyjeżdżał, i wracam. A tam on ma kierowcę i jeżdżą w czasie godzin, kiedy ja załatwiam sprawy. I tak wytrzymałem chyba z miesiąc czy półtora. A potem, proszę pani, kiedy wracając o dwunastej czy drugiej w nocy, prawie nie zrobiłem wypadku na placu Unii, to jednak powiedziałem: „To niech jednak po mnie przyjeżdża". Po prostu człowiek fizycznie nie wytrzymywał. A jeszcze później dochodziło te stałe podróżowanie po kraju, do ludzi w terenie, na spotkania. Więc ja o tym życiu senackim to naprawdę nie mam zielonego pojęcia, wie pani. Ja wskakiwałem po prostu, żeby załatwić sprawę i ciach z powrotem, więc ja z tak zwanego życia nic nie wiem. Jurek Stępień do mnie dzwonił: „Przyjedź", coś tam tego, czy on do mnie, czy ja do niego, to żeśmy robili. Ale nie było tego, nie. 13 Muszę Panu powiedzieć, że to jest dość powszechna opinia. Wszyscy pracowali bardzo intensywnie i na pytanie o życie kuluarowe albo o koloryt wszyscy wzruszają ramionami i mówią" pracowaliśmy do późnych godzin nocnych i nie mieliśmy na to czasu. Nie, no, ja nie wiem, wie pani, no, ja bywałem w Senacie wtedy, kiedy była potrzeba. No, potem jeszcze reprezentowałem rząd na posiedzeniach Sejmu w tych sprawach, więc musiałem tam zabierać głos, jeździć. Ale tak zwanego kuluarowego życia to nie było zupełnie, to było straszne napięcie. Cały czas obsługa na różnych płaszczyznach, wie pani. I jeszcze była ta sytuacja, że w momencie reformy moje biuro jako pełnomocnika rządu odgrywało rolę właściwie jedynego organu reprezentującego samorządność w Polsce. Wobec tego cała pomoc zagraniczna, tysiące ludzi z zagranicy, którzy przyjeżdżali, którzy chcieli nam pomagać, to szli do mnie. No bo gdzie? Znowu tu był cały czas straszny mętlik również z tymi pomocami, które trzeba było akceptować, trzeba było rozdawać, rozdysponowywać w jakiś sposób. Ale to trzeba było wszystko przepuścić przez siebie. A ja miałem na początku, proszę pani, pierwsze biuro, które było powołane, to jest odbiciem zainteresowania tą sprawą w strukturach rządu. Ja miałem pięć osób. Po roku działania, kiedy doszliśmy do dwudziestu, z tym, że mi się udało potem utworzyć stanowisko zastępcy, Jan Król był zastępcą i, proszę pani, ja przejąłem takie biura Rad Narodowych, które były przy województwach. I tam obsadził swoich delegatów. Czyli Jan Król był moim zastępcą i był jednocześnie szefem sieci delegatów regionalnych w czterdziestu dziewięciu województwach - tam te małe komórki działały, które się opiekowały powstającymi gminami. Jan Król, senator? Nie, Jan Król poseł. Ze Słupska albo Koszalina. Ze Słupska. Jan Król był za Słupska, był młodym człowiekiem wtedy. Później był w pewnym momencie wicemarszałkiem Sejmu. Natomiast on zorganizował całą tą sieć. Ale proszę pani, całe zainteresowanie reformą było takie, to jest dobrą ilustracją, że Polska Agencja Prasowa wydała omówienie pierwszego roku pracy rządu Mazowieckiego we wrześniu. Ono formalnie było PAP-owskim wydawnictwem, ale oczywiście, było robione w oparciu o ludzi Urzędu Rady Ministrów i tam nie ma słowa o reformie samorządowej ani o powołaniu urzędu , ani o tym, że się odbyły wybory, ani o tym, że zmieniono cały system, nic nie ma, w ogóle pusto. Bo, proszę pani, cały czas i w strukturach rządowych były z jednej strony niezrozumienie, brak kompetencji i niezrozumienie, o co chodzi. Po drugie, proszę pani, niechęć bardzo silna i opór, opór, który wynikał z jednej strony z tego, że jednak w strukturach było dużo osób z reżimu, które bojkotowały sprawę, po prostu. A druga sprawa, no, były interesy resortów. To jeszcze, proszę pani, „Trybuna Ludu" wówczas ta gazeta PZPR-owska to na mnie nie zostawiała suchej nitki. Ja mam wycinki z gazet z tamtego czasu, co o mnie pisali: „durny, nic z tego nie wyjdzie" i tak dalej, i tak dalej, jakieś wymyślone rzeczy. No i w strukturach rządu było to samo. Jednak trzeba zapamiętać, że rząd Mazowieckiego był rządem koalicyjnym i tam było bardzo dużo osób związanych ze starym układem. Więc to nie było łatwe życie wcale, nie było wcale łatwe życie. Ja mówię, że to właśnie zaowocowało tym, że to Mazowiecki osobiście też, powiedzmy, ze względu na jego doświadczenie osobiste, intelektualne nie miał doświadczenia z samorządem. On tego nie czuł w jakiś sposób, natomiast miał kolosalne zaufanie, widział potrzebę zmian. I ta reforma się udała tylko dzięki temu, że on był zawsze ostatecznym odniesieniem, odwołaniem w 14 pewnych sprawach, których ja nie byłem w stanie przeprowadzić, bo były takie szalone opory z poszczególnych resortów. Ja przegrywałem cały szereg rzeczy, proszę pani. Na przykład chciałem przeprowadzić przekazanie władzom lokalnym uzdrowisk. Oczywiste, że nie ma sensu, że przedsiębiorstwo państwowe uzdrowisko zajmowało się utrzymywaniem zieleni czy kulturą dla leczących się sanitariuszy. Więc stąd opór był tak silny, że się nie udało, bo Ministerstwo Zdrowia to by musiało ze dwa departamenty skasować. Aparat, ci wszyscy dyrektorzy byli przeciw, przedsiębiorcy, przecież oni mieli własne przedsiębiorstwa budowlane i jakieś takie historie i byli przeciw. Były petycje, bo lekarz wolał być urzędnikiem Ministerstwa Zdrowia, niż podpisywać kontrakt z wójtem, więc opory były straszne. A główne opory były również w Urzędzie Rady Ministrów, ponieważ tam był apartament zajmujący się administracją rządową, czyli dla niego każde przejście było ograniczeniem uprawnień, a tam było, niestety, ludzi w większości z dawnego układu. Także życie nie było łatwe wcale. Dzisiaj mówimy, że taka fajna ta reforma, że tak się udało. Ja się cieszę, że się udało, ale to była droga przez mękę i nie udało się we wszystkim, nie udało się w 100 proc. Ja myślę, że w 70 proc. A jak Pan ocenia dorobek całej kadencji Senatu? Samorząd to wielki sukces, ale czy były jeszcze jakieś rzeczy ważne. Nie mówię tylko o ustawach, mówię o istnieniu tej izby w ogóle. Nie, to, że Senat był wtedy potrzebny, to nie ma wątpliwości. I to, proszę pani, uważam, że to było duże zwycięstwo okrągłego stołu, że powstała druga izba, w której mogliśmy mieć większość. Przecież to była podstawowa sprawa. W Sejmie większości byśmy nigdy nie mieli i zawsze byłaby sytuacja, że trzeba by było iść na jakieś układy. Senat, jakkolwiek miał ograniczone uprawnienia i działania, ale był tym opiniotwórczym ośrodkiem, który politycznie pozwolił. Więc tutaj w Senacie mogliśmy zorganizować bardzo dużo rzeczy, bardzo dużo rzeczy, akcji, które stanowiły. I uważam, że ta pierwsza kadencja miała kolosalne znaczenie i Senat może być dumny z tego dorobku. A błędy? No, błędy, proszę pani, problem polega na tym, że ówczesna opozycja nie była przygotowana do przejęcia władzy w państwie. To musimy sobie bardzo wyraźnie powiedzieć. Nigdy nie istniała koncepcja reformy państwa. Koncepcja większości ludzi, no, oparta o myślenie, powiedzmy, teoretyków KOR-u i im zbliżonych zakładała stworzenie alternatywnego państwa obywatelskiego w stosunku do istniejącego ustroju. Czyli społeczeństwo miało się samo rządzić, miało być autonomiczne i tworzyć własny ruch samorządny podejmowania własnych decyzji, równoległy do aparatu państwowego, nie zastąpić go. Czyli zakładaliśmy, że jeszcze PRL będzie istniał, a tutaj będzie samo się organizujące społeczeństwo, które będzie budowało swoją siłę. W porządku, ale to myślenie powodowało, że się w ogóle nie myślało o reformie ustroju, bo on był właściwie dany i nikt nie wierzył, że jego się zmieni, nie było żadnej refleksji ustrojowej na temat państwa, wobec tego nie było programu działań. Myśmy mieli naprawdę wyjątkową sytuację, że myśmy wiedzieli, co zmienić w tym fragmencie ustrojowym. A poza tym były wielkie idee: wolność, samorządność, prawda. No, to było wiadomo, że trzeba było zlikwidować cenzurę, zlikwidować tamto, zlikwidować to i co dalej, co zastąpić. Więc w Senacie też nie było jednolitej wizji ustroju państwa. No, niestety, jak zwykle w takich sytuacjach się dużo mówiło, ładne rzeczy, słuszne rzeczy, ale z tego mało co wychodziło, dlatego nie powstał program naprawy państwa. Zresztą właśnie nieszczęście, które uważam za nieszczęście, to była wojna na górze, to było nieszczęście 15 polskie, które bieżącym... spowodowało brak możliwości dyskusji. Podporządkowanie wydarzeń Sporom? Tak, jakimś bieżącym rozgrywkom. I Senat nie wykształcił wizji państwa. Wszystkie te kłopoty, wszystkie te ruchy... Żeśmy się pokłócili za szybko. Bo ja uważam, że musiało nastąpić rozbudowanie polityczne i tak dalej, ale przecież partie polityczne państwa, jaka ta Polska ma być. Niestety, to zrobiła to wojna na górze, te wszystkie kłótnie. Oczywiście, podział na partie i orientacje musiał nastąpić, ale mógł zupełnie śmiało nastąpić kilka lat później, wtedy, kiedy ludzie zaczną rozumieć, co to jest liberał, co to jest konserwatysta, bo wtedy nikt nie rozumiał. A te partie, o których się dzisiaj mówi, że tam działały, że wspaniałe były, to przecież jest kupa śmiechu, bo to się sprowadzało do kilku osób koterii, jakie związały z sobą, co jeden się nazywał tak, a drugi śmak. Przyjmowali piękne nazwy, z których nic nie wynikało. W Polsce scena polityczna musi się tworzyć długo, a tam chciano na siłę to przygotować. I to było nieszczęście, to nam przerwało normalny, ewolucyjny tryb, ale w sumie rewolucyjne zmiany, ale które wymagały czasu, a to narzucenie na siłę, tylko dla interesu poszczególnych grup, było nieszczęściem. To trzeba było spokojnie wyczekać jeszcze troszkę i to by się stało automatycznie, samo. Oczywiście, tutaj nie jest miejsce i nie czas mówić, kto i jakie błędy popełniał. Uważam, że absolutnym błędem było to, że nie zagwarantowano Wałęsie odpowiedniego miejsca w strukturach państwowych, to było oczywiste. On nie mógł być na marginesie, on był wtedy symbolem i on musiał być w tym, no i tak dalej, i tak dalej . To już nie jest moja rola analizować tamte czasy. Powiedział Pan, że podjął decyzję o niekandydowaniu w następnych wyborach parlamentarnych w 1991 roku. Czym się Pan zajmował po zakończeniu pierwszej kadencji? Dobre pytanie. Oczywiście, okres po dymisji rządu to był okres dla mnie bardzo trudny. Zostałem zdymisjonowany, no, z godziny na godzinę. To znaczy, że o godzinie jedenastej dowiedziałem się, że mnie kierowca odwiezie do domu i na tym koniec, bez możliwości jakiegoś przekazania, nikt się nie zainteresował, co robi dalej i tak dalej. A przecież miałem biuro funkcjonujące i tak dalej. Więc to było przykre, sama forma. Ja to bardzo silnie przeżyłem. Jakkolwiek wiadomo, że jak człowiek wchodzi do polityki, to wiadomo, że człowiek z niej wyjdzie. To jest oczywiste. Nie sądziłem, że wyjdę w ten sposób. Wyszedłem z pełną świadomością, że nie dokonałem, nie dokończyłem tej sprawy, którą miałem dokończyć. Potrzebowałem jeszcze paru miesięcy. W moim przekonaniu ze szkodzą dla samorządu. No, wtedy był okres jeszcze taki, że dawano wypowiedzenia, płacono jeszcze parę miesięcy, więc było trochę luzu. No, ja wróciłem częściowo do Instytutu, bo nie wiedziałem, co robić. Dlaczego nie kandydowałem. Dostałem propozycję wyjazdu do ambasady, zagranicę, do służby dyplomatycznej i zastanawiałem się, co robić. No, z jednej strony reprezentować Jelenią Górę, jak powiedziałem, to jest dosyć trudne. Jakoś tam już dojrzewali nowi ludzie na miejscu, zajmować ich miejsce z zewnątrz to tak nie fair troszeczkę. Zresztą ja dla Jeleniej Góry w tym okresie mojej kadencji właściwie nic nie zrobiłem. Byłem tak zajęty sprawami ogólnokrajowymi, że właściwie dla moich wyborców to nic nie zrobiłem, więc też miałem no w jakimś sensie nieczyste sumienie, prawda, z tego powodu, a to było niemożliwe. Ja tam przyjeżdżałem parę razy, no, starałem się wejść raz na miesiąc, raz na dwa miesiące, 16 ale to, wie pani, porozmawiać, uczestniczyć w jakimś posiedzeniu tych rad miejskich czy coś w tym rodzaju, coś tam powiedzieć, coś zachęcić. No, ale to taka bardzo dorywcza robota. Gdyby teraz istniała możliwość wejścia do Senatu, jak bym powiedział, z puli ogólnopolskiej, dla realizacji pewnego tematu, to bym prawdopodobnie został. Ale to mi nie pasowało. Poza tym musiałbym się zaangażować w jakąś sytuację polityczną, partię. Bardzo mi to nie leżało. W dodatku po tej wojnie na górze, po formie dymisji mojej z rządu, miałem bardzo duży dystans do tej sprawy. Byłem trochę zbrzydzony, zresztą byłem narażony na szereg działań nieprzyjaznych ze strony administracji rządowej później, także wyrzucono mnie tak nagle na margines, tak, że proszę pani, mnie to odrzuciło zupełnie od tej sprawy. No, a wtedy otrzymałem propozycję wyjazdu. Pierwszą zaproponowano mi bilateralną ambasadę, a potem, po paru miesiącach, my żeśmy wtedy uzyskiwali członkostwo w Radzie Europy, i ja wtedy poprosiłem o zmianę, chciałem, miałem jechać, to nawet ciekawa ambasada miała być^ Gdzie to miało być? Miała to być Kanada, bardzo interesujący kraj i w dodatku mam rodzinę w Stanach, więc to w ogóle jakoś łatwiej i przyjemniej. Moje dzieci i wnuki wszystkie są tam już, ale ja wybrałem Strasburg. Było kilka powodów. Pierwsza sprawa, że miałem pewne doświadczenia w pracach w organizacjach międzynarodowych. Ja się lepiej czułem i ja wiedziałem, że ja się będę znacznie lepiej czuł niż w układzie bilateralnym, gdzie ja nie miałem żadnego doświadczenia. Wobec tego wolałem być ambasadorem przy organizacji międzynarodowej, a nie w układzie bilateralnym. Po drugie, Strasburg był blisko Polski. Ja powiedziałem, że ja do Kanady to ja mogę stamtąd, no, w ciągu czterech lat to ja ze dwa razy to ja mógłbym być w Polsce, a w Strasburgu to był rok, gdzie ja byłem dziesięć razy w jednym roku. Ja przyjeżdżałem bardzo często. To nie był żaden problem. Wsiadam w samochód i w ciągu paru godzin ja jestem w Warszawie. Wobec tego ja również uczestniczyłem w życiu samorządowym tutaj, w rozwoju naszej fundacji i dzięki temu, co było po doświadczeniu tamtej dymisji, miałem, jak to się mówi, miękkie lądowanie zawsze. Bardzo łatwo jest objąć funkcję, bardzo trudno jest z niej wyjść. Właściwie ja byłem pięć lat w Strasburgu, ja powrót miałem łatwy do Polski w sensie zawodowym i mogłem tutaj dalej działać, rozumiejąc, co się tutaj w tym międzyczasie stało. No, myślę, że w Strasburgu zrobiłem dużo więcej, niż mógłbym zrobić gdzieś w innej jednostce. Ponieważ tam jednak ja pracowałem z Radą Europy już wcześniej i jednak przyjeżdżałem jako ten twórca nowego samorządu w Polsce, miałem od razu w związku z tym silną tam pozycję. Także ja bardzo szybko tam zostałem. To była raczej bardzo wyjątkowa sytuacja, bo ja w parę miesięcy po objęciu funkcji już byłem przewodniczącym jednej z grup roboczych komitetów ministrów właśnie do spraw samorządu i środowiska. Na przykład żeśmy organizowali istniejący do dzisiaj Kongres Władz Lokalnych i Regionalnych, gdzie trzeba było stworzyć podstawy prawne, a ja byłem za to odpowiedzialny z ramienia Komitetu Ambasadorów. No więc cały szereg rzeczy więcej mogłem zrobić tam. Myślę, że polska pozycja od razu dobrze weszła, dobrześmy tam weszli, ale myślę, że słusznie zrobiłem, że nie kandydowałem. W ten sposób mogłem zrobić więcej. Jakkolwiek pięć lat poza krajem to też mnie wyrzuciło troszeczkę stąd, ale nie było innego wyjścia chyba. Czy jest jeszcze coś, co dotyczy pierwszej kadencji, czego w ogóle nie poruszyliśmy, a uważa Pan, że powinniśmy o tym wspomnieć? 17 No, nie bardzo mi coś przychodzi. Jak ja cały czas mówię, ja mam, proszę pani, tę sytuację, że ten Senat w moim życiu odegrał kolosalną rolę i odegrał również rolę w reformie samorządowej kluczową. Z drugiej strony, jak mówiłem, ja na co dzień w tym wszystkim nie funkcjonowałem. Mogę pani powiedzieć śmieszną historię, jak Senat się przenosił do nowej Sali. Ja nawet o tym nie wiedziałem. Przyszedłem, było posiedzenie, więc przyszedłem do sali i miejsca zajęte. No, nie mogłem, ostatecznie było tych 100 miejsc, więc było miejsce. Znalazłem jedno miejsce w ostatnim rzędzie w najgorszym miejscu, nie było już innego. Ja już przyszedłem tam ostatni, wszyscy pousadzali się, no i siedziałem tam na samej górze, no, tam też przyjemne miejsce, bo ja tam rzadko bywałem. Ale to było takie dosyć śmieszne uczucie, kiedy ja przychodzę, a ci mówią: „Nie, nie to już nie tam, to tam". I ja tak biegałem, cha, cha, cha, dopóki się nie dowiedziałem. Ale to jest to, że ja nie wszedłem w to życie, także już po wyjściu z rządu właściwie ja też już tam dużej roli nie odegrałem w końcówce, w tym ostatnim czasie. To ja już byłem w dosyć poważnym dołku psychicznym po załamaniu się tego wszystkiego tak, że musiałem się troszeczkę odbudować. Ale z drugiej strony już w Polsce działał samorząd terytorialny. Samorząd jest, tylko ja, proszę pani, miałem i mam teraz to już się zatarło z biegiem czasu, ale jakieś straszne poczucie niedokończenia. Pani rozumie, jak się r o b i ^ Ostatecznie sprawa samorządu jest dla mnie również jakimś zaangażowaniem bardzo silnym emocjonalnym, a wtedy byłem w sytuacji, że ja już to robiłem ponad dziesięć lat, poświęcenie, nagle możliwość zrobienia tego, nad czym się pracowało i potem nagle ciach. I potem nagle ciach z przyczyn, no, sytuacji, że właściwie następcy nie rozumieli, o co chodzi i to się czuło. A tam było naprawdę trochę do zrobienia jeszcze ewidentnych spraw, które trzeba było skończyć. No i tak nagle przecięcie, które spowodowało, w sposób zupełnie, wie pani, jakiś taki idiotyczny^ Bo ja nigdy nie byłem zaangażowany w partiach ani jakiejś takiej działalności politycznej, no, ale ponieważ byłem w rządzie Mazowieckiego, to wszyscy mnie traktowali w sposób naturalny, że ja jestem człowiek prawa ręka Mazowieckiego od tych spraw, prawda. No, może nie prawa ręka, ale prawy palec, cha, cha. I mnie bardzo utożsamiano z Mazowieckim, a nie ze sprawą i wobec tego bardzo dużo osób składało rezygnację Mazowieckiemu i on udzielał dymisji jeszcze w grudniu, kiedy jeszcze prowadził rząd. Myśmy rozmawiali z Jankiem Królem i ja reprezentowałem stanowisko, że przyszedłem po to, żeby załatwić sprawę. I tak było, dopóki mnie nie wyrzucą albo dopóki sprawa nie będzie skończona. Ja się nie czułem związany z danym układem, z danym zespołem. Byłem od sprawy, no, ale zaliczono mnie natychmiast do tego, więc jedną z pierwszych rzeczy następnego rządu premiera Bieleckiego było zwolnienie mnie. I to było dla mnie bardzo dużym ciosem, właśnie poczucie niespełnienia, poczucie tego, że tu trzeba zrobić coś jeszcze. Bardzo dokładnie wiedzieli, co trzeba zrobić. Ja uważałem, że powinienem tam być jeszcze do końca roku, bo to mniej więcej w tym czasie powinno się to zakończyć. Przecież te gminy były jeszcze bardzo świeże, one jeszcze nic nie wiedziały, trzeba było się nimi opiekować, trzeba było jeździć, trzeba było pomagać, żeby ta sieć funkcjonowała. A potem nagle to wszystko zostało rozbite i to było poczucie pełne niespełnienia, więc mnie to wtedy bardzo odrzuciło od w ogóle tych spraw. Ja byłem wtedy członkiem tej partii, cośmy wszyscy wtedy byli, Unii Demokratycznej na początku. Ona powstawała wtedy i ja zaraz jak pojechałem do dyplomacji, to ja uważam, że ja nie powinienem być żadnym członkiem partii i natychmiast się zawiesiłem, że tak powiem 18 i już się nigdy nie odwiesiłem, bo już nie było co się odwieszać. Więc reszta to się tak potoczyła, ten cały układ partyjny, że to nie tak. Ale samorząd jest, coś powstało, coś się zrobiło . Mam w tej chwili poczucie ogromnej satysfakcji. Mogło być lepiej, ale proszę pani, jest dobrze. A w końcu zawsze wiadomo, że rolą reformatorów jest tylko uchylić drzwi, a potem treścią to już napełniają ludzie, to ludzie robią. Ja jeszcze mogłem im pomóc trochę lepiej, ale w gruncie rzeczy już ludzie nadają bieg dalszemu ciągowi. Społeczeństwo decyduje o tym, jakie ma być państwo. Dziękuję bardzo, Panie senatorze. Dziękuję.